Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- - Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty.
- Diabli wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, ale są to pierwsze
- kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty
- rysowały się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza.
- Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor! Skręciła z Twerskiej w
- zaułek i wtedy się obejrzała. No, Twerską chyba pan zna? Szły
- Twerską tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że ona zobaczyła tylko
- mnie jednego i popatrzyła na mnie nie to, żeby z lękiem, ale jakoś
- tak boleśnie. Wstrząsnęła mną nie tyle jej uroda, ile niezwykła,
- niesłychana samotność malująca się w tych oczach. Posłuszny
- owemu żółtemu znakowi losu ja również skręciłem w zaułek i
- ruszyłem jej śladem. Szliśmy bez słowa tym smutnym, krzywym
- zaułkiem, ja po jednej jego stronie, ona po drugiej. I proszę sobie
- wyobrazić, że prócz nas nie było w zaułku żywej duszy.
- Męczyłem się, ponieważ wydało mi się, że muszę z nią pomówić,
- i bałem się, że nie powiem ani słowa, a ona tymczasem odejdzie i
- nigdy już jej więcej nie zobaczę. I proszę sobie wyobrazić, że to
- właśnie ona odezwała się nieoczekiwanie:
- - Podobają się panu moje kwiaty?
- Dokładnie pamiętam dźwięk jej głosu, taki dosyć niski, ale
- załamujący się niekiedy, i chociaż to głupie, wydało mi się, że
- żółte, brudne mury uliczki powtarzają echem jej słowa. Spiesznie
- przeszedłem na tę stronę, po której szła ona, podszedłem do niej i
- odpowiedziałem:
- - Nie.
- Popatrzyła na mnie zdziwiona, a ja nagle i najzupełniej
- nieoczekiwanie zrozumiałem, że przez całe życie kochałem tę
- właśnie kobietę! To ci dopiero, co? Na pewno powie pan, że
- jestem niespełna rozumu?
- - Niczego takiego nie mówię i nie powiem - gorąco sprzeciwił
- się Iwan i dodał: - Błagam, niech pan mówi dalej!
- Gość ciągnął:
- - Tak, popatrzyła na mnie zdziwiona, a potem zapytała:
- - Czy pan w ogóle nie lubi kwiatów?
- Wydało mi się, że w jej głosie była jakaś wrogość. Szedłem
- obok niej, starałem się iść w nogę i, ku memu zdziwieniu, zgoła
- nie czułem zmieszania.
- - Lubię kwiaty, ale nie takie - powiedziałem.
- - A jakie?
- - Lubię róże.
- Natychmiast pożałowałem swoich słów, bo ona uśmiechnęła się
- przepraszająco i cisnęła swoje kwiaty do rynsztoka. Zmieszałem
- się nieco, ale jednak je podniosłem i podałem jej, ale ona z
- uśmiechem odsunęła kwiaty, więc musiałem nieść je sam.
- Szliśmy tak w milczeniu przez czas pewien, dopóki nie wzięła
- kwiatów z moich rąk i nie rzuciła ich na jezdnię. Potem wsunęła
- w moją dłoń swoją dłoń w czarnej rękawiczce z szerokim
- mankietem i poszliśmy dalej razem.
- - Niech pan mówi dalej - powiedział Iwan - i proszę, niech pan
- nie pomija żadnych szczegółów!
- - Dalej? - zapytał gość. - No cóż, tego, co było potem, mógłby
- się pan sam domyślić. - Prawym rękawem wytarł nagle
- nieoczekiwaną łzę i mówił dalej: - Miłość napadła na nas tak, jak
- napada w zaułku wyrastający spod ziemi morderca, i poraziła nas
- oboje od razu. Tak właśnie razi grom albo nóż bandyty! Ona
- zresztą utrzymywała później, że to nie było tak, że musieliśmy się
- kochać już od dawna, jeszcze się nie znając i zanim się jeszcze
- spotkaliśmy, i że ona żyła z innym mężczyzną... a ja, tam, wtedy...
- z tą, no, jakże jej...
- - Z kim? - zapytał Bezdomny.
- - Z tą, no... z tą, no... - odparł gość i pstryknął palcami.
- - To pan był żonaty?
- - No tak, przecież właśnie w tej sprawie pstrykam... Z tą... Z
- Warią... Z Manią... nie, z Warią... taka sukienka w paski,
- muzeum... Zresztą nie pamiętam. No więc ona mówiła, że wyszła
- tego dnia z bukietem żółtych kwiatów właśnie po to, bym ją
- wreszcie odnalazł, i gdyby tak się nie stało, otrułaby się, bo jej
- życie było pozbawione sensu. Tak, miłość poraziła nas w jednej
- chwili. Wiedziałem o tym jeszcze tego samego dnia, po godzinie,
- gdyśmy znaleźli się, sami nie wiedząc jak i kiedy, na
- nadrzecznym bulwarze pod murami Kremla. Rozmawialiśmy ze
- sobą, tak jakbyśmy się rozstali dopiero wczoraj, jakbyśmy się
- znali od wielu lat. Umówiliśmy się, że się spotkamy nazajutrz w
- tym samym miejscu, nad brzegiem Moskwy, i spotkaliśmy się
- tam.
- Przyświecało nam majowe słońce. I niebawem ta kobieta
- potajemnie stała się moją żoną. Przychodziła do mnie co dzień w
- południe, ale czekać na nią zaczynałem już od rana. Oczekiwanie
- to wyrażało się w ten sposób, że przestawiałem przedmioty na
- biurku. Na dziesięć minut przed jej przyjściem siadałem przy
- okienku i nasłuchiwałem, kiedy stuknie rachityczna furtka. I jak to
- się dziwnie składa - zanim ją spotkałem, bardzo niewiele osób
- przychodziło na nasze podwórko, można powiedzieć, że nikt tam
- nie przychodził, teraz zaś wydawało mi się, że całe miasto podąża
- na nasze podwórze.
- Ona przechodziła przez furtkę tylko raz, ale nie skłamię, jeśli
- powiem, że zanim weszła, serce zaczynało mi walić przynajmniej
- z dziesięć razy. A potem, kiedy zbliżała się godzina, o której ona
- miała przyjść, kiedy wskazówki zegara zbiegały się na dwunastej,
- serce w ogóle już nie przestawało łomotać, dopóki ona, nawet nie
- stuknąwszy furtką, niemal bezgłośnie, nie zjawiała się, dopóki nie
- zobaczyłem za okienkiem jej pantofli z czarnymi kokardkami z
- zamszu, ściągniętymi przy pomocy stalowych sprzączek.
- Niekiedy swawoliła zatrzymując się koło drugiego okienka i
- stukając w szybę czubkiem bucika. W tejże chwili dopadałem
- okna, ale pantofelek znikał, znikał czarny jedwab przesłaniający
- światło, i biegłem, by jej otworzyć drzwi. Nikt nie wiedział o
- naszym związku, ręczę panu za to, chociaż to się nigdy nie zdarza.
- Nie wiedział o nim jej mąż, nie wiedzieli także znajomi. W starym
- domku, w którym wynajmowałem moją suterenę, wiedziano,
- oczywiście, że przychodzi do mnie jakaś kobieta, ale nikt nie znał
- jej imienia.
- - A kim ona była? - zapytał Iwan, niezmiernie zaciekawiony tą
- romansową historią.
- Gość uczynił gest, który miał znaczyć, że nie wyjawi tego
- nikomu, i kontynuował swoją opowieść.
- Iwan dowiedział się więc, że Mistrz i nieznajoma tak się
- pokochali, że stali się nierozłączni. Iwan dokładnie już sobie
- wyobrażał owe dwa pokoje w suterenie domku, w których z
- powodu płotu i bzów zawsze panował półmrok. Widział
- podniszczone, niegdyś wykwintne meble, biurko, na biurku
- dzwoniący co pół godziny zegar i książki, książki od malowanej
- podłogi aż po zakopcony sufit i piec.
- Iwan dowiedział się, że przybysz i jego potajemna żona już w
- pierwszych dniach trwania ich związku doszli do wniosku, że
- wtedy na rogu Twerskiej i owego zaułka, zetknął ich ze sobą sam
- los i że są stworzeni dla siebie.
- Iwan dowiedział się także, jak spędzali dnie zakochani. Ona
- przychodziła, natychmiast wkładała fartuch i w wąskim
- korytarzyku, gdzie był zlew, którego obecność tam z taką dumą
- podkreślał nieszczęsny chory, zapalała na drewnianym stole
- prymus i przygotowywała śniadanie, które zjadali następnie przy
- nakrytym owalnym stole w pierwszym pokoju.
- Kiedy zrywały się majowe burze, a tuż za oślepłymi okienkami
- z szumem płynęła ku ściekowi woda, grożąc zalaniem ich
- ostatniej przystani, zakochani rozpalali w piecu i piekli sobie w
- popielniku kartofle. Z kartofli buchała para, czarne łupiny
- ziemniaczane brudziły palce. W suterenie rozlegały się śmiechy, a
- drzewa w ogródku po przejściu ulewy gubiły złamane przez wiatr
- gałązki i białe kiście.
- Kiedy skończył się okres burz i nadeszło skwarne lato, w
- wazonie pojawiły się od dawna wyczekiwane i ulubione przez
- nich oboje róże. Ten, który nazwał się Mistrzem, gorączkowo
- pracował nad swą powieścią i owa powieść pochłonęła również
- nieznajomą.
- - Przyznam, że chwilami zaczynałem już być o to zazdrosny -
- szeptał do Iwana nocny gość, przybyły z zalanego księżycowym
- światłem balkonu.
- Zanurzywszy we włosach szczupłe palce o ostrych paznokciach,
- czytała w nieskończoność to, co już napisał, a przeczytawszy
- zaczynała szyć tę właśnie czapeczkę. Niekiedy siedziała w kucki
- obok najniższych półek albo stała obok najwyższych i wycierała
- ściereczką setki zakurzonych grzbietów. Wróżyła mu sławę,
- ponaglała go i właśnie wtedy zaczęła go nazywać Mistrzem. Nie
- mogła się doczekać przyobiecanych ostatnich słów o piątym
- procuratorze Judei, śpiewnie, głośno powtarzała poszczególne
- zdania, które jej się spodobały, i mówiła, że w tej powieści jest
- całe jej życie.
- Powieść została ukończona w sierpniu, przekazana jakiejś
- nieznajomej maszynistce, a ta przepisała książkę w pięciu
- egzemplarzach. I oto nadeszła wreszcie chwila, kiedy trzeba było
- porzucić cichą przystań i powrócić do życia.
- - Powróciłem do życia, trzymając oburącz moją powieść, i
- wtedy moje życie się skończyło - wyszeptał Mistrz i zwiesił
- głowę, długo chwiała się żałobna czarna czapeczka z żółtą literą
- „M”. Ciągnął dalej swoją opowieść, ale opowieść ta stała się nieco
- chaotyczna, jedno tylko można było z niej zrozumieć - gościowi
- Iwana przydarzyło się wówczas jakieś nieszczęście, - Po raz
- pierwszy wkroczyłem do świata literatury, ale teraz, kiedy już jest
- po wszystkim i kiedy moja zagłada jest oczywista, wspominam to
- z przerażeniem! - uroczyście wyszeptał Mistrz i uniósł rękę: -
- Tak, on mną nadzwyczaj wstrząsnął, jak on mną wstrząsnął!
- - Kto? - szepnął Iwan ledwie dosłyszalnie, nie chcąc przerywać
- zdenerwowanemu narratorowi.
- - No, redaktor, mówię przecież, że redaktor! Tak, przeczytał
- książkę.
- Tak na mnie patrzył, jakbym miał fluksję, patrzył w kąt i nawet
- chichotał ze zmieszania. Bez żadnej potrzeby miął maszynopis w
- palcach i chrząkał.
- Pytania, które mi zadawał, były, moim zdaniem, zupełnie
- obłąkańcze. Nie wspominając o treści książki pytał, kim jestem i
- skąd się właściwie wziąłem, czy od dawna piszę i dlaczego dotąd
- o mnie nie słyszał, zadał nawet moim zdaniem zupełnie idiotyczne
- pytanie: - kto mi podsunął pomysł napisania książki na tak
- niedorzeczny temat? W końcu miałem tego dość i zapytałem go
- wprost, czy wydrukuje moją książkę. On się na to zmieszał, zaczął
- coś mamrotać i oznajmił mi, że nie może rozstrzygnąć tej kwestii
- sam, że muszą się zapoznać z moim utworem także inni
- członkowie kolegium redakcyjnego, a zwłaszcza krytycy Łatuński
- i Aryman oraz literat Mścisław Laurowicz. Prosił, żebym
- przyszedł za dwa tygodnie. Kiedy przyszedłem po dwóch
- tygodniach, przyjęła mnie jakaś pannica, która od nieustannego
- łgania dostała już zeza.
- - To Łapszennikowa, sekretarz redakcji - z uśmiechem
- powiedział Iwan, który dobrze znał światek opisywany z takim
- gniewem przez jego gościa.
- - Możliwe - uciął tamten - zatem to ona wręczyła mi moją
- powieść, dość już sponiewieraną i podniszczoną. Łapszennikowa,
- starając się nie patrzeć mi w oczy, zakomunikowała, że redakcja
- ma dosyć materiału na najbliższe dwa lata i że w związku z tym
- problem druku mojej powieści, jak się wyraziła, upada.
- - Cóż jeszcze pamiętam? - mruczał Mistrz pocierając skroń. -
- Aha, czerwone płatki na karcie tytułowej i oczy mojej najdroższej.
- Tak, te oczy pamiętam.
- Opowieść gościa Iwanowego stawała się coraz zawilsza, coraz
- więcej w niej było jakichś niedomówień. Mówił coś o
- zacinającym deszczu i o rozpaczy panującej w cichej piwnicznej
- przystani, o tym, że dokądś jeszcze chodził z rękopisem.
- Wykrzykiwał szeptem, że bynajmniej nie wini tej, która
- zagrzewała go do walki, o nie, nie wini jej!
- - Pamiętam, pamiętam tę gazetową wkładkę - mamrotał gość,
- rysując w powietrzu dwoma palcami płachtę gazety i Iwan
- domyślił się z następnych niejasnych zdań, że jakiś inny redaktor
- wydrukował duży fragment powieści tego, który nazywał siebie
- Mistrzem.
- A potem nie minęło dwa dni, kiedy w innej gazecie ukazał się
- artykuł krytyka Arymana pod tytułem Wróg pod skrzydłem
- redaktora, w którym Aryman przestrzegał wszystkich razem i
- każdego z osobna przed naszym bohaterem, jako przed tym, który
- usiłował przemycić na łamy prasy apologię Jezusa Chrystusa,
- wykorzystując beztroskę i niewiedzę redaktora.
- - Pamiętam, pamiętam! - zawołał Iwan. - Tylko zapomniałem,
- jakie pan nosi nazwisko!
- - Powtarzam, puśćmy w niepamięć moje nazwisko, ono już nie
- istnieje - odparł gość. - Nie o nie chodzi. Następnego dnia w innej
- gazecie ukazał się inny artykuł, podpisany przez Mścisława
- Laurowicza. Autor domagał się bezlitosnej rozprawy z
- piłatyzmem i z tym religianckim tandeciarzem, który umyślił
- sobie, że przemyci (znów to przeklęte słowo!) piłatyzm na łamy
- czasopism.
- Osłupiały na widok tego niesłychanego słowa „piłatyzm”
- otworzyłem następny dziennik. Ten zamieszczał dwa artykuły,
- jeden z nich napisał Łatuński, drugi natomiast sygnowany był
- literkami „N.E”. Zapewniam pana, że utwory Arymana i
- Laurowicza to było jeszcze nic w porównaniu z tym, co napisał
- Łatuński. Wystarczy, jeśli powiem, że tytuł artykułu Łatuńskiego
- brzmiał: „Starowier wojujący”. Byłem tak pogrążony w lekturze
- traktujących o mnie artykułów, że nie zauważyłem, kiedy ona
- (zapomniałem zamknąć drzwi!) stanęła przede mną z mokrą
- parasolką w jednym ręku i mokrymi dziennikami w drugim. Jej
- oczy miotały iskry, dłonie miała zimne, drżące. Najpierw zaczęła
- mnie całować, a potem ochrypłym głosem, bijąc przy tym pięścią
- w stół, powiedziała, że otruje Łatuńskiego.
- Iwan chrząknął, nie wiedzieć czemu zmieszany, ale nic nie
- powiedział.
- - Nadeszły dni jesiennej beznadziei. Powieść była napisana, nic
- już nie pozostawało do zrobienia i sens życia nas obojga
- sprowadzał się do siedzenia na dywaniku na podłodze koło pieca i
- do patrzenia w ogień.
- Zresztą teraz częściej niż dawniej zostawałem sam. Ona
- wychodziła na spacery. A ze mną stało się coś oryginalnego, jak
- mi się to już nieraz w życiu zdarzało... Nieoczekiwanie zawarłem
- przyjaźń. Tak, tak, proszę sobie wyobrazić, że w zasadzie
- niechętnie zbliżam się z ludźmi, takim już jestem dziwakiem, że
- bliższy kontakt z człowiekiem nawiązuję opornie, jestem nieufny,
- podejrzliwy. I proszę sobie wyobrazić, że przy tym wszystkim
- nieuchronnie zawsze przypadnie mi do serca ktoś
- nieprzewidziany, zaskakujący, diabli wiedzą do czego podobny i
- ktoś taki właśnie spodoba mi się zgoła wyjątkowo.
- Tak więc w owym przeklętym okresie otworzyła się kiedyś
- furtka naszego ogródka, poranek, pamiętam, był nadzwyczaj
- sympatyczny, jesienny. Jej nie było w domu. Przeszedł przez
- furtkę mężczyzna, wszedł do domu z jakąś sprawą do właściciela,
- potem wyszedł do ogródka i jakoś bardzo szybko zawarł ze mną
- znajomość. Powiedział mi, że jest dziennikarzem. I proszę sobie
- wyobrazić, że tak bardzo korzystne zrobił na mnie wrażenie, iż
- dotąd czasem tęsknie go wspominam. Od słowa do słowa, zaczął
- on do mnie zaglądać. Dowiedziałem się, że jest kawalerem, że
- mieszka w sąsiedztwie w takim samym mniej więcej lokalu, ale że
- mu tam ciasno, i tak dalej. Nie zapraszał jakoś do siebie. Żonie
- mojej wyjątkowo się nie spodobał. Ja jednak wziąłem go w
- obronę. Żona powiedziała:
- - Rób, co ci serce dyktuje, ale ja ci mówię, że ten człowiek
- zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie.
- Wyśmiałem ją. Zaraz, ale co mnie właściwie w nim tak
- ujmowało? Idzie o to, że człowiek, który w głębi siebie nie kryje
- niespodzianki, z reguły nie bywa interesujący. A Alojzy
- Mogarycz (bo zapomniałem powiedzieć, że mój nowy znajomy
- miał na imię Alojzy) niespodziankę taką w sobie krył.
- Słowo daję, że człowieka tak niepospolitego rozumu jak Alojzy
- nie spotkałem nigdy przedtem i jestem przekonany, że nigdy już
- nie spotkam.
- Jeśli nie pojmowałem znaczenia jakiejś gazetowej notatki,
- Alojzy wyjaśniał mi je dosłownie w mgnieniu oka, było przy tym
- oczywiste, że to wyjaśnienie przychodzi mu bez najmniejszego
- trudu. Podobnie było z problemami życia codziennego. Ale to
- jeszcze nie wszystko. Podbił mnie Alojzy swoją namiętnością do
- literatury. Nie dał za wygraną, dopóki mnie nie uprosił, bym mu
- przeczytał od deski do deski moją powieść, po czym wyraził się o
- niej nader pochlebnie, ale wstrząsająco wiernie, zupełnie jakby
- był przy tym obecny, zrelacjonował wszystkie uwagi redaktora o
- mojej książce. Miał sto trafień na sto możliwych. Nie dość tego,
- bardzo dokładnie wytłumaczył mi - i czułem, że się nie myli -
- dlaczego to mianowicie moja powieść nie mogła ukazać się
- drukiem. Mówił bez ogródek: taki to a taki rozdział nie przejdzie.
- Artykuły ciągle się ukazywały. Pierwsze z nich kwitowałem
- śmiechem.
- Ale im więcej ich się pojawiało, tym gruntowniej zmieniał się
- mój do nich stosunek. Drugie stadium to było stadium zdumienia.
- Dosłownie w każdym wierszu tych artykułów wyczuwałem jakiś
- wyjątkowy fałsz i niepewność, mimo że ton tych tekstów był
- groźny i tchnął pewnością siebie.
- Nieustannie odnosiłem wrażenie - i nie mogłem się od tego
- wrażenia uwolnić - że autorzy owych artykułów piszą zupełnie co
- innego, niż chcieliby napisać, i że właśnie to jest powodem ich
- furii. A potem, proszę sobie wyobrazić, nadeszło trzecie stadium -
- stadium lęku. Nie, nie tych artykułów się bałem, proszę mnie
- dobrze zrozumieć, bałem się czegoś innego, czegoś, co nie
- pozostawało w żadnym związku ani z artykułami, ani z powieścią.
- Na przykład zacząłem się obawiać ciemności. Jednym słowem,
- zaczęła się choroba psychiczna. Wydawało mi się, zwłaszcza
- kiedy zasypiałem, że macki jakiejś zwinnej i zimnej ośmiornicy
- skradają się wprost ku mojemu sercu. Musiałem sypiać przy
- zapalonym świetle.
- Moja ukochana zmieniła się bardzo (o ośmiornicy nic jej,
- oczywista, nie wspominałem, widziała jednak, że dzieje się ze
- mną coś niedobrego), schudła, wybladła, przestała się śmiać i
- tylko nieustannie mnie prosiła, bym jej wybaczył to, że radziła mi
- dać do druku fragment powieści. Mówiła, żebym rzucił to
- wszystko i wyjechał na Południe, nad Morze Czarne, wydając na
- to wszystko, co mi jeszcze pozostało z owych stu tysięcy.
- Bardzo na to nalegała i ja, by uniknąć dyskusji (coś mi mówiło,
- że ten mój wyjazd nad Morze Czarne nie dojdzie do skutku)
- obiecałem jej, że lada dzień to zrobię. Ale ona powiedziała, że
- sama kupi mi bilet. Wyjąłem wtedy wszystkie moje pieniądze, to
- znaczy około dziesięciu tysięcy rubli, i oddałem jej.
- - Czemu tak dużo? - zdziwiła się.
- Powiedziałem coś w tym rodzaju, że niby boję się złodziei i
- proszę ją o przechowanie tych pieniędzy aż do dnia mego
- wyjazdu. Wzięła je, włożyła do torebki, zaczęła mnie całować i
- mówić, że łatwiej by jej było umrzeć niż porzucać mnie samego w
- takim stanie, ale że czekają na nią, że zatem ustępuje wobec
- konieczności, że przyjdzie nazajutrz. Zaklinała mnie, bym się
- niczego nie obawiał.
- Było to o zmierzchu, w połowie października. Ona odeszła.
- Położyłem się na kanapie i zasnąłem nie zapalając światła.
- Obudziło mnie uczucie, że ośmiornica jest tuż. Błądząc dłonią w
- ciemności z trudem zdołałem zapalić lampę. Zegarek
- kieszonkowy wskazywał drugą w nocy. Kiedy się kładłem, po
- prostu czułem się źle, obudziłem się natomiast jako człowiek
- chory.
- Wydało mi się nagle, że jesienna ciemność wygniecie szyby,
- wleje się do pokoju i zadławi mnie jak atrament. Kiedy wstałem,
- absolutnie już nie mogłem się opanować. Wrzasnąłem, przyszło
- mi do głowy, żeby do kogoś pobiec, choćby na górę, do
- właściciela domku. Walczyłem z sobą samym jak szalony.
- Wystarczyło mi sił, by dotrzeć do pieca i rozpalić ogień. Kiedy
- zaczęły trzaskać drwa, kiedy drzwiczki pieca zaczęły pojękiwać,
- poczułem się jakby trochę lepiej. Poszedłem do przedpokoju,
- zapaliłem tam światło, odnalazłem butelkę białego wina,
- odkorkowałem ją i zacząłem pić wprost z butelki. Moje lęki
- zmniejszyły się nieco, w każdym razie na tyle, że nie pobiegłem
- do gospodarza, tylko wróciłem do pieca. Otworzyłem drzwiczki
- tak, że żar palił mi twarz i ręce, i szeptałem:
- - Domyśl się, że ze mną jest źle... Przyjdź, przyjdź, przyjdź!...
- Nikt jednak nie nadchodził. W piecu huczał ogień, o szyby bił
- deszcz.
- Wtedy stało się to nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka
- ciężkie egzemplarze maszynopisu powieści i bruliony
- brudnopisów i zacząłem wszystko to palić. Było to bardzo trudne,
- ponieważ zapisany papier nie chce się palić. Łamiąc sobie
- paznokcie darłem zeszyty, stojąc wciskałem je między polana,
- poruszałem pogrzebaczem ich karty. Od czasu do czasu popiół
- okazywał się silniejszy ode mnie, tłumił płomienie, ale walczyłem
- z nim i powieść ginęła, chociaż stawiała zaciekły opór. Migały
- dobrze mi znane słowa, stronice żółkły powoli, lecz
- niepowstrzymanie, ale nawet na pożółkłych nadal można było
- odczytać słowa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kiedy papier
- czerniał, w zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem.
- Tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. Serce skoczyło
- mi do gardła, cisnąłem w płomienie ostatni zeszyt i pośpieszyłem,
- by otworzyć drzwi. Z sutereny do drzwi na podwórko prowadziły
- ceglane schodki.
- Potykając się podbiegłem do drzwi i cicho zapytałem:
- - Kto tam?
- Głos, jej głos, odpowiedział mi:
- - To ja...
- Nie pamiętam, jak sobie poradziłem z zamkiem i z łańcuchem.
- Kiedy tylko weszła do środka, przytuliła się do mnie, drżąca, cała
- mokra, miała mokre policzki i potargane włosy. Mogłem
- wymówić tylko jedno słowo:
- - To ty... to ty?... - i głos mi się załamał, zbiegliśmy na dół.
- Zdjęła w przedpokoju palto, szybko weszliśmy do pierwszego
- pokoju.
- Krzyknęła cicho, wyciągnęła z pieca gołymi rękami ostatni
- jeszcze nie spalony, zaledwie tlący się na krawędziach plik
- papierów i rzuciła go na podłogę. Dym natychmiast wypełnił
- pokój. Zadeptałem ogień, a ona opadła na kanapę i zaczęła płakać,
- niepohamowanie, spazmatycznie.
- Kiedy się uspokoiła, powiedziałem:
- - Znienawidziłem tę książkę i boję się. Jestem chory. Bardzo się
- boję.
- - 190 -Wstała i powiedziała:
- - Boże, jakiś ty chory. I za co to, za co? Ale ja cię uratuję, ja cię
- uratuję.
- Co to się dzieje?
- Widziałem jej oczy opuchnięte od dymu i płaczu, czułem jej
- zimne dłonie przesuwające się po moim czole.
- - Wyleczę cię, wyleczę - mamrotała ściskając moje ramiona. -
- Napiszesz powieść od nowa. Jak mogłam, jak mogłam nie
- zostawić sobie choćby jednej kopii?
- Zaciskała zęby z wściekłości, mówiła coś jeszcze, czego nie
- zrozumiałem. A potem zacisnęła wargi i zaczęła zbierać i
- rozprostowywać nadpalone kartki. Był to któryś rozdział ze
- środka powieści, nie pamiętam już który. Starannie złożyła kartki,
- owinęła je w papier, przewiązała wstążką. Wszystko, co robiła,
- świadczyło o jej zdecydowaniu i o tym, że zdołała się opanować.
- Poprosiła, żebym dał jej wina, a kiedy wypiła, powiedziała już
- spokojniej:
- - Oto jak trzeba płacić za kłamstwo - mówiła - nie chcę już
- dłużej kłamać. Zostałabym z tobą nawet teraz, od razu, ale nie
- chcę tego załatwiać w taki sposób. Nie chcę, żeby do końca życia
- pamiętał, że uciekłam od niego w środku nocy. Nigdy nie zrobił
- mi najmniejszej krzywdy...
- Wezwano go nagle, w fabryce, w której pracuje, wybuchł pożar.
- Ale niedługo wróci. Wytłumaczę mu wszystko jutro rano,
- powiem, że kocham innego, i wrócę do ciebie już na zawsze. Ale
- odpowiedz mi, może ty tego wcale nie chcesz?
- - Moja biedna, moja biedna - powiedziałem do niej. - Jednak nie
- dopuszczę do tego. Ze mną będzie źle i nie chcę, żebyś ginęła
- wraz ze mną.
- - Tylko o to ci chodzi? - zapytała i zajrzała mi z bliska w oczy.
- - Tylko o to.
- Ożywiła się ogromnie, przytuliła do mnie, objęła mnie za szyję i
- powiedziała:
- - Zamierzam zginąć wraz z tobą. Rano tutaj przyjdę.
- I oto ostatnią rzeczą, którą pamiętam z mego życia, jest smuga
- światła padającego z przedpokoju, a w tej smudze jej potargane
- włosy, jej beret i jej oczy pełne zdecydowania. Pamiętam dotąd
- czarną sylwetkę w progu drzwi prowadzących na podwórze i ten
- biały rulon.
- - Odprowadziłbym cię, ale nie mam już siły, by wracać
- samotnie, boję się.
- - Nie bój się. Wytrwaj jeszcze te kilka godzin. Jutro rano tu
- przyjdę.
- - To były ostatnie jej słowa, jakie usłyszałem w życiu... - Cśśś! -
- chory nagle sam sobie przerwał i uniósł palec do góry. - Taka dziś
- niespokojna, księżycowa noc.
- Zniknął na balkonie. Iwan usłyszał, że korytarzem przejeżdża
- wózek, ktoś chlipnął czy też jęknął cichutko.
- Kiedy wszystko to ucichło, gość wrócił i oznajmił, że do
- stodwudziestki przybył nowy mieszkaniec. Przywieziono kogoś,
- kto nieustannie błaga, by mu oddano jego głowę. Obaj rozmówcy
- przez chwilę milczeli zalęknieni, ale potem odzyskali spokój i
- powrócili do przerwanej opowieści. Gość już otworzył usta, ale
- noc rzeczywiście była niespokojna. Na korytarzu stale słychać
- było jakieś głosy, więc gość zaczął mówić Iwanowi do ucha tak
- cicho, że to, co opowiedział, znane jest tylko poecie, wyjąwszy
- pierwsze zdanie:
- - W kwadrans po jej wyjściu zapukali do mojego okna...
- To, o czym chory szeptał Iwanowi na ucho, bardzo go
- najwidoczniej wzburzyło. Twarz mu drgała. W oczach trzepotał
- strach i gniew.
- Opowiadający wskazywał dłonią kędyś w stronę księżyca, który
- dawno już zniknął znad balkonu. Dopiero gdy ucichły wszelkie
- dobiegające z zewnątrz odgłosy, gość odsunął się od Iwana i
- zaczął mówić nieco głośniej:
- - Tak więc późnym wieczorem w połowie stycznia, w tym
- samym paletku, ale z poobrywanymi guzikami, drżałem z zimna
- na moim podwórku. Za plecami miałem zaspy, w których
- zniknęły krzaki bzu, a przed sobą, w dole, moje okienka, w
- których spoza zasłon słabo przebijało światło. Przypadłem do
- pierwszego okienka, nasłuchiwałem - w moim pokoju grał
- patefon. To wszystko, co zdołałem usłyszeć, zobaczyć nie
- mogłem nic. Postałem tak przez chwilę, a potem zawróciłem do
- furtki i w zaułek. W zaułku hulała zamieć. Przestraszyłem się psa,
- który wpadł mi pod nogi, i uciekłem przed nim na drugą stronę
- ulicy. Zimno i strach, który teraz już mi zawsze towarzyszył,
- sprawiły, że popadłem w otępienie. Nie miałem dokąd pójść,
- najprościej, oczywista, byłoby rzucić się pod tramwaj na tej ulicy,
- którą przecinał mój zaułek. Widziałem w dali te oblodzone
- pudełka pełne światła, słyszałem ich obmierzły zgrzyt na mrozie.
- Ale, drogi mój sąsiedzie, cała rzecz polegała na tym, że strach
- owładnął każdą komórką mego ciała. Bałem się tramwaju
- zupełnie tak samo, jak przedtem tego psa. Tak, zapewniam pana,
- że nie ma w tym pawilonie cięższego przypadku niż mój!
- - Ależ mógł pan przecież zawiadomić ją - powiedział Iwan,
- pełen współczucia dla nieszczęsnego chorego. - Poza tym ona
- przecież miała pańskie pieniądze. Przecież z pewnością je
- przechowała?
- - Z pewnością je przechowała, w to nie wątpię. Ale pan mnie
- najwyraźniej nie rozumie. Lub też, mówiąc ściślej, nie mam już
- dawnego daru opowiadania. Zresztą nie bardzo mi go żal, bo
- nigdy mi już nie będzie potrzebny. Leżałby przed nią - gość
- popatrzył z przejęciem w ciemność - list z domu obłąkanych. A
- czyż na taki adres można pisywać listy?... Chory umysłowo!...
- Pan żartuje, mój przyjacielu! Miałbym ją unieszczęśliwić?
- Nie, do tego nie jestem zdolny.
- Iwan nie znalazł na to odpowiedzi, ale milcząco współczuł
- swojemu gościowi i cierpiał wraz z nim. A on, umęczony tymi
- wspomnieniami, kiwał odzianą w czarną czapeczkę głową i mówił
- tak:
- - Biedna kobieta... A zresztą mam nadzieję, że zapomniała o
- mnie...
- - Może pan przecież wyzdrowieć... - nieśmiało powiedział Iwan.
- - Mój przypadek jest nieuleczalny - spokojnie odpowiedział mu
- gość. - Kiedy Strawiński obiecuje mi, że przywróci mnie życiu,
- nie wierzę mu. To człowiek ludzki i po prostu chce mnie
- pocieszyć. Nie przeczę zresztą, że czuję się teraz znacznie lepiej.
- Tak, a więc na czym to stanęliśmy? Mróz, te pędzące tramwaje...
- Wiedziałem, że właśnie otwarto te klinikę, i poszedłem do niej
- pieszo przez całe miasto. To było szaleństwo! W polu z
- pewnością bym zamarzł, ale ocalił mnie przypadek. Zepsuła się
- ciężarówka, podszedłem do kierowcy, to było ze cztery kilometry
- za miastem, i kierowca, ku memu najwyższemu zdumieniu, użalił
- się nade mną. Wóz jechał w tym kierunku. Kierowca zabrał mnie.
- Szczęśliwie skończyło się na tym, że odmroziłem sobie palce
- lewej stopy. Wyleczono mi je zresztą. I oto jestem tutaj już
- czwarty miesiąc. I wie pan co, uważam, że tu jest zupełnie nieźle.
- Tylko nie trzeba sobie, drogi sąsiedzie, zaprzątać głowy wielkimi
- planami, niech mi pan wierzy! Ja, na przykład, chciałem
- przewędrować cały świat. Ale cóż. okazało się, że wypadło
- inaczej. Widzę stąd tylko bardzo nieznaczny kawałek tego świata.
- Myślę zresztą, że nie najlepszy jego kawałek, ale, powtarzam, to
- nie jest takie straszne. Teraz zbliża się lato, Praskowia
- Fiodorowna mówi, że balkon obrośnie bluszczem. Te klucze
- bardzo zwiększyły moją swobodę ruchów. Nocami będzie świecił
- księżyc. Ach, księżyc już zaszedł! Robi się chłodno. Już po
- północy. Czas na mnie.
- - Proszę, niech mi pan powie, jak to było dalej z Jeszuą i
- Piłatem - poprosił Iwan. - Błagam pana, tak bym chciał się tego
- dowiedzieć.
- - O, nie, o, nie - wzdrygając się boleśnie odpowiedział gość. -
- Nie mogę myśleć spokojnie o mojej powieści. Natomiast pana
- znajomy z Patriarszych Prudów zrobiłby to znacznie lepiej niż ja.
- Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.
- Nim się Iwan opamiętał, cichutko zadźwięczała zamykana krata
- i gość zniknął.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement