Advertisement
Guest User

Untitled

a guest
Apr 20th, 2017
123
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 12.17 KB | None | 0 0
  1. Wiosna zmieniła świat w nieograniczoną klatke dla ptaków. Nad moją głową latały gawrony, kosy, a pod nogami w strumyku wiecznej rzeki pływały kaczki. Im cieplej grzało wiosenne słońce, tym więcej ptaków się pojawiało. Z początkiem marca, zasypanym jeszcze gdzieniegdzie tajającym śniegiem, byłem zafascynowany tymi ogromnymi stadami. Z początku myliłem je z wronami lub krukami a po kilku dniach buzujących zainteresowaniem, rozpoznałem w tych podróżujacych braterstwach puszyte gawrony i, towarzyszące im szarawe kawki. Zwykłem często swój smutek topić w ich widoku, jak przelatywały za oknami, spacerowały spokojnie po trawniku w poszukiwaniu żołędzia lub robaka; a po jego znalezieniu, uderzały w skorupe pojedyńczo dziobem, a po każdym takim ataku bacznie obserwowały wszystko dookoła, spojrzeniem zdającym się aż błyszczeć od sprytu. Dni mijały, a ja coraz bardziej miałem dość ich widoku. Wraz z nadejściem pierwszych, naprawde ciepłych dni, pojawiły się kosy. Kierując swoje kroki w strony zazielenione i pozbawione szumu przejeżdżających samochodów, ujrzałem go, jak chował się przede mną w zadaszeniach żywopłotu. Mały, czarny ptaszek z pomarańczowym dziobem. Jego chód był równie zabawny, jak jego wygląd, jakby nieświadomie bardzo się gdzieś spieszył, a nagle musiał wychamować, aby uniknąć zderzenia. Poruszał sie do przodu ogromnymi jak na swoją wielkość susami, a wraz z dotknięciem lądu pazurami, zaraz tworzył z piór na swoim ogonie piękny piuropusz, służący mu za hamulec. Gdy wróciłem do biura, moją pierwszą myślą było wpisanie w wyszukiwarce: "mały czarny ptak z pomarańczowym dziobem". Tak poznałem kosa. Często, gdy nad moją głową przepływały tylko chmury, mozolnie i nieustępliwie, słyszałem śpiew pewnego nieznanego ptaka. Wydobywał on ze swojego małego ciałka on tak skomplikowane struktury dźwiękowe, że nie mogłem zrozumieć dlaczego ukrywa się przede mną w cieniach gałęzi, zamiast wyjść na światło w celu odebrania zasłużonego uznania. Dla nas jego sztuka, ponieważ nie żąda naszego poklasku i za nic jej są nasze pieniądze staje się tą "prawdziwą sztuką", tworzoną wyłącznie z wewnętrznej potrzeby. Oczywiście z jego perspektywy, ta sztuka ma inną, poza wzbudzaniem piękna, rolę. Śpiewa aby zauroczyć i zdobyć w ten sposób swoją wybranke. Ale czy owa samica rozpoznaje w tym śpiewie te same struktury co my? Czy jej aprobata jest tylko dziełem prymitywnego instynktu? A może jest prawdziwym koneserem i jej słuch wyłapuje głębie, której nasze ziemskie zmysły nie potrafią uchwycić i docenić? Ale nie to pytanie pojawiało się w mojej głowie, gdy z każdej strony napływał do mnie śpiew skrytego uwodziciela. Byłem tylko ciekawy, czy to śpiew kosa, czy jakiegoś innego ptaka.
  2. Jest 15 marzec, wychodze z domu, nade mną i z każdej strony rozbrzmiewa symfonia. Na początku brzmiała dla mnie jak najbardziej emocjonalne dzieła romantycznych mistrzów, teraz jak dysonansowe ćwiczenie w awangardzie. Śpiew kosów i skrzeczenie gawronów nie pasują do siebie, a natłok dźwięków i ich częstotliwość tworzy kakafonie w mojej niedoskonałej perspektywie. Nie mogę już dłużej się wsłuchiwać, nie moge spojrzeć w góre i spróbować dojrzeć ukrytego uwodziciela. Te dźwięki są nieustępliwe i bezlitosne jak moja rzeczywistość. Codziennie musze wstawać i iść do pracy na szóstą rano i codziennie musze słuchać śpiewu ptaków. Jestem niewolnikiem ludzi i niewolnikiem natury. Za scieżke dźwiękową do rozpoczęcia kolejnego dnia spod znaku obowiązków od których nie mogę się uwolnić, służy mi skrzeczenie gawronów. Nie moge go zignorować, ani nie mogę polubić, moge tylko z cichym wrzaskiem zaakceptować tą konieczność. Tak jest ze wszystkim w moim życiu. Już nawet widok kaczek działa mi na nerwy. Wystarczy, że zbliże sie do nich o zbyt duży krok, chcąc poczęstować je chlebem, by z przestrachem odleciały, lub wzbiły się w panice w niebo i uciekły kilka metrów dalej. Ich bezsensowny strach jest przypomnieniem, że nić kontaktu jaką się połączyłem z naturą tak naprawde nie istnieje , symbolicznym zerwaniem symbolicznej nici. Na zawsze będziemy dla siebie obcy. Wsiadam więc do busa i odjeżdżam w marmurowy świat, porośnięty kablami i tkwiący na fundamencie słów. Wracam do niego z niechęcią i obrzydzeniem, wiedząc, że celem tych uczuć jestem tak naprawde ja, bo należe do tego świata, on mnie przyjął jak niczyje dziecko, okrąża mnie, a ja zawieram się w nim. Zapominam o odbijających światło strumykach, o różnokolorowych kaczkach, o połyskliwych czernią gawronach, tłumacząc swoją naglą obojętność oczywistą okrutnością niepoznanego świata.
  3. O pietnastej wychodze z pracy, słońce nadal jest dla mnie łaskawe. Czekam na przystanku, po chwili przyjeżdża autobus, z wywieszoną plakietką, którą już kiedyś gdzieś widziałem. "Kabel". To bus pracowniczy, wiezie robotników z fabryki do domu, zmęczonych, a jednocześnie podekscytowanych końcem dnia pracy. Mimo jasnego przeznaczenia, kierowca zatrzymuje się na przystanku i zabiera także ludzi niezwiązanych wcale z fabryką – betonowym pomnikiem przebrzmiałego kapitalizmu. Droga do Kabla przechodzi przez moją miejscowość, więc zdarzało mi się czasem wsiadać do tego busa. Kiedy jeszcze chodziłem na studia zaoczne, w piątki lub w soboty wracałem po dziesięciu godzinach zajęć, w ciemności i pozbawiony typowych sposobów na dotarcie do upragnionego domu. Jedyną nadzieją dla moich zmęczonych nóg, był właśnie "Kabel". Wszyscy w mojej rodzinie określali ten autobus właśnie tą nazwą, wypowiadali ją namaszczeniem, jakby mówili o pewnym mitycznym artefakcie. Brat powiedział: "z imprez zawsze tak wracaliśmy. Jak nie zdążyliśmy na ostatniego busa, to zawsze pozostawał nam Kabel. Jeśli Kabel też odjechał, to musieliśmy wracać z buta, ewentualnie", i to zdanie było najbielszą siecią nostalgii, owitą wokół tego słowa: Kabel. Słowo "Kabel" znajdujące się w środku zdania, roztacza na sąsiadujące słowa aure legendy. Więc postanowione. Stałem w miejscu, gdzie miał się zatrzymać, bolały mnie nogi, nie mogłem usiąść, bo ktoś zabrał ławke, nie mogłem się oprzeć o barierke, bo ktoś ją skrzywił. Jedynym moim towarzyszem był biały napis, narysowany kredą na murze: "pozdrowienia dla pracowników, przesyłają anarchiści". Po dziesięciu godzinach spędzonych na uczelni, gdzie do nikogo nie odezwałem się słowem (obawiałem się, że rozmówca poruszy temat pracy i posądzi mnie za nieudacznika, dowiadując się o moim bezrobociu, strach ten paraliżował mnie od wszelkich prób), po godzinach wpatrywania się w malutkie litery na tablicy i po godzinach spędzanych samotnie w szumiących gwarem korytarzach, stałem tam wykończony fizycznie i psychicznie. Wokół mnie złowroga cisza pustych ulic, latarni niemrawo oświetlających bezimienną ciemność, a we mnie samotność i znudzenie. Jeszcze godzine musiałem znosić okropieństwo swojego "ennui", aż wreszcie na horyzoncie pojawił się Kabel. Zatopiłem się w ciemność jego wnętrza, usiadłem wśród zarośniętych operatorów maszyn produkcyjnych i cierpliwie oczekiwałem, aż milczący kierowca zawiezie mnie do domu, do domu... Dom. Jakże piękne jest to słowo. Samo brzmienie wywołuje skojarzenia z błogim ciepłem i odpoczynkiem przy kubku gorącej herbaty. Gdy myślałem: dom, myślałem to samo co wszyscy, przynajmniej zanim do niego dotarłem. Przy bezpośrednim kontakcie rzeczy tracą encyklopedyczne znaczenie je opisujące, stają się takie jakie są, przybierają znaczenie osobiste, a inne dla każdej osoby. Przekraczając próg, dziwiłem się, jak to piękne słowo: "dom", może określać jądro nieznośnej monotonii, cieplarnianego bezczucia, bezsensownego oczekiwania na bezsensowne zdarzenia. Marzymy o przyjemnościach i komforcie, a gdy dosięgamy ich, nie możemy sie nimi cieszyć. Pijemy a nadal jesteśmy spragnieni. Śpimy, a nadal jesteśmy zmęczeni. Myśl o przystani, najcieplejsza jaką znamy, rozpływa sie w nijakiej rzeczywistości czterech białych ścian i brązowych paneli. Usiadłem na obdartym siedzeniu, wśród zmęczonych operatów maszyn i uświadomiłem sobie, że to oni są moją prawdziwą rodziną, a ten fotel niewygodny i przestarzały moim jedynym domem. Póki podróż trwa jestem wolny – od innych i od nieznośnej potrzeby robienia czegokolwiek. Trwam tylko w tej teoretycznej kontemplacji, podobnej do tej, jaką delektują się Bogowie przed wiekami i myśle o Domie (z dużej litery, jako Platońska idea), który istnieje, dopóki do niego trafie.
  4. Nic innego nie mając do roboty skupiam swoją uwage na zasłonie, znajdującej się za fotelem kierowcy. Jest to zasłona jedyna w swoim rodzaju, jednocześnie trudno mi opisać, co tworzy jej wyjątkowość. Na zasłonie widnieje obraz – czarna palma na plaży pod pomarańczowym niebem rodem z wysp egzotycznych, którego poświata pochodzi ze słońca w formie prostego okręgu zawieszonego kilka centymetrów nad palmą. Zasłona jest jednocześnie bardzo kolorowa i przytulna, jak i niezwykle tandetna. Sprawia wrażenie, jakby została kupiona dosłownie za grosze w sklepie o nazwie: "części dla kierowców autobusów pracowniczych". Chociażby tysiąc mędrców świata myśli zachodniej i wschodniej, przez tysiąc lat wysilało swoją myśl nad tym problemem, nie zdołaliby wymyślić przedmiotu, który bardziej pasowałby do tego miejsca, jestem tego pewien. Zasłona w swojej tandetności wyglądała, jakby miała tysiąc lat, a przynajmniej była równie stara jak "Kabel".
  5. Przeniosłem się dwadzieścia lat wstecz i stałem się robotnikiem Januszem, lat około trzydzieści, wykształcenie podstawowe. Godzina piąta, autobus zajeżdża pod przystanek, zasiadam w fotelu, tym samym co zwykle. Przede mną na wprost ciepłe kraje, morze, plaża. Razem z kompanami podróży jesteśmy na wakacjach, na hamaku kontemplujemy naszą rozkosz z daleka od maszyn, których drugie imie: tinnitus. Ja i moi bracia: kompanowie niedoli. Godzina piąta dziesieć: zapadam w drzemke, niewygodny fotel zamienia sie w hamak rozgrzany od słońca.
  6. Jednak nie jestem panem Januszem, nie mam nic wspólnego z tą zasłoną i ludźmi wokół mnie, jest rok 2017. Nie jestem nim, ale przez chwile chce nim być, pomimo, iż zdaje sobie sprawe z absurdu tego życzenia. Nie jestem rannym ptaszkiem a wrzeszczące maszyny pojawiają się tylko w moich industrialnych koszmarach. To wspólnoty pragne. Codzienności miłego pana kierowcy, kompanów podróży z którymi dziele te same myśli: kiedy fajrant, czemu polonez nie chce zapalić, co żona przygotuje dzisiaj na obiad. Tabelki w excelu nie przekażą mi tego samego. Jedyne co nas łączy: mnie i brodatych operatorów maszyn to idea Domu, idea do której wszyscy tęsknimy i do której żaden z nas nie dotrze.
  7. Moja podróż dobiega końca. Gdy autobus zbliża się do przystanku, staję obok kierowcy i w ten niemy sposób daje mu do zrozumienia, żeby się zatrzymał. Kierowca jednak ignoruje moją prośbe, przejeżdża obok przystanku i zatrzymuje się kilka kilometrów dalej. Otwieram drzwi, na ziemi, gdzie mam wysiąść jest ogromna kałuża błota. Nieważne jak dużym krokiem zejde z ostatniego stopnia i tak zanurze swoją stope w błocie. Odwracam do kierowcy pytające spojrzenie. Uśmiecha się i mówi
  8. -Przecież życzył Pan sobie dojechać do domu?
  9. Zanurzam swoje nowe, biały adidasy w błocie. Są całe przemoczone, myśle więc sobie: "skoro buty mam całe wilgotne, to moge być cały mokry, bez różnicy", i po chwili leże w błocie. Jest mi dobrze, telewizor nie szumi reklamą nowego wspaniałego środka piorącego, a internet nie kusi tysiącami pytań, na które odpowiedzi musze koniecznie znać. Słysze jedynie szum przejeżdżających samochodów. Myśle sobie jak przyjemnie skończyć dzień pracy i wrócić wreszcie do domu. Zamykam oczy, nie ruszam się i udaje trupa. Nadlatuje gawron i zaczyna nieśmiało mnie dziobać. Pewnie myśli sobie, kiedy wreszcie będzie mógł wrócić do gniazda, do swojej wybranki, nieszcześliwej kawki, błędnie posądzonej o bycie wroną.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement