Advertisement
Guest User

Untitled

a guest
Apr 20th, 2019
215
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 22.46 KB | None | 0 0
  1. Roadburn 2019.
  2. To był zdecydowanie najlepszy festiwal, na jakim byłem.
  3.  
  4. Zacznę od minusów.
  5. Była to też najdroższa impreza życia - bilet czterodniowy to wydatek rzędu 900 zł. Festiwalowe jedzenie i picie też bardzo drogie w stosunku do ilości. Nocleg też nie był małym wydatkiem - mimo że Tilburg nie jest takim małym miastem (ponad 200 k osób), to wszystkie sensowniejsze hotele/airbnb wykupują się niemal od razu po ogłoszeniu daty następnego festiwalu. Tak jest już na rok 2020, a jeszcze żaden zespół nie został zapowiedziany. Na szczęście jest camping - który też jest drogi. Byłem z dwoma kolegami w Flexotelu - czyli takim małym domku na campingu, wychodził on 200 zł. za osobę za noc. Ale miał chociaż elektryczność (która nam raz padła, ale naprawili ;)). Poza tym były też festipi - ichniejsze podobno 'specjalne' namioty, które wychodziły niewiele taniej. Można było też swój własny namiot wziąć, samo wejście na camping też nie było takie tanie, ponad 60 euro za noc. A że taszczenie własnego namiotu z Polski byłoby upierdliwe (i kosztowne, bo dodatkowy bagaż w samolocie) oraz że Flexotel naprawdę nie kosztował dużo więcej od Festipi, wybraliśmy Flexotel. I dobrze, bo...
  6. Drugi duży minus - pogoda. Jasne, nie jest to wina samego festiwalu, chooociaż jakby był on tydzień później, to byłoby dużo lepiej (choć teraz Wielkanoc, ale końcówka kwietnia też byłaby ok). Tragedii też nie było - było po prostu zimno. Max 12 stopni za dnia, a w nocy chyba nawet jeden na minusie się zdarzył. Flexotel miał grzejnik, który działał do dupy, ale kołdry były cieplutkie.
  7. Ilość oficjalnego mercha też strasznie mała - główny merch znajdował się przed Koepelhal. Przed pierwszym koncertem kolejka do niego była okropnie długa. Po koncercie (który ok, trwał ponad dwie godziny) prawie znikoma, ale prawie wszystkie tegoroczne M-ki się wyprzedały - jeden z moich ostatnich wyborów został. Kupiłem, ale udało mi się go potem wymienić za darmo na fajniejszy kolor (Czarny, oczywiście. Choć oryginalnie wyjątkowo chciałem czerwony.) w głównym budynku, gdzie wyjątkowo pierwszego dnia także był merch.
  8. Ale chyba najbardziej kuriozalna rzecz (do której idzie się przyzwyczaić) to kolejki na koncerty. Roadburn nie ma zamkniętego terenu festiwalowego, odbywa się on w trzech klubach rozstawionych po mieście. Nie jest to duży festiwal, 4 tysiące osób? Ale nawet główna sala ma pojemność na 3 tysiące. Parę razy się tak zdarzyło (nie mi), że nie wpuszczali na dole sali na najbardziej obleganych koncertach, ale z góry dało się wejść. Ochroniarze nie wpuszczali z dołu, bo za dużo osób było w środku. Gorzej z innymi salami. Tuż obok jest Green Room - dosłownie tuż obok, jak ktoś się postara, to może słuchać dwóch koncertów naraz ;) Pojemność 700 osób, przy czym kolejek nie ma - po prostu nie da się wejść czasem i można z korytarza słuchać muzyki. Gorzej, że ludzie po prostu stoją gęsto wokół wyjścia, gdzie pod sceną jest dużo luźniej. Akurat z dostaniem się do GR nie miałem problemów, ale o tym później.
  9. Na tej samej małej uliczce, naprzeciwko głównego budynku, znajduje się Het Patronaat - 650 osób. To on miał niesławne kolejki, zaczynające się przed wejściem do budynku, a kończące oj, czasem, to naprawdę daleko. Bardziej wkurzył mnie post na grupie fb, w którym ktoś napisał, że na Terzij de Horde było sporo miejsca w środku, a i tak ochroniarze nie wpuszczali ludzi. Wtf? Akurat tego zespołu i tak nie miałem w planach, ale sam fakt jest frustrujący. Przeważnie unikałem tego klubu, parę razy bym poszedł na coś - ale kolejka. Mimo tego, obejrzałem tam 3 koncerty. Za rok tego klubu już nie będzie, bo zmieniają go w biuro.
  10. Trzeci budynek zawierał w sobie 3 sceny - Koepelhal (druga największa, 1500 osób, trochę wyprana z klimatu, ale tylko raz mnie tam spotkała kolejka - na pół minuty. Choć ponoć czasem i tam bywały.), Hall of Fame (250 osób, do bardziej znanych zespołów owszem, były kolejki) oraz Ladybird Skatepark. Ta ostatnia scena nie była wcześniej zapowiedziana - co więcej, koncerty tam były de facto darmowe dla każdego. Tam było niewiele koncertów (z 10?), dodawane czasem (do aplikacji Timesquare) nawet godzinę przed. Nie licząc jednego lokalnego zespołu, były tam drugie (a w jednym przypadku nawet czwarte) sety niektórych Roadburnowych zespołów. Był też bardzo pojemny, niestety scena była bardzo nisko i dźwiękowo też tak sobie. Sam budynek był oddalony tak o 6 minut szybkiego kroku (ale były światła - na dość ruchliwej ulicy) od głównego, więc bez tragedii.
  11. Był też Little Devil - dalej oddalony klub, w którym były dwa darmowe koncerty, które sobie darowałem (Entropia - widziałem 4 razy; Wayfarer - zobaczę za tydzień).
  12. Kolejnym minusem są clashe. Nie da się zobaczyć wszystkiego, a już na pewno nie w całości. Bywały momenty, w których 5 zespołów grało naraz. A przez kolejki rozplanowanie w stylu "a pójdę na pół godziny tego zespołu, potem na pół godziny tamtego" wcale nie było takie oczywiste.
  13.  
  14. Koniec marudzeń. To albo pierdoły albo idzie się przyzwyczaić. Nawet te clashe aż tak bardzo nie bolą, jak się już tam jest - tego się nie da opisać, to trzeba po prostu poczuć. Kolejki - cóż, wkurzające, ale jak komuś bardzo zależy na zespole, to wystarczy się zjawić pod sceną na 10 minut przed koncertem i będzie git.
  15.  
  16. Bo poza tym nie mam na co marudzić. Ten festiwal jest świetnie zorganizowany, ma mnóstwo doskonałych kapel (widziałem jeden taki sobie koncert, kilka bez szału, a cała reszta co najmniej fajna. Na 52 koncerty, przy czym 'obejrzany' = 'co najmniej 10 minut'). Zespoły grające specjalne sety, ba, zespoły tworzące muzykę specjalnie pod ten festiwal - czegoś takiego ze świecą szukać gdzie indziej, sporo 'once in a lifetime' rzeczy. Duży rozstrzał muzyczny, co też jest ogromnym plusem. Nie było czasu na nudę.
  17. Co do drogiego jedzenia i picia - owszem, kosztowało sporo, ale było też naprawdę dobre. Piwa również, poza ichniejszym Żywcem (wziąłem łyka od kumpla, fuj) były porządne belgijskie piwa oraz crafty (w tym niesławne z owczym gównem). Dodatkowo, każda sala poza Skateparkiem posiadała od jednego do trzech barów, więc można było zamawiać piwo bez tracenia koncertu. Ale i tak mało piłem, przez te ceny ;) A, można było wnosić własne żarcie - nie wiem, czy oficjalnie i pewnie ochroniarze by nie wpuścili z jakimiś frytkami itp., ale batoniki proteinowe trochę mi pomogły przeżyć festiwal :P
  18.  
  19. To teraz muzyka.
  20.  
  21. Dzień pierwszy zacząłem od Crippled Black Phoenix - nie starając się, udało mi się znaleźć miejsce z boku pod barierkami. Bardzo dobry koncert, niestety dźwiękowo taki sobie (wokale przeważnie za cicho). Ale półgodzinny cover Echoes na końcu mi nadrobił wszystko. Myślałem, czy przejść się na Bismuth w trakcie tego setu (grali obok), ale koledzy napisali mi o kolejce do Hall of Fame, więc wybiłem sobie ten pomysł z głowy.
  22. Po CBP obejrzałem większość koncertu Molasses - specjalnie powołana na festiwal grupa z byłych członków The Devil's Blood. Fajne, mniej niż zespół matka, ale podobało mi się.
  23. Po nim skoczyłem do Green Room na Linguę Ignotę i... nie grała na scenie tylko obok publiczności. Więc większość koncertu prawie nic nie widziałem, zwłaszcza, że ona jest bardzo niska. Natomiast zdarzało się jej przechodzić między publicznością. Muzycznie fajnie, dobre połączenie neoclassical darkwave z death industrialem. A, jeszcze biła się kablem ze światłami (?).
  24. Wyszedłem przed końcem na Hexvessel - psychedelic folk rock, grali swą najnowszą płytę w całości. Było w porządku, pod koniec przemieściłem się do Koepelhal na Emmę Ruth Rundle. Przyjemny koncert. Na ostatnim utworze zwinąłem się z powrotem do głównej sali na Heilung. Ich koncert to jest coś innego - rzeczywiście jakby jakieś nordyckie plemię weszło na scenę. Żałowałem, ale musiałem podjąć trudny wybór i po 2/3 koncertu poszedłem do sali obok na Bliss Signal - blackgaze / industrial metal z mocno napierdalającym oświetleniem. Kolejny bardzo dobry koncert... który opuściłem wcześniej, by udać się po raz pierwszy do Hall of Fame na bardzo mało znane Ovtrenoir. Mimo tego, zapełnili (ok, małą, ale wciąż) salę. Ich sludge był w porządku, ale na płytach brzmiało to trochę bardziej klimatycznie.
  25. Spóźniony trafiłem na główną scenę na Mono - specjalny koncert, podczas którego grali płytę 'Hymns to the Immortal Wind' w całości, gościnnie z kwartetem smyczkowym. Podobało mi się, ale trochę przysypiałem ze zmęczenia - już po północy było (a, na głównej sali były schody na całą szerokość sali, na których dało się usiąść i mieć doskonały widok na scenę - wykorzystywałem ten fakt, bo jednak 12 godzin stania nie jest fajne). Trochę rozbudzony, po pół godziny przerwy, obejrzałem ostatni koncert dnia - stoner rockowe Crypt Trip. Bardzo mi się podobało, dobre zakończenie dnia.
  26.  
  27. Dzień drugi.
  28. Przed festiwalem marudziłem, że koncerty zaczynają się dość późno w porównaniu do np. takiego Brutala, a... nie zdążyłem na pierwszy koncert tego dnia, Gold o 14. Już nic nie mówię (na usprawiedliwienie dodam, że już ich widziałem i za tydzień zobaczę znowu). Poszedłem na Throane, black metal. Wspominałem o tym takim sobie koncercie? To właśnie był on. Ale mieli fajny gigantyczny miecz na scenie, nie wiem z czego, bo tyle mgły. Wyszedłem po chwili na Seven That Spells - chorwacki instrumentalny psychedelic rock. Grali aż 3 koncerty z rzędu (z przerwami), na każdym z nich grali w całości jeden ze swoich dwunastu albumów. Obejrzałem z pół godziny pierwszego koncertu, po czym udałem się na Triptykon. Oryginalnie miałem podzielić ten koncert na pół z Mythic Sunship, ale że temu drugiemu dodali dwa dodatkowe koncerty w Skateparku, a mimo że Triptykon widziałem wcześniej 4 razy, to tutaj grali specjalny koncert z orkiestrą i dyrygentem, podczas którego dokończyli swoją suitę Requiem...
  29. Dobry wybór. Świetny koncert. Na fb widziałem, że ludzie marudzili, ale co mnie to. Końcówka tej drugiej (najdłuższej - i stworzonej na potrzeby festiwalu) była boska, jak te wszystkie instrumenty i momenty łączyły się razem w idealnej harmonii... cudo. Mam nadzieję, że zostanie to wydane najlepiej w wersji studyjnej, ale koncertówka też może być.
  30. Po tym poszedłem na Soft Kill do Koepelhal - post-punk, grali całe 2 albumy w całości. Było ok, może ten Koepelhal nie pasował mi do takiej muzyki trochę. Wyszedłem na dodatkowy koncert Vile Creature - dwuosobowy doom/sludge z laską na wokalu. Też ok, też bez szału. Pooglądałem z 15 minut, wróciłem na chwilę na Soft Kill, po czym udałem się, by obejrzeć w pełni koncerty Anny von Hausswolff. Dobry koncert, choć spokojnych momentów było trochę za dużo i momentami przynudzał. Ale The Mysterious Vanishing of Electra jest kapitalnym utworem i tak też wypadł na żywo.
  31. Potem udałem się na dodatkowy koncert Morne w Skateparku - dzięki temu nie musiałem iść na nich następnego dnia (kolizje). Dobry koncert, choć czy taki atmo sludge pasuje do tej sceny...
  32. Anyway, potem na głównej scenie Grails - instrumentalny post-rock, o którym aż się trochę wstydzę, że przed festiwalem nie słyszałem. Bardzo dobry koncert, płyty zresztą też. Wyszedłem przed końcem, by obejrzeć chwilę Gosta Berlings Saga - instrumentalny prog rock. I żałuję, że tylko kwadrans ich widziałem, bardzo mi się podobało. Ale zmierzałem na Pijn, post-metal w Hall of Fame, bałem się kolejek. Kilka minut przed koncertem było jeszcze ok. Pijn też był bardzo fajny. Po nich ruszyłem na Black Bombaim, instrumentalny psychedelic rock, którzy grali koncert z legendą jazzu - Peterem Brotzmannem. Obejrzałem w całości, znałem ten zespół od dawna, koncert był świetny. Myślalem, czy nie przejść się na Messę po tym, mimo że ich mam zobaczyć w maju (ale mieli mieć specjalny set), ale jak tylko zobaczyłem kolejkę do Het Patronaat, to mi się odechciało.
  33. Poszedłem na black metalowego Crafta, kupując przed tym oczywiście craftowe piwo. Był ok, ale bez zachwytów. Ruszyłem na space rock, jeszcze z lat '80, na głównej scenie - Loop. Dobry show i ostatni tego dnia. Bo koledzy byli zmęczeni (już 1 w nocy) i chcieli wracać na camping, ale zaczekali z pół godziny specjalnie dla mnie, aż się Loop skończy. Po Loop grało Street Sects - ostatni i jedyny w tym czasie koncert, w Het Patronaat, więc myślałem, że będzie długa kolejka, a tu niespodzianka, nie było w ogóle. Zerknąłem tylko na 20 sekund jak to wygląda, taki electro-punk, dobry na tę porę, ale jak już kazałem kolegom czekać, to powiedzenie im 'wiecie co, idźcie, ja jednak za pół godziny przyjdę', byłoby dużym dick move, więc wróciłem na camping.
  34.  
  35. Dzień trzeci.
  36. Zacząłem od koncertu Temple Fang. Holenderski zespół, nic nie wydał, szedłem więc w ciemno i nie żałowałem - świetny koncert, spokojny, bardzo retro brzmiący psychedelic rock. Odkryłem też wtedy przypadkiem, gdy się przykryje moje stopery dłońmi, to dźwięk jest super - później zautomatyzowałem ten trik, poprzez włożenie bardzo małego kawałka chusteczki do dziurki w nich. Dźwięk wtedy jest tak dobry, słychać dobrze każdy instrument, że aż czułem, że to niesprawiedliwe, że inni nie mieli takiego doświadczenia. Choć też odkryłem, że stopery za 3 euro z automatu na Roadburnie bez tego triku dawały lepszy efekt niż stopery, które kupiłem w Polsce za jakieś 50 zł. Cóż.
  37. Pod koniec Temple Fang poszedłem na pierwszy koncert Have a Nice Life w Europie. A to jednak dość znany zespół, post-punk/shoegaze. To był pierwszy z dwóch koncertów - na nim wyszedłem w połowie, ale drugi, podczas którego grali cały swój debiut, planowałem obejrzeć w połowie.
  38. Przed Wolvennest skoczyłem na jakieś 10 minut obejrzeć Fontan. Krautrock z dawką elektroniki, było ok, ale nie dałem im się rozkręcić, bo Wolvennest był dużo ważniejszy.
  39. I to był chyba mój ulubiony koncert na festiwalu - grali całą najnowszą płytę w całości i wyszła nieziemsko. Ich doom metal stwarzał świetny rytualny klimat, który był dodatkowo pogłębiany przez wszechobecny zapach kadzidła. Super.
  40. Potem wybrałem się na koncert Henrika Palma, który grał dość energiczny post-punk. Też spoko, nawet setlistę dorwałem dzięki kolesiowi, który stał obok mnie i wziął dwie.
  41. Po skończonym koncercie (chciałem wcześniej, ale że pod sceną byłem, to mi się ruszać nie chciało) obejrzałem ostatnie 20-30 minut Sumaca grającego obok. Dobry sludge, ale myślami wtedy byłem trochę gdzie indziej. Po nim, znów obok, obejrzałem The Exorcist GBG. Gitara, perkusja i dużo elektroniki. Spoko, ale w tym jednym utworze, który kojarzyłem, nie było takich świetnych efektów (super, kojarzą mi się z soundtrackiem do Jazz Jackrabbita, więc nostalgia mi się mocno włączyła).
  42. Po kwadransie czas nadszedł na Mythic Sunship w Skateparku, ostatnia szansa, by ich zobaczyć. Fajny koncert, ale ten główny, który ominąłem był prawdopodobnie lepszy - tam grali swoją najnowszą płytę z jazzowymi wpływami. Nagłośnienie w Skateparku było lepsze z trikiem ze stoperami. Nie obejrzałem całego, bo poszedłem do sali obok na Ostinato, które na żywo okazało się świetnym post-rockiem. Który z kolei też nie obejrzałem cały (ale prawie), bo poszedłem do innej sali obok an GlerAkur, który na żywo teżokazał się świetnym post-rockiem. Cóż, to jeszcze początek mojego ucinania koncertów, potem trochę przesadziłem.
  43. Po GlerAkur wszedł Sleep na główną scenę, ale że planowałem ich obejrzeć w całości następnego dnia, to poszedłem na Hall of Fame na występ Conny'ego Ochsa. Kameralny bardzo, facet z gitarą, czasem na klawiszach. Przyjemne dość i bardzo mało osób było. Jak sam stwierdził, miał wtedy dość silną konkurencję. Choć śmieszyło mnie, jak w refrenie pierwszego utworu było "make some room", gdy może jedna trzecia najmniejszej sali była zapełniona.
  44. Do końca nie obejrzałem, bo chciałem jednak obejrzeć trochę Sleep, po drodze zahaczając o Dodecahedron. Tego drugiego nie zrobiłem, bo kolejka do Het Patronaat to był jakiś ponury żart. Sleep grał wtedy w całości Holy Mountain (plus parę innych utworów, bo set na dwie godziny). Bardzo dobrze było, ale obejrzałem może z pół godziny, po których przeszedłem się na grającą obok Louise Lemon. Grała ona, hmm, nie wiem, nawet jak to określić? Spokojny występ w każdym razie, był niezły.
  45. Po niej ostatnie 4 koncerty miały się rozgrywać jednocześnie na przestrzeni 90 minut. W Het Patronaat grał Maalstroom - specjalnie stworzony na potrzeby festiwalu projekt black metalowy, w którym grali muzycy z kilku (jak nie kilkunastu) zespołów black metalowych, które w większości miały swoje własne koncerty na Roadburnie (z których nie obejrzałem żadnego). Poza tym w Koepelhal był specjalny projekt - Aaron Turner (front-man m.in. Isis), MC Dalek (hip-hop) oraz Dennis Tyfus (avant-garde jazz). Nic wcześniej nie wydali i też miał być to jednorazowy koncert. Na głównej scenie grał Uran GBG - krautrock z dawką elektroniki, a w sali obok Jaye Jayle - muzycznie coś jak King Dude. Dodatkowo, wciąż miał być podany trzeci koncert Thou, który grał łącznie 4 koncerty na festiwalu, po jednym każdego dnia - główny, kolaboracja z Emmą R.R., akustyczny oraz cover set, który miał być ogłoszony tego dnia. Liczyłem, że po każdym innym koncercie, bo koncerty kończyły się o 00:30, więc w sam raz na afterparty.
  46. Oryginalnie planowałem zobaczyć połowę Doolhof i połowę Uran GBG. W dniu festiwalu stwierdziłem, że może chwilę obejrzę też Jaye Jayle. A gdy byłem wciąż na Louise Lemon, kolega do mnie napisał, że nie ma kolejek do Het Patronaat.
  47. Poszedłem zatem na Maalstroom - przez 20 minut i tak nic innego nie grało. Mimo że kolejek nie było jak wchodziłem, to klub i tak mocno był zapchany. Więc ambitnie miałem plan obejrzeć 4 zespoły grające jednocześnie, podczas gdy dostałem powiadomienie, że... ogłosili w tym samym czasie Thou. Ok, 5 koncertów naraz, może przesada, ale może się udać. Obejrzałem 3 utwory Maalstroom (20 minut, po dwóch utworach się muzycy zmienili) i... bardzo mi się podobało, aż żal było mi opuszczać. Niemniej jednak, jak już podjąłem męską decyzję, to należało się jej trzymać. Doolhof okazał się być... dark ambientem, dość normalnie brzmiącym mimo tego. Był w porządku. Okazało się, że Thou podczas swojego cover setu grali w całości utwory Misfits. Fajnie to wypadało, mimo że z Misfits kojarzę tylko parę utworów (akurat jednego z nich udało mi się tam doświadczyć). I sporo ludzi było, nie spodziewałem się. Ani tego, że wokalista wyglądał jak jakiś hip-hopowiec (na promocyjnej Roadburnowej fotce cały zespół miał image wampirów). Ale mimo wszystko po 10 minutach poszedłem na Jaye Jayle, który też był całkiem dobry. Zakończyłem dzień Uranem GBG, 8 ludzi na scenie, w tym 5 na klawiszach/syntezatorach. Trochę dziwne, ale fajne! Skończyli koncert też trochę po czasie, co dla mnie było plusem.
  48. Ale zrobiłem sobie swój własny Maalstroom tymi pięcioma koncertami naraz, niczego nie żałuję ;)
  49.  
  50. Dzień czwarty.
  51. Mniej ludzi (nie wiem o ile - wiem, że sprzedawane były 3dniowe i 4dniowe karnety, namiotów na campingu trochę ubyło). Brak Koepelhal. Za to z rana dodano dwa nowe koncerty - Supersonic Blues (w ogóle wcześniej nie byli ogłoszeni) i Bismuth (super, bo ich chyba najbardziej żałowałem), oba oczywiście w Skateparku.
  52. Dzień zacząłem od pełnego koncertu Have a Nice Life, który był świetny - i lepszy niż dzień wcześniej. Po nich 10 minut Fear Falls Burning w Het Patronaat - dark ambient z saksofonem. Było ok. Poszedłem na Supersonic Blues, który był spoko. A dopiero w domu się dowiedziałem, że... (ech) pomyliłem zespoły. Bo miałem na dysku płytę zespołu, który nazywał się... Supersonic Blues Machine. I oczywiście brzmieli podobnie (bo jak można brzmieć, mając słowa 'supersonic' i 'blues' w nazwie?). Ten Roadburnowy SB wydał tylko singla, jak się okazało.
  53. Potem Daughters na głównej scenie. Fajny koncert, a wokalista mocno pojebany. Zszedł ze sceny, podszedł do baru i na niego wskoczył. Albo bił się paskiem. Rozwalał mikrofon. Takie tam. Podobno w Paryżu wpychał palce fanów do swojego gardła, powodując wymioty, więc tutaj był chyba w miarę normalny. Po Daughters obejrzałem w sali obok większość koncertu Stuck in Motion - bardzo przyjemne retro granie. Wróciłem na główną scenę, na której grało swój głowny koncert Thou - bardzo dobry. Poszedłem na Bismuth (sorry, Ulcerate, priorytety), drone/doom, byli super. Wróciłem, wychodząc z budynku z Koepelhal po raz ostatni, na głowną salę na Old Man Gloom. Też bardzo dobre. Potem miałem dylemat - The End czy Bossk? Jedyne dwa koncerty w tym samym czasie, rozdzielone na dwie sale o łącznej pojemności 1300 osób, więc wiedziałem, że jak na jeden pójdę, to na drugi nie wejdę w połowie. Wybrałem The End, mimo że to Bossk znałem już parę lat, ale post-metalu już trochę widziałem na tym festiwalu, a avant-gardowego jazzu nie. Nie żałowałem (choć pewnie jakbym wybrał na odwrót, to też bym nie żałował), świetny koncert i mój ostatni ever w Het Patronaat.
  54. Wróciłem na główną scenę na Sleep. Rozczarowało mnie, ze ludzie stali na schodach, ale po jakimś czasie usiedli - bo sorry, ale to taki zespół, który mi się kojarzył właśnie z wychillowanym siedzeniem i słuchaniem. A koncert był świetny, poza najnowsza płytą w całości, zagrali też m.in. Holy Mountain, którego żałowałem, że dzień wcześniej przegapiłem, więc spoko.
  55. Ostatnie dwa koncerty to było Cave i Imperial Triumphant. Wybrałem Cave, bo Imperial Triumphant zagra w tym miesiącu w Krakowie. Cave to psychedelic rock, głównie instrumentalny, byłem pod sceną. Bardzo fajny koncert, zdecydowanie bardziej mi się podobało niż na płytach, które szału nie robiły. Powiedziałbym, że dobre pożegnanie z tym znakomitym festiwalem, gdyby nie tekst jednego z członków zespołu na sam koniec "Have a Nice Monday". Low blow.
  56.  
  57. Ale złagodzony faktem, że to nie koniec imprezowania, w końcu zaraz po tym do Amsterdamu jechałem. A teraz siedzę chory w Krakowie i piszę jakieś pierdoły.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement