Advertisement
Guest User

Untitled

a guest
Jul 20th, 2019
73
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 63.99 KB | None | 0 0
  1.  
  2.  
  3. „Chwała tobie, Szatanie, cześć na wysokościach
  4. Nieba, gdzie królowałeś, chwała w głębokościach
  5. Piekła, gdzie zwyciężony, trwasz w dumnym milczeniu!
  6. Uczyń, niechaj ma dusza spocznie z Tobą w cieniu
  7. Drzewa Wiedzy, gdy swoje konary rozwinie,
  8. Jak sklepienie kościoła, który nie przeminie!”.
  9.  
  10. Charles Baudelaire, Modlitwa do Szatana, fragment zatwierdzony do powszechnej Proklamacji Wstępnej po zmianie określenia „zwyciężony” na „zwycięski” (wg Biblii Szatana, wydanie sześćdziesiąte szóste)
  11.  
  12. I
  13.  
  14. Edmund Techny zrozumiał, że coś jest z nim nie tak, w momencie gdy Rond Buger kończył opowieść o gwałcie.
  15. Opowieść nie wyróżniała się niczym szczególnym. Zwykła historia. Rond dorwał ofiarę niedaleko Placu Hume'a. Zaproponował jej fajki z domieszką kokainy i obiecał „godne zapamiętania rypańsko”. Dziewczyna zgodziła się pod warunkiem niebicia i nieprzypalania jej papierosami. Standardowe sado–maso mogło być, ale bez tłuczenia. Jak wyznała, już jej to nie kręci, a usuwanie śladów po oparzeniach słono kosztuje. Buger przystał na jej warunki. Mieszkała niedaleko placu, ruszyli więc do jej mieszkania w jakiejś taniej, tandetnej kamienicy. Kiedy tylko otworzyła drzwi, Rond natychmiast rąbnął ją w głowę.
  16. – I zginęła?! – zapiszczała jedna z podekscytowanych sekretarek. Pewnie Ewa, pomyślał Techny. W zeszłym tygodniu chwaliła się w trakcie półrocznego Zebrania Prawdy, iż uważa się za głupią i bezużyteczną pindę. Nagrodzili ją wtedy hucznymi oklaskami.
  17. – Głupia jesteś – stwierdził Rond. – Jak bym to umotywował?
  18. – Afekt – rzucił ktoś, ale bez przekonania. Buger prychnął.
  19. – Pewnie, afekt – skrzywił się z niesmakiem. – A potem Inkwizycja sprawdziłaby jej przydatność. Odjęliby jej statystykę od mojej i gdyby wyskoczył mi minus: do obozu, a potem do pieca.
  20. – Sam mówiłeś, że mieszkała w kiepskiej kamienicy – rzucił ktoś.
  21. – Cenna uwaga – pochwalił Rond – ale to nic nie znaczy. Budynek był przecież w tym samym getcie. Mogła zresztą wynajmować tam klitę na okazjonalne rypanko. Po co zresztą od razu zabijać? To się nie kalkuluje. Nawet gdyby była nisko statystyczna, i tak kosztowałaby mnie sporo punktów. W porządku, kontynuuję.
  22. Zaciągnął bezwładne ciało do pokoju i rzucił na łóżko. Był, jak wyznał, „dość podniecony”, zatem zaraz przystąpił do rzeczy. Na początek zdarł z niej ubranie i przeszukał torebkę. To wtedy zaczął podejrzewać, że dziewczyna może być silniejsza w statystyce od niego: dokumenty mówiły niewiele, ale torebka wyglądała na drogą i najprawdopodobniej zrobioną z małpiej skóry. Zerknął co prawda na jej sigule, ale nie mógł wyliczyć z nich statystycznej wartości dziewczyny,choć na pewno – jak każdy – była oznakowana. Tak czy owak, postanowił się zabawić. Z neseseru wyciągnął swoją kamerę na taśmy VHS. Włączył nagrywanie i zaczął przypalać dziewczynę papierosami. Żałował, że była nieprzytomna, ale trudno.
  23. – Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – wyjaśnił filozoficznie. Na szczęście ofiara obudziła się i zaczęła wrzeszczeć. Rzucała się jak szalona i w pewnym momencie omal nie wybiła mu oka. Jęczała, że zgodziła się tylko na sadoseks, a o brutalnej przemocy nie było mowy. Powiedział jej wtedy, że godząc się na bliski kontakt cielesny z elementem standardowego sadyzmu, zgodziła się na skalkulowane ryzyko w ramach tego kontaktu, niewpływające na utratę punktów statystycznych. Zaczął jej nawet tłumaczyć podstawowe zasady wpływu jednej statystyki na drugą (co za durna krowa!), wciąż się jednak darła, więc przywalił jej pięścią i obruszył kilka zębów. Od tego momentu była już znacznie spokojniejsza.
  24. – Za karę skończyłem w środku – pochwalił się Rond. – Jak będzie bachor, to sama jest sobie winna.
  25. – I słusznie – dobiegło z sali.
  26. – Najwyżej usunie.
  27. – Bachora od takiego byka jak Rond? Ja bym nie usunęła!
  28. – A co, masz ochotę?
  29. – Z tobą: zawsze!
  30. Edmund nie słuchał. Śmiechy i gwizdy docierały do niego jak przez mgłę. Coś go ściskało w żołądku. Chciał wrócić za swoje biurko i zająć się pracą, historia znudziła go, jednak zakręciło mu się w głowie. Na szczęście nie patrzyli na niego: Rond ciągle był w centrum zainteresowania. Wymachiwał pustym kubkiem po kawie, raz jeszcze demonstrując, jak uderzył ofiarę w tył głowy.
  31. Techny wstał i zaczął mozolnie przeciskać się przez pracowników. Odepchnął głowę jakiejś blokującej mu drogę księgowej o niskiej statystyce i usłużnie przepełzł obok kierownika zmiany. W ten sposób dotarł do szklanych drzwi, a później na firmowy korytarz wyłożony zielonym linoleum. Pocił się. Klimatyzacja nie działała od kiedy szefostwo uznało, że nie będzie na nią wydawać pieniędzy, dopóki któryś z pracowników naprawdę nie zachoruje. Był to nawet ciekawy pomysł: można się było przekonać, kto wytrzyma najdłużej. No i proszę. Czyżby padło na niego? Może poczuł się źle przez zaduch?
  32. Koedukacyjne łazienki były na samym końcu korytarza, niedaleko schowka na szczotki i środki czystości. Techny miał pecha: tuż obok wejścia klęczała jakaś nisko statystyczna sprzątaczka i tarła podłogę szmatą. Teoretycznie nie musiał się nią przejmować, ale mogła dojrzeć, jak się czuje, i donieść komu trzeba. Jeszcze tylko tego brakowało, by na jaw wyszła jakaś jego słabość! Minął ją pośpiesznie i z ulgą stwierdził, że nawet nie podniosła głowy. Na wszelki wypadek lekko trącił ją butem. Niech wie, kto tu rządzi. Zamamrotała tylko; widocznie była przyzwyczajona.
  33. W łazience zamknął za sobą drzwi i stanął przed zakurzonym, popękanym lustrem. Spojrzał: był blady jakąś dziwną, trupią bladością. Niepokojące. Odkręcił wodę i ochlapał sobie twarz, ale wcale nie poczuł się lepiej. Przeczesał ręką skołtunione wedle najnowszej mody włosy, aż poczuł pod palcami napiętą skórę czaszki.
  34. Przed oczami wciąż miał obrazy z opowieści Ronda. Wyobrażał sobie, jak Buger gwałci swoją ofiarę, jak uwala się na niej swoim wielkim, tłustym brzuszyskiem, aż pozbawia ją tchu. Chciał o tym zapomnieć. Nie mógł. Co się z nim działo? To był już drugi raz. Może nie tak upokarzający jak pierwszy, ale zawsze. Tamto pierwsze, zreflektował się, było nawet gorsze.
  35. Pojechał wtedy z kuzynem Lefim na Koedukację. Nudził się, a był dzień wolny i pomyślał, że nie zaszkodzi mu zerknąć na proces i przy okazji wpaść do jakiegoś baru na drinka z kodeiną. Lefi zabrał swojego dziesięcioletniego bachora, zgodnie z wytycznymi Koedukacji. Dzieciak coś wyczuwał: darł się i wyrywał przez całą drogę, aż musieli go tłuc na zmianę. Już wtedy coś było nie tak – Edmund uderzał słabiej i mniej pewnie, czując dziwną suchość w ustach. Trafili pod budynek Koedukacji nieco spóźnieni, więc Lefi spuścił pasożytowi solidne manto tuż przed samym wejściem. Wrzeszczał: „Zapierdolę cię wreszcie, w dupie mam statystykę! Zapierdolę!”.
  36. Dzieciak nie pozostawał dłużny, też wrzeszczał i gryzł. Był wyjątkowo aktywny i cwany; Lefi wspominał, że już trzy razy musieli zamykać go w oddzielnym pomieszczeniu, bo smark czaił się i kombinował, jak wykończyć uciążliwych rodzicieli. Kiedy wreszcie wepchali go do pokoju Koedukacji Wstępnej, Lefi klepnął na ławeczkę i otarł czoło chustką. Po twarzy spływały mu grube krople potu. Odgrażał się, że nie będzie patrzył na statystykę czy Koedukację i „zajebie skurwysyna”. Niech mu odetną i dziesięć punktów, to gówno nie jest tego warte. Wyprowadzi się najwyżej do getta z niższą statystyką, całkiem nieźle jest podobno w tym całym… jak go nazwali? Na cześć tej reżyserki… Riefenstahl, dokładnie tak – choć to całe siedem punktów mniej. „Durny gnojek” – pisnął nagle, wygrażając pięścią.
  37. Niby to logiczne: rodzisz za punkty, karmisz za punkty, a wszystko po to, by później pasożyt na ciebie pracował. Normalna sprawa – niech zapieprza, aż ustawi mu się własna statystyka, odcięta od twojej. Ale czy to jest tego warte? Na pewno nie! Pocieszało go tylko to, że „wreszcie go wyedukują”.
  38. I rzeczywiście: Koedukacja, jak to Koedukacja, zrobiła swoje. Upchali bachora z dziesięcioma innymi z jego getta, czekając, aż utworzą się podstawowe struktury. Wyszło, jak wyszło: dwa pasożyty padły niemal od razu, pozostałe poustawiały się w drzewka społeczne wedle podsycanej przez Koedukatorów struktury dziobania. Bachor Lefiego dostał średni statystyczny wynik: jednemu dołożył, drugiemu się podlizał, więc jakoś wypadł, a Techny, przepraszając na moment, zostawił Lefiego i wylądowawszy w łazience, zwymiotował do kibla.
  39. – Drugi raz… – wymamrotał teraz do siebie. – Drugi raz.
  40. Zakręcił kran i oparł ręce o umywalkę. Zamrugał; coś przewracało mu się w żołądku. Bał się wyjść. Bał się zwymiotować. Strach, ten cenny sprzymierzeniec pomagający odnaleźć się w zawiłościach międzyludzkiej statystyki, nie zawiódł go i tym razem. Musiał siedzieć i czekać, aż mu przejdzie. Bo co będzie, jeśli się dowiedzą?
  41. Cóż, to proste. Będzie miał przesrane.
  42. – O, Szatanie… – wyszeptał z przestrachem. – Jestem chory psychicznie.
  43. I była to prawda.
  44.  
  45. * * *
  46.  
  47. Niepokojące objawy udało mu się utrzymać w tajemnicy przez resztę dnia. Zasłonił się pracą, zwłaszcza że roboty było mnóstwo, głównie papierkowej. Szefostwo już w zeszłym tygodniu zażądało wciśnięcia wszystkich wyników w mikroskopijne tabelki uwzględniające przypadki poszczególnych emerytur z podziałem na getta. Tabelki dostarczono na fatalnym, kredowym papierze, robota była więc upierdliwa: pod kredą nie przebijała kalka, a sam papier ciężko się wkręcał w maszynowy wałek. Techny siedział zatem i wklepywał, aż cyfry zaczęły migać mu przed oczami. Nie patrzył, co pisze; leciał niemal automatem. Zerknął uważniej dopiero wtedy, gdy nalał sobie kawy.
  48. Liczby były nieubłagane: coraz więcej przypadków kwalifikowało się do EO, czyli Emerytury Ostatecznej. Chodziło głównie o jednostki, których statystyka nie pozwalała na dłuższe obciążanie społeczeństwa i konieczne było wysłanie do nich eutanasty. Sprawa była o tyle ciekawa, że ostatnio nigdy nie wysyłano po nich pojedynczych funkcjonariuszy: coraz częściej trzeba było wysyłać dwóch albo trzech urzędników na raz. Starcy zrobili się po prostu cwani i wyliczali swoją emeryturę z liczydłem w ręku, a potem, gdy było trzeba, barykadowali się w domach lub kupowali broń. Cóż, nikt nie mówił, że eutanastyka to proste zajęcie – choć na pewno opłacalne; po firmie krążyły plotki o wypłacie w procentach za każdego groźnego starca. Jeden był wart bodajże jedną dziesiątą statystycznego punktu. Tak czy owak, można się było obłowić i wskoczyć na wyższą pozycję za zaledwie dziesięciu agresywnych emerytów. Żyć nie umierać. Tylko to ryzyko… Nic dziwnego, że chętnych do EO było coraz mniej.
  49. Techny upił resztkę szybko stygnącej kawy. Nieważne. Trzeba było się zbierać; odrapany, firmowy zegar wskazywał już siedemnastą. Był czwartek, zaczynał się weekend. Edmund z ulgą odłożył tabele, myśląc o wolnym piątku i wolnej, sabatowej sobocie. Do domu powinien dotrzeć w niecałe czterdzieści minut. Mieszkał po drugiej stronie rzeki, w getcie imienia Maxa Stirnera o średniej wartości statystycznej. Dojazd był łatwy, trzeba było tylko dojść do metra.
  50. Kiedy wychodził z pracy, pogoda była kiepska. W powietrzu unosił się charakterystyczny, spalinowy zaduch jesieni. Padało też kapuśniakiem; śmierdząca, chłodna mżawka. Techny poprawił kołnierz ortalionowego płaszcza i ruszył przed siebie szybkim, zdecydowanym krokiem.
  51. A jeśli jego stan się utrzyma? Co wtedy? Jak długo będzie mógł ukrywać pogłębiającą się psychozę? Wystarczy obowiązkowe wystąpienie na Zebraniu Prawdy, by wszystko wyszło na jaw. Tam mu się już nie upiecze: firma zatrudniała własnego analityka, wyczulonego na objawy kłamstwa niczym wariograf. Musiał coś z tym zrobić. Tylko co? Nie wiedział.
  52. Było już ciemno. Wysokie budynki – ciemne, granitowe kloce z wytrzeszczami okien – błyskały ku przechodniom mętnymi światłami. Okolica zdawała się martwa, ale było to tylko złudzenie. Niebo przecinały miastowe, wszędobylskie kruki i wrony, szumiało kilka prostych fontann. Edmund przyspieszył kroku. W drodze do metra musiał minąć betonowy park otoczony żelaznymi opłotkami. Wedle najnowszej mody udekorowano go superrealistycznymi rzeźbami wspartymi na żelbetonie i sztucznymi drzewami o wysokim stopniu odwzorowania. Jeszcze kilka lat temu park pełen był prawdziwych drzew i krzaków, ale wykorzystywały to bezpańskie psy i koty. Przez ich odchody cała okolica śmierdziała, zwierzęta wyłapano więc i zabito, a park uległ transformacji. Wszystko po to, by upiększyć tranzytowe Centrum.
  53. Niecałe sto metrów za parkiem tkwił okazały Kościół Szatana – masywny i piękny w swej prostocie, przypominający nieco konstrukcje społecznych Krematoriów. Kościół ozdobiono odwróconym krzyżem z czarnego żeliwa, symbolem bezpardonowego zwycięstwa nad Kłamcą. Wielki i ciężki, rzucał łaskawy cień na przechodzących w pobliżu przechodniów.
  54. Zejście do metra było już blisko. Edmund wmieszał się w anonimowy tłum odziany w ortaliony, pozszywane filce i nieliczne skórzane płaszcze. Schody były śliskie po deszczu, stąpał więc po nich ostrożnie, wiedząc, że jeśli się wywali, będzie zdany tylko na siebie. Dwa lata temu dostał paskudnej anginy i wydatki związane z chorobą nadszarpnęły porządnie jego skromny budżet. Strach pomyśleć, co by się stało w przypadku złamanej nogi.
  55. – Posuniesz się? – warknęła w jego stronę chuda kobieta pchająca przed sobą wózek. Z trudem utrzymywała go na schodach. Techny zerknął, niemowlę spało w najlepsze. – A żeby to… – syknęła, niemal się przewracając. Gdy złapał ją za ramię, ratując przed upadkiem, spojrzała na niego z wściekłością zmieszaną ze zdziwieniem.
  56. – Czego chcesz?! – syknęła. Edmund cofnął rękę. – Zboczeniec – poczęstowała go jeszcze, przedostając się wreszcie przez ostatni schodek. Techny ani drgnął. Dopiero po dłuższej chwili zszedł w ciemną czeluść starego, obskurnego peronu.
  57.  
  58. * * *
  59.  
  60. Nie było to wielkie mieszkanie, choć, co prawda, znakomicie usytuowane, z widokiem na wybrukowany plac i kino „Obiektyw”, pod którym zbierali się wielbiciele rozdawanego rządowego absyntu i prostych opioidów. Edmund je jednak lubił, pomimo zagrzybionych ścian i skrzypiącej potwornie podłogi.
  61. Kwatera dzieliła się na niewielką kuchnię, dużą łazienkę i pokój, będący zarazem sypialnią. Centralne miejsce zajmował obowiązkowy telewizor z wielkim kineskopem, z dostępem do stu czterdziestu kanałów, w tym ponad sześćdziesięciu kościelnych. Srebrne pudło TV stało na czarnym klocu sprzętu wideo, podpieranym przez kilkanaście taśm. Z wideo korzystał częściej. Z początku, niemal nałogowo, testował telewizyjne kanały, by wreszcie stwierdzić, że większość nie różni się zbytnio od siebie. Proklamacje do Szatana? Większość bez polotu, wygłaszana monotonnym głosem ukrytego lektora. Porno? Dokumentalne snuff movies? Wciąż to samo, bez końca. I to ambitne kino wygrywające kolejne festiwale. Każdy film ukazujący cielesną czystość trwania, piękno pierwotnych instynktów, sławiący filozoficzny egoizm jednostki.
  62. Ale nie, jego stan to nie była wina telewizji czy taśm, zdecydował, siadając na kanapie ze sztucznej skóry. To wina pierdzielonych książek. Nic dziwnego, że – nieoficjalnie, co prawda – ich zakazano. Już dawno wyczuł, że coś – cokolwiek to było – przemykało gdzieś między wydrukowanymi zdaniami, łasiło się w cieniu akapitów, rosło w tytułach rozdziałów. Po co w ogóle zaczął czytać? Odpowiedź była prosta: nuda. Nudził się, zaszedł więc do zapomnianych księgarni w jakimś obskurnym getcie i kupił kilka tomów, potem kolejne i jeszcze… aż wreszcie książki, nawet te zatwierdzone przez rząd czy Kościół Szatana, zrobiły mu wodę z mózgu. Dlaczego? Nie wiedział. Podejrzewał, że to przez konstrukcję zdań, jakieś ich dążenie do zwartości, do formy… do czegoś poza książką, poza jej esencją. Było to w każdym razie coś, przed czym przestrzegał i Kościół, i rządowa Władza, coś, co kazało dopatrywać się sensu, gdzie go nie było, jakiejś podejrzanej, transcendentnej wartości. Słowa są oszukańczą siłą słabych, przeciwieństwem czynu. Udają tylko czyn, symulują go. Prawdziwe, cenne zło nie wynika ze słów. Zło, jak mawiał sam wielki Blake, to aktywność wypływająca z energii. Chociaż on też więcej gadał, niż robił…
  63. Książki. Miał ich wiele, więcej niż można było znaleźć w przeciętnym domu – całe trzydzieści trzy sztuki, wymiętolone, o postrzępionych okładkach. Kilka dzieł filozoficznych, przepuszczonych przez oficjalną cenzurę Władzy i ozdobionych pieczątką w kształcie pentagramu. Garść powieści porno i tych oscylujących wokół tematyki uduchowionej grozy. Wybrane, zatwierdzone baśnie braci Grimm. Zatwierdzona historia i sześćdziesiąte szóste zaktualizowane wydanie Biblii Szatana w okładce z ludzkiej, a więc najtańszej skóry. I wreszcie pięć pozycji wydrukowanych na jakimś podejrzanym papierze, zapewne przez sympatyków Kłamcy. Te ostatnie zdobył od zapijaczonego lumpa pchającego wypełniony nimi wózek na Dworcu Johna Miltona.
  64. Utwierdził się w przekonaniu, że to one były zapewne odpowiedzialne za jego obecny stan. Zabawne, naiwne powiastki odwracające rzeczywistość do góry nogami: ludzie zainteresowani nie sobą, a innymi ludźmi, brak statystyki w międzyludzkich stosunkach, brak Kościoła – a raczej obecność jego przepoczwarzonej, kłamliwej formy, opisy – uchowaj Szatanie – demokratycznej Władzy. Bzdury sklecone przez dawnych autorów, Nietzsche by się uśmiał! Zwykła fantastyka, której nie przejrzał nawet pobieżnie, bajki. A może zerknął? Przeczytał? Nie pamiętał, ale czuł, że to właśnie takie śmieci wpędziły go w chorobę. Uszkodziły mózg.
  65. Wstał z kanapy, by zrobić sobie drinka. W regale trzymał kilka rządowych, darmowych butelek oraz parę nieco bardziej ekskluzywnych, a więc płatnych trunków. Złapał za Jacka Danielsa o, jak głosiła reklama, „prawdziwie grzesznym smaku” i nalał sobie do kwadratowej, grubo rżniętej szklanki. Ledwo umoczył usta, kiedy do drzwi ktoś zapukał – dziwnie tchórzliwie, jakby mysz drapała we framugę. Techny niechętnie odstawił alkohol.
  66. – Tak?
  67. – Panie Edmundzie? – piskliwy, kobiecy głos. Westchnął i zerknął przez wizjer. Pod drzwiami stała niejaka Irma Grese, sąsiadka z naprzeciwka. Jedno z jej wytrzeszczonych oczu wyglądało na podbite, zapewne mąż zafundował jej drobny małżeński sparring. – Panie Edmundzie?
  68. – Chwileczkę. – Niechętnie zaczął zdejmować łańcuchy i blokady. W końcu uchylił drzwi i spojrzał na kościstą, ponadsześćdziesięcioletnią sąsiadkę. Irma stała niepewnie na wycieraczce, wyginając palce. Nic dziwnego, że mąż jej przyładował, przeszło mu przez myśl. Sam miał ochotę walnąć w ten nastroszony kok na kwadratowym łbie.
  69. – Czego pani chce?
  70. – Mogę wejść? Nie chcę tu, na klatce…
  71. – To konieczne? Właśnie piłem.
  72. – Na momencik. – Spojrzała na niego płaczliwie. Skąd biorą się takie upierdliwe ofiary losu? Dziwne, że nikt jeszcze na nią nie doniósł; widać było, że jest ledwo przydatna. A wystarczyłby jeden telefon i standardowa kontrola. Miejsc w obozach jest sporo, popracowałaby trochę, schudła, przerobiliby ją na mydło… Pokręcił głową i usunął się z przejścia. Wlazła do środka.
  73. – Nie miałby pan… halanu? – wydusiła. Edmund uniósł brwi.
  74. – Znowu? Po co to pani?
  75. – Dla męża…
  76. – A sporysz?
  77. – Już się skończył – przyznała skwapliwie. – Nie chciałabym zresztą, żeby się przekręcił. Mocno spał po sporyszu, ale halan lepiej na niego działa. Śpi po nim dosłownie jak zabity.
  78. – To, że raz miałem halan, nie znaczy, że będę go miał zawsze – zastrzegł, zostawiając ją w przedpokoju i wchodząc do kuchni. – Poza tym – dodał, przeglądając zawartość szafki – halan też odkłada się w organizmie. Jak go będzie pani nim regularnie podtruwać, to w końcu dostanie raka. Nie lepiej dać sobie wtłuc ten raz czy dwa w tygodniu?
  79. – Łatwo panu mówić – obruszyła się. – Zresztą, jeśli Josef nawet zdechnie, to nie obciąży mi tak statystyki jak po normalnym morderstwie. Inkwizytorzy stwierdzą, że był zbyt głupi, by zauważyć, że go podtruwam, a to wpłynie korzystnie na Rozliczenie Końcowe. Zabiorą mu z miejsca przynajmniej dziesięć punktów. A wtedy, kiedy odejmą jego statystykę od mojej…
  80. – Marzy pani. – Techny przerwał jej, wręczając fiolkę. – To już ostatni raz, tak?
  81. – Tak, oczywiście. – Szybko kiwnęła głową. – Chce pan za to czegoś? Mogę… – zaczęła unosić spódnicę.
  82. – Nie. – Zamachał ręką. – Niech już pani idzie. Nie jestem w nastroju. Złego dnia życzę.
  83. – Złego dnia – wyszeptała i już jej nie było. Po jej wyjściu długo patrzył na zamknięte drzwi. Głupia, naiwna baba. Żałosne, lękliwe babiszcze.
  84. Było mu jej żal.
  85. Szybko wrócił do swojego drinka.
  86.  
  87. II
  88.  
  89. Właśnie tak wyobrażał sobie gabinet psychiatry. Przestronny, z wielkim mahoniowym biurkiem, z wiszącym na ścianie obrazem przedstawiającym zadumanego Aleistera Crowleya. Sam psychiatra wyglądał jowialnie: obowiązkowe okularki, schludnie przycięte wąsy, nieco otyły. Kościana tabliczka, umiejscowiona gdzieś między gilotynką na cygara a stosikiem dokumentów, głosiła dumnie: dr n. med. Edmund E. Kemper. Zabawne: imię mieli to samo, choć Edmund nie sądził, by miało to jakiekolwiek znaczenie.
  90. – Pali pan? – spytał psychiatra. Techny kiwnął głową. – Chce pan cygaro?
  91. – Nie. Może papierosa.
  92. – Mam „Raki” – oznajmił lekarz. – Świetne pety, żadne rządowe świństwo. I mentolowe „Mansony”. Zero domieszki, czysta nikotyna plus substancje smoliste.
  93. – Mentole? Daje je pan za darmo? – zdziwił się Edmund.
  94. – Z reguły nie – powiedział doktor. – W końcu dziwnie to wygląda, jeśli to nie rządowe gratisy. Ale tu, o czym się pan przekona, obowiązują nieco inne reguły. To jak, chce pan?
  95. – Niech pan da.
  96. Psychiatra wyciągnął niewielką złotą papierośnicę i wysupłał cienki, mentolowy patyk. Podał go Edmundowi, samemu włożył końcówkę cygara do gilotynki. Trzasnęło. Lekarz wyczarował skądś zapalniczkę i po chwili obaj zaciągnęli się uspokajającym dymem.
  97. – A więc – zaczął doktor – co panu jest, panie Edmundzie? Spadek libido? Zmęczenie agresją?
  98. – Może to drugie, nie wiem. To… wszystko, co powiem, zostaje tutaj?
  99. – Niestety tak – przyznał Kemper. – Jako lekarz muszę prognozować, że pańska słabość, jaka by nie była, ma efemeryczny charakter i że wyjdzie pan z powrotem na prostą. A to oznacza, że jest pan potencjalnie coś wart. Co innego, gdyby był pan stary. Tak na marginesie: ile ma pan lat? Przed czterdziestką?
  100. – Zgadza się.
  101. – Spójrzmy. – Psychiatra zagłębił się w papiery. – Całkiem niezła statystyka, produktywność w normie… Nie –zachichotał – nie chcielibyśmy wysyłać pana do obozu koncentracyjnego, panie Techny. Z pewnością nie. Jeszcze się pan przyda. Mało tego: możliwe, że pański problem będzie miał wysoką klauzulę tajności. Nie chcemy pana niepotrzebnie upokarzać. Chwileczkę. – Nacisnął guzik interkomu.– Proszę przynieść dokumentację inwigilacyjną pana Technego. Zaraz sobie w to zerkniemy – zwrócił się do Edmunda. – Niech pan nie robi takiej zdziwionej miny! Instytut Chorób ma wgląd w dokumentację Inkwizycji. Jestem wszakże pewien, że nie znajdziemy tam niczego, co mogłoby wykluczyć leczenie. Pańska potencjalna przydatność dla społeczeństwa… – Zaciągnął się cygarem. – Jest pan może pedałem?
  102. – Nie.
  103. – A szkoda. Dewiacje?
  104. – Niestety nie.
  105. – W sumie nie ma czego żałować, na dłuższą metę to szkodliwe. Homoseksualizm także. Nie płodząc, obniża pan statystykę społeczną. Na marginesie, polecam biseksualizm. O ile jest pan w stanie się przełamać. Prowadzę indywidualne terapie…
  106. – Nie, dziękuję.
  107. – W porządku. A zatem, wracając do meritum. Co panu jest?
  108. – Nie wiem. – Techny skulił się w fotelu. – Chyba… doktorze… czytałem trochę i… żal mi, to znaczy… – plątał się. – Kiedy patrzę na innych, to jest inaczej niż kiedyś.
  109. – Może to pan uściślić?
  110. – Ja… myślę o nich.
  111. – Myśli pan? W jakim sensie?
  112. – Zastanawiam się, co czują. Nie wiem, jak to wytłumaczyć… – ucichł.
  113. – Kiedy walnę swoją sprzątaczkę przez łeb albo uderzę denerwujące dziecko, też myślę o tym, co czuje – powiedział Kemper. – To zupełnie normalne. Chcę wiedzieć, czy wywołałem określony efekt.
  114. – Ale ja myślę, co czują tak… ogólnie. Ja… jakoś męczy mnie to, że oni… ci ludzie znaczy… że cierpią – wypluł z siebie wreszcie.
  115. Zapadła krępująca cisza.
  116. – Cierpienie to niezbędny składnik egzystencji – odezwał się w końcu doktor. – Jest ono dowodem na to, że ten, który cierpi, jest słabszy i gorszy od nas, co pozwala nam wznieść się ponad niego. Cierpienie zatem to cenny element, odgradzający silnych od słabych. Nie wolno i nie należy się nim przejmować. Lepiej je cenić. – Kemper ponownie zaciągnął się cygarem. – A to, to odczucie, o którym pan mówi, to empatia – sprecyzował. – A przynajmniej na to wygląda. Faktycznie niezdrowy objaw, zaburzenie kondycji psychicznej, które może prowadzić do poważniejszych konsekwencji psychopatycznych. Mogę panu przepisać mocną amfetaminę czy kilka zobojętniających substancji psychoaktywnych, ale nie sądzę, by mogło to pomóc na dłuższą metę. Nie jest pan pierwszym przypadkiem.
  117. – To znaczy? – wyjąkał Techny. Doktor spojrzał na niego ze źle ukrywaną pogardą.
  118. – Prowadzę pewną grupę w ramach psychoterapii. Jeśli pan chce, mogę wpisać i pana. Znajdzie się jeszcze wolne miejsce. – Wydmuchał gęsty, cygarowy dym. – Ale uprzedzam: są tam cięższe sprawy niż pańska. To prawdziwi psychopaci, leczeni z uwagi na fakt późniejszej przydatności wniosków badawczych. Jeden czy dwa przypadki uważam osobiście za nieuleczalne, nadają się tylko na przemiał. Gdyby to ode mnie zależało… – Wzruszył ramionami. – To jak? Co pan wybiera? Receptę czy terapię?
  119. – Terapię – powiedział Techny.
  120. Tak poznał Moirę.
  121.  
  122. * * *
  123.  
  124. W zasadzie wyglądała niepozornie. Niewysoka, o drobnych kościach. Ładna, na oko przed trzydziestką. Odziana w czarną, nabijaną ćwiekami skórę jakiegoś Murzyna z rezerwatu podrasowego. Czarne, krótkie włosy. Mocno umalowane oczy i usta, dziwnie kontrastujące z niemal białą cerą. Wiszący u szyi niewielki odwrócony krzyżyk. Wytatuowany na ręku sigul, wysuwający się nieco spod rękawa kurteczki. Typowa satanistka, przychodząca co sobotę na obowiązkowy sabat do Kościoła Szatana. Nic szczególnego. Poza tym, że milczała.
  125. Siadała tak jak wszyscy na plastikowym krześle i palcami o pomalowanych na czarno paznokciach wyciągała niewielką szklaną fifkę. Wtykała w nią małe, różowe papierosy bez filtra, pachnące piżmem. Zaciągała się i po trzech sekundach znikała w różowawym dymie.
  126. Było ich ośmioro, licząc z lekarzem, Edmundem i Moirą. Korpulentna Leila, pałająca niezrozumiałym uczuciem do własnych dzieci. Uzależniony od morfiny, podstarzały Hermann, bojący się własnego cienia. Równie wystraszona Teresa, ściągnięta podobno z dalekich, wschodnich kolonii, oddających hołd potwornemu Alace z asurów, szepcząca do niewidzialnych postaci. Najmłodszy z nich wszystkich Damien Thorn, zaledwie dwunastoletni szczeniak, który rzekomo – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – uratował komuś życie. I wreszcie odziany na czarno, chudy Kolbe, równie stary jak Hermann – podobno były wyznawca Kłamcy, zapewne beznadziejny przypadek. Ten milczał tak samo jak Moira, tyle że patrzył na wszystkich dziwnym, maślanym wzrokiem.
  127. Tak jak Edmund przypuszczał, było fatalnie.
  128. – Więcej tu nie przyjdę – rozpoczął Hermann.
  129. – Zaczyna się – skwitował Damien. Hermann spojrzał na niego ze złością.
  130. – Zamknij się, gnojku! W ogóle nie powinno cię tu być. Miałeś tylko chwilową niepoczytalność. Nie widzicie tego?
  131. – Sam zawrzyj mordę, morfino!
  132. – Spokojnie – przerwał im doktor Kemper. – Zatrzymajmy się na chwilę. Damien, bardzo prawidłowa reakcja, ale zachowaj ją na razie dla siebie. Hermann, powiedz nam, dlaczego chcesz zrezygnować z terapii?
  133. – Bo gówno was obchodzę, oto dlaczego!
  134. – Hermann, problem tej grupy polega właśnie na tym, że tak nie jest – powiedział lekarz.
  135. – Pieprzenie. Leila w kółko tylko pierdoli o tych swoich bachorach, a reszta… nic was nie obchodzę…
  136. – Nie możemy bez końca zajmować się właśnie tobą. Doktorze, wytłumaczy mu pan?
  137. – Dziękuję, Leilo, ale to nie będzie konieczne. Hermann, twój problem polega na tym, że oczekujesz od innych nienormalnych reakcji. Zdziwi cię może to, co powiem, ale jesteś na drodze do wyzdrowienia. Słyszysz siebie? Już jest lepiej, zapewniam. Pragniesz, by ludzie stali się psychopatami, samemu nie mając do tego pełnych predyspozycji. Oczekujesz od nich niemożliwego. Z czasem zaś zrozumiesz, że choć jesteś im całkiem obojętny, jest to zupełnie normalne. Ta wiedza spowoduje, że staniesz się obojętny i na nich. To tylko kwestia czasu.
  138. – Pierdol się! Pierdolcie się wszyscy!
  139. – I świetnie, Hermann. Świetnie. – Doktor Kemper z zadowoleniem popukał długopisem w notatnik. – Kto następny? Leila?
  140. – Tak, doktorze?
  141. – Jak sprawy z dziećmi? Uderzyłaś któreś?
  142. – Nie, ale…
  143. – Leila. Twój przypadek wymaga czysto behawioralnej terapii. Co mówiliśmy na ostatnim spotkaniu?
  144. – Czyn… czyn określa rzeczywistość.
  145. – No właśnie. Musisz to w sobie przełamać. Zrozum: jesteś nieszczęśliwym przypadkiem tak zwanego baby rock. Aktywowały się w tobie pewne, uśpione przez lata selekcji naturalnej, zasoby hormonalne. To zjawisko czysto fizyczne i jeśli nie wyeliminujemy go terapią, będziemy musieli pomyśleć o lekach. Naturalnie hormony są konieczne, choć w dość ograniczonym stopniu, inaczej matki natychmiast mordowałyby swoje potomstwo. Byłaby to wszakże statystyczna głupota. Są jednak odpowiednie preparaty…
  146. – Ale panie doktorze…
  147. – Na Szatana! Tylko bez tych upokarzających łez! Leila, nie każę ci przecież zaraz zabijać dziecka! Po pierwsze zrujnowałoby cię to statystycznie, a po drugie tylko pogorszyło twój stan psychiczny. Po prostu je uderz i zostaw samo, niech trauma z niego wycieknie razem ze łzami. Pierwszy raz jest trudny, rozumiem, ale niezbędny. Znalazłem zresztą pewne rozwiązanie… zadziałamy metodą małych kroków. Chodzi o szpilki. Zwykłe stalowe szpilki. Nie tak oczywiste jak uderzenie, ale równie skuteczne. Zostaniesz po spotkaniu, porozmawiamy na ten temat. Tereso?
  148. – Nie jest dziś obecna, doktorze – wtrąciła skwapliwie Leila. – Znowu z nimi rozmawia. Z tą całą Faustyną, Marią i nie wiadomo kim jeszcze…
  149. – Tereso? Cóż, trudno. – Psychiatra skrzywił się. – Nie rozumiem zupełnie, po co to ciągniemy. Proroctwa? Wizje? To psychoza religijna. I żeby to chociaż opierało się na wierze w asurów… to kto wie, może nawet zaskarbiłabyś sobie naszą sympatię. Ale ty uparłaś się na religię, której, de facto, nie ma. – Z niesmakiem zerknął na Kolbego. Potem przeniósł wzrok na Technego. – Edmund?
  150. Wywołany chrząknął.
  151. – Tak?
  152. – To twoje pierwsze spotkanie, nie musisz się na razie odzywać – oznajmił Kemper. – Opiszę tylko pokrótce twój przypadek. – Omiótł wzrokiem pozostałych. – Pan Edmund Techny cierpi na nietypowy syndrom obudzonej empatii, prostej psychozy opartej na współodczuwaniu. Nieleczona może ona przerodzić się w pełnoprawną psychopatię o nieokreślonym jeszcze kształcie. Na razie jednak pan Techny jest w fazie początkowej i ujmując to może mało profesjonalnie, przejmuje się innymi.
  153. – To powinno cię zainteresować, Hermann – parsknął Damien.
  154. – Damien, jeszcze nie skończyłem – syknął lekarz. – W każdym razie jestem przekonany, że sama obecność Edmunda na naszych sesjach pomoże mu uporać się z jego problemem. W końcu wystarczy na was popatrzeć, by w pełni wyleczyć się z empatii… – Zerknął w notatnik. – Tak. Moira. Moira, powiesz nam coś? Nic? Jeszcze trochę, a twoje wycofanie zacznę uważać za objaw cudownego ozdrowienia. Kolbe? To samo? Świetnie. – Kemper przejechał dłonią po rzedniejących włosach. – Robimy zatem małą kopię Zebrania Prawdy. Każdy, z wyjątkiem Edmunda, wygłosi niewielką serię upokarzających prawd na swój temat. Pamiętajcie: prawda nas wyzwala, kłamstwo – ponownie spojrzał na Kolbego – dokładnie odwrotnie. Hermann? Hermann Goering, proszę. Tylko bez mazania się, jak ostatnio. Damien! Damien, do ciebie mówię! Nie rżyj mi tutaj! Jesteś następny!
  155.  
  156. * * *
  157.  
  158. Miasto było czarne i tylko gdzieniegdzie rozbłyskiwało światłami. Nad blokami kłębiły się szare dymy zakładów produkcyjnych, na północy widniały cienkie wieżyczki kominów krematoryjnych. Daleko, za czarnymi wodami rozdzielającego metropolię Styksu, lśniła łuna Getta Antona Szandora LaVeya – ekskluzywnego hadesu dla najbogatszych obywateli o piekłotycznie wysokich statystykach, z reguły wyznawców ekskluzywnego satanizmu laveyańskiego niedostępnego dla szarych, nisko statystycznych mas.
  159. Edmund Techny szedł asfaltową uliczką, rozdeptując płatki czarnego popiołu z kominów. Nad ziemią unosiła się ciepława kwaskowata mgła. Gdzieś darły się koty. Techny stanął przy studzience kanalizacyjnej i wyjął papierosa.
  160. Ktoś go śledził. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Kroki cichły, gdy stawał, i przyspieszały, kiedy i on przyspieszał. Dwa razy wydawało mu się, że widzi czyjś cień. Raz stanął pod typowym dziecięcym sklepikiem okultystycznym i spojrzał w jedno z umieszczonych nad tabliczkami Ouija luster Twardowskiego: ktoś skrył się w mroku ciasnych uliczek.
  161. Zapalił papierosa. W nikłym świetle zapalniczki dostrzegł, jak ten ktoś wychodzi z cienia. Postać spowita w różowawą mgłę. Moira.
  162. – Cześć – powiedziała. Głos miała przyjemny, nieco chropowaty, seksowny, zachęcający do gwałtu.
  163. – Cześć – odpowiedział, zaciągając się.
  164. – Edmund, co?
  165. – Aha.
  166. – Protoplaści postanowili, że udupią cię już na starcie? – spytała złośliwie. – Takim imieniem?
  167. – Aha.
  168. – Fajnie. Dasz szluga? Zapaliłabym coś innego.
  169. Podał jej „Polańskiego”. Nachyliła się i powoli, patrząc na niego, złapała papierosa ustami. Czego chciała, demonstrując mu takie gesty? Żeby zerżnął ją tu i teraz? I co ma teraz zrobić? Najpierw walnąć, by ustalić z miejsca, kto rządzi i będzie na górze, czy może łapać za tyłek? Jakoś nie miał na to ochoty. Wszystko przez tę chorobę. Ale Moira przejęła inicjatywę.
  170. – Idziemy do ciebie? – spytała, gdy przypalił jej papierosa – Czy do mnie?
  171. – Wszystko jedno. – Wzruszył ramionami.
  172. – To do ciebie.
  173. – W porządku – zgodził się i wtedy zaczęło być dziwnie.
  174. Szli razem, blisko siebie. Do domu miał niedaleko, jakieś półtora kilometra, gdy nagle złapała go za dłoń. Zesztywniał w oczekiwaniu na atak, ale tylko trzymała go za rękę. Jej własna była mała i ciepła. Dotyk wydawał się przyjemny, może nie tak jak wyłupienie oka królikowi, ale jednak. Uspokajał jak niewielka dawka kodeiny. Głupio było puścić – a nuż posądziłaby go o tchórzostwo – więc trzymał tę dłoń, aż doszli pod wejście do budynku. Puściła go wtedy sama i spojrzała mu prosto w oczy, lekko rozchylając wargi i jakoś tak nachylając się ku jego twarzy. Chciała na niego chuchnąć? Nie gustował w ustnych wyziewach, choć słyszał, że niektórych to podnieca.
  175. – Tędy – powiedział niepotrzebnie, wprowadzając kod do domofonu. – Trzecie piętro.
  176. Piknęło, drzwi otworzyły się i weszli do środka.
  177. Następna godzina była zupełnie dziwaczna i nie przypominała niczego, czego dotąd doświadczył.
  178. Moira zachowywała się zupełnie inaczej niż dziewczyny, które wcześniej zgwałcił czy okazjonalnie przeleciał. Nie nastawiała się do bicia, nie próbowała go gryźć, nie klękała poddańczo z rozchylonymi ustami, nie drapała. Nie wrzeszczała na niego. Nie musiał jej trzymać, żeby nie uciekła. Nie potrzebował zrywać z niej ubrania czy pozbawiać przytomności.
  179. Rozebrała się sama, a on patrzył. Zdjęła kurtkę, odwrócony krzyżyk i ciasne, skórzane spodnie. Pomimo panującego mroku zobaczył jej tatuaże. Było w nich coś dziwnego. Sigule i pentagramy ginęły pod naporem pędów i liści wytatuowanej róży. Róża. Nie rozumiał. Po co tatuować sobie chwast?
  180. A potem jakoś tak przylgnęła do niego i dotknęła ustami.
  181. Przyciągnęła go do siebie, a potem wsunęła język do gardła. Jej skóra nie była typowo zimna, ale wręcz gorąca i smakowała wanilią. Objęła go i wtedy… wtedy stracił nad sobą kontrolę. Szeptała jego imię. To pewnie dlatego. Nie wiedział.
  182. – Co to było? – spytał potem, gdy zapaliła papierosa. Naga i spowita różowym dymem wyglądała jak wcielenie samej Lilith.
  183. – Kochaliśmy się – powiedziała.
  184. – Myślałem, że pieprzyliśmy – zażartował.
  185. – Nie – zaprzeczyła. – Kochaliśmy się.
  186. – Daj tego różowego peta – powiedział. Po chwili zaciągnął się piżmową pałeczką. – Kochaliśmy się? A co to znaczy? – spytał.
  187. – To znaczy, że jesteśmy inni. Ty i ja.
  188. – Jesteśmy chorzy – sprecyzował.
  189. – Tak.
  190. – Psychopaci?
  191. – Tak. Pieprzeni psychopaci. Socjopaci. Świry. Kuku na muniu. Zboczeńcy. Co tam sobie chcesz – powiedziała. – Podobało ci się?
  192. – Tak – przyznał i zaraz dodał: – Ale nie było to zbyt mądre. Zamkną nas.
  193. – Tak – zgodziła się. – Jeśli się dowiedzą, że jesteśmy mocno walnięci, na pewno to zrobią. Tak zrobili z Tomaszem.
  194. – Kim?
  195. – Tomaszem – szepnęła. – Tak miał na imię mój facet. Durne imię, tak samo jak twoje. Powinni kiedyś zrobić badania o korelacji durnych imion i durnego losu ich właścicieli.
  196. – Co się z nim stało? – spytał.
  197. – Na pewno chcesz wiedzieć? – Po raz pierwszy się skrzywiła, widział to pomimo różowej mgły.
  198. – Tak.
  199. – A masz jakiś alkohol?
  200. – Jest w regale.
  201. Po chwili siedziała na łóżku z butelką wyciągniętego Jacka Danielsa i dwiema szklankami. Nalała obficie do obu i nie czekając, aż Edmund weźmie swoją, upiła spory łyk.
  202. – Tomasz – zaczęła – zawsze był jakiś popieprzony. Nie dręczył zwierzątek, zero narkotyków, brak etapu „wyszumienia”. No wiesz: nie rabował, nie gwałcił, i tak dalej. Bardzo niezależny i pewny siebie – zawsze się dziwiłam, że w ogóle przetrwał okres dojrzewania. Nie załapał się nawet do żadnego gangu. Zwykły frajer. Ale fajny w łóżku. No, a potem…
  203. Urwała. Nie ponaglał jej.
  204. – Wciągnął się w jakieś dziwne towarzystwo. Wtedy już się znaliśmy. Myśleliśmy nawet o standardowym kontrakcie małżeńskim, wiesz, te wszystkie sumowane punkty statystyczne. Może nawet byłby bachor? Tomasz pracował jako tłumacz okultystycznych transkrypcji, zaczęliśmy myśleć nad sprzedaniem jednej nerki pod mieszkanie… Standardowe sprawy. A potem coś mu odbiło. Zaczął chodzić na jakieś spotkania i inaczej się zachowywać. Mówił o jakiejś monogamii… W pewnym momencie powiedział, że mnie kocha. „Kocha”, wyobrażasz sobie? Wyśmiałam go, nie rozumiałam, o co mu chodzi. Miałam taką minę, jak ty teraz. Zaczął coś pieprzyć o sektach religijnych, o kłamcach… Więc… no sam wiesz.
  205. Wiedział. Każdy znał numer telefonu do Inkwizycji: sześć, sześć i sześć.
  206. – Zabrali go – podjęła po chwili. – Zapewne najpierw psychoterapia, a potem obóz koncentracyjny i krematorium. Może nawet coś z niego zrobili? Jakąś lampę? Nigdy się nie dowiedziałam. Ale potem… zmieniłam się. Zaczęłam myśleć o tym, co się stało. I teraz jestem popieprzona.
  207. Zaciągnęła się papierosem.
  208. – Kemper już chyba nie wierzy, że coś ze mnie będzie – dodała. – Łażę na te spotkania, ale wiem, że jest o krok od wystawienia mnie Inkwizycji. Chyba będę musiała dać mu dupy, ale kiedy na niego patrzę… – Wzruszyła ramionami.
  209. Coś oświetliło okno, pewnie reflektor z Wieży Inwigilacji. W jego świetle wydała mu się niezwykle krucha, słaba, delikatna. Nie wiedział czemu, ale uniósł się nagle i dotknął jej ramienia. Tu również widniał pęd: wąski, oplatający sigule, o zgrabnej kresce kolców. Przesunął palcem aż do jednego z czerwonych pączków.
  210. – Dlaczego róża? – spytał.
  211. – Uważam, że jest piękna. Czerwona, jak krew. I ma kolce. – Uśmiechnęła się smutno. – Dziwny chwast. Z jednej strony wydaje się wyjątkowy, ale z drugiej może być przyczyną cierpienia.
  212. – Tak jak to – powiedział, przysuwając się bliżej. Dotknęła ustami jego ust. Przymknęła oczy.
  213. – Dokładnie tak.
  214.  
  215. III
  216.  
  217. Wszystko się zmieniło.
  218. W zasadzie nie miał pewności, co się działo. Był jednak silniejszy i było to widać. W pracy zasuwał jak mały motorek, strzelając z hukiem klawiszami maszyny do pisania. Ciało nabrało sprężystości, wylewała się z niego energia. Współpracownicy instynktownie zaczęli okazywać mu więcej szacunku. Czuć było, że jest na najlepszej drodze do skoku wyżej w firmowej strukturze dziobania.
  219. Zauważyło to kilka firmowych samic. Ocierały się o niego przy lada okazji, ale odpychał je bezczelnie, żłopiąc kolejny kubek kawy. Jedną trzepnął nawet w nachalną łepetynę – zupełnie jak za starych, lepszych czasów.
  220. Nie interesowały go. Była tylko Moira.
  221. Spotykali się prawie codziennie – z początku u niego, potem u niej. Miała świetny, przestronny apartament w getcie imienia Artura Schopenhauera, wyliczonym o ponad dziesięć punktów statystycznych wyżej niż jego marny Stirner. Nie mógłby tam wejść z powodu mniejszej liczby punktów, wyrobiła mu więc gościnną przepustkę, dzięki której przepuszczano go przez kolczaste druty. Musiał tylko zakładać na ramię opaskę z żółtym pentagramem. Z początku czuł się trochę nieswojo – getto Moiry wyglądało na znacznie czystsze i bardziej ekskluzywne – ale szybko nauczył się przemykać bocznymi uliczkami do jej kamienicy stojącej przy ulicy Lovecrafta. Stawał pod bramą i odruchowo zakrywając ręką opaskę, naciskał guzik domofonu. Nigdy nie pytała, kto idzie: drzwi otwierały się z cichym brzęczeniem.
  222. Obejmowała go, kiedy tylko wchodził do przedpokoju, i prawie natychmiast zaczynali się kochać. Wciąż upierała się, by tak nazywać to, co robili. Kochali się więc. Z początku to wystarczało, ale – im częściej u niej bywał, tym bardziej czuł, że to za mało, że trzeba czegoś więcej. Coś się zmieniło. Czasami siedzieli po prostu wtuleni w siebie, wpatrzeni w durne, telewizyjne programy. Coraz częściej też rozmawiali. Dziwne, nietypowe konwersacje. Mówiła, że o nim myśli, kiedy go nie ma. Mówił jej to samo. Powiedziała, że czuje coś jakby potrzebę widzenia go i dotykania, słuchania jego głosu, wdychania jego zapachu. To musiało być coś biologicznego, jakaś niebezpieczna chemia – bądź co bądź oboje byli chorzy. Wyznał, że ma podobnie. Spojrzała wtedy na niego, długo nie odwracając wzroku.
  223. Siadali do przyrządzanych przez Moirę posiłków – wychodziły jej fatalnie – i jedli razem. Potem znów się kochali. I śmiali się. Śmiali się, zakrywając usta, bo nie był to normalny, złośliwy śmiech. Brzmiało to jak jakaś jego zdegenerowana, chorobliwa forma.
  224. Zdecydowanie byli nienormalni.
  225. Moira nie czytała książek. Chciał jej kilka przynieść, ale uznała to za stratę czasu. – Opium dla ludu – zacytowała jakiegoś mało znanego filozofa. – Bez sensu. To słowa. Tego nie ma.
  226. Pomimo jej podejścia uparł się i przyniósł swoją ulubioną książkę, wyjątkowo sfatygowany egzemplarz. Cały pozlepiany plastrem, z wyblakłą okładką i pożółkłymi kartami. „Po drugiej stronie lustra i co Alicja tam znalazła” niejakiego Lewisa Carrolla.
  227. – Znam – powiedziała Moira. – Widziałam ekranizację. To horror dla dzieci, do generowania podstawowych traum. Ta, jak jej tam, Alicja przedostaje się do świata za lustrem. Robi tam niezłą jatkę i morduje panującą tam królową, tak?
  228. – Nie – zaprzeczył. – To stary egzemplarz z inną treścią. Oryginał. Zobacz: wydali go ponad 50 lat temu, tuż przed zatwierdzeniami historycznych publikacji literackich. Przeczytałem go ostatnio, tym razem na poważnie. Wcześniej… tylko kartkowałem. Mówi o świecie, gdzie wszystko jest na odwrót.
  229. – Po co?
  230. – Co: po co?
  231. – Na Szatana, Ed! Jest jak jest. – Wzruszyła ramionami. – Po co czytać, że jest inaczej? Nie rozumiem.
  232. Zmieszał się.
  233. – Może dlatego, że inaczej jest z nami – powiedział wreszcie. Moira nic na to nie odrzekła, ale wyciągnęła mu z ręki książkę i zaprowadziła go do łóżka. Więcej nie rozmawiali już o czytaniu.
  234. Postanowili, że nadal będą chodzić na spotkania grupy, aby nie wzbudzać podejrzeń. Ale, ku zaskoczeniu Edmunda, leczenie skończyło się dla niego po zaledwie dwóch sesjach. Po drugiej, w trakcie której opowiadał o sukcesach w pracy, do gabinetu wezwał go doktor Kemper.
  235. – Jest pan zdrów – obwieścił lekarz, zaciągając się swoim nieodłącznym cygarem. – Przyznam, że jestem zdziwiony, ale nie uważam, by dalsza terapia była konieczna. Jest w panu siła, której wcześniej brakowało. Bierze coś pan? Jakiś opioid?
  236. – Nie. Niech mi pan da papierosa, zapalę – rzucił Techny. Psychiatra zachichotał.
  237. – O, właśnie o tym mówię. Siła, energia, pewność siebie, a nawet arogancja! Gratuluję! To widać po oczach, panie Edmundzie, po oczach! Coś w nich panu błyska… Było takie określenie na te błyskotki, teraz nie pamiętam… nieważne zresztą. Jest pan zdrowy. A jak panu znowu odwali, serdecznie zapraszam.
  238. Edmund prychnął pogardliwie i wyszedł z gabinetu. Czuł, że odprowadza go pełen zawodowej satysfakcji wzrok lekarza.
  239.  
  240. * * *
  241.  
  242. Zima przyszła znienacka, temperatura spadła gwałtownie do minus piętnastu, a potem dwudziestu stopni. Ale nie mróz był najgorszy, a śnieg. Mokry jakiś i lepki, na ziemi zamarzał w brudne, lodowe czapy. Ludzie deptali po nich, nerwowo biegając od sklepu do sklepu. Zbliżało się święto Samhain, na lady wystawiano trupie główki, szkielety i wizerunki demonów. Pełgały porozstawiane znicze i czarne świece. Brzęczały mosiężne kociołki do gotowania świątecznych ingrediencji, w powietrzu huczało od inwokacji puszczanych na wszystkich radiowych stacjach. Jak zwykle podskoczyły ceny kotów; każdy chciał kupić jednego na rytualne zarżnięcie. Czarne kury były w zasadzie nie do zdobycia.
  243. Świąteczna atmosfera zawitała i do pracy. Sekretarka Ewa latała po pokojach i zbierała zapisy na Świąteczny Kocioł. Wielkie, mosiężne cholerstwo przytargali z piwnicy Edmund z Bugerem, tak samo jak widły i dwie wyłysiałe nieco miotły. Nie mogli znaleźć chochli – w końcu okazało się, że szefostwo upchało ją za stosem starych wydań „Periodyka Statystycznego”. Podniecona Ewa i jeszcze dwie stare baby z księgowości poleciały na targ po symboliczne przyprawy – z reguły syntetyczne, wysmrodzone świństwa: flaki otrutego człowieka, ropuchę, ślepia traszki, żabi ogon, puch ze skrzydeł nietoperza i tym podobne nonsensy.
  244. – W życiu nie przełknę tego świństwa – odgrażał się Buger, ale nie udało mu się zepsuć świątecznego nastroju. Narzekał więc tylko, że nie ma co liczyć na imprezę formatu tej sprzed trzech lat, gdy szefostwo zakupiło na ofiarę podrasowego co prawda, ale zawsze noworodka. Dopiero Klaus z dystrybucji przypomniał mu, że sytuacja była wówczas wyjątkowa, gdyż świętowali przeniesienie firmy do nowego, czyli obecnego, budynku. Im bliżej do święta Samhain, tym bardziej spięta stawała się Moira. Zasłaniała okna, wstawała w nocy z łóżka, dreptała po mieszkaniu. Mówiła, że święto ją denerwuje.
  245. – A ciebie nie? – pytała. – Kiczowate gówno. Myślisz, że Szatana obchodzi, ile wyżresz z Kotła? I ten owczy pęd. Gdzie tu egoizm? Święta, święta, wszędzie te zasrane święta. Durny jarmark. Trupie maski, znicze… W telewizji nie ma nic innego. Te filmy… Wciąż puszczają to samo. Ile razy można oglądać „Fausta” czy „Małego Twardowskiego”?
  246. – To klasyki. Zawsze je puszczają, jak ”Zwycięską dysputę z Kłamcą” czy „Omen”.
  247. – I te pieprzone inwokacje w supermarketach! Nie znoszę sklepów w święta. Wciąż potykam się o te wyjące „hu hu hu” pseudowiedźmy z plastikowymi miotłami!
  248. – Moira… wracaj do łóżka.
  249. Posłuchała, siadając na skołtunionej pościeli. Ale coś było nie tak. Podciągnęła nogi pod brodę, nie patrzyła na niego. Jej róża lśniła w blasku płonących na zewnątrz zniczy.
  250. – Jesteśmy sami – powiedziała wreszcie.
  251. – Nieprawda.
  252. – Jesteśmy sami, Ed. Zupełnie sami. Jesteśmy pieprzonymi socjopatami. W końcu nas znajdą i ześlą do obozu. Obetną mi włosy na diabelskie chwosty sprzedawane na zasranych jarmarkach, a z ciebie zrobią mydło.
  253. – O, Lucyferze… Moira, przestań.
  254. – Długo tak nie wytrzymam – powiedziała, kładąc się obok niego. Położył dłoń na jej niewielkiej, sterczącej piersi;
  255. czuł, jak bije jej serce. Ścisnęła go za rękę.
  256. – Po prostu znajdźmy ich, Ed.
  257. – Kogo?
  258. – Wiesz kogo. Takich jak my. Kłamców.
  259. – Ja pierdzielę, Moira! – Zabrał dłoń, przesunął nią po swojej twarzy. Pięknie.
  260. – A co? – Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. – Myślisz, że nie istnieją? Istnieją. I są tacy jak my. Muszą być tacy jak my.
  261. – Wierzą w Kłamcę, nie w Szatana.
  262. – No to co?
  263. Westchnął. Zza okna dobiegały inwokacje. In nomine…. in nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi…
  264. – Ja pierdolę! – Moira zerwała się z łóżka i zatrzasnęła okno. – Nie wytrzymam już tego piszczenia ani sekundy dłużej! – Drżała. W zasadzie, cała się trzęsła. Który to już raz? Piąty? Szósty? Ile jeszcze potrwa, nim do końca się rozsypie?
  265. – Moira…
  266. – Odwal się, Ed! – Pociągnęła nosem, przecierając oczy palcami. Płakała? Coś z nią było zdecydowanie nie tak. I nie chodziło wyłącznie o Samhain.
  267. – W porządku – powiedział.
  268. – Co: w porządku?
  269. Usiadł na łóżku, sięgając po leżącą na stoliku paczkę „Pinheadów”. Zapalił.
  270. – Znajdziemy ich. Chyba nawet wiem jak.
  271.  
  272. IV
  273.  
  274. Podwórko było zasyfione najróżniejszym szmelcem.
  275. Trwała tu chyba budowa, którą przerwano z uwagi na opady śniegu. Z ziemi wystawały zardzewiałe druty, jazgotał uwiązany na łańcuchu pies. Z wielkiej zaspy wystawały sztywne nogi jakiegoś martwego pijaczka. Getto imienia Woltera nie należało do najprzyjemniejszych.
  276. Pod krzywą kamienicę na ulicy Tortur 15 podeszli razem, choć wcześniej wędrowali osobno. Był to zapewne zbytek ostrożności, ale zdroworozsądkowa paranoja, jak oznajmiła Moira, nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Nie było tu domofonu, drzwi na klatkę schodową stały otworem. Weszli. Chłód nie zniknął: na klatce nie działały kaloryfery.
  277. Kolbe powitał ich w małym, obskurnym mieszkanku z dymiącą nieco kozą. Dopiero piecyk dawał miłe ciepło, od którego parowały popękane okna. Mężczyzna wskazał im dwa krzesła. Nastawił wodę w starym emaliowanym czajniku.
  278. – Satanista? – spytał, gdy nalał już im herbaty, czystej, bez żadnych dodatków. Edmund wzruszył ramionami.
  279. – Wierzący, niepraktykujący.
  280. – A ty?
  281. – Praktykująca. Ale nie za bardzo.
  282. Kolbe pokiwał głową.
  283. – Jest pan kłamcą? – spytał wprost Techny.
  284. – Nie lubię tego określenia.
  285. – Wyznawcą Kłamcy? Akolitą?
  286. Kolbe westchnął, siadając za stołem. Herbata parowała.
  287. – Co wiecie o tak zwanych „kłamcach”? – spytał. – Macie pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi?
  288. – Coś tam wiem… – powiedział Edmund. – Moim zdaniem niepotrzebnie was prześladują. Pijecie podobno krew i zjadacie ciało Kłamcy. Jak dla mnie brzmi to całkiem normalnie – dodał ugodowym tonem.
  289. – Niezupełnie tak to wygląda. To nieco bardziej skomplikowane. Ale zostawmy ten temat. Może spytam inaczej: co wiecie o „Dyspucie Oskarżyciela z Kłamcą”, jak to nazywają w waszym Kościele?
  290. – Eee… coś tam było… o chlebie chyba… – zaczął Edmund, ale przerwała mu Moira.
  291. – Ja wiem. Chodziłam do szkółki sobotniej, zapisałam się nawet do „Pustyni”… taka organizacja młodzieżowa, inwokacje, Proklamacje do Szatana i takie tam pierdoły… – Machnęła z lekceważeniem ręką. – „Dysputa…” to podstawowa wykładnia wiary satanistycznej. Szło to jakoś tak… Kłamca spotyka się z Oskarżycielem, czyli Szatanem, na pustyni i zaczynają rozmowę. Kłamca podaje się za syna stworzyciela świata, który rzekomo stworzył nawet samego Szatana, choć nie ma na to żadnych dowodów. W każdym razie robi cuda i tak dalej. Zwodzi tłumy, głosząc kłamstwa niezgodne z naturalnym porządkiem świata. Są to kłamstwa, nielogiczne oszustwa, których reguły nie sprawdzają się w życiu, przeciwstawne prawom natury – recytowała, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. – Ale Szatan pokonuje go w dyspucie.
  292. – Tak? – zainteresował się Kolbe. – A jak to dokładnie wyglądało? Ta „dysputa”?
  293. – Szatan z początku proponuje Kłamcy, by stworzył swą mocą chleb, jeśli naprawdę, tak jak deklaruje, chce uzdrowić świat. Proponuje mu tym samym zdroworozsądkowe rozwiązanie na podstawowe bolączki: głód i nędzę. Skoro Kłamca potrafi robić cuda, niech zrobi coś pożytecznego, zamiast pieprzyć farmazony. Kłamca gada jednak jakieś głupoty o tym, że chleb nie jest najważniejszy, i zostaje wyśmiany. Następnie Szatan uczciwie proponuje Kłamcy wszystkie królestwa świata w zamian za zwykłe oddanie mu pokłonu. Kłamca wszakże unosi się pychą i jak tłumaczyła mi akolitka ze szkółki, to chyba jedyny moment, w którym jego reakcje są w miarę normalne. W końcu Szatan chce wystawić na próbę moce Kłamcy: jeśli bowiem Kłamca rzeczywiście je posiada, to niech je zademonstruje. Mówi mu, żeby skoczył na przykład z wysokiej skały, co dla takiego cudotwórcy nie powinno stanowić większego problemu. Kłamca odmawia jednak i tego, i tym samym zostaje zdemaskowany. Te całe cuda okazują się, jak widać, zwykłą ściemą dla naiwniaków.
  294. Kolbe pokiwał powoli głową. Ale Moira jeszcze nie skończyła.
  295. – Niestety – kontynuowała – pomimo przegranej dysputy, Kłamca nadal chodzi po świecie i podburza tłumy. Dochodzi w końcu do tego, że jako terrorysta zagraża naturalnemu porządkowi społecznemu. Zostaje więc, zgodnie z prawem, skazany na śmierć przez ukrzyżowanie. Ale kłamstwa Kłamcy żyją nadal i jego akolici głoszą, że zmartwychwstał, dokonał więc ponownie czegoś wbrew świętym prawom natury. Wtedy Szatan ogłasza jako swój znak odwrócony krzyż, by za pomocą tego symbolu zawsze przypominać o oszustwach Kłamcy… – skończyła z wypiekami na twarzy. Kolbe patrzył na nią w milczeniu, powoli mieszając stygnący napój.
  296. – A co, gdybym ci powiedział, że ta interpretacja nie jest prawdziwa? – spytał wreszcie.
  297. – Jak to: nieprawdziwa?
  298. – Kłamliwa, wykrzywiająca to, co się naprawdę zdarzyło. Zmanipulowana. – Kolbe uniósł szklankę i wypił łyk herbaty. – Widzisz, moje dziecko – odezwał się po chwili – żyjemy w świecie, w którym rząd, czyli Władza, wszedł w mariaż z Kościołem. Ten rachunek w pełni się opłacił, gdyż wcześniej stosowane filozoficzne teorie kontroli społecznej spaliły na panewce. Zasadą rządzenia stało się zbydlęcenie człowieka.
  299. – Jakie zbydlęcenie? W końcu człowiek w satanizmie to najwyższa wartość – zaprzeczył Techny.
  300. – Mówisz nie o satanizmie, lecz o humanizmie. Ale humanizm, który znasz, jest i tak boleśnie skrzywiony przez satanizm. Humanizm w wydaniu Szatana jest niepełny. Nawet jeśli nie wierzysz w coś, co jest ponad człowiekiem, prawdziwy humanizm każe wierzyć ci w przeznaczenie ludzi, w ich wielkość, duchową ewolucję… a takie teorie zawsze wyjdą poza narzucone przez Szatana okowy biologii. To jednak dopiero początek akademickiej dyskusji… – Kolbe odstawił herbatę i złożył dłonie w niewielki trójkącik. – Zróbmy zresztą tak: wyobraź sobie świat, w którym zło nie jest najwyższą wartością, gdzie najcenniejsze jest nie zło, lecz przeciwieństwo zła. Świat działający zupełnie na odwrót.
  301. – To absurd – powiedział Edmund. – Taki świat nie miałby prawa funkcjonować. Nie mógłby istnieć.
  302. – A jednak. Byłby to świat, w którym Kłamcą jest Szatan, a sam „Kłamca” jest Prawdą, Zmartwychwstaniem i Życiem. Czy taki świat nie byłby lepszy od tego?
  303. – Nie sądzę. – Techny pokręcił głową. – I jak? Cały świat byłby tak zupełnie zmieniony?
  304. – Nie, ale byłyby w nim inne wartości. Bez zmiany fizycznych i biologicznych praw tego świata.
  305. – To jakieś bzdury.
  306. – W tym świecie – nachylił się ku niemu Kolbe – byłbyś wolny.
  307. – Jestem wolny. – Edmund skrzywił się. Zaczął wstawać od stołu, miał dość. – Robię, co chcę.
  308. – Ed… – Moira złapała go za rękę. – Poczekaj…
  309. – Nie. To jakieś głupoty. Niepotrzebnie przychodziliśmy. – Nachylił się do niej i wściekły wyszeptał do ucha: – Nie widzisz tego? Jest bardziej popieprzony niż my…! Chodź! – Szarpnął ją za rękę, aż wstała z krzesła. – Idziemy!
  310. Kolbe zatrzymał ich dopiero przy drzwiach. W rękę Moiry wcisnął niewielką karteczkę.
  311. – Nie rezygnujcie – powiedział. – Tu jest adres. Przyjdźcie. On na was czeka. Zawsze będzie czekać.
  312. Wyszli, nie oglądając się za siebie.
  313. * * *
  314. To była noc, sowia noc Samhain, czarna jak skrzydła nietoperza. Obejmował ją mocno, inaczej niż zwykle, z dziwną wściekłością, jak dawniej, jeszcze przed tym wszystkim. Krzyknęła; nie wiedział – z bólu czy z rozkoszy. W ustach poczuł smak krwi. Coś sobie przygryzł. Wargę? Język? A może ugryzł ją?
  315. – Edmund… – szeptała jego imię. – Edmund! Tak, tak!
  316. Spojrzał w jej oczy, otwarte i lśniące pomimo mroku. I wtedy coś w nim pękło.
  317. – Kocham… – wyszeptał. – Kocham…
  318. – Cco…? Edmund…
  319. – Kocham cię.
  320.  
  321. * * *
  322.  
  323. Katakumby śmierdziały wilgocią.
  324. Na kamiennych wykuszach postawiono świece roztaczające dookoła magiczny, ciepły blask. Pośrodku sali stał ołtarz, dziwny, bo w zasadzie pusty. Nie skapywała po nim krew, nie widzieli też ciała Kłamcy. Może trzymali je gdzieś indziej, schowane. Wszystko jedno.
  325. Kłamców było sporo. Odziani w jakieś zgrzebne drelichy szeptali do siebie nawzajem, dotykali się dłońmi. Nowo przybyli rysowali na ziemi niewielki symbol ryby. W powietrzu unosił się nastrój radosnego oczekiwania.
  326. – Ale czad – wyszeptała Moira. Chwycił ją za rękę. Tu, pomyślał nagle, właśnie tu mógł to zrobić bez przeszkód. – Poważnie, Ed! Zaraz się zacznie, co?
  327. – Pewnie tak.
  328. – Chyba ciało Kłamcy trzymają w tym sejfiku w ścianie… Co jesteś taki markotny?
  329. – Zastanawiam się, w jakie gówno wdepnęliśmy.
  330. Czekali. Wkrótce – a może po chwili wydłużonej w nieskończoność? – pojawił się Kolbe, odświętnie ubrany w jakieś długie, białawe szaty. Stanął za ołtarzem i spojrzał po zebranych. Znów ten dziwny, maślany wzrok, pomyślał Techny. Zaczynało się. Kolbe uniósł ręce.
  331. – Pater noster, qui es in caelis …
  332. Huknęło wtedy, zupełnie niespodziewanie, jakoś głucho, z metalicznym łoskotem. Kłamcy zawyli, jakaś kobieta wydarła się histerycznie, zapłakało dziecko. Edmund odruchowo skoczył w lewo, w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą Moirę, ale i tędy wpadła już dymiąca puszka. Gaz!, zdążył jeszcze pomyśleć. I rzeczywiście. To był gaz.
  333. Kłęby dymu wypełniły całe pomieszczenie w trzy sekundy. Techny chciał zwymiotować, ale nie mógł. Oczy łzawiły, kapało z nosa i z ust. Słyszał, jak Moira zanosi się spazmatycznym kaszlem.
  334. – Moira – wychrypiał jeszcze w akompaniamencie wszędobylskich jęków i wrzasków. – Moira…
  335. A potem stracił przytomność.
  336.  
  337. V
  338.  
  339. Wiele razy próbował przeanalizować to, co przytrafiło się później. Na wiele różnych sposobów. Aż do samego końca.
  340. Inkwizytor wydał mu się zimny. Wyobrażał go sobie zupełnie inaczej: jako jakąś demoniczną postać otuloną czarnym płaszczem. Ale w asyście policyjnej Inkwizycji pomiędzy leżącymi i skrępowanymi ciałami przechadzał się niepozorny urzędnik. Niewysoki, stary, w szarym garniturku z wpiętą w klapę stalową broszą: czaszką kozła spoczywającą na dwóch skrzyżowanych piszczelach. Ulizany, z przedziałkiem i niewielkim wąsikiem na dwa palce. Przypominał skompromitowanego dawno temu komika, Charliego Chaplina. Wyglądał śmiesznie.
  341. Ale był zimny. Potwornie zimny. Wiało od niego autentycznym nadnaturalnym chłodem.
  342. – Kolbe – odezwał się lekko zachrypniętym głosem. – Nigdy się nie nauczysz, co? Sprowadziłeś nam, jak widzę, nowy narybek?
  343. – Mnie… weźcie mnie… zamiast ich…
  344. – Weźmiemy cię, Kolbe. Weźmiemy. Zabierzcie go – rzucił jakiemuś dryblasowi z czarnym cekaemem. Kiedy spełniono polecenie, zawołał kolejnego strażnika i dokończył: – Nie wymęczyć. Nastraszyć, pogłodzić i wypuścić. Może do jakiegoś nowego psychiatry…? Za kilka tygodni znowu zacznie ich zbierać i ciągać po piwnicach. Idiota, ale bardzo przydatny. No, świetnie, świetnie… Co my tu mamy? Do góry ją.
  345. Wyciągnęli Moirę. To była sekunda, może krócej. Techny poczuł, jak wyszarpują jej dłoń z jego dłoni. Chciał krzyknąć, ale nie mógł. Wszystko widział i słyszał jak przez mgłę.
  346. – Ilu? – Inkwizytor podawał Moirze piersiówkę. Skrzywiła się, ale łyknęła trunek.
  347. – Chyba koło czterdziestu, nie wiem.
  348. – Uciekł ktoś?
  349. – Nie, raczej nie.
  350. – Zuch dziewczyna. Świetnie się spisałaś. Sam podliczę ci statystykę. Osobiście. Bilet do LaVeya masz zapewniony.
  351. – Dziękuję, Inkwizytorze.
  352. – A ten tam? Co z nim?
  353. – Nic. Urzędas taki. Od statystyki. Edmund Techny. Spotkałam go w trakcie inwigilacji Kolbego, u doktora Kempera.
  354. – I?
  355. Wyszeptała mu coś do ucha. Inkwizytor zachichotał.
  356. – Naprawdę? No, zobaczymy.
  357. Nachylił się do Edmunda i trzepnął go dłonią w twarz. Techny zamrugał.
  358. – Słyszysz mnie? Ej, ty! Jak ci tam… Edmund! Słyszysz, co do ciebie mówię?!
  359. – Ja… – wychrypiał Techny. Wszystko wirowało.
  360. – Ta dziewczyna, Moira. Zdradziła cię. Rozumiesz? – Inkwizytor zbliżył twarz do Edmunda. Powiało lodem, jedno oko Inkwizytora wyglądało na nienaturalnie przekrwione. – Przeliterować ci? Patrz na moje usta! ZDRADZIŁA CIĘ. Słyszałeś?!
  361. – Sły… słyszałem.
  362. – Co do niej czujesz? Co do niej teraz czujesz?! Odpowiadaj!
  363. – Kocham… kocham ją.
  364. Inkwizytor skrzywił się z niesmakiem.
  365. – Ech, no tak. Zabrać go – polecił. – Do obozu. Na mydło, jak pozostałych. Widać, że jest kompletnie nieuleczalny. Moja droga – zwrócił się znowu do Moiry. – Gratuluję raz jeszcze. I wybacz ten słowny żarcik, ale muszę to powiedzieć: jesteś bardzo dobrą satanistką.
  366.  
  367. Warszawa, getto imienia Juliana Ursyna Niemcewicza, listopad 2012
  368.  
  369. „Modlitwa do Szatana” w tłumaczeniu Stanisława Korab-Brzozowskiego
  370.  
  371. Autor: Marcin Podlewski
  372. Przesyłamy Bitcoiny i skradzione pieniążki na rozwój tego autora!
  373. Wspieramy jego rozwój! Kupujemy jego książki!
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement