Advertisement
Guest User

Pan Tadeusz

a guest
Oct 21st, 2019
158
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 391.13 KB | None | 0 0
  1. Litwo! Ojczyzno moja! ty jestes jak zdrowie: Ile cie trzeba cenic, ten tylko sie dowie, Kto cie stracil. Dzis pieknosc twa w calej ozdobie Widze i opisuje, bo tesknie po tobie. Panno swieta, co Jasnej bronisz Czestochowy I w Ostrej swiecisz Bramie! Ty, co grod zamkowy Nowogrodzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powrocilas cudem (Gdy od placzacej matki, pod Twoja opieke Ofiarowany, martwa podnioslem powieke; I zaraz moglem pieszo, do Twych swiatyn progu Isc za wrocone zycie podziekowac Bogu), Tak nas powrocisz cudem na Ojczyzny lono. Tymczasem przenos moja dusze uteskniona Do tych pagorkow lesnych, do tych lak zielonych, Szeroko nad blekitnym Niemnem rozciagnionych; Do tych pol malowanych zbozem rozmaitem, Wyzlacanych pszenica, posrebrzanych zytem; Gdzie bursztynowy swierzop, gryka jak snieg biala, Gdzie panienskim rumiencem dziecielina pala, A wszystko przepasane jakby wstega, miedza Zielona, na niej z rzadka ciche grusze siedza. Srod takich pol przed laty, nad brzegiem ruczaju, Na pagorku niewielkim, we brzozowym gaju, Stal dwor szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; Swiecily sie z daleka pobielane sciany, Tym bielsze, ze odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go bronia od wiatrow jesieni. Dom mieszkalny niewielki, lecz zewszad chedogi, I stodole mial wielka, i przy niej trzy stogi Uzatku, co pod strzecha zmiescic sie nie moze. Widac, ze okolica obfita we zboze, I widac z liczby kopic, co wzdluz i wszerz smugow Swieca gesto jak gwiazdy, widac z liczby plugow Orzacych wczesnie lany ogromne ugoru, Czarnoziemne, zapewne nalezne do dworu, Uprawne dobrze na ksztalt ogrodowych grzadek: Ze w tym domu dostatek mieszka i porzadek. Brama na wciaz otwarta przechodniom oglasza, Ze goscinna, i wszystkich w goscine zaprasza. Wlasnie dwukonna bryka wjechal mlody panek I obieglszy dziedziniec zawrocil przed ganek. Wysiadl z powozu; konie porzucone same, Szczypiac trawe ciagnely powoli pod brame. We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknieto Zaszczepkami i kolkiem zaszczepki przetknieto. Podrozny do folwarku nie biegl slug zapytac, Odemknal, wbiegl do domu, pragnal go powitac. Dawno domu nie widzial, bo w dalekim miescie Konczyl nauki, konca doczekal nareszcie. Wbiega i okiem chciwie sciany starodawne Oglada czule, jako swe znajome dawne. Tez same widzi sprzety, tez same obicia, Z ktorymi sie zabawiac lubil od powicia, Lecz mniej wielkie, mniej piekne niz sie dawniej zdaly. I tez same portrety na scianach wisialy: Tu Kosciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma Podniesionymi w niebo, miecz oburacz trzyma; Takim byl, gdy przysiegal na stopniach oltarzow, Ze tym mieczem wypedzi z Polski trzech mocarzow, Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie Siedzi Rejtan, zalosny po wolnosci stracie; W reku trzyma noz ostrzem zwrocony do lona, A przed nim lezy Fedon i zywot Katona. Dalej Jasinski, mlodzian piekny i posepny; Obok Korsak, towarzysz jego nieodstepny: Stoja na szancach Pragi, na stosach Moskali, Siekac wrogow, a Praga juz sie wkolo pali. Nawet stary stojacy zegar kurantowy W drewnianej szafie poznal, u wniscia alkowy; I z dziecinna radoscia pociagnal za sznurek, By stary Dabrowskiego uslyszec mazurek. Biegal po calym domu i szukal komnaty, Gdzie mieszkal dzieckiem bedac, przed dziesieciu laty. Wchodzi, cofnal sie, toczyl zdumione zrenice Po scianach: w tej komnacie mieszkanie kobiece! Ktoz by tu mieszkal? Stary stryj nie byl zonaty; A ciotka w Petersburgu mieszkala przed laty. To nie byl ochmistrzyni pokoj? Fortepiano? Na nim nuty i ksiazki; wszystko porzucano Niedbale i bezladnie: nieporzadek mily! Niestare byly raczki, co je tak rzucily. Tuz i sukienka biala, swiezo z kolka zdjeta Do ubrania, na krzesla poreczu rozpieta; A na oknach donice z pachnacymi ziolki, Geranium, lewkonija, astry i fijolki. Podrozny stanal w jednym z okien - nowe dziwo: W sadzie, na brzegu niegdys zaroslym pokrzywa, Byl malenki ogrodek sciezkami porzniety, Pelen bukietow trawy angielskiej i miety. Drewniany, drobny, w cyfre powiazany plotek Polyskal sie wstazkami jaskrawych stokrotek; Grzadki, widac, ze byly swiezo polewane, Tuz stalo wody pelne naczynie blaszane, Ale nigdzie nie widac bylo ogrodniczki; Tylko co wyszla: jeszcze kolysza sie drzwiczki Swiezo tracone, blisko drzwi slad widac nozki Na piasku, bez trzewika byla i ponczoszki; Na piasku drobnym, suchym, bialym na ksztalt sniegu, Slad wyrazny, lecz lekki, odgadniesz, ze w biegu Chybkim byl zostawiony nozkami drobnemi Od kogos, co zaledwie dotykal sie ziemi. Podrozny dlugo w oknie stal patrzac, dumajac, Wonnymi powiewami kwiatow oddychajac. Oblicze az na krzaki fijolkowe sklonil, Oczyma ciekawymi po drozynach gonil I znowu je na drobnych sladach zatrzymywal, Myslal o nich i, czyje byly, odgadywal. Przypadkiem oczy podniosl, i tuz na parkanie Stala mloda dziewczyna... Biale jej ubranie Wysmukla postac tylko az do piersi kryje, Odslaniajac ramiona i labedzia szyje. W takim Litwinka tylko chodzic zwykla z rana, W takim nigdy nie bywa od mezczyzn widziana: Wiec choc swiadka nie miala, zalozyla rece Na piersiach, przydawajac zaslony sukience. Wlos w pukle nierozwity, lecz w wezelki male Pokrecony, schowany w drobne straczki biale, Dziwnie ozdabial glowe: bo od slonca blasku Swiecil sie jak korona na swietych obrazku. Twarzy nie bylo widac; zwrocona na pole Szukala kogos okiem, daleko, na dole; Ujrzala, zasmiala sie i klasnela w dlonie, Jak bialy ptak zleciala z parkanu na blonie, I wionela ogrodem, przez plotki, przez kwiaty, I po desce opartej o sciane komnaty... Nim spostrzegl sie, wleciala przez okno, swiecaca, Nagla, cicha i lekka, jak swiatlosc miesiaca. Nucac chwycila suknie, biegla do zwierciadla: Wtem ujrzala mlodzienca i z rak jej wypadla Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladla. Twarz podroznego barwa splonela rumiana, Jak oblok, gdy z jutrzenka napotka sie rana. Skromny mlodzieniec oczy zmruzyl i przyslonil, Chcial cos mowic, przepraszac; tylko sie uklonil I cofnal sie. Dziewica krzyknela bolesnie, Niewyraznie, jak dziecko przestraszone we snie; Podrozny zlakl sie, spojrzal; lecz juz jej nie bylo. Wyszedl zmieszany i czul, ze mu serce bilo Glosno, i sam nie wiedzial, czy go mialo smieszyc To dziwaczne spotkanie, czy wstydzic, czy cieszyc. Tymczasem na folwarku nie uszlo bacznosci, Ze przed ganek zajechal ktorys z nowych gosci. Juz konie w stajnia wzieto, juz im hojnie dano, Jako w porzadnym domu, i obrok, i siano: Bo Sedzia nigdy nie chcial, wedlug nowej mody, Odsylac koni gosci Zydom do gospody. Sludzy nie wyszli witac; ale nie mysl wcale, Aby w domu Sedziego sluzono niedbale: Sludzy czekaja, nim sie pan Wojski ubierze, Ktory teraz za domem urzadzal wieczerze. On pana zastepuje i on, w niebytnosci Pana, zwykl sam przyjmowac i zabawiac gosci (Daleki krewny panski i przyjaciel domu). Widzac goscia, na folwark dazyl po kryjomu, Bo nie mogl wyjsc spotykac w tkackim pudermanie; Wdzial wiec jak mogl najpredzej niedzielne ubranie Nagotowane z rana, bo od rana wiedzial, Ze u wieczerzy bedzie z mnostwem gosci siedzial. Pan Wojski poznal z dala, rece rozkrzyzowal I z krzykiem podroznego sciskal i calowal. Zaczela sie ta predka, zmieszana rozmowa, W ktorej lat kilku dzieje chciano zamknac w slowa Krotkie i poplatane, w ciag powiesci, pytan, Wykrzyknikow i westchnien, i nowych powitan. Gdy sie pan Wojski dosyc napytal, nabadal, Na samym koncu dzieje tego dnia powiadal. "Dobrze moj Tadeuszu, (bo tak nazywano Mlodzienca, ktory nosil Kosciuszkowskie miano Na pamiatke, ze w czasie wojny sie urodzil) Dobrze moj Tadeuszu, zes sie dzis nagodzil Do domu, wlasnie kiedy mamy panien wiele. Stryjaszek mysli wkrotce sprawic ci wesele; Jest z czego wybrac; u nas towarzystwo liczne Od dni kilku zbiera sie na sady graniczne, Dla skonczenia dawnego z panem Hrabia sporu. I pan Hrabia ma jutro sam zjechac do dworu; Podkomorzy juz zjechal z zona i z corkami. Mlodziez poszla do lasu bawic sie strzelbami, A starzy i kobiety zniwo ogladaja Pod lasem i tam pewnie na mlodziez czekaja. Pojdziemy, jesli zechcesz, i wkrotce spotkamy Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy". Pan Wojski z Tadeuszem ida pod las droga, I jeszcze sie do woli nagadac nie moga. Slonce ostatnich kresow nieba dochodzilo, Mniej silnie, ale szerzej niz we dnie swiecilo, Cale zaczerwienione, jak zdrowe oblicze Gospodarza, gdy prace skonczywszy rolnicze Na spoczynek powraca. Juz krag promienisty Spuszcza sie na wierzch boru i juz pomrok mglisty, Napelniajac wierzcholki i galezie drzewa, Caly las wiaze w jedno i jakoby zlewa; I bor czernil sie na ksztalt ogromnego gmachu, Slonce nad nim czerwone jak pozar na dachu. Wtem zapadlo do glebi; jeszcze przez konary Blysnelo, jako swieca przez okiennic szpary, I zgaslo. I wnet sierpy gromadnie dzwoniace We zbozach, i grabliska suwane po lace, Ucichly i stanely: tak pan Sedzia kaze, U niego ze dniem koncza prace gospodarze. "Pan swiata wie, jak dlugo pracowac potrzeba; Slonce, Jego robotnik, kiedy znijdzie z nieba, Czas i ziemianinowi ustepowac z pola". Tak zwykl mawiac pan Sedzia, a Sedziego wola Byla Ekonomowi poczciwemu swieta; Bo nawet wozy, w ktore juz skladac zaczeto Kope zyta, niepelne jada do stodoly: Ciesza sie z niezwyczajnej ich lekkosci woly. Wlasnie z lasu wracalo towarzystwo cale, Wesole, lecz w porzadku. Naprzod dzieci male Z dozorca, potem Sedzia szedl z Podkomorzyna, Obok pan Podkomorzy otoczon rodzina; Panny tuz za starszymi, a mlodziez na boku; Panny szly przed mlodzieza o jakie pol kroku (Tak kaze przyzwoitosc). Nikt tam nie rozprawial O porzadku, nikt mezczyzn i dam nie ustawial: A kazdy mimowolnie porzadku pilnowal; Bo Sedzia w domu dawne obyczaje chowal, I nigdy nie dozwalal, by chybiano wzgledu Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzedu. Tym ladem, mawial, domy i narody slyna, Z jego upadkiem domy i narody gina. Wiec do porzadku wykli domowi i sludzy; I przyjezdny gosc, krewny albo czlowiek cudzy, Gdy Sedziego nawiedzil, skoro pobyl malo, Przyjmowal zwyczaj, ktorym wszystko oddychalo. Krotkie byly Sedziego z synowcem witania: Dal mu powaznie reke do pocalowania, I w skron ucalowawszy uprzejmie pozdrowil; A choc przez wzglad na gosci niewiele z nim mowil, Widac bylo z lez, ktore wylotem kontusza Otarl predko, jak kochal pana Tadeusza. W slad gospodarza wszystko ze zniwa i z boru, I z lak, i z pastwisk razem wracalo do dworu. Tu owiec trzoda beczac w ulice sie tloczy I wznosi chmure pylu; dalej z wolna kroczy Stado cielic tyrolskich z mosieznymi dzwonki; Tam konie rzace leca ze skoszonej laki: Wszystko biezy ku studni, ktorej ramie z drzewa Raz wraz skrzypi i napoj w koryta rozlewa. Sedzia, choc utrudzony, chociaz w gronie gosci, Nie chybil gospodarskiej, waznej powinnosci: Udal sie sam ku studni. Najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora. Dozoru tego nigdy slugom nie poruczy; Bo Sedzia wie, ze oko panskie konia tuczy. Wojski z Woznym Protazym ze swiecami w sieni Stali i rozprawiali, nieco poroznieni: Bo w niebytnosc Wojskiego Wozny po kryjomu Kazal stoly z wieczerza powynosic z domu, I ustawic co predzej w posrodku zamczyska, Ktorego widne byly pod lasem zwaliska. Po coz te przenosiny? Pan Wojski sie krzywil I przepraszal Sedziego; Sedzia sie zadziwil, Lecz stalo sie: juz pozno i trudno zaradzic, Wolal gosci przeprosic i w pustki prowadzic. Po drodze Wozny ciagle Sedziemu tlumaczyl, Dlaczego urzadzenie panskie przeinaczyl: We dworze zadna izba nie ma obszernosci Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gosci, W zamku sien wielka, jeszcze dobrze zachowana, Sklepienie cale - wprawdzie pekla jedna sciana, Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi; Bliskosc piwnic wygodna sluzacej czeladzi. Tak mowiac na Sedziego mrugal; widac z miny, Ze mial i tail inne, wazniejsze przyczyny. O dwa tysiace krokow zamek stal za domem, Okazaly budowa, powazny ogromem, Dziedzictwo starozytnej rodziny Horeszkow; Dziedzic zginal byl w czasie krajowych zamieszkow. Dobra cale zniszczone sekwestrami rzadu, Bezladnoscia opieki, wyrokami sadu, W czastce spadly dalekim krewnym po kadzieli, A reszte rozdzielono miedzy wierzycieli. Zamku zaden wziac nie chcial, bo w szlacheckim stanie Trudno bylo wylozyc koszt na utrzymanie; Lecz Hrabia, sasiad bliski, gdy wyszedl z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszkow daleki, Przyjechawszy z wojazu upodobal mury, Tlumaczac, ze gotyckiej sa architektury; Choc Sedzia z dokumentow przekonywal o tem, Ze architekt byl majstrem z Wilna, nie zas Gotem. Dosc, ze Hrabia chcial zamku. Wlasnie i Sedziemu Przyszla nagle taz chetka, nie wiadomo czemu. Zaczeli proces w ziemstwie, potem w glownym sadzie, W senacie, znowu w ziemstwie i guberskim rzadzie; Wreszcie, po wielu kosztach i ukazach licznych, Sprawa wrocila znowu do sadow granicznych. Slusznie Wozny powiadal, ze w zamkowej sieni Zmiesci sie i palestra, i goscie proszeni. Sien wielka jak refektarz, z wypuklym sklepieniem Na filarach, podloga wyslana kamieniem, Sciany bez zadnych ozdob, ale mur chedogi; Sterczaly wkolo sarnie i jelenie rogi Z napisami, gdzie, kiedy te lupy zdobyte; Tuz mysliwcow herbowne klejnoty wyryte, I stoi wypisany kazdy po imieniu; Herb Horeszkow, Polkozic, jasnial na sklepieniu. Goscie weszli w porzadku i staneli kolem. Podkomorzy najwyzsze bral miejsce za stolem; Z wieku mu i z urzedu ten zaszczyt nalezy, Idac klanial sie damom, starcom i mlodziezy. Przy nim stal kwestarz, Sedzia tuz przy bernardynie. Bernardyn zmowil krotki pacierz po lacinie; Mezczyznom dano wodke; wtenczas wszyscy siedli, I cholodziec litewski milczac zwawo jedli. Pan Tadeusz, choc mlodzik, ale prawem goscia Wysoko siadl przy damach obok jegomoscia; Miedzy nim i stryjaszkiem jedno pozostalo Puste miejsce, jak gdyby na kogos czekalo. Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogladal, Jakby czyjegos przyjscia byl pewny i zadal. I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzal, I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzal. Dziwna rzecz! miejsca wkolo sa siedzeniem dziewic, Na ktore moglby spojrzec bez wstydu krolewic, Wszystkie zacnie zrodzone, kazda mloda, ladna: Tadeusz tam poglada, gdzie nie siedzi zadna. To miejsce jest zagadka; mlodz lubi zagadki; Roztargniony, do swojej nadobnej sasiadki Ledwo slow kilka wyrzekl, do Podkomorzanki; Nie zmienia jej talerzow, nie nalewa szklanki, I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne, Z ktorych by wychowanie poznano stoleczne; To jedno puste miejsce neci go i mami, Juz nie puste, bo on je napelnil myslami. Po tym miejscu biegalo domyslow tysiace, Jako po deszczu zabki na samotnej lace; Srod nich jedna kroluje postac, jak w pogode Lilia jezior skron biala wznoszaca nad wode. Dano trzecia potrawe. Wtem pan Podkomorzy, Wlawszy kropelke wina w szklanke panny Rozy, A mlodszej przysunawszy z talerzem ogorki, Rzekl: "Musze ja wam sluzyc, moje panny corki, Choc stary i niezgrabny". Zatem sie rzucilo Kilku mlodych od stolu i pannom sluzylo. Sedzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza I poprawiwszy nieco wylotow kontusza, Nalal wegrzyna i rzekl: "Dzis, nowym zwyczajem, My na nauke mlodziez do stolicy dajem; I nie przeczym, ze nasi synowie i wnuki Maja od starych wiecej ksiazkowej nauki; Ale co dzien postrzegam, jak mlodz cierpi na tem, Ze nie ma szkol uczacych zyc z ludzmi i swiatem. Dawniej na dwory panskie jachal szlachcic mlody; Ja sam lat dziesiec bylem dworskim Wojewody, Ojca Podkomorzego, mosciwego pana (Mowiac, Podkomorzemu scisnal za kolana); On mnie rada do uslug publicznych sposobil, Z opieki nie wypuscil, az czlowiekiem zrobil. W mym domu wiecznie bedzie jego pamiec droga, Co dzien za dusze jego prosze Pana Boga. Jeslim tyle na jego nie korzystal dworze Jak drudzy, i wrociwszy w domu ziemie orze, Gdy inni, wiecej godni Wojewody wzgledow, Doszli potem najwyzszych krajowych urzedow, Przynajmniej tom skorzystal, ze mi w moim domu Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybil komu W uczciwosci, w grzecznosci; a powiem to smialo, Grzecznosc nie jest nauka latwa ani mala. Nielatwa, bo nie na tym konczy sie, jak noga Zrecznie wierzgnac, z usmiechem witac lada kogo; Bo taka grzecznosc modna, zda mi sie kupiecka, Ale nie staropolska, ani tez szlachecka. Grzecznosc wszystkim nalezy, lecz kazdemu inna; Bo nie jest bez grzecznosci i milosc dziecinna, I wzglad meza dla zony przy ludziach, i pana Dla slug swoich, a w kazdej jest pewna odmiana. Trzeba sie dlugo uczyc, azeby nie zbladzic I kazdemu powinna uczciwosc wyrzadzic. I starzy sie uczyli; u panow rozmowa, Byla to historyja zyjaca krajowa, A miedzy szlachta dzieje domowe powiatu. Dawano przez to poznac szlachcicowi bratu, Ze wszyscy o nim wiedza, lekce go nie waza; Wiec szlachcic obyczaje swe trzymal pod straza. Dzis czlowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi? Z kim on zyl? co porabial? Kazdy gdzie chce wchodzi, Byle nie szpieg rzadowy i byle nie w nedzy. Jak ow Wespazyjanus nie wachal pieniedzy I nie chcial wiedziec, skad sa, z jakich rak i krajow, Tak nie chca znac czlowieka rodu, obyczajow! Dosc, ze wazny i ze sie stempel na nim widzi, Wiec szanuja przyjaciol jak pieniadze Zydzi". To mowiac, Sedzia gosci obejrzal porzadkiem; Bo choc zawsze i plynnie mowil, i z rozsadkiem, Wiedzial, ze niecierpliwa mlodziez terazniejsza, Ze ja nudzi rzecz dluga, choc najwymowniejsza. Ale wszyscy sluchali w milczeniu glebokiem. Sedzia Podkomorzego zdal sie radzic okiem; Podkomorzy pochwala rzeczy nie przerywal, Ale czestym skinieniem glowy potakiwal. Sedzia milczal, on jeszcze skinieniem przyzwalal; Wiec Sedzia jego puchar i swoj kielich nalal, I dalej mowil: "Grzecznosc nie jest rzecza mala: Kiedy sie czlowiek uczy wazyc, jak przystalo, Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje, Wtenczas i swoja waznosc zarazem poznaje: Jak na szalach, zebysmy nasz ciezar poznali, Musim kogos posadzic na przeciwnej szali. Zas godna jest waszmosciow uwagi osobnej Grzecznosc, ktora powinna mlodz dla plci nadobnej; Zwlaszcza gdy zacnosc domu, fortuny szczodroty Objasniaja wrodzone wdzieki i przymioty. Stad droga do afektow i stad sie kojarzy Wspanialy domow sojusz. Tak myslili starzy. A zatem..." Tu Pan Sedzia naglym zwrotem glowy Skinal na Tadeusza, rzucil wzrok surowy: Znac bylo, ze przychodzil juz do wnioskow mowy. Wtem brzaknal w tabakiere zlota Podkomorzy, I rzekl: "Moj Sedzio, dawniej bylo jeszcze gorzej! Teraz, nie wiem, czy moda i nas starych zmienia, Czy mlodziez lepsza, ale widze mniej zgorszenia. Ach, ja pamietam czasy, kiedy do ojczyzny, Pierwszy raz zawitala moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki mlode z cudzych krajow Wtargneli do nas horda gorsza od Nogajow, Przesladujac w ojczyznie Boga, przodkow wiare, Prawa i obyczaje, nawet suknie stare. Zalosnie bylo widziec wyzolklych mlokosow, Gadajacych przez nosy, a czesto bez nosow, Opatrzonych w broszurki i w rozne gazety, Gloszacych nowe wiary, prawa, toalety. Miala nad umyslami wielka moc ta tluszcza; Bo Pan Bog, kiedy kare na narod przypuszcza, Odbiera naprzod rozum od obywateli. I tak, medrsi fircykom oprzec sie nie smieli, I zlakl ich sie jak dzumy jakiej caly narod, Bo juz sam wewnatrz siebie czul choroby zarod. Krzyczano na modnisiow, a brano z nich wzory; Zmieniano wiare, mowe, prawa i ubiory. Byla to maszkarada, zapustna swawola, Po ktorej mial przyjsc wkrotce wielki post - niewola! Pamietam, chociaz bylem wtenczas male dziecie, Kiedy do ojca mego, w Oszmianskim powiecie, Przyjechal pan Podczaszyc na francuskim wozku, Pierwszy czlowiek, co w Litwie chodzil po francusku. Biegali wszyscy za nim, jakby za rarogiem, Zazdroszczono domowi, przed ktorego progiem Stanela Podczaszyca dwukolna dryndulka, Ktora sie po francusku zwala karyjulka: Zamiast lokajow, w kielni siedzialy dwa pieski, A na kozlach Niemczysko chude na ksztalt deski; Nogi mial dlugie, cienkie jak od chmielu tyki, W ponczochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki, Peruka z harbajtelem zawiazanym w miechu. Starzy na on ekwipaz parskali ze smiechu, A chlopi zegnali sie, mowiac: ze po swiecie Jezdzi wenecki diabel w niemieckiej karecie. Sam Podczaszyc jaki byl, opisywac dlugo; Dosyc, ze sie nam zdawal malpa lub papuga W wielkiej peruce, ktora do zlotego runa On lubil porownywac, a my do koltuna. Jesli kto i czul wtenczas, ze polskie ubranie Piekniejsze jest niz obcej mody malpowanie, Milczal; bo by krzyczala mlodziez, ze przeszkadza Kulturze, ze tamuje progresy, ze zdradza! Taka byla przesadow owoczesnych wladza! Podczaszyc zapowiedzial, ze nas reformowac, Cywilizowac bedzie i konstytuowac; Oglosil nam, ze jacys Francuzi wymowni Zrobili wynalazek: iz ludzie sa rowni... Choc o tym dawno w Panskim pisano Zakonie, I kazdy ksiadz toz samo gada na ambonie. Nauka dawna byla, szlo o jej pelnienie! Lecz wtenczas panowalo takie oslepienie, Ze nie wierzono rzeczom najdawniejszym w swiecie, Jesli ich nie czytano w francuskiej gazecie. Podczaszyc, mimo rownosc, wzial tytul markiza; Wiadomo, ze tytuly przychodza z Paryza, A natenczas tam w modzie byl tytul markiza. Jakoz, kiedy sie moda odmienila z laty, Tenze sam markiz przybral tytul demokraty; Wreszcie z odmienna moda, pod Napoleonem, Demokrata przyjechal z Paryza baronem; Gdyby zyl dluzej, moze nowa alternata, Z barona przechrzcilby sie kiedys demokrata. Bo Paryz czesta mody odmiana sie chlubi; A co Francuz wymysli, to Polak polubi. Chwala Bogu, ze teraz, jesli nasza mlodziez Wyjezdza za granice, to juz nie po odziez, Nie szukac prawodawstwa w drukarskich kramarniach Lub wymowy uczyc sie w paryskich kawiarniach. Bo teraz Napoleon, czlek madry a predki, Nie daje czasu szukac mody i gawedki. Teraz grzmi orez, a nam starym serca rosna, Ze znowu o Polakach tak na swiecie glosno; Jest slawa, a wiec bedzie i Rzeczpospolita! Zawzdy z wawrzynow drzewo wolnosci wykwita. Tylko smutno, ze nam, ach, tak sie lata wleka W nieczynnosci! a oni tak zawsze daleko! Tak dlugo czekac! nawet tak rzadka nowina - Ojcze Robaku (ciszej rzekl do bernardyna), Slyszalem, zes zza Niemna odebral wiadomosc; Moze tez co o naszym wojsku wie Jegomosc?" - "Nic a nic" odpowiedzial Robak obojetnie, (Widac bylo, ze sluchal rozmowy niechetnie) "Mnie polityka nudzi; jezeli z Warszawy Mam list, to rzecz zakonna, to sa nasze sprawy Bernardynskie: coz o tym gadac u wieczerzy; Sa tu swieccy, do ktorych nic to nie nalezy". Tak mowiac, spojrzal zyzem, gdzie srod biesiadnikow Siedzial gosc, Moskal; byl to pan kapitan Rykow, Stary zolnierz, stal w bliskiej wiosce na kwaterze, Pan Sedzia go przez grzecznosc prosil na wieczerze. Rykow jadl smaczno, malo wdawal sie w rozmowe, Lecz na wzmianke Warszawy, rzekl podnioslszy glowe: "Pan Podkomorzy! Oj wy! Pan zawsze ciekawy O Bonaparta, zawsze wam tam do Warszawy! He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem, - Ojczyzna! ja to czuje wszystko, ja rozumiem! Wy Polaki, ja Ruski: teraz sie nie bijem, Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem. Czesto na awanpostach nasz z Francuzem gada, Pije wodke; jak krzykna ura! - kanonada. Ruskie przyslowie: z kim sie bije, tego lubie; Gladz druzke jak po duszy, a bij jak po szubie. Ja mowie, bedzie wojna u nas. Do Majora Pluta, adiutant sztabu przyjechal zawczora: Gotowac sie do marszu! Pojdziem, czy pod Turka, Czy na Francuza; oj ten Bonapart figurka! Bez Suwarowa to on moze nas wytuza. U nas w pulku gadano, jak szli na Francuza, Ze Bonapart czarowal: no, tak i Suwarow Czarowal; tak byly czary przeciw czarow. Raz w bitwie, gdzie podzial sie? szukac Bonaparta,- A on zmienil sie w lisa, tak Suwarow w charta; Tak Bonaparte znowu w kota sie przerzuca, Dalej drzec pazurami, a Suwarow w kuca. Obaczciez, co sie stalo w koncu z Bonaparta..." Tu Rykow przerwal i jadl; wtem, z potrawa czwarta Wszedl sluzacy i raptem boczne drzwi otwarto. Weszla nowa osoba przystojna i mloda. Jej zjawienie sie nagle, jej wzrost i uroda, Jej ubior zwrocil oczy; wszyscy ja witali, Procz Tadeusza widac, ze ja wszyscy znali. Kibic miala wysmukla, ksztaltna, piers powabna, Suknie materyjalna, rozowa, jedwabna, Gors wyciety, kolnierzyk z koronek, rekawki Krotkie; w reku krecila wachlarz dla zabawki (Bo nie bylo goraco); wachlarz pozlocisty Powiewajac rozlewal deszcz iskier rzesisty; Glowa do wlosow, wlosy pozwijane w kregi, W pukle, i przeplatane rozowymi wstegi, Posrod nich brylant, niby zakryty od oczu, Swiecil sie jako gwiazda w komety warkoczu: Slowem, ubior galowy; szeptali niejedni, Ze zbyt wykwintny na wies i na dzien powszedni. Nozek, choc suknia krotka, oko nie zobaczy, Bo biegla bardzo szybko, suwala sie raczej Jako osobki, ktore na trzykrolskie swieta Przesuwaja w jaselkach ukryte chlopieta. Biegla i wszystkich lekkim witajac uklonem, Chciala usiesc na miejscu sobie zostawionem: Trudno bylo; bo krzesel dla gosci nie stalo, Na czterech lawach cztery ich rzedy siedzialo: Trzeba bylo rzed ruszyc lub lawe przeskoczyc; Zrecznie miedzy dwie lawy umiala sie wtloczyc, A potem, miedzy rzedem siedzacych i stolem, Jak bilardowa kula toczyla sie kolem. W biegu dotknela blisko naszego mlodziana; Uczepiwszy falbana o czyjes kolana, Posliznela sie nieco i w tym roztargnieniu Na pana Tadeusza wsparla sie ramieniu. Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swym siadla Pomiedzy nim i stryjem, ale nic nie jadla; Tylko sie wachlowala, to wachlarza trzonek Krecila, to kolnierzyk z brabanckich koronek Poprawiala, to lekkim dotknieciem sie reki Muskala wlosow pukle i wstag jasnych peki. Ta przerwa rozmow trwala juz minut ze cztery. Tymczasem, w koncu stola, naprzod ciche szmery, A potem sie zaczely wpol glosne rozmowy; Mezczyzni rozsadzali swe dzisiejsze lowy. Asesora z Rejentem wzmogla sie uparta Coraz glosniejsza klotnia o kusego charta, Ktorego posiadaniem pan Rejent sie szczycil I utrzymywal, ze on zajaca pochwycil; Asesor zas dowodzil na zlosc Rejentowi, Ze ta chwala nalezy chartu Sokolowi. Pytano zdania innych; wiec wszyscy dokola Brali strone Kusego albo tez Sokola, Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne swiadki. Sedzia na drugim koncu do nowej sasiadki Rzekl polglosem: "Przepraszam, musielismy siadac, Nie podobna wieczerzy na pozniej odkladac: Goscie glodni, chodzili daleko na pole; Myslilem, ze dzis z nami nie bedziesz przy stole". To rzeklszy, z Podkomorzym przy pelnym kielichu O politycznych sprawach rozmawial po cichu. Gdy tak byly zajete stolu strony obie, Tadeusz przygladal sie nieznanej osobie. Przypomnial, ze za pierwszym na miejsce wejrzeniem Odgadnal zaraz, czyim mialo byc siedzeniem. Rumienil sie, serce mu bilo nadzwyczajnie: Wiec rozwiazane widzial swych domyslow tajnie! Wiec bylo przeznaczono, by przy jego boku Usiadla owa pieknosc widziana w pomroku! Wprawdzie zdala sie teraz wzrostem dorodniejsza, Bo ubrana, a ubior powieksza i zmniejsza. I wlos u tamtej widzial krotki, jasnozloty, A u tej krucze dlugie zwijaly sie sploty? Kolor musial pochodzic od slonca promieni, Ktorymi przy zachodzie wszystko sie czerwieni. Twarzy wowczas nie dostrzegl, nazbyt rychlo znikla; Ale mysl twarz nadobna odgadywac zwykla: Myslil, ze pewnie miala czarniutkie oczeta, Biala twarz, usta krasne jak wisnie bliznieta; U tej znalazl podobne oczy, usta, lica. W wieku moze by byla najwieksza roznica: Ogrodniczka dziewczynka zdawala sie mala, A pani ta niewiasta juz w latach dojrzala; Lecz mlodziez o pieknosci metryke nie pyta, Bo mlodziencowi mloda jest kazda kobieta, Chlopcowi kazda pieknosc zda sie rowiennica, A niewinnemu kazda kochanka dziewica. Tadeusz, chociaz liczyl lat blisko dwadziescie, I od dziecinstwa mieszkal w Wilnie, wielkim miescie, Mial za dozorce ksiedza, ktory go pilnowal I w dawnej surowosci prawidlach wychowal. Tadeusz zatem przywiozl w strony swe rodzinne Dusze czysta, mysl zywa i serce niewinne, Ale razem niemala chetke do swawoli. Z gory juz robil projekt, ze sobie pozwoli Uzywac na wsi dlugo wzbronionej swobody; Wiedzial, ze byl przystojny, czul sie rzeski, mlody, A w spadku po rodzicach wzial czerstwosc i zdrowie. Nazywal sie Soplica: wszyscy Soplicowie Sa, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni, Do zolnierki jedyni, w naukach mniej pilni. Tadeusz sie od przodkow swoich nie odrodzil: Dobrze na koniu jezdzil, pieszo dzielnie chodzil, Tepy nie byl, lecz malo w naukach postapil, Choc stryj na wychowanie niczego nie skapil; On wolal z flinty strzelac albo szabla robic. Wiedzial, ze go myslano do wojska sposobic, Ze ojciec w testamencie wyrzekl taka wole; Ustawicznie do bebna tesknil, siedzac w szkole. Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienil, Kazal, aby przyjechal i aby sie zenil I objal gospodarstwo; przyrzekl na poczatek Dac mala wies, a potem caly swoj majatek. Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety Sciagnely wzrok sasiadki, uwaznej kobiety. Zmierzyla jego postac ksztaltna i wysoka, Jego ramiona silne, jego piers szeroka, I w twarz spojrzala, z ktorej wytryskal rumieniec, Ilekroc z jej oczyma spotkal sie mlodzieniec: Bo z pierwszej lekliwosci calkiem juz ochlonal, I patrzyl wzrokiem smialym, w ktorym ogien plonal. Rowniez patrzyla ona: i cztery zrenice Gorzaly przeciw sobie jak roratne swiece. Pierwsza z nim po francusku zaczela rozmowe. Wracal z miasta, ze szkoly: wiec o ksiazki nowe, O autorow pytala Tadeusza zdania I ze zdan wyciagala na nowo pytania. Coz, gdy potem zaczela mowic o malarstwie, O muzyce, o tancach, nawet o rzezbiarstwie, Dowiodla, ze zna rownie pedzel, nuty, druki; Az oslupial Tadeusz na tyle nauki! Lekal sie, by nie zostal posmiewiska celem, I jakal sie jak zaczek przed nauczycielem. Szczesciem, ze nauczyciel ladny i niesrogi; Odgadnela sasiadka powod jego trwogi, Wszczela rzecz o mniej trudnych i madrych przedmiotach, O wiejskiego pozycia nudach i klopotach, I jak bawic sie trzeba, i jak czas podzielic, By zycie uprzyjemnic i wies rozweselic. Tadeusz odpowiadal smielej, szla rzecz dalej, W pol godziny juz byli z soba poufali; Zaczeli nawet male zarciki i sprzeczki. W koncu, stawila przed nim trzy z chleba galeczki. Trzy osoby na wybor; wzial najblizsza sobie; Podkomorzanki na to zmarszczyly sie obie, Sasiadka zasmiala sie, lecz nie powiedziala Kogo owa szczesliwsza galka oznaczala. Inaczej bawiono sie w drugim koncu stola; Bo tam, wzmoglszy sie nagle, stronnicy Sokola Na partyje Kusego bez litosci wsiedli. Spor byl wielki, juz potraw ostatnich nie jedli; Stojac i pijac obie klocily sie strony, A najstraszniej pan Rejent byl zacietrzewiony: Jak raz zaczal, bez przerwy rzecz swoja tokowal, I gestami ja bardzo dobitnie malowal. (Byl dawniej adwokatem pan Rejent Bolesta, Zwano go kaznodzieja, ze zbyt lubil gesta). Teraz rece przy boku mial, w tyl wygial lokcie, Spod ramion wytknal palce i dlugie paznokcie, Przedstawiajac dwa smycze chartow tym obrazem: Wlasnie rzecz konczyl. "Wyczha! puscilismy razem Ja i Asesor, razem, jakoby dwa kurki Jednym palcem spuszczone u jednej dwururki; Wyczha! poszli, a zajac jak struna, smyk w pole, Psy tuz (to mowiac, rece ciagnal wzdluz po stole I palcami ruch chartow przedziwnie udawal) Psy tuz, i hec od lasu odsadzili kawal; Sokol smyk naprzod; raczy pies, lecz zagorzalec, Wysadzil sie przed Kusym, o tyle, o palec: Wiedzialem, ze spudluje. Szarak, gracz nie lada, Czchal niby prosto w pole, za nim psow gromada; Gracz szarak! Skoro poczul wszystkie charty w kupie Pstrek na prawo, koziolka, z nim w prawo psy glupie, A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy, Psy za nim fajt na lewo: on w las, a moj Kusy Cap!" Tak krzyczac, pan Rejent na stol pochylony, Z palcami swymi zabiegl az do drugiej strony, I "cap!" Tadeuszowi wrzasnal tuz nad uchem: Tadeusz i sasiadka, tym glosu wybuchem Znienacka przestraszeni wlasnie w pol rozmowy, Odstrychneli od siebie mimowolnie glowy, Jako wierzcholki drzewa powiazane spolem Gdy je wicher rozerwie; i rece pod stolem Blisko siebie lezace wstecz nagle uciekly, I dwie twarze w jeden sie rumieniec oblekly. Tadeusz, by nie zdradzic swego roztargnienia: "Prawda - rzekl - moj Rejencie, prawda bez watpienia, Kusy piekny chart z ksztaltu, jesli rownie chwytny..." "Chwytny? - krzyknal pan Rejent - moj pies faworytny Zeby nie mial byc chwytny?..." Wiec Tadeusz znowu Cieszyl sie, ze tak piekny pies nie ma narowu, Zalowal, ze go tylko widzial idac z lasu, I ze przymiotow jego poznac nie mial czasu. Na to zadrzal Asesor, puscil z rak kieliszek, Utopil w Tadeusza wzrok jak bazyliszek. Asesor mniej krzykliwy i mniej byl ruchawy Od Rejenta, szczuplejszy i maly z postawy, Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku, Bo powiadano o nim: ma zadlo w jezyku; Tak dowcipne zarciki umial komponowac, Izby je w kalendarzu mozna wydrukowac, Wszystkie zlosliwe, ostre. Dawniej czlek dostatni, Schede ojca swojego i majatek bratni Wszystko strwonil na wielkim figurujac swiecie; Teraz wszedl w sluzbe rzadu, by znaczyc w powiecie. Lubil bardzo myslistwo, juz to dla zabawy, Juz to ze odglos trabki i widok oblawy Przypominal mu jego lata mlodociane, Kiedy mial strzelcow licznych i psy zawolane: Teraz mu z calej psiarni dwa charty zostaly, I jeszcze z tych jednemu chciano przeczyc chwaly! Wiec zblizyl sie i z wolna gladzac faworyty Rzekl z usmiechem, a byl to usmiech jadowity: "Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzedu, Ogon tez znacznie chartom pomaga do pedu: A pan kusosc uwazasz za dowod dobroci? Zreszta zdac sie mozemy na sad panskiej cioci. Choc pani Telimena mieszkala w stolicy I bawi sie niedawno w naszej okolicy, Lepiej zna sie na lowach niz mysliwi mlodzi: Tak to nauka sama z latami przychodzi". Tadeusz, na ktorego niespodzianie spadal Grom taki, wstal zmieszany, chwile nic nie gadal, Lecz patrzal na rywala coraz straszniej, srozej... Wtem, wielkim szczesciem, dwakroc kichnal Podkomorzy "Wiwat!" krzykneli wszyscy; on sie wszystkim sklonil I z wolna w tabakiere palcami zadzwonil. Tabakiera ze zlota, z brylantow oprawa, A w srodku jej byl portret krola Stanislawa. Ojcu Podkomorzego sam krol ja darowal, Po ojcu Podkomorzy godnie ja piastowal; Gdy w nia dzwonil, znak dawal, ze mial glos zabierac. Umilkli wszyscy i ust nie smieli otwierac. On rzekl: "Wielmozni szlachta bracia dobrodzieje, Forum mysliwskim tylko sa laki i knieje; Wiec ja w domu podobnych spraw nie decyduje, I posiedzenie nasze na jutro solwuje, I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwole. Wozny! odwolaj sprawe, na jutro na pole. Jutro i Hrabia z calym myslistwem tu zjedzie, I waszec z nami ruszysz, Sedzio moj sasiedzie, I pani Telimena, i panny, i panie, Slowem, zrobim na urzad wielkie polowanie; I Wojski towarzystwa nam tez nie odmowi". To mowiac, tabakiere podawal starcowi. Wojski na ostrym koncu srod mysliwych siedzial, Sluchal zmruzywszy oczy, slowa nie powiedzial, Choc mlodziez nieraz jego zasiegala zdania, Bo nikt lepiej nad niego nie znal polowania. On milczal, szczypte wzieta z tabakiery wazyl W palcach i dlugo dumal, nim ja w koncu zazyl; Kichnal, az cala izba rozlegla sie echem, I potrzasajac glowa, rzekl z gorzkim usmiechem: "O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi! Coz by to o tym starzy mowili mysliwi, Widzac ze w tylu szlachty, w tylu panow gronie, Maja sadzic sie spory o charcim ogonie? Coz by rzekl na to stary Rejtan, gdyby ozyl? Wrocilby do Lachowicz i w grob sie polozyl! Co by rzekl wojewoda Niesiolowski stary, Ktory ma dotad pierwsze na swiecie ogary, I dwiestu strzelcow trzyma obyczajem panskim, I ma sto wozow sieci w zamku Woronczanskim, A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze, Nikt go na polowanie uprosic nie moze, Bialopiotrowiczowi samemu odmowil! Bo coz by on na waszych polowaniach lowil? Piekna bylaby slawa, azeby pan taki Wedle dzisiejszej mody jezdzil na szaraki! Za moich, panie, czasow, w jezyku strzeleckim, Dzik, niedzwiedz, los, wilk, zwany byl zwierzem szlacheckim A zwierze niemajace klow, rogow, pazurow, Zostawiano dla platnych slug i dworskich ciurow; Zaden pan nigdy przyjac nie chcialby do reki Strzelby, ktora zhanbiono sypiac w nia srut cienki! Trzymano wprawdzie chartow: bo z lowow wracajac, Trafia sie, ze spod konia mknie sie biedak zajac: Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze I na konikach male gonily panicze Przed oczyma rodzicow, ktorzy te pogonie Ledwie raczyli widziec, coz klocic sie o nie! Wiec niech jasnie wielmozny Podkomorzy raczy Odwolac swe rozkazy i niech mi wybaczy, Ze nie moge na takie jechac polowanie, I nigdy na nim noga moja nie postanie! Nazywam sie Hreczecha, a od krola Lecha, Zaden za zajacami nie jezdzil Hreczecha". Tu smiech mlodziezy mowe Wojskiego zagluszyl. Wstano od stolu, pierwszy Podkomorzy ruszyl, Z wieku mu i z urzedu ten zaszczyt nalezy, Idac klanial sie damom, starcom i mlodziezy; Za nim szedl kwestarz, Sedzia tuz przy bernardynie. Sedzia u progu reke dal Podkomorzynie, Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance, A pan Rejent na koncu Wojskiej Hreczeszance. Tadeusz z kilku goscmi poszedl do stodoly, A czul sie pomieszany, zly i niewesoly. Rozbieral mysla wszystkie dzisiejsze wypadki: Spotkanie sie, wieczerze przy boku sasiadki; A szczegolniej mu slowo "ciocia" kolo ucha Brzeczalo ciagle jako naprzykrzona mucha. Pragnalby u Woznego lepiej sie wypytac O pani Telimenie, lecz go nie mogl schwytac; Wojskiego tez nie widzial, bo zaraz z wieczerzy Wszyscy poszli za goscmi, jak slugom nalezy, Urzadzajac we dworze izby do spoczynku. Starsi i damy spaly we dworskim budynku; Mlodziez Tadeuszowi prowadzic kazano, W zastepstwie gospodarza, w stodole na siano. W pol godziny tak bylo glucho w calym dworze jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze; Cisze przerywal tylko glos nocnego stroza. Usneli wszyscy. Sedzia sam oczu nie zmruza; Jako wodz gospodarstwa obmysla wyprawe W pole i w domu przyszla urzadza zabawe. Dal rozkaz ekonomom, wojtom i gumiennym, Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym I musial wszystkie dzienne rachunki przezierac. Nareszcie rzekl Woznemu, ze sie chce rozbierac. Wozny pas mu odwiazal, pas slucki, pas lity, Przy ktorym swieca geste kutasy jak kity, Z jednej strony zlotoglow w purpurowe kwiaty, Na wywrot jedwab czarny posrebrzany w kraty; Pas taki mozna rownie klasc na strony obie, Zlota na dzien galowy, a czarna w zalobie. Sam Wozny umial pas ten odwiazywac, skladac; Wlasnie tym sie zatrudnial i konczyl tak gadac: "Coz zlego, ze przenioslem stoly do zamczyska? Nikt na tym nic nie stracil, a pan moze zyska. Bo przeciez o ten zamek dzis toczy sie sprawa. My od dzisiaj do zamku nabylismy prawa I mimo cala strony przeciwnej zajadlosc Dowiode, ze zamczysko wzielismy w posiadlosc. Wszakze kto gosci prosi w zamek na wieczerze, Dowodzi, ze posiadlosc tam ma albo bierze; Nawet strony przeciwne wezmiemy na swiadki: Pamietam za mych czasow podobne wypadki". Juz Sedzia spal. Wiec Wozny cicho wszedl do sieni, Siadl przy swiecy i dobyl ksiazeczke z kieszeni, Ktora mu jak Oltarzyk Zloty zawsze sluzy, Ktorej nigdy nie rzuca w domu i w podrozy. Byla to trybunalska wokanda: tam rzedem Staly spisane sprawy, ktore przed urzedem Wozny sam glosem swoim przed laty wywolal, Albo o ktorych pozniej dowiedziec sie zdolal. Prostym ludziom wokanda zda sie imion spisem; Woznemu jest obrazow wspanialych zarysem. Czytal wiec i rozmyslal: Oginski z Wizgirdem, Dominikanie z Rymsza, Rymsza z Wysogirdem, Radziwil z Wereszczaka, Giedroic z Rdultowskim, Obuchowicz z kahalem, Juraha z Piotrowskim, Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia Z Soplica; i czytajac, z tych imion wywabia Pamiec spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki, I staja mu przed oczy sad, strony i swiadki; I oglada sam siebie, jak w zupanie bialym, W granatowym kontuszu stal przed trybunalem, Jedna reka na szabli, a druga do stola, Przywolawszy dwie strony, "Uciszcie sie!" wola. Marzac i konczac pacierz wieczorny, pomalu Usnal ostatni w Litwie wozny trybunalu. Takie byly zabawy, spory w one lata Srod cichej wsi litewskiej, kiedy reszta swiata We lzach i krwi tonela; gdy ow maz, bog wojny, Otoczon chmura pulkow, tysiacem dzial zbrojny, Wprzaglszy w swoj rydwan orly zlote obok srebrnych, Od puszcz Libijskich latal do Alpow podniebnych, Ciskajac grom po gromie, w Piramidy, w Tabor, W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwyciestwo i Zabor Biegly przed nim i za nim. Slawa czynow tylu, Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu Szla huczac ku polnocy, az u Niemna brzegow Odbila sie, jak od skal, od Moskwy szeregow, Ktore bronily Litwe murami zelaza Przed wiescia dla Rosyi straszna jak zaraza. Przeciez nieraz nowina niby kamien z nieba Spadala w Litwe. Nieraz dziad zebrzacy chleba, Bez reki lub bez nogi, przyjawszy jalmuzne, Stanal i oczy wkolo obracal ostrozne. Gdy nie widzial we dworze rosyjskich zolnierzy Ani jarmulek, ani czerwonych kolnierzy, Wtenczas kim byl, wyznawal: byl legijonista, Przynosi kosci stare na ziemie ojczysta, Ktorej juz bronic nie mogl... Jak go wtenczas cala Rodzina panska, jak go czeladka sciskala, Zanoszac sie od placzu! On za stolem siadal I dziwniejsze od basni historyje gadal. On opowiadal, jako jeneral Dabrowski, Z ziemi wloskiej stara sie przyciagnac do Polski, Jak on rodakow zbiera na lombardzkim polu; Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu I zwyciezca, wydartych potomkom cezarow Rzucil w oczy Francuzow sto krwawych sztandarow, Jak Jablonowski zabiegl, az kedy pieprz rosnie, Gdzie sie cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiosnie Pachnace kwitna lasy; z legija Dunaju Tam wodz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju. Mowy starca krazyly we wsi po kryjomu; Chlopiec, co je poslyszal, znikal nagle z domu, Lasami i bagnami skradal sie tajemnie, Scigany od Moskali, skakal kryc sie w Niemnie I nurkiem plynal na brzeg Ksiestwa Warszawskiego, Gdzie uslyszal glos mily: "Witaj nam kolego!" Lecz nim odszedl, wyskoczyl na wzgorek z kamienia I Moskalom przez Niemen rzekl: "Do zobaczenia!" Tak przekradl sie Gorecki, Pac i Obuchowicz, Piotrowski, Obolewski, Rozycki, Janowicz, Mierzejewscy, Brochocki i Bernatowicze, Kupsc, Gedymin i inni, ktorych nie policze: Opuszczali rodzicow i ziemie kochana, I dobra, ktore na skarb carski zabierano. Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru Przyszedl, i kiedy blizej poznal panow dworu, Gazete im pokazal, wypruta z szkaplerza. Tam stala wypisana i liczba zolnierza, I nazwisko kazdego wodza legijonu, I kazdego z nich opis zwyciestwa lub zgonu. Po wielu latach pierwszy raz miala rodzina Wiesc o zyciu, o chwale i o smierci syna; Bral dom zalobe, ale powiedziec nie smiano Po kim byla zaloba, tylko zgadywano W okolicy; i tylko cichy smutek panow, Lub cicha radosc, byla gazeta ziemianow. Takim kwestarzem tajnym byl Robak podobno: Czesto on z panem Sedzia rozmawial osobno; Po tych rozmowach zawsze jakowas nowina Rozeszla sie w sasiedztwie. Postac bernardyna Wydawala, ze mnich ten nie zawsze w kapturze Chodzil i nie w klasztornym zestarzal sie murze. Mial on nad prawym uchem, nieco wyzej skroni, Blizne, wycietej skory na szerokosc dloni, I w brodzie slad niedawny lancy lub postrzalu; Ran tych nie dostal pewnie przy czytaniu mszalu. Ale nie tylko grozne wejrzenie i blizny, Lecz sam ruch i glos jego mial cos zolnierszczyzny. Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwracal sie rekami Od oltarza do ludu, by mowic: "Pan z wami", To nieraz tak sie zrecznie skrecil jednym razem, Jakby prawo w tyl robil za wodza rozkazem, I slowa liturgii takim wyrzekl tonem Do ludu, jak oficer stojac przed szwadronem: Postrzegali to chlopcy sluzacy mu do mszy. Spraw takze politycznych byl Robak swiadomszy, Nizli zywotow swietych; a jezdzac po kwescie, Czesto zastanawial sie w powiatowym miescie. Mial pelno interesow: to listy odbieral, Ktorych nigdy przy obcych ludziach nie otwieral, To wysylal poslancow, ale gdzie i po co Nie powiadal; czestokroc wymykal sie noca Do dworow panskich, z szlachta ustawicznie szeptal, I okoliczne wioski dokola wydeptal, I w karczmach z wiesniakami rozprawial niemalo, A zawsze o tym, co sie w cudzych krajach dzialo. Teraz Sedziego, ktory juz spal od godziny, Przychodzi budzic; pewnie ma jakies nowiny. Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, mlode pachole, Ze strzelba na ramieniu swiszczac szedl na pole, Gdzie zaden wal, plot zaden nogi nie utrudza, Gdzie, przestepujac miedze, nie poznasz, ze cudza! Bo na Litwie mysliwiec jak okret na morzu, Gdzie chcesz, jaka chcesz droga, buja po przestworzu: Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obloku Wiele jest znakow widnych strzeleckiemu oku; Czy jak czarownik gada z ziemia, ktora, glucha Dla mieszczan, mnostwem glosow szepce mu do ucha. Tam derkacz wrzasnal z laki, szukac go daremnie, Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie; Tam ozwal sie nad glowa ranny wiosny dzwonek, Rowniez gleboko w niebie schowany skowronek; Owdzie orzel szerokim skrzydlem przez obszary Zaszumial, straszac wroble, jak kometa cary; Zas jastrzab, pod jasnymi wiszacy blekity, Trzepie skrzydlem jak motyl na szpilce przybity, Az ujrzawszy wsrod laki ptaka lub zajaca, Runie nan z gory jako gwiazda spadajaca. Kiedyz nam Pan Bog wrocic z wedrowki dozwoli, I znowu dom zamieszkac na ojczystej roli, I sluzyc w jezdzie, ktora wojuje szaraki, Albo w piechocie, ktora nosi bron na ptaki, Nie znac innych procz kosy i sierpa rynsztunkow, I innych gazet, oprocz domowych rachunkow! Nad Soplicowem slonce weszlo i juz padlo Na strzechy i przez szpary w stodole sie wkradlo; I po ciemnozielonym, swiezym, wonnym sianie, Z ktorego mlodziez sobie zrobila poslanie, Rozplywaly sie zlote, migajace pregi Z otworu czarnej strzechy jak z warkocza wstegi; I slonce usta sennych promykiem poranka Drazni jak dziewcze klosem budzace kochanka. Juz wroble skaczac, swierkac zaczely pod strzecha; Juz trzykroc gegnal gasior, a za nim jak echo Odezwaly sie chorem kaczki i indyki I slychac bydla w pole idacego ryki. Wstala mlodziez. Tadeusz jeszcze senny lezy; Bo tez najpozniej zasnal. Z wczorajszej wieczerzy Wrocil tak niespokojny, ze o kurow pianiu Jeszcze oczu nie zmruzyl, a na swym poslaniu Tak krecil sie, ze w siano jak w wode utonal, I spal twardo, az zimny wiatr w oczy mu wional, Gdy skrzypiace stodoly drzwi otwarto z trzaskiem, I bernardyn, ksiadz Robak, wszedl z wezlastym paskiem, "Surge puer!" wolajac i ponad barkami Rubasznie wywijajac pasek z ogorkami. Juz na dziedzincu slychac mysliwskie okrzyki; Wyprowadzaja konie, zajezdzaja bryki, Ledwie dziedziniec taka gromade ogarnie, Odezwaly sie traby, otworzono psiarnie; Zgraja chartow, wypadlszy, wesolo skowycze; Widzac rumaki szczwaczow, dojezdzaczow smycze, Psy jak szalone cwalem smigaja po dworze, Potem biegna i klada szyje na obroze: Wszystko to bardzo dobre polowanie wrozy; Nareszcie Podkomorzy dal rozkaz podrozy. Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuz za drugim; Ale za brama rzedem rozbiegli sie dlugim. W srodku jechali obok Asesor z Rejentem; A choc na siebie czasem patrzyli ze wstretem, Rozmawiali przyjaznie, jak ludzie honoru Idac na rozstrzygnienie smiertelnego sporu: Nikt ze slow zawzietosci ich poznac nie zdola; Pan Rejent wiodl Kusego, Asesor Sokola. Z tylu damy w pojazdach; mlodziency, stronami Cwalujac tuz przy kolach, gadali z damami. Ksiadz Robak po dziedzincu wolnym chodzil krokiem Konczac ranne pacierze; ale rzucal okiem Na pana Tadeusza, marszczyl sie, usmiechal, Wreszcie kiwnal nan palcem, Tadeusz podjechal; Robak palcem po nosie dawal mu znak grozby: Lecz mimo Tadeusza pytania i prosby, Azeby mu wyraznie, co chce, wytlumaczyl, Bernardyn odpowiedziec ni spojrzec nie raczyl; Kaptur tylko nasunal i pacierz swoj konczyl, Wiec Tadeusz odjechal i z goscmi sie zlaczyl. Wlasnie wtenczas mysliwi smycze zatrzymali, I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali; Jeden drugiemu reka dawal znak milczenia, A wszyscy obrocili oczy do kamienia, Nad ktorym stal pan Sedzia. On zwierza obaczyl I rak skinieniem swoje rozkazy tlumaczyl. Pojeli wszyscy: stoja, a srodkiem po roli Asesor i pan Rejent klusuja powoli. Tadeusz, bedac blizszy, obydwu wyprzedzil, Stanal obok Sedziego i oczyma sledzil. Dawno juz nie byl w polu; na szarej przestrzeni Trudno dojrzec szaraka, zwlaszcza srod kamieni. Pokazal mu pan Sedzia; siedzial biedny zajac, Plaszczac sie pod kamieniem, uszy nadstawiajac, Okiem czerwonym spotkal mysliwcow wejrzenie I jakby urzeczony, czujac przeznaczenie, Ze strachu od ich oczu nie mogl zwrocic oka, I pod opoka siedzial martwy jak opoka. Tymczasem kurz na roli rosnie coraz blizej; Pedzi na smyczy Kusy, za nim Sokol chyzy, Tuz Asesor z Rejentem razem wrzasli z tylu: "Wyczha, wyczha!" i z psami znikli w klebach pylu. Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem Ukazal sie pan Hrabia pod zamkowym lasem. Wiedziano w okolicy, ze ten pan nie moze Nigdy nigdzie stawic sie w naznaczonej porze. I dzis zaspal poranek; wiec na slugi zrzedzil, Widzac mysliwcow w polu cwalem do nich pedzil. Surdut swoj angielskiego kroju, bialy, dlugi, Polami na wiatr puscil; z tylu konno slugi, W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lsniacych, malych, W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach bialych: Slugi, ktore pan Hrabia tym ksztaltem odzieje, Nazywaja sie w jego palacu dzokeje. Cwalujaca czereda zleciala na blonia, Gdy Hrabia ujrzal zamek i zatrzymal konia. Pierwszy raz widzial zamek z rana i nie wierzyl, Ze to byly tez same mury; tak odswiezyl I upieknil poranek zarysy budowy: Zadziwil sie pan Hrabia na widok tak nowy. Wieza zdala sie dwakroc wyzsza, bo sterczaca Nad mgla ranna; dach z blachy zlocil sie od slonca, Pod nim blyszczala w kratach reszta szyb wybitych, Lamiac promienie wschodu w teczach rozmaitych; Nizsze pietra oblala tumanu powloka, Rozpadliny i szczerby zakryla od oka; Krzyk dalekich mysliwcow wiatrami przygnany, Odbijal sie kilkakroc o zamkowe sciany: Przysiaglbys, ze krzyk z zamku, ze pod mgly zaslona Mury odbudowano i znow zaludniono. Hrabia lubil widoki niezwykle i nowe, Zwal je romansowymi; mawial, ze ma glowe Romansowa: w istocie byl wielkim dziwakiem. Nieraz, pedzac za lisem albo za szarakiem, Nagle stawal i w niebo pogladal zalosnie, Jak kot, gdy ujrzy wroble na wysokiej sosnie; Czesto bez psa, bez strzelby, blakal sie po gaju Jak rekrut zbiegly; czesto siadal przy ruczaju Nieruchomy, schyliwszy glowe nad potokiem, Jak czapla wszystkie ryby chcaca pozrzec okiem: Takie byly Hrabiego dziwne obyczaje. Wszyscy mowili, ze mu czegos nie dostaje; Szanowano go przeciez, bo pan z prapradziadow, Bogacz, dobry dla chlopow, ludzki dla sasiadow, Nawet dla Zydow. Hrabski kon, zwrocony z drogi, Prosto klusowal polem az pod zamku progi. Hrabia samotny wzdychal, pogladal na mury, Wyjal papier, olowek i kreslil figury. Wtem, spojrzawszy w bok - ujrzal o dwadziescia krokow Czlowieka, ktory, rownie milosnik widokow, Z glowa zadarta, rece wlozywszy w kieszenie, Zdawalo sie, ze liczyl oczyma kamienie. Poznal go zaraz, ale musial kilka razy Krzyknac, nim glos Hrabiego uslyszal Gerwazy. Szlachcic to byl, sluzacy dawnych zamku panow, Pozostaly ostatni z Horeszki dworzanow; Starzec wysoki, siwy, twarz mial czerstwa, zdrowa, Zmarszczkami poorana, posepna, surowa. Dawniej pomiedzy szlachta z wesolosci slynal; Ale od bitwy, w ktorej dziedzic zamku zginal, Gerwazy sie odmienil i juz od lat wielu Ani byl na kiermaszu, ani na weselu; Odtad jego dowcipnych zartow nie slyszano, I usmiechu na jego twarzy nie widziano. Zawsze nosil Horeszkow liberyja dawna; Kurte z polami zolta, galonem oprawna, Ktory dzis zolty, dawniej zapewne byl zloty, Wkolo szyte jedwabiem herbowe klejnoty, Polkozice: i stad tez cala okolica Polkozicem przezwala starego szlachcica. Czasem tez od przyslowia, ktore bez ustanku Powtarzal, nazywano go takze Mopanku; Czasem Szczerbcem, ze cala lysine mial w szczerbach; Lecz on zwal sie Rebajlo, a o jego herbach Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytulowal, Iz ten urzad na zamku przed laty piastowal. I dotad nosil wielki pek kluczy za pasem, Uwiazany na tasmie ze srebrnym kutasem, Choc nie mial co otwierac, bo zamku podwoje Staly otworem. Przeciez, wynalazl drzwi dwoje; Sam je wlasnym nakladem naprawil i wstawil, I drzwi tych odmykaniem codziennie sie bawil. W jednej z izb pustych, obral mieszkanie dla siebie; Mogac zyc u Hrabiego na laskawym chlebie, Nie chcial, bo wszedzie tesknil i czul sie niezdrowym, Jezeli nie oddychal powietrzem zamkowym. Skoro ujrzal Hrabiego, czapke z glowy schwycil, I krewnego swych panow uklonem zaszczycil, Chylac lysine wielka, swiecaca z daleka, I nacieta od licznych kordow jak nasieka; Gladzil ja reka, podszedl, i jeszcze raz nisko Skloniwszy sie, rzekl smutnie: "Mopanku, panisko, Daruj mnie, ze tak mowie, jasnie grafie panie, To jest moj zwyczaj, nie zas nieuszanowanie: "mopanku" powiadali wszyscy Horeszkowie, Ostatni Stolnik, pan moj, mial takie przyslowie... Czyz to prawda, mopanku, ze pan grosza skapisz Na proces i ten zamek Soplicom ustapisz? Nie wierzylem, lecz w calym powiecie tak slychac". Tu, pogladajac w zamek, nie przestawal wzdychac. "Coz dziwnego - rzekl Hrabia - koszt wielki, a nuda Jeszcze wieksza; chce skonczyc, lecz szlachcic maruda Upiera sie; przewidzial, ze mie znudzic moze: Dluzej tez nie wytrzymam i dzisiaj bron zloze, Przyjme warunki zgody, jakie mi sad poda..." "Zgody? - krzyknal Gerwazy - z Soplicami zgoda? Z Soplicami, mopanku?" - To mowiac wykrzywil Usta, jakby nad wlasna mowa sie zadziwil. "Zgoda i Soplicowie! Mopanku, panisko, Pan zartuje, co? Zamek, Horeszkow siedlisko, Ma pojsc w rece Soplicow? Niech pan tylko raczy Zsiasc z konia. Pojdzmy w zamek. Niech no pan obaczy. Pan sam nie wie, co robi. Niech sie pan nie wzbrania, Zsiadaj pan" - i przytrzymal strzemie do zsiadania. Weszli w zamek; Gerwazy stanal w progu sieni: "Tu - rzekl - dawni panowie dworem otoczeni, Czesto siadali w krzeslach w poobiedniej porze. Pan godzil spory wloscian lub w dobrym humorze Gosciom rozne ciekawe historyje prawil, Albo ich powiesciami i zarty sie bawil, A mlodziez na dziedzincu bila sie w palcaty, Lub ujezdzala panskie tureckie bachmaty". Weszli w sien. Rzekl Gerwazy: "W tej ogromnej sieni Brukowanej nie znajdziesz pan tyle kamieni, Ile tu peklo beczek wina w dobrych czasach; Szlachta ciagnela kufy z piwnicy na pasach, Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy, Albo na imieniny panskie, lub na lowy. Podczas uczty na chorze tym kapela stala, I w organ, i w rozliczne instrumenty grala; A gdy wnoszono zdrowie, traby jak w dniu sadnym Grzmialy z choru; wiwaty szly ciagiem porzadnym: Pierwszy wiwat za zdrowie Krola Jegomosci, Potem prymasa, potem Krolowej Jejmosci, Potem szlachty i calej Rzeczypospolitej, A na koniec po piatej szklanicy wypitej, Wnoszono: "Kochajmy sie". Wiwat bez przestanku, Ktory dniem okrzykniony, brzmial az do poranku; A juz gotowe staly cugi i podwody, Aby kazdego odwiezc do jego gospody". Przeszli juz kilka komnat. Gerwazy w milczeniu, Tu wzrok na scianie wstrzymal, owdzie na sklepieniu, Przywolujac pamiatke tu smutna, tam mila; Czasem, jakby chcial mowic: "Wszystko sie skonczylo", Kiwnal zalosnie glowa; czasem machnal reka: Widac, ze mu wspomnienie samo bylo meka, I ze je chcial odpedzic. Az sie zatrzymali Na gorze, w wielkiej, niegdys zwierciadlanej sali. Dzis wydartych zwierciadel staly puste ramy, Okna bez szyb, z kruzgankiem wprost naprzeciw bramy. Tu wszedlszy, starzec glowe zadumana sklonil I twarz zakryl rekami; a gdy ja odslonil, Miala wyraz zalosci wielkiej i rozpaczy. Hrabia, chociaz nie wiedzial, co to wszystko znaczy, Pogladajac w twarz starca czul jakies wzruszenie, Reke mu scisnal; chwile trwalo to milczenie, Przerwal je starzec, trzesac wzniesiona prawica: "Nie masz zgody, mopanku, pomiedzy Soplica I krwia Horeszkow; w panu krew Horeszkow plynie, Jestes krewnym Stolnika, po matce lowczynie, Ktora sie rodzi z drugiej corki kasztelana, Ktory byl, jak wiadomo, wujem mego pana. Sluchaj pan historyi swej wlasnej rodzinnej, Ktora sie stala wlasnie w tej izbie, nie innej. Nieboszczyk pan moj, Stolnik, pierwszy pan w powiecie, Bogacz i familiant, mial jedyne dziecie, Corke piekna jak aniol; wiec sie zalecalo Stolnikownie i szlachty, i paniat niemalo. Miedzy szlachta byl jeden wielki paliwoda, Klotnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda Przez zart; w istocie wiele znaczyl w wojewodztwie, Bo rodzine Soplicow mial jakby w dowodztwie, I trzystu ich kreskami rzadzil wedle woli, Choc sam nic nie posiadal procz kawalka roli, Szabli i wielkich wasow od ucha do ucha. Owoz pan Stolnik nieraz wzywal tego zucha, I ugaszczal w palacu, zwlaszcza w czas sejmikow, Popularny dla jego krewnych i stronnikow. Wasal tak wzbil sie w dume laskawym przyjeciem, Ze mu sie uroilo zostac panskim zieciem. Do zamku nieproszony coraz czesciej jezdzil, W koncu u nas jak w swoim domu sie zagniezdzil. I juz mial sie oswiadczac: lecz pomiarkowano, I czarna mu polewke do stolu podano. Podobno Stolnikownie wpadl Soplica w oko, Ale przed rodzicami taila gleboko. Bylo to za Kosciuszki czasow; pan popieral Prawo trzeciego maja i juz szlachte zbieral, Aby konfederatom ciagnac ku pomocy, Gdy nagle Moskwa zamek opasala w nocy. Ledwie byl czas z mozdzierza na trwoge wypalic, Podwoje dolne zamknac i ryglem zawalic. W zamku calym byl tylko: pan Stolnik, ja, pani, Kuchmistrz i dwoch kuchcikow, wszyscy trzej pijani, Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie smiali. Wiec za strzelby, do okien. Az tu tlum Moskali, Krzyczac: "Ura!", od bramy wali po tarasie; My im ze strzelb dziesieciu palneli "A zasie". Nic tam nie bylo widac; sludzy bez ustanku Strzelali z dolnych pieter, a ja i pan z ganku. Wszystko szlo pieknym ladem, choc w tak wielkiej trwodze: Dwadziescia strzelb lezalo tu na tej podlodze; Wystrzelilismy jedna, podawano druga. Ksiadz proboszcz zatrudnial sie czynnie ta usluga, I pani, i panienka, i nadworne panny: Trzech bylo strzelcow, a szedl ogien nieustanny. Grad kul sypaly z dolu moskiewskie piechury; My z rzadka, ale celniej dogrzewali z gory. Trzy razy az pode drzwi to chlopstwo sie wparlo, Ale za kazdym razem trzech nogi zadarlo, Wiec uciekli pod lamus; a juz byl poranek. Pan Stolnik wesol wyszedl ze strzelba na ganek, I skoro spod lamusa Moskal leb wychylil, On dawal zaraz ognia, a nigdy nie mylil; Za kazdym razem czarny kaszkiet w trawe padal I juz sie rzadko ktory zza sciany wykradal. Stolnik, widzac strwozone swe nieprzyjaciele, Myslil zrobic wycieczke, porwal karabele I z ganku krzyczac slugom wydawal rozkazy; Obrociwszy sie do mnie, rzekl: "Za mna Gerwazy!" Wtem strzelono spod bramy... Stolnik sie zajaknal, Zaczerwienil sie, zbladnal, chcial mowic, krwia chrzaknal: Postrzeglem wtenczas kule, wpadla w piersi same. Pan slaniajac sie, palcem ukazal na brame: Poznalem tego lotra Soplice! poznalem! Po wzroscie i po wasach! Jego to postrzalem Zginal Stolnik, widzialem! Lotr jeszcze do gory Wzniesiona trzymal strzelbe, jeszcze dym szedl z rury! Wzialem go na cel; zbojca stal jak skamienialy! Dwa razy dalem ognia, i oba wystrzaly Chybily: czym ze zlosci, czy z zalu zle mierzyl... Uslyszalem wrzask kobiet, spojrzalem - pan nie zyl". Tu Gerwazy umilknal i lzami sie zalal, Potem rzekl konczac: "Moskal juz wrota wywalal: Bo po smierci Stolnika stalem bezprzytomnie, I nie widzialem, co sie dzialo wokolo mnie. Szczesciem, na odsiecz przyszedl nam Parafianowicz, Przywiodlszy Mickiewiczow dwiestu z Horbatowicz, Ktorzy sa szlachta liczna i dzielna, czlek w czleka, A nienawidza rodu Soplicow od wieka. Tak zginal pan potezny, pobozny i prawy, Ktory mial w domu krzesla, wstegi i bulawy, Ojciec wloscian, brat szlachty; i nie mial po sobie Syna, ktory by zemste poprzysiagl na grobie! Ale mial slugi wierne. Ja w krew jego rany Obmoczylem moj rapier Scyzorykiem zwany (Zapewne pan o moim slyszal Scyzoryku, Slawnym na kazdym sejmie, targu i sejmiku). Przysiaglem wyszczerbic go na Soplicow karkach, Scigalem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach. Dwoch zarabalem w klotni, dwoch na pojedynku; Jednego podpalilem w drewnianym budynku, Kiedysmy zajezdzali z Rymsza Korelicze: Upiekl sie tam jak piskorz; a tych nie policze, Ktorym uszy obcialem. Jeden tylko zostal, Ktory dotad ode mnie pamiatki nie dostal: Rodzoniutki braciszek owego wasala! Zyje dotad i z swoich bogactw sie przechwala, Zamku Horeszkow tyka swych kopcow krawedzia, Szanowany w powiecie, ma urzad, jest Sedzia! I pan mu zamek oddasz? Niecne jego nogi Maja krew pana mego zetrzec z tej podlogi? O nie! Poki Gerwazy ma choc za grosz duszy, I tyle sil, ze jednym malym palcem ruszy Scyzoryk swoj wiszacy dotychczas na scianie, Poty Soplica tego zamku nie dostanie!" "O! - krzyknal Hrabia, rece podnoszac do gory - Dobre mialem przeczucie, zem lubil te mury! Choc nie wiedzialem, ze w nich taki skarb sie miesci, Tyle scen dramatycznych i tyle powiesci! Skoro zamek mych przodkow Soplicom zagrabie, Ciebie osadze w murach jak mego burgrabie. Twoja powiesc, Gerwazy, zajela mie mocno. Szkoda, zes mie nie przywiodl tu w godzine nocna; Udrapowany plaszczem, siadlbym na ruinach, A ty bys mi o krwawych rozpowiadal czynach. Szkoda, ze masz niewielki dar opowiadania! Nieraz takie slyszalem i czytam podania; W Anglii i w Szkocyi kazdy zamek lordow, W Niemczech kazdy dwor grafow byl teatrem mordow. W kazdej dawnej, szlachetnej, poteznej rodzinie Jest wiesc o jakims krwawym lub zdradzieckim czynie, Po ktorym zemsta splywa na dziedzicow w spadku: W Polsce pierwszy raz slysze o takim wypadku. Czuje, ze we mnie meznych krew Horeszkow plynie! Wiem, co winienem slawie i mojej rodzinie. Tak, musze zerwac wszelkie z Soplica uklady, Chocby do pistoletow przyszlo lub do szpady! Honor kaze". Rzekl, ruszyl uroczystym krokiem, A Gerwazy szedl z tylu w milczeniu glebokiem. Przed brama stanal Hrabia, sam do siebie gadal, Pogladajac na zamek predko na kon wsiadal, Tak samotna rozmowe konczac roztargniony: "Szkoda, ze ten Soplica stary nie ma zony Lub corki pieknej, ktorej ubostwialbym wdzieki! Kochajac i nie mogac otrzymac jej reki, Nowa by sie w powiesci zrobila zawilosc: Tu serce, tam powinnosc - tu zemsta, tam milosc!" Tak szepcac spial ostrogi; kon lecial do dworu, Gdy z drugiej strony strzelcy wyjezdzali z boru. Hrabia lubil myslistwo, ledwie strzelcow zoczyl, Zapomniawszy o wszystkim, prosto ku nim skoczyl, Mijajac brame, ogrod, ploty: gdy w zawrocie Obejrzal sie, i konia zatrzymal przy plocie. Byl sad. - Drzewa owocne, zasadzone w rzedy, Ocienialy szerokie pole; spodem grzedy. Tu kapusta, sedziwe schylajac lysiny, Siedzi i zda sie dumac o losach jarzyny; Tam, placzac stronki w marchwi zielonej warkoczu, Wysmukly bob obraca na nia tysiac oczu; Owdzie podnosi zlota kite kukuruza; Gdzieniegdzie otylego widac brzuch harbuza, Ktory od swej lodygi az w daleka strone, Wtoczyl sie jak gosc miedzy buraki czerwone. Grzedy rozciete miedza; na kazdym przykopie Stoja jakby na strazy w szeregach konopie, Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone, Ich liscie i won sluza grzedom za obrone, Bo przez ich liscie nie smie przecisnac sie zmija, A ich won gasienice i owad zabija. Dalej makow bialawe goruja badyle; Na nich, myslisz, iz rojem usiadly motyle Trzepiotac skrzydelkami, na ktorych sie mieni Z rozmaitoscia teczy blask drogich kamieni: Tyla farb zywych, roznych, mak zrenice mami. W srodku kwiatow, jak pelnia pomiedzy gwiazdami, Kragly slonecznik licem wielkim, gorejacem, Od wschodu do zachodu kreci sie za sloncem. Pod plotem waskie, dlugie, wypukle pagorki, Bez drzew, krzewow i kwiatow: ogrod na ogorki. Pieknie wyrosly; lisciem wielkim, rozlozystym, Okryly grzedy jakby kobiercem faldzistym. Posrodku szla dziewczyna w bielizne ubrana, W majowej zielonosci tonac po kolana; Z grzed znizajac sie w bruzdy, zdala sie nie stapac, Ale plywac po lisciach, w ich barwie sie kapac. Slomianym kapeluszem oslonila glowe, Od skroni powiewaly dwie wstazki rozowe I kilka puklow swiatlych, rozwitych warkoczy; Na reku miala koszyk, w dol spuscila oczy, Prawa reke podniosla niby do chwytania, Jako dziewcze, gdy rybki w kapieli ugania Bawiace sie z jej nozka, tak ona co chwila Z rekami i koszykiem po owoc sie schyla, Ktory stopa nadtraci lub dostrzeze okiem. Pan Hrabia zachwycony tak cudnym widokiem Stal cicho. Slyszac tetent towarzyszow w dali, Reka dal znak, azeby wstrzymac konie; stali. On patrzyl z wyciagnieta szyja, jak dziobaty Zuraw z dala od stada gdy odprawia czaty, Stojac na jednej nodze, z czujnymi oczyma, I by nie zasnac, kamien w drugiej nodze trzyma. Zbudzil Hrabiego szelest na plecach i skroni; Byl to bernardyn, kwestarz Robak, a mial w dloni Podniesione do gory wezlowate sznurki: "Ogorkow chcesz Wasc - krzyknal - oto masz ogorki! Wara, panie, od szkody; na tutejszej grzedzie Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie bedzie". Potem palcem pogrozil, kaptura poprawil, I odszedl. Hrabia jeszcze chwile w miejscu bawil, Smiejac sie i klnac razem tej naglej przeszkodzie. Okiem powrocil w ogrod, ale juz w ogrodzie Nie bylo jej; mignela tylko srod okienka Jej rozowa wstazeczka i biala sukienka. Widac na grzedach, jaka przeleciala droga, Bo lisc zielony, w biegu potracony noga, Podnosil sie, drzal chwile, az sie uspokoil, Jak woda, ktora ptaszek skrzydlami rozkroil. A na miejscu, gdzie stala, tylko porzucony Koszyk maly z rokity, denkiem wywrocony, Pogubiwszy owoce na lisciach zawisal, I wsrod fali zielonej jeszcze sie kolysal. Po chwili wszedzie bylo samotnie i glucho. Hrabia oczy w dom utkwil i natezyl ucho; Zawsze dumal, a strzelcy zawsze nieruchomie Za nim stali. Az w cichym i samotnym domie Wszczal sie naprzod szmer, potem gwar i krzyk wesoly Jak w ulu pustym, kiedy wen wlatuja pszczoly. Byl to znak, ze wracali goscie z polowania, I krzatala sie sluzba okolo sniadania. Jakoz po wszystkich izbach panowal ruch wielki: Roznoszono potrawy, sztucce i butelki. Mezczyzni tak jak weszli, w swych zielonych strojach, Z talerzami, z szklankami, chodzac po pokojach, Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach, Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach. Podkomorstwo i Sedzia przy stole; a w katku Panny szeptaly z soba. Nie bylo porzadku, Jaki sie przy obiadach i wieczerzach chowa; Byla to w staropolskim domu moda nowa: Przy sniadaniach pan Sedzia, choc nierad, pozwalal Na taki nieporzadek, lecz go nie pochwalal. Rozne tez byly dla dam i mezczyzn potrawy: Tu roznoszono tace z cala sluzba kawy, Tace ogromne, w kwiaty slicznie malowane, Na nich kurzace wonnie imbryki blaszane I z porcelany saskiej zlote filizanki; Przy kazdej garnuszeczek maly do smietanki. Takiej kawy, jak w Polszcze, nie ma w zadnym kraju: W Polszcze, w domu porzadnym, z dawnego zwyczaju, Jest do robienia kawy osobna niewiasta, Nazywa sie kawiarka; ta sprowadza z miasta, Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku I zna tajne sposoby gotowania trunku, Ktory ma czarnosc wegla, przejrzystosc bursztynu, Zapach moki i gestosc miodowego plynu. Wiadomo, czym dla kawy jest dobra smietana; Na wsi nietrudno o nia: bo kawiarka z rana, Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie I sama lekko swiezy nabialu kwiat garnie Do kazdej filizanki w osobny garnuszek, Aby kazda z nich ubrac w osobny kozuszek. Panie starsze, juz wczesniej wstawszy, pily kawe; Teraz druga dla siebie zrobily potrawe Z goracego, smietana bielonego piwa, W ktorym twarog gruzlami posiekany plywa. Zas dla mezczyzn wedliny leza do wyboru: Polgeski tluste, kumpie, skrzydliki ozoru, Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym Uwedzone w kominie dymem jalowcowym; W koncu wniesiono zrazy na ostatnie danie: Takie bywalo w domu Sedziego sniadanie. We dwoch izbach dwa rozne skupily sie grona: Starszyzna przy stoliku malym zgromadzona Mowila o sposobach nowych gospodarskich, O nowych coraz srozszych ukazach cesarskich; Podkomorzy krazace o wojnie pogloski Ocenial i wyciagal polityczne wnioski. Panna Wojska, wlozywszy okulary sine, Zabawiala kabala z kart Podkomorzyne. W drugiej izbie toczyla mlodziez rzecz o lowach W spokojniejszych i cichszych niz zwykle rozmowach: Bo Asesor i Rejent, oba mowcy wielcy, Pierwsi znawcy myslistwa i najlepsi strzelcy, Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni. Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni Zwyciestwa swoich chartow: gdy posrod rowniny Znalazl sie zagon chlopskiej niezzetej jarzyny. Tam wpadl zajac; juz Kusy, juz go Sokol imal, Gdy Sedzia dojezdzaczy na miedzy zatrzymal. Musieli byc posluszni, chociaz w wielkim gniewie; Psy powrocily same i nikt pewnie nie wie, Czy zwierz uszedl, czy wziety; nikt zgadnac nie zdola, Czy wpadl w paszcze Kusego, czyli tez Sokola, Czyli obydwu razem: roznie sadza strony, I spor na dalsze czasy trwal nierozstrzygniony. Wojski stary od izby do izby przechodzil, Po obu stronach oczy roztargnione wodzil, Nie mieszal sie w mysliwych ni w starcow rozmowe I widac, ze czym innym zajeta mial glowe. Nosil skorzana placke: czasem w miejscu stanie, Duma dlugo i - muche zabije na scianie. Tadeusz z Telimena, pomiedzy izbami Stojac we drzwiach na progu, rozmawiali sami. Niewielki oddzielal ich od sluchaczow przedzial, Wiec szeptali. Tadeusz teraz sie dowiedzial: Ze ciocia Telimena jest bogata pani, Ze nie sa kanonicznie z soba powiazani Zbyt bliskim pokrewienstwem; i nawet niepewno, Czy ciocia Telimena jest synowca krewna, Choc ja stryj zowie siostra, bo wspolni rodzice Tak ich kiedys nazwali mimo lat roznice; Ze potem ona zyjac w stolicy czas dlugi Wyrzadzila niezmierne Sedziemu uslugi; Stad ja Sedzia szanowal bardzo i przed swiatem Lubil, moze z proznosci, nazywac sie bratem, Czego mu Telimena przez przyjazn nie wzbrania. Ulzyly Tadeusza sercu te wyznania. Wiele tez innych rzeczy sobie oswiadczyli; A wszystko to sie stalo w jednej krotkiej chwili. Ale w izbie na prawo, kuszac Asesora, Rzekl Rejent mimojazdem: "Ja mowilem wczora, Ze polowanie nasze udac sie nie moze: Jeszcze zbyt wczesnie, jeszcze na pniu stoi zboze I mnostwo sznurow chlopskiej niezzetej jarzyny: Stad i Hrabia nie przybyl mimo zaprosiny. Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna sie, Nieraz gadal o lowow i miejscu, i czasie; Hrabia chowal sie w obcych krajach od dziecinstwa I powiada, ze to jest znakiem barbarzynstwa Polowac, tak jak u nas, bez zadnego wzgledu Na artykuly ustaw, przepisy urzedu, Nie szanujac niczyich kopcow ani miedzy, Jezdzic po cudzym gruncie, bez dziedzica wiedzy, Wiosna rownie jak latem zbiegac pola, knieje, Zabijac nieraz lisa, wlasnie gdy linieje, Albo cierpiec, iz kotna samice zajecza Charty w runi uszczuja, a raczej zamecza, Z wielka szkoda zwierzyny. Stad sie Hrabia zali, Ze cywilizacyja wieksza u Moskali; Bo tam o polowaniu sa ukazy cara I dozor policyi, i na winnych kara". Telimena ku lewej izbie obrocona Wachlujac batystowa chusteczka ramiona: "Jak mame kocham - rzekla - Hrabia sie nie myli. Znam ja dobrze Rosyja. Panstwo nie wierzyli, Gdy im nieraz mowilam, jak tam z wielu wzgledow Godna pochwaly czujnosc i srogosc urzedow. Bylam ja w Petersburku, nie raz, nie dwa razy! Mile wspomnienia! wdzieczne przeszlosci obrazy! Co za miasto! Nikt z panow nie byl w Petersburku? Chcecie moze plan widziec? Mam plan miasta w biurku. Latem swiat petersburski zwykl mieszkac na daczy, To jest w palacach wiejskich (dacza wioske znaczy). Mieszkalam w palacyku, tuz nad Newa rzeka, Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko, Na niewielkim, umyslnie sypanym pagorku: Ach, co to byl za domek! Plan mam dotad w biurku. Otoz, na me nieszczescie, najal dom w sasiedztwie Jakis maly czynownik siedzacy na sledztwie; Trzymal kilkoro chartow: co to za meczarnie, Gdy blisko mieszka maly czynownik i psiarnie! Ilekroc z ksiazka wyszlam sobie do ogrodu, Uzyc ksiezyca blasku, wieczornego chlodu Zaraz i pies przylecial, i krecil ogonem, I strzygl uszami, wlasnie jakby byl szalonym. Nieraz sie nalekalam. Serce mi wrozylo Z tych psow jakies nieszczescie: tak sie tez zdarzylo. Bo gdym szla do ogrodu pewnego poranka, Chart u nog mych zadlawil mojego kochanka Bononczyka! Ach, byla to rozkoszna psina, Mialam ja w podarunku od ksiecia Sukina Na pamiatke; rozumna, zywa jak wiewiorka: Mam jej portrecik, tylko nie chce isc do biurka. Widzac ja zadlawiona, z wielkiej alteracji Dostalam mdlosci, spazmow, serca palpitacji. Moze by gorzej jeszcze z moim zdrowiem bylo; Szczesciem, nadjechal wlasnie z wizyta Kirylo Gawrylicz Kozodusin, wielki lowczy dworu. Pyta sie o przyczyne tak zlego humoru, Kaze wnet urzednika przyciagnac za uszy; Staje pobladly, drzacy i prawie bez duszy. "Jak smiesz - krzyknal Kirylo piorunowym glosem - Szczuc wiosna lanie kotna tuz pod carskim nosem?" Oslupialy czynownik darmo sie zaklinal, Ze polowania dotad jeszcze nie zaczynal, Ze z wielkiego lowczego wielkim pozwoleniem, Zwierz uszczuty zda mu sie byc psem, nie jeleniem. "Jak to? - krzyknal Kirylo - to smialbys, hultaju, Znac sie lepiej na lowach i zwierzat rodzaju Nizli ja, Kozodusin, carski jegermajster? Niechajze nas rozsadzi zaraz policmajster!" Wolaja policmajstra, kaza spisac sledztwo. "Ja - rzecze Kozodusin - wydaje swiadectwo, Ze to lania; on plecie, ze to pies domowy: Rozsadz nas, kto zna lepiej zwierzyne i lowy!" Policmajster powinnosc sluzby swej rozumial: Bardzo sie nad zuchwalstwem czynownika zdumial I odwiodlszy na strone po bratersku radzil, By przyznal sie do winy i tym grzech swoj zgladzil. Lowczy udobruchany przyrzekl, ze sie wstawi Do cesarza i wyrok nieco ulaskawi. Skonczylo sie, ze charty poszly na powrozy, A czynownik na cztery tygodnie do kozy. Zabawila nas caly wieczor ta pustota; Zrobila sie nazajutrz z tego anegdota, Ze w sady o mym piesku wielki lowczy wdal sie: I nawet wiem z pewnoscia, ze sam cesarz smial sie". Smiech powstal w obu izbach. Sedzia z bernardynem Gral w mariasza i wlasnie z wyswieconym winem Mial cos waznego zadac: juz ksiadz ledwo dyszal, Kiedy Sedzia poczatek powiesci poslyszal I tak nia byl zajety, ze z zadarta glowa, I z karta podniesiona, do bicia gotowa, Siedzial cicho i tylko bernardyna trwozyl. Az gdy skonczono powiesc, pamfila polozyl, I rzekl smiejac sie: "Niech tam sobie kto chce chwali Niemcow cywilizcja, porzadek Moskali; Niechaj Wielkopolanie ucza sie od Szwabow Prawowac sie o lisa i przyzywac drabow, By wziac w areszt ogara, ze wpadl w cudze gaje: Na Litwie, chwala Bogu, stare obyczaje. Mamy dosyc zwierzyny dla nas i sasiedztwa, I nie bedziemy nigdy o to robic sledztwa; I zboza mamy dosyc, psy nas nie oglodza, Ze po jarzynach albo po zycie pochodza: Na morgach chlopskich bronie robic polowanie". Ekonom z lewej izby rzekl: "Nie dziw, mospanie, Bo tez pan tak drogo placi za taka zwierzyne. Chlopy i radzi temu, kiedy w ich jarzyne Wskoczy chart; niech otrzasnie dziesiec klosow zyta: To pan mu kope oddasz i jeszcze nie kwita: Czesto chlopi talara w przydatku dostali. Wierz mi pan, ze sie chlopstwo bardzo rozzuchwali, Jesli..." - Reszty dowodow pana Ekonoma Nie mogl uslyszec Sedzia; bo pomiedzy dwoma Rozprawami, wszczelo sie dziesiec rozgoworow, Anegdot, opowiadan i na koniec sporow. Tadeusz z Telimena, calkiem zapomniani, Pamietali o sobie. Rada byla pani, Ze jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawil; Mlodzieniec jej nawzajem komplementy prawil. Telimena mowila coraz wolniej, ciszej, I Tadeusz udawal, ze jej nie doslyszy W tlumie rozmow: wiec szepcac tak zblizyl sie do niej, Ze uczul twarza luba goracosc jej skroni; Wstrzymujac oddech, usty chwytal jej westchnienie I okiem lowil wszystkie jej wzroku promienie. Wtem pomiedzy ich usta mignela znienacka Naprzod mucha, a za nia tuz Wojskiego placka. Na Litwie much dostatek. Jest pomiedzy nimi Gatunek much osobny, zwanych szlacheckimi. Barwa i ksztaltem calkiem podobne do innych, Ale piers maja szersza, brzuch wiekszy od gminnych, Latajac bardzo hucza i nieznosnie brzecza, A tak silne, ze tkanke przebija pajecza, Lub jesli ktora wpadnie, trzy dni bedzie bzykac, Bo z pajakiem sam na sam moze sie borykac. Wszystko to Wojski zbadal i jeszcze dowodzil, Ze sie z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodzil, Ze one tym sa muchom, czym dla roju matki, Ze z ich wybiciem zgina owadow ostatki. Prawda, ze ochmistrzyni ani pleban wioski, Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski I trzymali inaczej o muszym rodzaju; Lecz Wojski nie odstapil dawnego zwyczaju: Ledwo dostrzegl takowa muche, wnet ja gonil. Wlasnie mu teraz szlachcic nad uchem zadzwonil; Po dwakroc Wojski machnal, zdziwil sie, ze chybil, Trzeci raz machnal, tylko co okna nie wybil; Az mucha, odurzona od tyla loskotu, Widzac dwoch ludzi w progu broniacych odwrotu, Rzucila sie z rozpacza pomiedzy ich lica; I tam za nia mignela Wojskiego prawica. Raz tak byl tegi, ze dwie odskoczyly glowy, Jak rozdarte piorunem dwie drzewa polowy; Uderzyly sie mocno oboje w uszaki, Tak, ze obojgu sine zostaly sie znaki. Szczesciem, nikt nie uwazal; bo dotychczasowa Zywa, glosna, lecz dosyc porzadna rozmowa Zakonczyla sie naglym wybuchem halasu. Jak strzelcy, gdy na lisa zaciagna do lasu, Slychac gdzieniegdzie trzask drzew, strzaly, psiarni granie, A wtem dojezdzacz dzika ruszyl niespodzianie, Dal znak i wrzask powstaje w strzelcow i psow tluszczy, Jak gdyby sie ozwaly wszystkie drzewa puszczy: Tak dzieje sie z rozmowa. Z wolna sie pomyka: Az natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika. Dzikiem rozmow strzeleckich, byl ow spor zazarty Rejenta z Asesorem o slawne ich charty. Krotko trwal, lecz zrobili wiele w jedna chwile; Bo razem wyrzucili slow i obelg tyle, Ze wyczerpneli sporu zwyczajne trzy czesci, Przycinki, gniew, wyzwanie - i szlo juz do piesci. Wiec ku nim z drugiej izby wszyscy sie porwali, I toczac sie przeze drzwi na ksztalt bystrej fali, Uniesli mloda pare stojaca na progu, Podobna Janusowi, dwulicemu bogu. Tadeusz z Telimena nim na skroniach wlosy Poprawili, juz grozne ucichly odglosy. Szmer zmieszany ze smiechem srod cizby sie szerzyl; Nastapil rozejm klotni, kwestarz ja usmierzyl: Czlowiek stary, lecz krepy i bardzo pleczysty. Wlasnie kiedy Asesor podbiegl do jurysty, Gdy juz sobie gestami grozili szermierze, On raptem porwal obu z tylu za kolnierze I dwakroc uderzywszy glowy obie mocne Jedna o druga, jako jaja wielkanocne, Rozkrzyzowal ramiona na ksztalt drogowskazu I we dwa katy izby rzucil ich od razu. Chwile z rozciagnionymi stal w miejscu rekami, I "Pax, pax, pax vobiscum - krzyczal - pokoj z wami!" Zdziwily sie, zasmialy nawet strony obie. Przez szacunek, nalezny duchownej osobie, Nie smiano lajac mnicha; a po takiej probie, Nikt tez nie mial ochoty zaczynac z nim zwade, Zas kwestarz Robak, skoro uciszyl gromade, Widac bylo, ze wcale tryumfu nie szukal, Ani grozil klotnikom wiecej, ani fukal; Tylko poprawil kaptur, i rece za pasem Zatknawszy, wyszedl cicho z pokoju. Tymczasem Podkomorzy i Sedzia miedzy dwiema strony Plac zajeli. Pan Wojski, jakby przebudzony Z glebokiego dumania, w srodku sie postawil, Wasy siwe pokrecil, kapoty poprawil, Iskrzyly mu sie oczy (zawzdy postrzegano Ten blask niezwykly, kiedy o lowach gadano), Obiegal zgromadzenie ognista zrenica I gdzie szmer jeszcze slyszal, jak ksiadz kropielnica, Tam uciszajac machal swa placka ze skory; Wreszcie podnioslszy trzonek z powaga do gory, Jak laske marszalkowska, nakazal milczenie. "Uciszcie sie! - powtarzal - miejcie tez baczenie, Wy, co jestescie pierwsi mysliwi w powiecie, Z gorszacej klotni waszej co bedzie? czy wiecie? Oto mlodziez, na ktorej Ojczyzny nadzieje, Ktora ma wslawiac nasze ostepy i knieje, Ktora niestety, i tak zaniedbuje lowy, Moze do ich wzgardzenia wezmie pochop nowy. Widzac, ze ci, co innym maja dac przyklady, Z lowow przynosza tylko poswarki i zwady! Miejcie tez wzglad powinny dla mych wlosow siwych; Bo znalem wiekszych dawniej nizli wy mysliwych, A sadzilem ich nieraz sadem polubownym. Ktoz byl w lasach litewskich Rejtanowi rownym? Czy oblawe zaciagnac, czy spotkac sie z zwierzem, Kto z Bialopiotrowiczem porowna sie Jerzym? Gdzie jest dzis taki strzelec jak szlachcic Zegota, Co kula z pistoletu w biegu trafial kota? Terajewicza znalem, co idac na dziki, Nie bral nigdy innego oreza procz piki; Budrewicza, co chodzil z niedzwiedziem w zapasy: Takich mezow widzialy niegdys nasze lasy! Jesli do sporu przyszlo, jakze spor godzili? Oto obrali sedziow i zaklad stawili. Oginski sto wlok lasu raz przegral o wilka; Niesiolowskiemu borsuk kosztowal wsi kilka! I wy, panowie, pojdzcie za starych przykladem, I rozstrzygnijcie spor wasz choc mniejszym zakladem. Slowo wiatr, w sporach slownych nigdy nie masz konca; Szkoda ust dluzej suszyc klotnia o zajaca. Wiec polubownych sedziow najpierwej obierzcie, A co wyrzekna, temu sumiennie zawierzcie. Ja uprosze Sedziego, azeby nie bronil Dojezdzaczowi, chocby po pszenicy gonil; I tusze, ze te laske otrzymam od pana". To wyrzeklszy, Sedziego scisnal za kolana. "Konia - zawolal Rejent - stawie konia z rzedem, I opisze sie jeszcze przed ziemskim urzedem, Iz ten pierscien Sedziemu w salarijum zloze". "Ja - rzekl Asesor - stawie me zlote obroze, Jaszczurem wykladane, z kolkami ze zlota, I smycz tkany jedwabny, ktorego robota Rownie cudna jak kamien, co sie na nim swieci. Chcialem ten sprzet zostawic w dziedzictwie dla dzieci, Jeslibym sie ozenil: ten sprzet mnie darowal Ksiaze Dominik, kiedym z nim razem polowal I z marszalkiem Sanguszka ksieciem, z jeneralem Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwalem. Tam, bezprzykladna w dziejach polowania sztuka, Uszczulem szesc zajecy pojedyncza suka. Polowalismy wtenczas na Kupiskim bloniu; Ksiaze Radziwill nie mogl dosiedziec na koniu: Zsiadl i, objawszy slawna ma charcice Kanie, Trzykroc jej w sama glowe dal pocalowanie, A potem trzykroc reka klasnawszy po pysku, Rzekl: "Mianuje cie odtad ksiezna na Kupisku". Tak Napoleon daje wodzom swoim ksiestwa Od miejsc, na ktorych wielkie odniesli zwyciestwa". Telimena, znudzona zbyt dlugimi swary, Chciala wyjsc na dziedziniec, lecz szukala pary; Wziela koszyczek z kolka: "Panowie, jak widze, Chcecie zostac w pokoju, ja ide na rydze; Kto laska, prosze za mna" - rzekla, kolo glowy Obwijajac czerwony szal kaszemirowy; Coreczke Podkomorstwa wziela w jedna reke, A druga podchylila do kostek sukienke. Tadeusz milczkiem za nia na grzyby pospieszyl. Zamiar przechadzki bardzo Sedziego ucieszyl; Widzial sposob rozjecia krzykliwego sporu, A wiec krzyknal: "Panowie, po grzyby do boru! Kto z najpiekniejszym rydzem do stolu przybedzie, Ten obok najpiekniejszej panienki usiedzie: Sam ja sobie wybierze. Jesli znajdzie dama, Najpiekniejszego chlopca wezmie sobie sama". Hrabia wracal do siebie; lecz konia wstrzymywal, Glowa coraz w tyl krecil, w ogrod sie wpatrywal. I raz mu sie zdawalo, ze znowu z okienka Blysnela tajemnicza, bieluchna sukienka I cos lekkiego znowu upadlo z wysoka, I przeleciawszy caly ogrod w mgnieniu oka, Pomiedzy zielonymi swiecilo ogorki: Jako promien sloneczny, wykradlszy sie z chmurki, Kiedy srod roli padnie na krzemienia skibe Lub srod zielonej laki w drobna wody szybe. Hrabia zsiadl z konia, slugi odprawil do domu, A sam ku ogrodowi ruszyl po kryjomu. Dobiegl wkrotce parkanu, znalazl w nim otwory I wcisnal sie po cichu, jak wilk do obory. Nieszczesciem, tracil krzaki suchego agrestu: Ogrodniczka, jak gdyby zlekla sie szelestu, Ogladala sie wkolo, lecz nic nie spostrzegla; Przeciez ku drugiej stronie ogrodu pobiegla. A Hrabia bokiem, miedzy wielkie konskie szczawie, Miedzy liscie lopuchu, na rekach, po trawie, Skaczac jak zaba, cicho przyczolgal sie blisko, Wytknal glowe i ujrzal cudne widowisko. W tej czesci sadu rosly tu i owdzie wisnie, Srod nich zboze w gatunkach zmieszanych umyslnie: Pszenica, kukuruza, bob, jeczmien wasaty, Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty. Domowemu to ptactwu taki ochmistrzyni Wymyslila ogrodek: slawna gospodyni, Zwala sie Kokosznicka, z domu Jendykowi- czowna. Jej wynalazek epoke stanowi W domowym gospodarstwie; dzis powszechnie znany, Lecz w owych czasach jeszcze za nowosc podany, Przyjety pod sekretem od niewielu osob, Nim go wydal kalendarz, pod tytulem: Sposob Na jastrzebie i kanie, albo nowy srodek Wychowywania drobiu - byl to ow ogrodek. Jakoz, zaledwie kogut, co odprawia warty, Stanie i nieruchomie dzierzac dziob zadarty, I glowe grzebieniasta pochyliwszy bokiem, Aby tym lacniej w niebo mogl celowac okiem, Dostrzeze wiszacego jastrzebia srod chmury, Krzyknie: zaraz w ten ogrod chowaja sie kury, Nawet gesi i pawie, i w naglym przestrachu Golebie, gdy nie moga schronic sie na dachu. Teraz w niebie zadnego nie widziano wroga; Tylko skwarzyla slonca letniego pozoga. Od niej ptaki w zbozowym ukryly sie lasku; Tamte leza w murawie, te kapia sie w piasku. Srod ptaszych glow sterczaly glowki ludzkie male, Odkryte; wlosy na nich krotkie, jak len biale; Szyje nagie do ramion; a pomiedzy nimi Dziewczyna glowa wyzsza, z wlosami dluzszymi. Tuz za dziecmi paw siedzial i pior swych obrecze Szeroko rozprzestrzenil w roznofarbna tecze, Na ktorej glowki biale, jak na tle obrazku, Rzucone w ciemny blekit, nabieraly blasku. Obrysowane wkolo kregiem pawich oczu Jak wiankiem gwiazd, swiecily w zbozu jak w przezroczu, Pomiedzy kukuruzy zlocistymi laski, I angielska trawica posrebrzana w paski, I szczyrem koralowym, i zielonym slazem; Ktorych ksztalty i barwy mieszaly sie razem Niby krata ze srebra i zlota pleciona, A powiewna od wiatru jak lekka zaslona. Nad gestwa roznofarbnych klosow i badylow Wisiala jak baldachim jasna mgla motylow, Zwanych babkami, ktorych poczworne skrzydelka Lekkie jak pajeczyna, przejrzyste jak szkielka, Gdy w powietrzu zawisna, zaledwo widome, I chociaz brzecza, myslisz, ze sa nieruchome. Dziewczyna powiewala podniesiona w reku Szara kitka, podobna do pior strusich peku; Nia zdala sie oganiac glowki niemowlece Od zlotego motylow deszczu. W drugiej rece Cos u niej rogatego, zlocistego swieci, Zdaje sie, ze naczynie do karmienia dzieci: Bo je zblizala dzieciom do ust po kolei; Mialo zas ksztalt zlotego rogu Amaltei. Tak zatrudniona, przeciez obracala glowe Na pamietne szelestem krzaki agrestowe, Nie wiedzac, ze napastnik juz z przeciwnej strony Przyblizyl sie, czolgajac jak waz przez zagony, Az wyskoczyl z lopuchu. Spojrzala - stal blisko, O cztery grzedy od niej, i klanial sie nisko. Juz glowe odwrocila i wzniosla ramiona, I zrywala sie leciec jak kraska sploszona, I juz lekkie jej stopy wionely nad lisciem, Kiedy dzieci, przelekle podroznego wnisciem I ucieczka dziewczyny, wrzasnely okropnie. Poslyszala, uczula, ze jest nieroztropnie Dziatwe mala, przelekla i sama porzucic: Wracala, wstrzymujac sie, lecz musiala wrocic, Jak niechetny duch, wrozka przyzwany zakleciem, Przybiegla z najkrzykliwszym bawic sie dziecieciem, Siadla przy nim na ziemi, wziela je na lono; Drugie glaskala reka i mowa pieszczona; Az sie uspokoily, objawszy w raczeta Jej kolana i tulac glowki jak piskleta pod skrzydlo matki. Ona rzekla: "Czy to pieknie Tak krzyczec? Czy to grzecznie? Ten pan sie zaleknie. Ten pan nie przyszedl straszyc; to nie dziad szkaradny, To gosc, dobry pan, patrzcie tylko jaki ladny". Sama spojrzala: Hrabia usmiechnal sie mile, I widocznie byl wdzieczny jej za pochwal tyle; Postrzegla sie, umilkla, oczy opuscila I jako rozy paczek cala sie splonila. W istocie byl to piekny pan: slusznej urody, Twarz mial pociagla, blade lecz swieze jagody, Oczy modre, lagodne, wlos dlugi, bialawy; Na wlosach listki ziela i kosmyki trawy, Ktore Hrabia oberwal pelznac przez zagony, Zielenily sie jako wieniec rozpleciony. "O ty - rzekl - jakimkolwiek uczcze cie imieniem, Bostwem jestes czy nimfa, duchem czy widzeniem! Mow: wlasna li cie wola na ziemie sprowadza, Obca li wiezi ciebie na padole wladza? Ach, domyslam sie, - pewnie wzgardzony milosnik, Jaki pan mozny, albo opiekun zazdrosnik, W tym cie parku zamkowym jak zakleta strzeze! Godna, by o cie bronia walczyli rycerze, Bys zostala romansow heroina smutnych! Odkryj mi, piekna, tajnie twych losow okrutnych! Znajdziesz wybawiciela. Odtad twym skinieniem, Jak rzadzisz sercem moim, tak rzadz mym ramieniem". Wyciagnal ramie. Ona z rumiencem dziewiczym, Ale z rozweselonym sluchala obliczem. Jak dziecie lubi widziec obrazki jaskrawe I w liczmanach blyszczacych znajduje zabawe, Nim rozezna ich wartosc: tak sie sluch jej piesci Z dzwiecznymi slowy, ktorych nie pojela tresci. Na koniec zapytala: "Skad tu pan przychodzi? I czego tu po grzedach szuka pan dobrodziej?" Hrabia oczy roztworzyl. Zmieszany, zdziwiony, Milczal; wreszcie, znizajac swej rozmowy tony: "Przepraszam - rzekl - panienko! Widze, zem pomieszal Zabawy! Ach, przepraszam: jam wlasnie pospieszal Na sniadanie: juz pozno, chcialem na czas zdazyc; Panienka wie, ze droga trzeba wkolo krazyc, Przez ogrod zdaje mi sie jest do dworu prosciej". Dziewczyna rzekla: "Tedy droga jegomosci; Tylko grzad psuc nie trzeba. Tam, miedzy murawa Sciezka". - "W lewo - zapytal Hrabia - czy na prawo?" Ogrodniczka, podnioslszy blekitne oczeta, Zdawala sie go badac ciekawoscia zdjeta: Bo dom o tysiac krokow widny jak na dloni, A Hrabia drogi pyta? Ale Hrabia do niej Chcial koniecznie cos mowic i szukal powodu Rozmowy: "Panna mieszka tu? blisko ogrodu? Czy na wsi? Jak to bylo, zem panny we dworze Nie widzial? czy niedawno tu? przyjezdna moze?" Dziewcze wstrzasnelo glowa. - "Przepraszam, panienko, Czy nie tam pokoj panny, gdzie owe okienko?" Myslil zas w duchu: jesli nie jest heroina Romansow, jest mlodziuchna, przesliczna dziewczyna. Zbyt czesto wielka dusza, mysl wielka ukryta W samotnosci, jak roza srod lasow rozkwita; Dosyc ja wyniesc na swiat, postawic przed sloncem, Aby widzow zdziwila jasnych barw tysiacem! Ogrodniczka tymczasem powstala w milczeniu, Podniosla jedno dziecie zwisle na ramieniu, Drugie wziela za reke, a kilkoro przodem Zaganiajac jak gaski, szla dalej ogrodem. Odwrociwszy sie rzekla: "Czy tez pan nie moze Rozbiegle moje ptastwo wpedzic nazad w zboze?" "Ja, ptastwo pedzac?" krzyknal Hrabia z zadziwieniem; Ona tymczasem znikla, zakryta drzew cieniem. Chwile jeszcze z szpaleru, przez majowe zwoje, Przeswiecalo cos na wskros jakby oczu dwoje. Samotny Hrabia dlugo jeszcze stal w ogrodzie. Dusza jego, jak ziemia po slonca zachodzie, Ostygala powoli, barwy brala ciemne; Zaczal marzyc, lecz sny mial bardzo nieprzyjemne. Zbudzil sie, sam nie wiedzac, na kogo sie gniewal: Niestety, malo znalazl! nadto sie spodziewal! Bo gdy zagonem pelzal ku owej pasterce, Palilo mu sie w glowie, skakalo w nim serce; Tyle wdziekow w tajemnej nimfie upatrywal, W tyle ja cudow ubral, tyle odgadywal! Wszystko znalazl inaczej: prawda, ze twarz ladna, Kibic miala wysmukla, ale jak nieskladna! A owa pulchnosc licow i rumienca zywosc, Malujaca zbyteczna, prostacka szczesliwosc! Znak, ze mysl jeszcze drzemie, ze serce nieczynne! I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne! "Po coz sie ludzic - krzyknal - zgaduje po czasie: Moja nimfa tajemna pono gesi pasie!" Z nimfy zniknieniem, cale czarowne przezrocze Zmienilo sie. Te wstegi, te kraty urocze Zlote, srebrne: niestety! wiec to byla sloma? Hrabia z zalamanymi pogladal rekoma Na snopek uwiazanej trawami mietlicy, Ktora bral za pek strusich pior w reku dziewicy. Nie zapomnial naczynia: zlocista konewka, Ow rozek Amaltei, byla to marchewka! Widzial ja w ustach dziecka pozerana chciwie: Wiec bylo po uroku! po czarach! po dziwie! Tak chlopiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty, Wabiace dlon miekkimi, lekkimi blawaty, Chce je piescic, zbliza sie, dmuchnie: i z podmuchem Caly kwiat na powietrzu rozleci sie puchem, A w reku widzi tylko badacz zbyt ciekawy Naga lodyge szarozielonawej trawy. Hrabia wcisnal na oczy kapelusz i wracal Tamtedy, kedy przyszedl; ale droge skracal, Stapajac po jarzynach, kwiatach i agrescie, Az, przeskoczywszy parkan, odetchnal narescie! Przypomnial, ze dziewczynie mowil o sniadaniu; Moze juz wszyscy wiedza o jego spotkaniu W ogrodzie, blisko domu? moze szukac wysla? Postrzegli, ze uciekal? kto wie, co pomysla? Wiec wypadalo wrocic. Chylac sie u plotow Okolo miedz i zielska, po tysiacach zwrotow Rad byl przeciez, ze wyszedl w koncu na gosciniec, Ktory prosto prowadzil na dworski dziedziniec. Szedl przy plocie, a glowe odwracal od sadu. Jak zlodziej od spichlerza, aby nie dac sladu, Ze go mysli nawiedzic albo juz nawiedzil: Tak Hrabia byl ostrozny, choc go nikt nie sledzil; Patrzyl w strone przeciwna ogrodu, na prawo. Byl gaj z rzadka zarosly, wyslany murawa. Po jej kobiercach, na wskros bialych pniow brzozowych, Pod namiotem obwislych galezi majowych, Snulo sie mnostwo ksztaltow, ktorych dziwne ruchy, Niby tance, i dziwny ubior: istne duchy Bladzace po ksiezycu. Tamci w czarnych, ciasnych, Ci w dlugich, rozpuszczonych szatach jak snieg jasnych; Tamten pod kapeluszem jak obrecz szerokim, Ten z gola glowa; inni jak gdyby oblokiem Obwiani, idac, na wiatr puszczaja zaslony, Ciagnace sie za glowa, jak komet ogony. Kazdy w innej postawie: ten przyrosl do ziemi, Tylko oczyma kreci na dol spuszczonemi; Ow, patrzac wprost przed siebie, niby senny kroczy, Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy; Wszyscy zas ciagle w rozne schylaja sie strony Az do ziemi, jak gdyby wybijac poklony. Jezeli sie przybliza albo sie spotkaja, Ani mowia do siebie, ani sie witaja, Gleboko zadumani, w sobie pograzeni. Hrabia widzial w nich obraz elizejskich cieni, Ktore, chociaz bolesciom, troskom niedostepne, Blakaja sie spokojne, ciche, lecz posepne. Ktoz by zgadnal, ze owi tak malo ruchomi, Owi milczacy ludzie - sa nasi znajomi, Sedziowscy towarzysze? Z hucznego sniadania Wyszli na uroczysty obrzed grzybobrania. Jako ludzie rozsadni, umieja miarkowac Mowy i ruchy swoje, aby je stosowac W kazdej okolicznosci do miejsca i czasu. Dlatego, nim ruszyli za Sedzia do lasu, Wzieli postawy tudziez ubiory odmienne, Sluzace do przechadzki oponcze plocienne, Ktorymi oslaniaja po wierzchu kontusze, A na glowy slomiane wdziali kapelusze. Stad biali wygladaja jak czysccowe dusze. Mlodziez takze przebrana, oprocz Telimeny I kilku po francusku chodzacych. Tej sceny Hrabia nie pojal; nie znal wiejskiego zwyczaju: Wiec zdziwiony niezmiernie biegl pedem do gaju. Grzybow bylo w brod. Chlopcy biora krasnolice, Tyle w piesniach litewskich slawione *lisice*, Co sa godlem panienstwa: bo czerw ich nie zjada, I dziwna, zaden owad na nich nie usiada. Panienki za wysmuklym gonia *borowikiem*, Ktorego piesn nazywa grzybow pulkownikiem. Wszyscy dybia na *rydza*; ten wzrostem skromniejszy I mniej slawny w piosenkach, za to najsmaczniejszy, Czy swiezy, czy solony, czy jesiennej pory, Czy zima. Ale Wojski zbieral *muchomory*. Inne pospolstwo grzybow, pogardzone w braku Dla szkodliwosci albo niedobrego smaku, Lecz nie sa bez uzytku: one zwierza pasa I gniazdem sa owadow i gajow okrasa. Na zielonym obrusie lak, jako szeregi Naczyn stolowych stercza: tu z kraglymi brzegi *Surojadki* srebrzyste, zolte i czerwone, Niby czareczki roznym winem napelnione; *Kozlak*, jak przewrocone kubka dno wypukle, *Lejki*, jako szampanskie kieliszki wysmukle, *Bielaki* kragle, biale, szerokie i plaskie, Jakby mlekiem nalane filizanki saskie, I kulista, czarniawym pylkiem napelniona *Purchawka*, jak pieprzniczka; zas innych imiona, Znane tylko w zajeczym lub wilczym jezyku, Od ludzi nieochrzczone; a jest ich bez liku. Ni wilczych, ni zajeczych nikt dotknac nie raczy; A kto schyla sie ku nim, gdy blad swoj obaczy, Zagniewany, grzyb zlamie albo noga kopnie: Tak szpecac trawe, czyni bardzo nieroztropnie. Telimena ni wilczych, ni ludzkich nie zbiera. Roztargniona, znudzona, dokola spoziera, Z glowa w gore zadarta. Wiec pan Rejent w gniewie Mowil o niej, ze grzybow szukala na drzewie; Asesor ja zlosliwiej rownal do samicy, Ktora miejsca na gniazdo szuka w okolicy. Jakoz zdala sie szukac samotnosci, ciszy. Oddalala sie z wolna od swych towarzyszy, I szla lasem na wzgorek pochylo wyniosly, Ocieniony, bo drzewa gesciej na nim rosly. W srodku szarzal sie kamien; strumien spod kamienia Szumial, tryskal i zaraz, jakby szukal cienia, Chowal sie miedzy geste i wysokie ziola, Ktore woda pojone bujaly dokola; Tam ow bystry swawolnik, spowijany w trawy I lisciem podeslany, bez ruchu, bez wrzawy, Niewidzialny i ledwie doslyszany szepce, Jako dziecie krzykliwe zlozone w kolebce, Gdy matka nad nim zwiaze firanki majowe I liscia makowego nasypie pod glowe. Miejsce piekne i ciche: tu sie czesto schrania Telimena, zowiac je *Swiatynia dumania*. Stanawszy nad strumieniem, rzucila na trawnik Z ramion swoj szal powiewny, czerwony jak krwawnik; I podobna plywaczce, ktora do kapieli Zimnej schyla sie, nim sie zanurzyc osmieli, Kleknela i powoli chylila sie bokiem; Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem, Upadla nan i cala wzdluz sie rozpostarla. Lokcie na trawie, skronie na dloniach oparla, Z glowa na dol skloniona; na dole u glowy, Blysnal francuskiej ksiazki papier welinowy; Nad alabastrowymi stronicami ksiegi, Wily sie czarne pukle i rozowe wstegi. W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu, W sukni dlugiej, jak gdyby w powloce koralu, Od ktorej odbijal sie wlos z jednego konca, Z drugiego czarny trzewik; po bokach blyszczaca Sniezna ponczoszka, chustka, bialoscia rak, lica, Wydawala sie z dala jak pstra gasienica, Gdy wpelznie na zielony lisc klonu. Niestety! Wszystkie tego obrazu wdzieki i zalety Darmo czekaly znawcow, nikt nie zwazal na nie, Tak mocno zajmowalo wszystkich grzybobranie. Tadeusz przeciez zwazal i w bok strzelal okiem, I nie smiejac isc prosto, przysuwal sie bokiem: Jak strzelec, gdy w ruchomej galezistej szopie, Usiadlszy na dwoch kolach, podjezdza na dropie, Albo na siewki idac, przy koniu sie kryje, Strzelbe zlozy na siodle lub pod konska szyje, Niby to brone wloczy, niby jedzie miedza, A coraz sie przybliza, kedy ptaki siedza: Tak skradal sie Tadeusz. Sedzia czaty zmieszal I przeciawszy mu droge, do zrodla pospieszal. Z wiatrem igraly biale poly sarafana I wielka chustka w pasie koncem uwiazana; Slomiany, podwiazany kapelusz od ruchu Naglego chwial sie z wiatrem jako lisc lopuchu, Spadajac to na barki, to znowu na oczy; W reku ogromna laska: tak pan Sedzia kroczy. Schyliwszy sie i rece obmywszy w strumieniu, Usiadl przed Telimena na wielkim kamieniu, I, wsparlszy sie oburacz na galke sloniowa Trzciny ogromnej, z taka ozwal sie przemowa: "Widzi ascka, od czasu jak tu u nas gosci Tadeuszek, niemalo mam niespokojnosci. Jestem bezdzietny, stary; ten dobry chlopczyna, Wszak to moja na swiecie pociecha jedyna, Przyszly dziedzic fortunki mojej. Z laski nieba, Zostawie mu kes niezly szlacheckiego chleba; Juz mu tez czas obmyslec los, postanowienie; Ale zwazaj no, ascka, moje utrapienie! Wiesz, ze pan Jacek, brat moj, Tadeusza ociec, Dziwny czlowiek, zamiarow jego trudno dociec, Nie chce wracac do kraju, Bog wie gdzie sie kryje, Nawet nie chce synowi oznajmic, ze zyje, A ciagle nim zarzadza. Naprzod w legijony Chcial go posylac; bylem okropnie zmartwiony. Potem zgodzil sie przecie, by w domu pozostal I zeby sie ozenil. Juzbyc zony dostal; Partyje upatrzylem. Nikt z obywateli Nie wyrowna z imienia ani z parenteli Podkomorzemu; jego starsza corka Anna Jest na wydaniu, piekna i posazna panna; Chcialem zagaic". Na to Telimena zbladla, Zlozyla ksiazke, wstala nieco i usiadla. "Jak mame kocham - rzekla - czy to, panie bracie, Jest w tym sens jaki, czy wy Boga w sercu macie? To myslisz Tadeusza zostac dobrodziejem, Jesli mlodego chlopca zrobisz grykosiejem? Swiat mu zawiazesz! wierz mi, klac was kiedys bedzie! Zakopac taki talent w lasach i na grzedzie! Wierz mi, ile poznalam, pojetne to dziecie, Warto, zeby na wielkim przetarlo sie swiecie. Dobrze brat zrobi, gdy go do stolicy wysle, Na przyklad do Warszawy? Lub wie brat, co mysle... Zeby do Peterburka? Ja pewnie tej zimy Pojade tam dla sprawy; razem ulozymy, Co zrobic z Tadeuszem. Znam tam wiele osob, Mam wplywy: to najlepszy kreacyi sposob. Za ma pomoca, znajdzie wstep w najpierwsze domy, A kiedy bedzie waznym osobom znajomy, Dostanie urzad, order; wtenczas niech porzuci Sluzbe, jezeli zechce, niech do domu wroci, Majac juz i znaczenie, i znajomosc swiata. I coz brat mysli o tym?" - "Juzci, w mlode lata - Rzekl Sedzia - niezle chlopcu troche sie przewietrzyc, Obejrzec sie na swiecie, miedzy ludzmi przetrzec; Ja za mlodu niemalo swiata objechalem: Bylem w Piotrkowie, w Dubnie, to za trybunalem Jadac jako palestrant, to wlasne swe sprawy Forytujac, jezdzilem nawet do Warszawy. Czlek niemalo skorzystal! Chcialbym i synowca Wyslac pomiedzy ludzi, prosto jak wedrowca, Jak czeladnika, ktory terminuje lata, Azeby nabyl troche znajomosci swiata. Nie dla rang ni orderow! Prosze unizenie, Ranga moskiewska, order: coz to za znaczenie? Ktoryz to z dawnych panow, ba, nawet dzisiejszych, Miedzy szlachta w powiecie nieco zamozniejszych, Dba o podobne fraszki? Przeciez sa w estymie U ludzi; bo szanujem w nich rod, dobre imie, Albo urzad, lecz ziemski, przyznany wyborem Obywatelskim, nie zas czyims tam faworem". Telimena przerwala: "Jesli brat tak mysli, Tym lepiej, wiec go jako wojazera wyslij". "Widzi siostra - rzekl Sedzia, skrobiac smutnie glowe - Chcialbym bardzo: coz, kiedy mam trudnosci nowe! Pan Jacek nie wypuszcza z opieki swej syna, I przyslal mi tu wlasnie na kark bernardyna Robaka, ktory przybyl z tamtej strony Wisly, Przyjaciel brata, wszystkie wie jego zamysly; A wiec o Tadeusza juz wyrzekli losie, I chca, by sie ozenil, aby pojal Zosie, Wychowanke wacpani. Oboje dostana, Oprocz fortunki mojej, z laski Jacka wiano W kapitalach; wiesz ascka, ze ma kapitaly, I z laski jego mam tez fundusz prawie caly: Ma wiec prawo rozrzadzac... ascka pomysl o tem, Zeby sie to zrobilo najmniejszym klopotem. Trzeba ich z soba poznac. Prawda, bardzo mlodzi, Szczegolnie Zosia mala, lecz to nic nie szkodzi. Czas by juz Zoske wreszcie wydobyc z zamkniecia. Bo wszakci to juz pono wyrasta z dzieciecia". Telimena zdziwiona i prawie wylekla Podnosila sie coraz, na szalu uklekla; Zrazu sluchala pilnie, potem dloni ruchem Przeczyla, reka zwawo wstrzasajac nad uchem, Odpedzajac jak owad nieprzyjemne slowa Na powrot w usta mowcy - "A! a! to rzecz nowa! Czy to Tadeuszowi szkodzi, czy nie szkodzi - Rzekla z gniewem - sadz o tym sam wacpan dobrodziej! Mnie nic do Tadeusza; sami o nim radzcie, Zrobcie go ekonomem lub w karczmie posadzcie, Niech szynkuje lub z lasu niech zwierzyne znosi: Z nim sobie, co zechcecie, zrobcie. Lecz do Zosi? Co wacpanstwu do Zosi? Ja jej reka rzadze, Ja sama! Ze pan Jacek dawal byl pieniadze Na wychowanie Zosi, i ze jej wyznaczyl Mala pensyjke roczna, wiecej przyrzec raczyl, Toc jej jeszcze nie kupil. Zreszta, panstwo wiecie, I dotad jeszcze o tym wiadomo na swiecie, Ze hojnosc panstwa dla nas nie jest bez powodu, Winni cos Soplicowie dla Horeszkow rodu". (Tej czesci mowy Sedzia sluchal z niepojetem Pomieszaniem, zaloscia i widocznym wstretem; Jakby lekal sie reszty mowy, glowe sklonil, I reka potakujac, mocno sie zaplonil.) Telimena konczyla: "Bylam jej piastunka, Jestem krewna, jedyna Zosi opiekunka. Nikt oprocz mnie nie bedzie myslil o jej szczesciu". "A jesli ona szczescie znajdzie w tym zamesciu? - Rzekl Sedzia wzrok podnoszac. - Jesli Tadeuszka Podoba?" - "Czy podoba? to na wierzbie gruszka! Podoba, nie podoba: a to mi rzecz wazna! Zosia nie bedzie, prawda, partyja posazna; Ale tez nie jest z lada wsi, lada szlachcianka, Idzie z jasnie wielmoznych, jest wojewodzianka, Rodzi sie z Horeszkowny; malzonka dostanie! Staralismy sie tyle o jej wychowanie! Chybaby tu zdziczala". Sedzia pilnie sluchal, Patrzac w oczy; zdalo sie, ze sie udobruchal, Bo rzekl dosyc wesolo: "No, to i coz robic! Bog widzi, szczerze chcialem interesu dobic; Tylko bez gniewu. Jesli ascka sie nie zgodzi, Ascka ma prawo; smutno: gniewac sie nie godzi. Radzilem, bo brat kazal; nikt tu nie przymusza. Gdy ascka rekuzuje pana Tadeusza, Odpisuje Jackowi, ze nie z mojej winy Nie dojda Tadeusza z Zosia zareczyny. Teraz sam bede radzic. Pono z Podkomorzym Zagaimy swatowstwo i reszte ulozym". Przez ten czas Telimena ostygla z zapalu: "Ja nic nie rekuzuje, braciszku, pomalu! Sam mowiles, ze jeszcze za wczesnie - zbyt mlodzi, - Rozpatrzmy sie, czekajmy, nic to nie zaszkodzi, Poznajmy z soba panstwo mlodych, bedziem zwazac; Nie mozna szczescia drugich tak na traf narazac. Ostrzegam tylko wczesnie: niech brat Tadeusza Nie namawia, kochac sie w Zosi nie przymusza; Bo serce nie jest sluga, nie zna co to pany, I nie da sie przemoca okuwac w kajdany". Za czym Sedzia, powstawszy, odszedl zamyslony. Pan Tadeusz z przeciwnej przyblizyl sie strony, Udajac, ze szukanie grzybow tam go zwabia. W tymze kierunku z wolna posuwa sie Hrabia. Hrabia podczas Sedziego sporow z Telimena Stal za drzewami, mocno zdziwiony ta scena. Dobyl z kieszeni papier i olowek, sprzety, Ktore zawsze mial z soba, i na pien wygiety, Rozpiawszy kartke, widac, ze obraz malowal, Mowiac sam z soba: "Jakbys umyslnie grupowal: Ten na glazie, ta w trawie; grupa malownicza! Glowy charakterowe! z kontrastem oblicza!" Podchodzil, wstrzymywal sie, lornetke przecieral, Oczy chustka obwiewal i coraz spozieral: "Mialozby to cudowne, sliczne widowisko Zginac albo zmienic sie, gdy podejde blisko? Ten aksamit traw, bedziez to mak i botwinie? W nimfie tej czyz obacze jaka ochmistrzynie?" Choc Hrabia Telimene juz dawniej widywal W domu Sedziego, w ktorym dosyc czesto bywal, Lecz malo ja uwazal: zadziwil sie zrazu, Rozeznajac w niej model swojego obrazu. Miejsca pieknosc, postawy wdziek i gust ubrania Zmienily ja, zaledwo byla do poznania. W oczach swiecily jeszcze niezagasle gniewy; Twarz, ozywiona wiatru swiezymi powiewy, Sporem z Sedzia i naglym przybyciem mlodziencow, Nabrala mocnych, zywszych niz zwykle rumiencow. "Pani - rzekl Hrabia - racz mej smialosci darowac; Przychodze i przepraszac, i razem dziekowac. Przepraszac, ze jej krokow sledzilem ukradkiem; I dziekowac, ze bylem jej dumania swiadkiem. Tyle ja obrazilem! winienem jej tyle! Przerwalem chwile duman; winienem ci chwile Natchnienia, chwile blogie! Potepiaj czlowieka; Ale sztukmistrz twojego przebaczenia czeka! Na wielem sie odwazyl, na wiecej odwaze: Sadz!" - tu uklakl i podal swoje pejzaze. Telimena sadzila malowania proby Tonem grzecznej, lecz sztuke znajacej osoby; Skapa w pochwaly, lecz nie szczedzila zachetu: "Brawo - rzekla - winszuje, niemalo talentu. Tylko pan nie zaniedbuj; szczegolniej potrzeba Szukac pieknej natury! O, szczesliwe nieba Krajow wloskich! rozowe cezarow ogrody! Wy, klasyczne Tyburu spadajace wody! I straszne Pauzylipu skaliste wydroze! To, Hrabio, kraj malarzow! U nas, zal sie Boze!... Dziecko muz, w Soplicowie oddane na mamki, Umrze pewnie. Moj Hrabio, oprawie to w ramki, Albo w album umieszcze, do rysunkow zbiorku, Ktore zewszad skupialam: mam ich dosyc w biurku". Zaczeli wiec rozmowe o niebios blekitach, Morskich szumach i wiatrach wonnych, i skal szczytach, Mieszajac tu i owdzie, podroznych zwyczajem, Smiech i uraganie sie nad ojczystym krajem. A przeciez wokolo nich ciagnely sie lasy Litewskie, tak powazne i tak pelne krasy! Czeremchy oplatane dzikich chmielow wiencem, Jarzebiny ze swiezym pasterskim rumiencem, Leszczyna jak menada z zielonymi berly, Ubranymi jak w grona, w orzechowe perly; A nizej dziatwa lesna: glog w objeciu kalin, Ozyna czarne usta tulaca do malin. Drzewa i krzewy liscmi wziely sie za rece, Jak do tanca stajace panny i mlodzience Wkolo pary malzonkow. Stoi posrod grona Para, nad cala lesna gromada wzniesiona Wysmukloscia kibici i barwy powabem: Brzoza biala, kochanka, z malzonkiem swym grabem. A dalej, jakby starce na dzieci i wnuki Patrza, siedzac w milczeniu, tu sedziwe buki, Tam matrony topole i mchami brodaty Dab, wlozywszy piec wiekow na swoj kark garbaty, Wspiera sie, jak na grobow polamanych slupach, Na debow, przodkow swoich, skamienialych trupach. Pan Tadeusz krecil sie, nudzac niepomalu Dluga rozmowa, w ktorej nie mogl brac udzialu. Az, gdy zaczeto slawic cudzoziemskie gaje, I wyliczac z kolei wszystkich drzew rodzaje: Pomarancze, cyprysy, oliwki, migdaly, Kaktusy, aloesy, mahonie, sandaly, Cytryny, bluszcz, orzechy wloskie, nawet figi, Wyslawiajac ich ksztalty, kwiaty i lodygi: Tadeusz nie przestawal dasac sie i zzymac, Na koniec nie mogl dluzej od gniewu wytrzymac. Byl on prostak, lecz umial czuc wdziek przyrodzenia, I patrzac w las ojczysty, rzekl pelen natchnienia: "Widzialem w botanicznym wilenskim ogrodzie, Owe slawione drzewa rosnace na wschodzie I na poludniu, w owej pieknej wloskiej ziemi; Ktorez rownac sie moze z drzewami naszemi? Czy aloes z dlugimi jak konduktor palki? Czy cytryna, karlica z zlocistymi galki, Z lisciem lakierowanym, krotka i pekata, Jako kobieta mala, brzydka, lecz bogata? Czy zachwalony cyprys dlugi, cienki, chudy, Co zdaje sie byc drzewem nie smutku, lecz nudy? Mowia, ze bardzo smutnie wyglada na grobie; Jest to jak lokaj Niemiec we dworskiej zalobie, Niesmiejacy rak podniesc ani glowy skrzywic, Aby sie etykiecie niczym nie sprzeciwic. "Czyz nie piekniejsza nasza poczciwa brzezina, Ktora jako wiesniaczka, kiedy placze syna, Lub wdowa meza, rece zalamie, roztoczy Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy! Niema z zalu, postawa jak wymownie szlocha! Czemuz pan Hrabia, jesli w malarstwie sie kocha, Nie maluje drzew naszych, posrod ktorych siedzi? Prawdziwie, beda z pana zartowac sasiedzi, Ze mieszkajac na zyznej litewskiej rowninie, Malujesz tylko jakies skaly i pustynie". "Przyjacielu - rzekl Hrabia - piekne przyrodzenie Jest forma, tlem, materia; a dusza - natchnienie, Ktore na wyobrazni unosi sie skrzydlach, Poleruje sie gustem, wspiera na prawidlach. Nie dosc jest przyrodzenia, nie dosyc zapalu: Sztukmistrz musi uleciec w sfery idealu! Nie wszystko, co jest piekne, wymalowac da sie! Dowiesz sie o tym wszystkim z ksiazek w swoim czasie. Co sie tyczy malarstwa: do obrazu trzeba Punktow widzenia, grupy, ansamblu i nieba, Nieba wloskiego! Stad tez w kunszcie pejzazow, Wlochy byly, sa, beda, ojczyzna malarzow! Stad tez, oprocz Brejgela (lecz nie van der Helle, Ale pejzazysty: bo sa dwaj Brejgele) I oprocz Ruisdala, na calej polnocy Gdziez byl pejzazysta ktory pierwszej mocy? Niebios, niebios potrzeba". - "Nasz malarz Orlowski, Przerwala Telimena - mial gust soplicowski. (Trzeba wiedziec, ze to jest Soplicow choroba, Ze im oprocz ojczyzny nic sie nie podoba). Orlowski, ktory zycie strawil w Peterburku, Slawny malarz (mam jego kilka szkicow w biurku) Mieszkal tuz przy cesarzu, na dworze, jak w raju: A nie uwierzy Hrabia, jak tesknil po kraju! Lubil ciagle wspominac swej mlodosci czasy, Wystawial wszystko w Polszcze: ziemie, niebo, lasy..." "I mial rozum! - zawolal Tadeusz z zapalem. - To panstwa niebo wloskie, jak o nim slyszalem, Blekitne, czyste: wszak to jak zamarzla woda; Czyz nie piekniejsze stokroc wiatr i niepogoda? U nas dosc glowe podniesc: ilez to widokow! Ilez scen i obrazow z samej gry oblokow! Bo kazda chmura inna: na przyklad jesienna Pelznie jak zolw leniwa, ulewa brzemienna, I z nieba az do ziemi spuszcza dlugie smugi, Jak rozwite warkocze, to sa deszczu strugi; Chmura z gradem, jak balon szybko z wiatrem leci, Kragla, ciemnoblekitna, w srodku zolto swieci, Szum wielki slychac wkolo; nawet te codzienne, Patrzcie panstwo, te biale chmurki, jak odmienne! Zrazu jak stada dzikich gesi lub labedzi, A z tylu wiatr jak sokol do kupy je pedzi: Sciskaja sie, grubieja, rosna - nowe dziwy! Dostaja krzywych karkow, rozpuszczaja grzywy, Wysuwaja nog rzedy i po niebios sklepie Przelatuja jak tabun rumakow po stepie: Wszystkie biale jak srebro, zmieszaly sie... nagle Z ich karkow rosna maszty, z grzyw szerokie zagle, Tabun zmienia sie w okret i wspaniale plynie Cicho, z wolna po niebios blekitnej rowninie!" Hrabia i Telimena pogladali w gore; Tadeusz jedna reka pokazal im chmure, A druga scisnal z lekka raczke Telimeny. Kilka juz uplynelo minut cichej sceny; Hrabia rozlozyl papier na swym kapeluszu I wydobyl olowek. Wtem przykry dla uszu Odezwal sie dzwon dworski i zaraz srod lasu Cichego pelno bylo krzyku i halasu. Hrabia, kiwnawszy glowa, rzekl powaznym tonem: "Tak to na swiecie wszystko los zwykl konczyc dzwonem!... Rachunki mysli wielkiej, plany wyobrazni, Zabawki niewinnosci, uciechy przyjazni, Wylania sie serc czulych: gdy spiz z dala ryknie, Wszystko miesza sie, zrywa, maci sie i niknie!" Tu, obrociwszy czuly wzrok ku Telimenie, "Coz zostaje?" A ona mu rzekla: "Wspomnienie!" I chcac Hrabiego nieco ulagodzic smutek, Podala mu urwany kwiatek niezabudek. Hrabia go ucalowal i na piers przyszpilal; Tadeusz z drugiej strony krzak ziela rozchylal, Widzac, ze sie ku niemu tym zielem przewija Cos bialego: byla to raczka jak lilija; Pochwycil ja, calowal i usty po cichu Utonal w niej jak pszczola w liliji kielichu. Uczul na ustach zimno; znalazl klucz i bialy Papier w trabke zwiniony; byl to listek maly. Porwal, schowal w kieszenie; nie wie, co klucz znaczy, Lecz mu to owa biala kartka wytlumaczy. Dzwon wciaz dzwonil i echem z glebi cichych lasow Odezwalo sie tysiac krzykow i halasow. Odglos to byl szukania i nawolywania, Haslo zakonczonego na dzis grzybobrania; Odglos nie smutny wcale ani pogrzebowy, Jak sie Hrabiemu zdalo: owszem, obiadowy. Dzwon ten, w kazde poludnie krzyczacy z poddasza, Gosci i czeladz domu na obiad zaprasza: Tak bylo w dawnych licznych dworach we zwyczaju I zostalo sie w domu Sedziego. Wiec z gaju Wychodzila gromada, niosaca krobeczki, Koszyki uwiazane koncami chusteczki, Pelne grzybow; a panny w jednym reku niosly, Jako wachlarz zwiniony, *borowik* rozrosly, W drugim zwiazane razem jakby polne kwiatki, *Opienki* i rozlicznej barwy *surojadki*. Wojski mial *muchomora*. Z proznymi przychodzi Rekami Telimena; z nia panicze mlodzi. Goscie weszli w porzadku i staneli kolem. Podkomorzy najwyzsze bral miejsce za stolem: Z wieku mu i z urzedu ten zaszczyt nalezy, Idac klanial sie starcom, damom i mlodziezy; Obok stal kwestarz; Sedzia tuz przy bernardynie. Bernardyn zmowil krotki pacierz po lacinie; Podano w kolej wodke: za czym wszyscy siedli, I cholodziec litewski milczkiem zwawo jedli. Obiadowano ciszej, niz sie zwykle zdarza; Nikt nie gadal, pomimo wezwan gospodarza. Strony biorace udzial w wielkiej o psow zwadzie, Myslily o jutrzejszej walce i zakladzie; Mysl wielka zwykle usta do milczenia zmusza. Telimena, mowiaca wciaz do Tadeusza, Musiala ku Hrabiemu nieraz sie odwrocic, Nawet na Asesora nieraz okiem rzucic: Tak ptasznik patrzy w sidlo, kedy szczygly zwabia, I razem w pastke wrobla. Tadeusz i Hrabia, Obadwa radzi z siebie, obadwa szczesliwi, Obaj pelni nadziei, wiec niegadatliwi. Hrabia na kwiatek dumne opuszczal wejrzenie, A Tadeusz ukradkiem spozieral w kieszenie, Czy ow kluczyk nie uciekl? Reka nawet chwytal I krecil kartke, ktorej dotad nie przeczytal. Sedzia Podkomorzemu wegrzyna, szampana Dolewal, sluzyl pilnie, sciskal za kolana, Ale do rozmawiania z nim nie mial ochoty I widac, ze czul jakies tajemne klopoty. Przemijaly w milczeniu talerze i dania; Przerwal nareszcie nudny tok obiadowania Gosc niespodziany, szybko wpadajac, gajowy; Nie zwazal nawet, ze czas wlasnie obiadowy, Pobiegl do pana; widac z postawy i z miny, Ze waznej i niezwyklej jest poslem nowiny. Ku niemu oczy cale zwrocilo zebranie. On, odetchnawszy nieco, rzekl: "Niedzwiedz, mospanie!" Reszte wszyscy odgadli: ze zwierz z *matecznika* Wyszedl, ze w zaniemenska puszcze sie przemyka, Ze go trzeba wnet scigac, wszyscy wraz uznali, Choc ani sie radzili, ani namyslali; Spolna mysl widac bylo z ucietych wyrazow, Z gestow zywych, z wydanych rozlicznych rozkazow, Ktore, wychodzac tlumnie, razem z ust tak wielu, Dazyly przeciez wszystkie do jednego celu. "Na wies! - zawolal Sedzia - hej! konno, setnika! Jutro na brzask oblawa, lecz na ochotnika; Kto wystapi z oszczepem, temu z robocizny Wytracic dwa szarwarki i piec dni panszczyzny". "W skok - krzyknal Podkomorzy - okulbaczyc siwa, Dobiec w cwal do mojego dworu; wziac co zywo Dwie pjawki, ktore w calej okolicy slyna, Pies zowie sie Sprawnikiem, a suka Strapczyna; Zakneblowac im pyski, zawiazac je w miechu, I przystawic je tutaj konno dla pospiechu". "Wanka! - krzyknal na chlopca Asesor po rusku - Tasak moj sanguszkowski pociagnac na brusku: Wiesz, tasak co od ksiecia mialem w podarunku; Pas opatrzyc, czy kula jest w kazdym ladunku". "Strzelby - krzykneli wszyscy - miec na pogotowiu!" Asesor wolal ciagle: "Olowiu, olowiu! Forme do kul mam w torbie". - "Do ksiedza plebana Dac znac - dodal pan Sedzia - zeby jutro z rana Msze mial w kaplicy lesnej: krociuchna oferta Za mysliwych, msza zwykla swietego Huberta". Po wydanych rozkazach nastalo milczenie; Kazdy dumal i rzucal dokola wejrzenie, Jak gdyby kogos szukal; z wolna wszystkich oczy Sedziwa twarz Wojskiego ciagnie i jednoczy: Znak to byl, ze szukaja na przyszla wyprawe Wodza i ze Wojskiemu oddaja bulawe. Wojski powstal, zrozumial towarzyszow wole, I uderzywszy reka powaznie po stole, Pociagnal zlocistego z zanadrza lancuszka, Na ktorym wisial gruby zegarek jak gruszka: "Jutro - rzekl - pol do piatej, przy lesnej kaplicy Stawia sie bracia strzelcy, wiara oblawnicy". Rzekl i ruszyl od stolu, za nim szedl gajowy; Oni obmyslic maja i urzadzic lowy. Tak wodze, gdy na jutro bitwe zapowiedza, Zolnierze po obozie bron czyszcza i jedza, Lub na plaszczach i siodlach spia prozni klopotu, A wodze srod cichego dumaja namiotu. Przerwal sie obiad, dzien zszedl na kowaniu koni, Karmieniu psow, zbieraniu i czyszczeniu broni; U wieczerzy, zaledwo kto przysiadl do stola; Nawet strona Kusego z partyja Sokola, Przestala dawnym wielkim zatrudniac sie sporem: Pobrawszy sie pod rece, Rejent z Asesorem Wyszukuja olowiu. Reszta spracowana Szla spac wczesnie, azeby przebudzic sie z rana. Rowienniki litewskich wielkich kniaziow, drzewa Bialowiezy, Switezi, Ponar, Kuszelewa! Ktorych cien spadal niegdys na koronne glowy Groznego Witenesa, wielkiego Mindowy, I Giedymina, kiedy na Ponarskiej Gorze, Przy ognisku mysliwskim, na niedzwiedziej skorze Lezal, sluchajac piesni madrego Lizdejki, A Wilii widokiem i szumem Wilejki Ukolysany, marzyl o wilku zelaznym, i zbudzony, za bogow rozkazem wyraznym Zbudowal miasto Wilno, ktore w lasach siedzi Jak wilk posrodku zubrow, dzikow i niedzwiedzi. Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy, Wyszedl Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy, Rownie mysliwi wielcy jak slawni rycerze, Czyli wroga scigali, czyli dzikie zwierze. Sen mysliwski nam odkryl tajnie przyszlych czasow: Ze Litwie trzeba zawsze zelaza i lasow. Knieje! do was ostatni przyjezdzal na lowy Ostatni krol, co nosil kolpak Witoldowy, Ostatni z Jagiellonow wojownik szczesliwy, I ostatni na Litwie monarcha mysliwy. Drzewa moje ojczyste! jesli Niebo zdarzy, Bym wrocil was ogladac, przyjaciele starzy, Czyli was znajde jeszcze? czy dotad zyjecie? Wy, kolo ktorych niegdys pelzalem jak dziecie; Czy zyje wielki Baublis, w ktorego ogromie Wiekami wydrazonym, jakby w dobrym domie, Dwunastu ludzi moglo wieczerzac za stolem? Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kosciolem? I tam na Ukrainie czy sie dotad wznosi Przed Holowinskch domem, nad brzegami Rosi, Lipa tak rozrosniona, ze pod jej cieniami Sto mlodziencow, sto panien szlo w taniec parami? Pomniki nasze! ilez co rok was pozera Kupiecka lub rzadowa, moskiewska siekiera! Nie zostawia przytulku ni lesnym spiewakom, Ni wieszczom, ktorym cien wasz tak mily jak ptakom. Wszak lipa czarnoleska, na glos Jana czula, Tyle rymow natchnela! Wszak ow dab gadula Kozackiemu wieszczowi tyle cudow spiewa! Ja ilez wam winienem, o domowe drzewa! Blahy strzelec, uchodzac szyderstw towarzyszy Za chybiona zwierzyne, ilez w waszej ciszy Upolowalem duman, gdy w dzikim ostepie, Zapomniawszy o lowach, usiadlem na kepie, A kolo mnie srebrzyl sie tu mech siwobrody, Zlany granatem czarnej, zgniecionej jagody, A tam sie czerwienily wrzosiste pagorki, Strojne w brusznice jakby w koralow paciorki. Wokolo byla ciemnosc; galezie u gory Wisialy jak zielone, geste, niskie chmury; Wicher kedys nad sklepem szalal nieruchomym, Jekiem, szumami, wyciem, loskotami, gromem: Dziwny, odurzajacy halas! Mnie sie zdalo, Ze tam nad glowa morze wiszace szalalo. Na dole jak ruiny miast: tu wywrot debu Wysterka z ziemi na ksztalt ogromnego zrebu; Na nim oparte, jak scian i kolumn oblamy, Tam galeziste klody, tu wpol zgnile tramy Ogrodzone parkanem traw. W srodek tarasu Zajrzec straszno, tam siedza gospodarze lasu, Dziki, niedzwiedzie, wilki; u wrot leza kosci Na pol zgryzione jakichs nieostroznych gosci. Czasem wymkna sie w gore przez trawy zielenie, Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie, I mignie miedzy drzewa zwierz zoltawym pasem, Jak promien, kiedy wpadlszy gasnie miedzy lasem. I znowu cichosc w dole. Dzieciol na jedlinie Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie, Schowal sie, ale dziobem nie przestaje pukac, Jak dziecko, gdy schowane wola, by go szukac. Blizej siedzi wiewiorka, orzech w lapkach trzyma, Gryzie go; zawiesila kitke nad oczyma, Jak pioro nad szyszakiem u kirasyjera: Chociaz tak osloniona, dokola spoziera, Dostrzeglszy goscia, skacze gajow tanecznica Z drzew na drzewa, miga sie jako blyskawica; Na koniec w niewidzialny otwor pnia przepada, Jak wracajaca w drzewo rodzime dryjada. Znowu cicho. Wtem, galaz wstrzasla sie tracona, I pomiedzy jarzebin rozsunione grona Krasniejsze od jarzebin zajasnialy lica: To jagod lub orzechow zbieraczka, dziewica. W krobeczce z prostej kory podaje zebrane Brusnice swieze jako jej usta rumiane. Obok mlodzieniec idzie, leszczyne nagina: Chwyta w lot migajace orzechy dziewczyna. Wtem, uslyszeli odglos rogow i psow granie: Zgaduja, ze sie ku nim zbliza polowanie, I pomiedzy galezi gestwe, pelni trwogi, Znikneli nagle z oczu jako lesne bogi. W Soplicowie ruch wielki. Lecz ni psow halasy, Ani rzace rumaki, skrzypiace kolasy, Ni odglos trab dajacych haslo polowania Nie mogly Tadeusza wyciagnac z poslania; Ubrany padlszy w lozko, spal jak bobak w norze. Nikt z mlodziezy nie myslal szukac go po dworze; Kazdy soba zajety spieszyl, gdzie kazano; O towarzyszu sennym calkiem zapomniano. On chrapal. Slonce w otwor, co srod okienicy Wyrzniety byl w ksztalt serca, wpadlo do ciemnicy Slupem ognistym, prosto sennemu na czolo. On jeszcze chcial zadrzemac i krecil sie wkolo, Chroniac sie blasku. Nagle uslyszal stuknienie, Przebudzil sie: wesole bylo przebudzenie. Czul sie rzezwym jak ptaszek, z lekkoscia oddychal, Czul sie szczesliwym, sam sie do siebie usmiechal: Myslac o wszystkim, co mu wczora sie zdarzylo, Rumienil sie i wzdychal, i serce mu bilo. Spojrzal w okno, o dziwy! W promieni przezroczu, W owym sercu, blyszczalo dwoje jasnych oczu, Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie, Kiedy z jasnosci dziennej przedziera sie w cienie. Ujrzal i mala raczke, niby wachlarz z boku Nadstawiona ku sloncu dla ochrony wzroku; Palce drobne, zwrocone na swiatlo rozowe, Czerwienily sie na wskros jakby rubinowe. Usta widzial ciekawe, roztulone nieco, I zabki, co jak perly srod koralow swieca, I lica, choc od slonca zaslaniane dlonia Rozowa, same cale jak roze sie plonia. Tadeusz spal pod oknem; sam ukryty w cieniu, Lezac na wznak, cudnemu dziwil sie zjawieniu I mial je tuz nad soba, ledwie nie na twarzy: Nie wiedzial, czy to jawa, czyli mu sie marzy Jedna z tych milych, jasnych twarzyczek dziecinnych, Ktore pomnim widziane we snie lat niewinnych. Twarzyczka schylila sie - ujrzal, drzac z bojazni I radosci, niestety! ujrzal najwyrazniej, Przypomnial, poznal wlos ow krotki, jasnozloty, W drobne, jako snieg biale, zwity papiloty, Niby srebrzyste straczki, co od slonca blasku Swiecily jak korona na swietych obrazku. Zerwal sie i widzenie zaraz ulecialo Przestraszone loskotem; czekal, nie wracalo! Tylko uslyszal znowu trzykrotne stukanie I slowa: "Niech pan wstaje, czas na polowanie. Pan zaspal". Skoczyl z lozka i obu rekami Pchnal okienice, ze az trzasla zawiasami I rozwarlszy sie w obie uderzyla sciany; Wyskoczyl, patrzyl wkolo zdumiony, zmieszany, Nic nie widzial, nie dostrzegl niczyjego sladu. Niedaleko od okna byl parkan od sadu, Na nim chmielowe liscie i kwieciste wience Chwialy sie; czy je lekkie potracily rece? Czy wiatr ruszyl? Tadeusz dlugo patrzyl na nie, Nie smial isc w ogrod; tylko wsparl sie na parkanie, Oczy podniosl i z palcem do ust przycisnionym Kazal sam sobie milczec, by slowem kwapionem Nie rozerwal milczenia; potem w czolo stukal, Niby do wspomnien dawnych uspionych w nim pukal, Na koniec, gryzac palce, do krwi sie zadrasnal I na caly glos: "Dobrze, dobrze mi tak!" wrzasnal. We dworze, gdzie przed chwila tyle bylo krzyku, Teraz pusto i glucho jak na mogilniku: Wszyscy ruszyli w pole. Tadeusz nadstawil Uszu i rece do nich jak trabki przyprawil; Sluchal, az mu wiatr przyniosl, wiejacy od puszczy, Odglosy trab i wrzaski polujacej tluszczy. Kon Tadeusza czekal w stajni osiodlany. Wzial wiec flinte, skoczyl nan i jak opetany Pedzil ku karczmom, ktore staly przy kaplicy, Kedy mieli sie rankiem zebrac oblawnicy. Dwie chylily sie karczmy po dwoch stronach drogi, Oknami wzajem sobie grozace jak wrogi. Stara nalezy z prawa do zamku dziedzica; Nowa, na zlosc zamkowi, postawil Soplica. W tamtej, jak w swym dziedzictwie, rej wodzil Gerwazy, W tej najwyzsze za stolem bral miejsce Protazy. Nowa karczma nie byla ciekawa z pozoru. Stara wedle dawnego zbudowana wzoru, Ktory byl wymyslony od tyryjskich ciesli, A potem go Zydowie po swiecie rozniesli: Rodzaj architektury obcym budowniczym Wcale nieznany; my go od Zydow dziedziczym. Karczma z przodu jak korab, z tylu jak swiatynia: Korab, istna Noego czworogranna skrzynia, Znany dzis pod prostackim nazwiskiem stodoly; Tam rozne sa zwierzeta, konie, krowy, woly, Kozy brodate; w gorze zas ptactwa gromady, I plazow choc po parze, sa tez i owady. Czesc tylna, na ksztalt dziwnej swiatyni stawiona, Przypomina z pozoru ow gmach Salomona, Ktory pierwsi cwiczeni w budowan rzemiesle Hiramscy na Syjonie wystawili ciesle. Zydzi go nasladuja dotad we swych szkolach, A szkol rysunek widny w karczmach i stodolach. Dach z dranic i ze slomy, spiczasty, zadarty, Pogiety jako kolpak zydowski podarty. Ze szczytu wytryskuja kruzganku krawedzie, Oparte na drewnianym licznych kolumn rzedzie. Kolumny, co jest wielkie architektow dziwo, Trwale, chociaz wpol zgnile i stawione krzywo, Jako w wiezy pizanskiej, nie podlug modelow Greckich, bo sa bez podstaw i bez kapitelow. Nad kolumnami biega wpolokragle luki, Takze z drzewa, gotyckiej nasladowstwo sztuki. Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie dlutem, Ale zrecznie ciesielskim wyrzezane sklutem, Krzywe jak szabasowych ramiona swiecznikow; Na koncu wisza galki, cos na ksztalt guzikow, Ktore Zydzi modlac sie na lbach zawieszaja I ktore po swojemu cyces nazywaja. Slowem, z daleka karczma chwiejaca sie, krzywa, Podobna jest do Zyda, gdy sie modlac kiwa: Dach jak czapka, jak broda strzecha roztrzesiona, Sciany dymne i brudne jak czarna opona, A z przodu rzezba sterczy jak cyces na czole. W srodku karczmy jest podzial jak w zydowskiej szkole: Jedna czesc, pelna izbic ciasnych i podluznych, Sluzy dla dam wylacznie i panow podroznych; W drugiej ogromna sala: kolo kazdej sciany Ciagnie sie wielonozny stol waski, drewniany; Przy nim stolki, choc nizsze, podobne do stola, Jako dzieci do ojca. Na stolkach dokola Siedzialy chlopy, chlopki tudziez szlachta drobna, Wszyscy rzedem; ekonom sam siedzial z osobna. Po rannej mszy z kaplicy, ze byla niedziela, Zabawic sie i wypic przyszli do Jankiela. Przy kazdym juz szumiala siwa wodka czarka, Ponad wszystkimi z butla biegala szynkarka. W srodku arendarz Jankiel, w dlugim az do ziemi Szarafanie, zapietym haftkami srebrnemi, Reke jedna za czarny pas jedwabny wsadzil, Druga powaznie sobie siwa brode gladzil; Rzucajac wkolo okiem rozkazy wydawal, Wital wchodzacych gosci, przy siedzacych stawal Zagajajac rozmowe, klotliwych zagadzal, Lecz nie sluzyl nikomu: tylko sie przechadzal. Zyd stary i powszechnie znany z poczciwosci, Od lat wielu dzierzawil karczme, a nikt z wlosci, Nikt ze szlachty nie zaniosl nan skargi do dworu. O coz skarzyc? Mial trunki dobre do wyboru, Rachowal sie ostroznie, lecz bez oszukanstwa, Ochoty nie zabranial, nie cierpial pijanstwa, Zabaw wielki milosnik: u niego wesele I chrzciny obchodzono, on w kazda niedziele Kazal do siebie ze wsi przychodzic muzyce, Przy ktorej i basetla byla, i kozice. Muzyke znal, sam slynal muzycznym talentem; Z cymbalami, narodu swego instrumentem, Chadzal niegdys po dworach i graniem zdumiewal, I piesniami, bo biegle i uczenie spiewal. Chociaz Zyd, dosyc czysta mial polska wymowe, Szczegolniej zas polubil piesni narodowe; Przywozil mnostwo z kazdej za Niemen wyprawy, Kolomyjek z Halicza, mazurow z Warszawy; Wiesc, nie wiem czyli pewna, w calej okolicy Glosila, ze on pierwszy przywiozl z zagranicy I upowszechnil wowczas, w tamecznym powiecie, Owa piosenke, slawna dzis na calym swiecie, A ktora po raz pierwszy na ziemi Auzonow Wygraly Wlochom polskie traby legijonow. Talent spiewania bardzo na Litwie poplaca, Jedna milosc u ludzi, wslawia i wzbogaca: Jankiel zrobil majatek; syt zyskow i chwaly, Zawiesil dzwiecznostrunne na scianie cymbaly; Osiadlszy z dziecmi w karczmie, zatrudnial sie szynkiem, Przy tym w pobliskim miescie byl tez podrabinkiem, A zawsze milym wszedzie gosciem i domowym Doradca; znal sie dobrze na handlu zbozowym, Na wicinnym: potrzebna jest znajomosc taka Na wsi. Mial takze slawe dobrego Polaka. On pierwszy zgodzil klotnie, czesto nawet krwawe, Miedzy dwiema karczmami: obie wzial w dzierzawe; Szanowali go rownie i starzy stronnicy Horeszkowscy, i sludzy Sedziego Soplicy. On sam powage umial utrzymac nad groznym Klucznikiem horeszkowskim i klotliwym Woznym; Przed Jankielem tlumili dawne swe urazy Gerwazy, grozny reka, jezykiem Protazy. Gerwazego nie bylo; ruszyl na oblawe, Nie chcac, aby tak wazna i trudna wyprawe Odbyl sam Hrabia, mlody i niedoswiadczony; Poszedl wiec z nim dla rady tudziez dla obrony. Dzis miejsce Gerwazego, najdalsze od progu, Miedzy dwiema lawami, w samym karczmy rogu, Zwane *pokuciem*, kwestarz ksiadz Robak zajmowal. Jankiel go tam posadzil. Widac, ze szanowal Wysoko bernardyna: bo skoro dostrzegal Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiegal I rozkazal dolewac lipcowego miodu. Slychac, ze z bernardynem znali sie za mlodu, Kedys tam w cudzych krajach. Robak czesto chadzal Noca do karczmy, tajnie z Zydem sie naradzal O waznych rzeczach; slychac bylo, ze towary Ksiadz przemycal - lecz potwarz ta niegodna wiary. Robak, wsparty na stole, wpol glosno rozprawial, Tlum szlachty go otaczal i uszy nadstawial, I nosy ku ksiedzowskiej chylil tabakierze; Brano z niej, i kichala szlachta jak mozdzierze. "Reverendissime - rzekl kichnawszy Skoluba - To mi tabaka, co to idzie az do czuba! Od czasu jak nos dzwigam (tu glasnal nos dlugi) Takiej nie zazywalem (tu kichnal raz drugi); Prawdziwa bernardynka, pewnie z Kowna rodem, Miasta slawnego w swiecie tabaka i miodem. Bylem tam lat juz..." - Robak przerwal mu: "Na zdrowie Wszystkim waszmosciom, moi mosciwi panowie! Co sie tabaki tyczy, hem, ona pochodzi Z dalszej strony, niz mysli Skoluba dobrodziej: Pochodzi z Jasnej Gory. Ksieza paulinowie Tabake taka robia w miescie Czestochowie, Kedy jest obraz tylu cudami wslawiony, Bogarodzicy Panny, Krolowej Korony Polskiej... zowia ja dotad i Ksiezna Litewska - Koronec jeszcze dotad piastuje krolewska... Lecz na Litewskim Ksiestwie teraz syzma siedzi!" "Z Czestochowy? - rzekl Wilbik. - Bylem tam w spowiedzi, Kiedym na odpust chodzil lat temu trzydziescie. Czy to prawda, ze Francuz gosci teraz w miescie, Ze chce kosciol rozwalac i skarbiec zabierze: Bo to wszystko w Litewskim stoi Kuryjerze?" "Nieprawda - rzekl bernardyn - nie! Pan Najjasniejszy, Napoleon, katolik jest najprzykladniejszy: Wszak go papiez namascil, zyja z soba w zgodzie I nawracaja ludzi w francuskim narodzie, Ktory sie troche popsul. Prawda, z Czestochowy Oddano wiele srebra na skarb narodowy Dla ojczyzny, dla Polski; sam Pan Bog tak kaze: Skarbcem ojczyzny zawsze sa Jego oltarze. Wszakze w Warszawskim Ksiestwie mamy sto tysiecy Wojska polskiego, moze wkrotce bedzie wiecej: A ktoz wojsko oplaci? czy nie wy, Litwini? Wy tylko grosz dajecie do moskiewskiej skrzyni". "Kat by dal - krzyknal Wilbik - gwaltem od nas biora". "Oj, dobrodzieju - chlopek ozwal sie z pokora, Pokloniwszy sie ksiedzu i skrobiac sie w glowe - Juz to szlachcie, to jeszcze bieda przez polowe; Lecz nas dra jak na lyka..." "Cham! - Skoluba krzyknal - Glupi, tobiec to lepiej, tys chlopie przywyknal, Jak wegorz do odarcia: lecz nam *urodzonym*, Nam wielmoznym, do zlotych swobod wzwyczajonym! Ach, bracia! wszak to dawniej szlachcic na zagrodzie... ("Tak, tak - krzykneli wszyscy - rowny wojewodzie!") Dzis nam szlachectwa przecza, kaza nam drabowac Papiery, i szlachectwa papierem probowac". "Jeszcze Waszeci mniejsza - zawolal Juraha - Waszec z pradziadow chlopow uszlachcony szlacha; Ale ja, z kniaziow! Pytac u mnie o patenta, Kiedym zostal szlachcicem? Sam Bog to pamieta! Niechaj Moskal w las idzie pytac sie debiny, Kto jej dal patent rosnac nad wszystkie krzewiny". "Kniaziu - rzekl Zagiel - swiec wasc baki lada komu, Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu". "Wasc ma krzyz w herbie - wolal Podhajski - to skryta Aluzyja, ze w rodzie bywal neofita". "Falsz - przerwal Birbasz - Przeciez ja z tatarskich hrabiow Pochodze, a mam krzyze nad herbem Korabiow". "Poraj - krzyknal Mickiewicz - z mitra w polu zlotym, Herb ksiazecy, Stryjkowski gesto pisze o tym". Za czym wielkie powstaly w calej karczmie szmery. Ksiadz bernardyn uciekl sie do swej tabakiery; W kolej czestowal mowcow. Gwar zaraz ucichnal; Kazdy zazyl przez grzecznosc i kilkakroc kichnal. Bernardyn, korzystajac z przerwy, mowil dalej: "Oj, wielcy ludzie od tej tabaki kichali! Czy uwierzycie panstwo, ze z tej tabakiery, Pan jeneral Dabrowski zazyl razy cztery?" "Dabrowski?" - zawolali. "Tak, tak, on, jeneral. Bylem w obozie, gdy on Gdansk Niemcom odbieral; Mial cos pisac; bojac sie, azeby nie zasnal, Zazyl, kichnal, dwakroc mie po ramieniu klasnal: "Ksieze Robaku - mowil - ksieze bernardynie, Obaczymy sie w Litwie moze nim rok minie; Powiedz Litwinom, niech mnie czekaja z tabaka Czestochowska, nie biore innej tylko taka". Mowa ksiedza wzbudzila takie zadziwienie, Taka radosc, ze cale huczne zgromadzenie Milczalo chwile; potem na pol ciche slowa Powtarzano: "Tabaka z Polski? Czestochowa? Dabrowski? Z ziemi wloskiej?..." Az na koniec razem, Jakby mysl z mysla, wyraz sam zbiegl sie z wyrazem, Wszyscy jednoglosnie, jak na dane haslo, Krzykneli: "Dabrowskiego!" Wszystko razem wrzaslo, Wszystko sie uscisnelo: chlop z tatarskim hrabia, Mitra z Krzyzem, Poraje z Gryfem i z Korabia; Zapomnieli wszystkiego, nawet bernardyna, Tylko spiewali krzyczac: "Wodki, miodu, wina!" Dlugo sie przysluchiwal ksiadz Robak piosence, Na koniec chcial ja przerwac; wzial w obydwie rece Tabakierke, kichaniem melodyje zmieszal, I nim sie nastroili, tak mowic pospieszal: "Chwalicie ma tabake, mosci dobrodzieje; Obaczciez, co sie wewnatrz tabakierki dzieje". Tu, wycierajac chustka zabrudzone denko, Pokazal malowana armije malenka Jak roj much; w srodku jeden czlowiek na rumaku, Wielki jako chrzaszcz, siedzial, pewnie wodz orszaku; Spinal konia, jak gdyby chcial skakac w niebiosa, Jedna reke na cuglach, druga mial u nosa: "Przypatrzcie sie - rzekl Robak - tej groznej postawie: Zgadnijcie czyja? - Wszyscy patrzyli ciekawie.- Wielki to czlowiek, cesarz, ale nie Moskali, Ich carowie tabaki nigdy nie bierali..." "Wielki czlowiek - zawolal Cydzik - a w kapocie? Ja myslilem, ze wielcy ludzie chodza w zlocie: Bo u Moskalow lada jeneral, mospanie, To tak swieci sie w zlocie jak szczupak w szafranie". "Ba - przerwal Rymsza - przeciez widzialem za mlodu Kosciuszke, naczelnika naszego narodu: Wielki czlowiek! A chodzil w krakowskiej sukmanie, To jest czamarce". "W jakiej czamarce, mospanie? - Odparl Wilbik. - To przeciez zwano taratatka". "Ale tamta z fredzlami, ta jest calkiem gladka" - Krzyknal Mickiewicz. Zatem wszczynaly sie swary O roznych taratatki ksztaltach i czamary. Przemyslny Robak, widzac, ze sie tak rozpryska Rozmowa, jal ja znowu zbierac do ogniska, Do swojej tabakiery; czestowal, kichali, Zyczyli sobie zdrowia, on rzecz ciagnal dalej: "Gdy cesarz Napoleon w potyczce zazywa Raz po raz, to znak pewny, ze bitwe wygrywa. Na przyklad pod Austerlitz: Francuzi tak stali Z armatami, a na nich biegla cma Moskali. Cesarz patrzyl i milczal. Co Francuzi strzela, To Moskale pulkami jak trawa sie sciela: Pulk za pulkiem cwalowal i spadal z kulbaki; Co pulk spadnie, to cesarz zazyje tabaki. Az w koncu, Aleksander ze swoim braciszkiem Konstantym i z niemieckim cesarzem Franciszkiem, W nogi z pola; wiec cesarz, widzac, ze po walce, Spojrzal na nich, zasmial sie i otrzasnal palce. Otoz, jesli kto z panow, coscie tu przytomni, Bedzie w wojsku cesarza, niech to sobie wspomni". "Ach - zawolal Skoluba - moj ksieze kwestarzu! Kiedyz to bedzie! Wszak to ile w kalendarzu Jest swiat, na kazde swieto Francuzow nam wroza: Wyglada czlek, wyglada, az sie oczy mruza; A Moskal jak nas trzymal, tak trzyma za szyje. Pono nim slonce wnidzie, rosa oczy wyje". "Mospanie - rzekl bernardyn - babska rzecz narzekac, A zydowska rzecz rece zalozywszy czekac, Nim kto w karczme zajedzie i do drzwi zapuka. Z Napoleonem pobic Moskalow nie sztuka. Juzci on Szwabom skore trzy razy wymlocil, Brzydkie Prusactwo zdeptal, Anglikow wyrzucil Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi; Ale co stad wyniknie, wie asan dobrodziej? Oto, szlachta litewska wtenczas na kon wsiedzie I szable wezmie, kiedy bic sie z kim nie bedzie; Napoleon sam wszystkich pobiwszy, nareszcie Powie: "Obejde sie ja bez was, kto jestescie?" Wiec nie dosc goscia czekac, nie dosc i zaprosic, Trzeba czeladke zebrac i stoly pownosic, A przed uczta potrzeba dom oczyscic z smieci, Oczyscic dom, powtarzam, oczyscic dom, dzieci!" Nastapilo milczenie, potem glosy w tlumie: "Jakze to dom oczyscic, jak to ksiadz rozumie? Juzci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi; Tylko niech ksiadz dobrodziej jasniej sie wyslowi". Ksiadz pogladal za okno, przerwawszy rozmowe; Ujrzal cos ciekawego, z okna wytknal glowe, Po chwili rzekl powstajac: "Dzis czasu nie mamy; Potem o tym obszerniej z soba pogadamy. Jutro bede dla sprawy w powiatowym miescie; I do waszmosciow z drogi zajade po kwescie". "Niech tez do Niehrymowa ksiadz na nocleg zdazy - Rzekl ekonom - rad bedzie ksiedzu pan chorazy; Wszakze na Litwie stare powiada przyslowie: Szczesliwy czlowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!" "I do nas - rzekl Zubkowski - wstap jezeli laska; Znajdzie sie tam polsztuczek plotna, masla faska, Baran lub krowka; wspomnij ksieze na te slowa: Szczesliwy czlowiek, trafil jak ksiadz do Zubkowa". "I do nas" - rzekl Skoluba. "Do nas - Terajewicz - Zaden bernardyn glodny nie wyszedl z Pucewicz". Tak cala szlachta prosba i obietnicami Przeprowadzala ksiedza; on juz byl za drzwiami. On juz pierwej przez okno ujrzal Tadeusza, Ktory lecial goscincem, w cwal, bez kapelusza, Z glowa schylona, bladym, posepnym obliczem, A konia ustawicznie bodl i kropil biczem. Ten widok bardzo ksiedza bernardyna zmieszal, Wiec za mlodziencem kroki szybkimi pospieszal Do wielkiej puszczy, ktora, jako oko siega, Czernila sie na calym brzegu widnokrega. Ktoz zbadal puszcz litewskich przepastne krainy, Az do samego srodka, do jadra gestwiny? Rybak ledwie u brzegow nawiedza dno morza; Mysliwiec krazy kolo puszcz litewskich loza, Zna je ledwie po wierzchu, ich postac, ich lice: Lecz obce mu ich wnetrzne serca tajemnice; Wiesc tylko albo bajka wie, co sie w nich dzieje. Bo gdybys przeszedl bory i podszyte knieje, Trafisz w glebi na wielki wal pniow, klod, korzeni, Obronny trzesawica, tysiacem strumieni I siecia zielsk zaroslych, i kopcami mrowisk, Gniazdami os, szerszeniow, klebami wezowisk. Gdybys i te zapory zmogl nadludzkim mestwem, Dalej spotkac sie z wiekszym masz niebezpieczenstwem: Dalej co krok czyhaja, niby wilcze doly, Male jeziorka, trawa zarosle na poly, Tak glebokie, ze ludzie dna ich nie dosledza (Wielkie jest podobienstwo, ze diably tam siedza). Woda tych studni sklni sie, plamista rdza krwawa, A z wnetrza ciagle dymi, zionac won plugawa, Od ktorej drzewa wkolo traca lisc i kore; Lyse, skarlowaciale, robaczliwe, chore, Pochyliwszy konary mchem koltunowate I pnie garbiac, brzydkimi grzybami brodate, Siedza wokolo wody jak czarownic kupa Grzejaca sie nad kotlem, w ktorym warza trupa. Za tymi jeziorkami juz nie tylko krokiem, Ale daremnie nawet zapuszczac sie okiem, Bo tam juz wszystko mglistym zakryte oblokiem, Co sie wiecznie ze trzeskich oparzelisk wznosi. A za ta mgla na koniec (jak wiesc gminna glosi) Ciagnie sie bardzo piekna, zyzna okolica, Glowna krolestwa zwierzat i roslin stolica. W niej sa zlozone wszystkich drzew i ziol nasiona, Z ktorych sie rozrastaja na swiat ich plemiona; W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierzat rodu Jedna przynajmniej para chowa sie dla plodu. W samym srodku (jak slychac) maja swoje dwory Dawny Tur, Zubr i Niedzwiedz, puszcz imperatory; Okolo nich na drzewach gniezdzi sie Rys bystry I zarloczny Rosomak jak czujne ministry; Dalej zas, jak podwladni szlachetni wasale, Mieszkaja Dziki, Wilki i Losie rogale. Nad glowami Sokoly i Orlowie dzicy, Zyjacy z panskich stolow dworscy zausznicy. Te pary zwierzat glowne i patryjarchalne, Ukryte w jadrze puszczy, swiatu niewidzialne, Dzieci swe sla dla osad za granice lasu, A sami we stolicy uzywaja wczasu; Nie gina nigdy bronia sieczna ani palna, Lecz starzy umieraja smiercia naturalna. Maja tez i swoj cmentarz, kedy bliscy smierci, Ptaki skladaja piora, czworonogi sierci: Niedzwiedz, gdy zjadlszy zeby, strawy nie przezuwa, Jelen zgrzybialy, gdy juz ledwie nogi suwa, Zajac sedziwy, gdy mu juz krew w zylach krzepnie, Kruk, gdy juz posiwieje, sokol, gdy oslepnie, Orzel, gdy mu dziob stary tak sie w kablak skrzywi, Ze zamkniety na wieki juz gardla nie zywi, Ida na cmentarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony Lub chory, biezy umrzec w swe ojczyste strony. Stad to w miejscach dostepnych, kedy czlowiek gosci, Nie znajduja sie nigdy martwych zwierzat kosci. Slychac, ze tam w stolicy miedzy zwierzetami Dobre sa obyczaje, bo rzadza sie sami; Jeszcze cywilizacja ludzka nie popsuci, Nie znaja praw wlasnosci, ktora swiat nasz kloci, Nie znaja pojedynkow ni wojennej sztuki. Jak ojce zyly w raju, tak dzis zyja wnuki, Dzikie i swojskie razem, w milosci i zgodzie, Nigdy jeden drugiego nie kasa ni bodzie. Nawet gdyby tam czlowiek wpadl, chociaz niezbrojny, Toby srodkiem bestyi przechodzil spokojny; One by nan patrzyly tym wzrokiem zdziwienia, Jakim w owym ostatnim szostym dniu stworzenia Ojce ich pierwsze, co sie w ogrojcu gniezdzily, Patrzyly na Adama, nim sie z nim sklocily. Szczesciem, czlowiek nie zbladzi do tego ostepu, Bo Trud, i Trwoga, i Smierc bronia mu przystepu. Czasem tylko w pogoni zaciekle ogary, Wpadlszy niebacznie miedzy bagna, mchy i jary, Wnetrznej ich okropnosci razone widokiem, Uciekaja skowyczac z oblakanym wzrokiem; I dlugo potem reka pana juz glaskane, Drza jeszcze u nog jego strachem opetane. Te puszcz stoleczne, ludziom nieznane tajniki, W jezyku swoim strzelcy zowia: *mateczniki*. Glupi niedzwiedziu! gdybys w mateczniku siedzial, Nigdy by sie o tobie Wojski nie dowiedzial; Ale czyli pasieki zwabila cie wonnosc, Czy uczules do owsa dojrzalego sklonnosc, Wyszedles na brzeg puszczy, gdzie sie las przerzedzil, I tam zaraz lesniczy bytnosc twa wysledzil, I zaraz obsaczniki, chytre naslal szpiegi, By poznac, gdzie popasasz i gdzie masz noclegi. Teraz Wojski z oblawa, juz od matecznika Postawiwszy szeregi, odwrot ci zamyka. Tadeusz sie dowiedzial, ze niemalo czasu Juz przeszlo, jak ogary wpadly w otchlan lasu. Cicho. Prozno mysliwi natezaja ucha; Prozno jak najciekawszej mowy kazdy slucha Milczenia, dlugo w miejscu nieruchomy czeka: Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka. Psy nurtuja po puszczy, jak pod morzem nurki, A strzelcy, obrociwszy do lasu dwururki, Patrza Wojskiego. Uklakl, ziemie uchem pyta; Jako w twarzy lekarza wzrok przyjaciol czyta Wyrok zycia lub zgonu milej im osoby, Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby, Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi. "Jest! jest!" - wyrzekl polglosem, zerwal sie na nogi. On slyszal! Oni jeszcze sluchali; nareszcie Slysza: jeden pies wrzasnal, potem dwa, dwadziescie, Wszystkie razem ogary rozpierzchniona zgraja Dolawiaja sie, wrzeszcza, wpadly na trop, graja, Ujadaja. Juz nie jest to powolne granie Psow goniacych zajaca, lisa albo lanie; Lecz wciaz wrzask krotki, czesty, ucinany, zjadly; To nie na slad daleki ogary napadly: Na oko gonia. Nagle ustal krzyk pogoni, Doszli zwierza. Wrzask znowu, skowyt: zwierz sie broni I zapewne kaleczy; srod ogarow grania Slychac coraz to czesciej jek psiego konania. Strzelcy stali i kazdy ze strzelba gotowa Wygial sie jak luk naprzod z wcisniona w las glowa. Nie moga dluzej czekac! Juz ze stanowiska Jeden za drugim zmyka i w puszcze sie wciska, Chca pierwsi spotkac zwierza: choc Wojski ostrzegal, Choc Wojski stanowiska na koniu obiegal, Krzyczac, ze czy kto prostym chlopem, czy paniczem, Jezeli z miejsca zejdzie, dostanie w grzbiet smyczem! Nie bylo rady! Wszyscy pomimo zakazu W las pobiegli. Trzy strzelby huknely od razu; Potem wciaz kanonada, az glosniej nad strzaly Ryknal niedzwiedz i echem napelnil las caly. Ryk okropny, bolesci, wscieklosci, rozpaczy; Za nim wrzask psow, krzyk strzelcow, traby dojezdzaczy Grzmialy ze srodka puszczy. Strzelcy - ci w las spiesza, Tamci kurki odwodza, a wszyscy sie ciesza; Jeden Wojski w zalosci, krzyczy, ze chybiono. Strzelcy i oblawnicy poszli jedna strona Na przelaj zwierza, miedzy ostepem i puszcza, A niedzwiedz, odstraszony psow i ludzi tluszcza, Zwrocil sie nazad w miejsca mniej pilnie strzezone Ku polom, skad juz zeszly strzelcy rozstawione, Gdzie tylko pozostali z mnogich lowczych szykow Wojski, Tadeusz, Hrabia, z kilka oblawnikow. Tu las byl rzadszy. Slychac z glebi ryk, trzask lomu; Az z gestwy, jak z chmur, wypadl niedzwiedz na ksztalt gromu; Wkolo psy gonia, strasza, rwa; on wstal na nogi Tylne i spojrzal wkolo, rykiem straszac wrogi, I przednimi lapami to drzewa korzenie, To pniaki osmalone, to wrosle kamienie Rwal, walac w psow i w ludzi, az wylamal drzewo. Krecac nim jak maczuga na prawo, na lewo, Runal wprost na ostatnich straznikow oblawy: Hrabie i Tadeusza. Oni bez obawy Stoja w kroku, na zwierza wytkneli flint rury, Jako dwa konduktory w lono ciemnej chmury; Az oba jednym razem pociagneli kurki (Niedoswiadczeni!), razem zagrzmialy dwururki: Chybili. Niedzwiedz skoczyl; oni tuz utkwiony Oszczep jeden chwycili czterema ramiony, Wydzierali go sobie. Spojrza, az tu z pyska Wielkiego, czerwonego dwa rzedy klow blyska, I lapa z pazurami juz sie na lby spuszcza; Pobledli, w tyl skoczyli i, gdzie rzednie puszcza, Zmykali. Zwierz za nimi wspial sie, juz pazury Zahaczal, chybil, podbiegl, wspial sie znow do gory I czarna lapa siegal Hrabiego wlos plowy. Zdarlby mu czaszke z mozgow jak kapelusz z glowy, Gdy Asesor z Rejentem wyskoczyli z bokow, A Gerwazy biegl z przodu o jakie sto krokow, Z nim Robak, choc bez strzelby - i trzej w jednej chwili Jak gdyby na komende razem wystrzelili. Niedzwiedz wyskoczyl w gore jak kot przed chartami I glowa na dol runal, i czterma lapami Przewrociwszy sie mlyncem, cielska krwawe brzemie Walac tuz pod Hrabiego, zbil go z nog na ziemie. Jeszcze ryczal, chcial jeszcze powstac, gdy nan wsiadly Rozjuszona Strapczyna i Sprawnik zajadly. Natenczas Wojski chwycil na tasmie przypiety Swoj rog bawoli, dlugi, cetkowany, krety Jak waz boa, oburacz do ust go przycisnal, Wzdal policzki jak banie, w oczach krwia zablysnal, Zasunal wpol powieki, wciagnal w glab pol brzucha I do pluc wyslal z niego caly zapas ducha, I zagral: rog jak wicher wirowatym dechem, Niesie w puszcze muzyke i podwaja echem. Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni Moca, czystoscia, dziwna harmonija pieni. Starzec caly kunszt, ktorym niegdys w lasach slynal, Jeszcze raz przed uszami mysliwcow rozwinal; Napelnil wnet, ozywil knieje i dabrowy, Jakby psiarnie w nie wpuscil i rozpoczal lowy. Bo w graniu byla lowow historyja krotka: Zrazu odzew dzwieczacy, rzeski - to pobudka; Potem jeki po jekach skomla - to psow granie; A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot - to strzelanie. Tu przerwal, lecz rog trzymal; wszystkim sie zdawalo, Ze Wojski wciaz gra jeszcze, a to echo gralo. Zadal znowu. Myslilbys, ze rog ksztalty zmienial I ze w ustach Wojskiego to grubial, to cienial, Udajac glosy zwierzat: to raz w wilcza szyje Przeciagajac sie, dlugo, przerazliwie wyje; Znowu jakby w niedzwiedzie rozwarlszy sie gardlo, Ryknal; potem beczenie zubra wiatr rozdarlo. Tu przerwal, lecz rog trzymal; wszystkim sie zdawalo, Ze Wojski wciaz gra jeszcze, a to echo gralo. Wysluchawszy rogowej arcydzielo sztuki, Powtarzaly je deby debom, bukom buki. Dmie znowu. Jakby w rogu byly setne rogi, Slychac zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi, Strzelcow, psiarni i zwierzat; az Wojski do gory Podniosl rog i tryumfu hymn uderzyl w chmury. Tu przerwal, lecz rog trzymal; wszystkim sie zdawalo, Ze Wojski wciaz gra jeszcze, a to echo gralo. Ile drzew, tyle rogow znalazlo sie w boru, Jedne drugim piesn niosa jak z choru do choru. I szla muzyka coraz szersza, coraz dalsza, Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza, Az znikla gdzies daleko, gdzies na niebios progu! Wojski obiedwie rece odjawszy od rogu Rozkrzyzowal; rog opadl, na pasie rzemiennym Chwial sie. Wojski z obliczem nabrzmialym, promiennym, Z oczyma wzniesionymi, stal jakby natchniony, Lowiac uchem ostatnie znikajace tony. A tymczasem zagrzmialo tysiace oklaskow, Tysiace powinszowan i wiwatnych wrzaskow. Uciszono sie z wolna i oczy gawiedzi Zwrocily sie na wielki, swiezy trup niedzwiedzi. Lezal krwia opryskany, kulami przeszyty, Piersiami w geszcze trawy wplatany i wbity; Rozprzestrzenil szeroko przednie krzyzem lapy, Dyszal jeszcze, wylewal strumien krwi przez chrapy, Otwieral jeszcze oczy, lecz glowy nie ruszy; Pijawki Podkomorzego dzierza go pod uszy, Z lewej strony Strapczyna, a z prawej zawisal Sprawnik i duszac gardziel krew czarna wysysal. Za czym Wojski rozkazal kij zelazny wlozyc Psom miedzy zeby i tak paszczeki roztworzyc. Kolbami przewrocono na wznak zwierza zwloki I znow trzykrotny wiwat uderzyl w obloki. "A co? - krzyknal Asesor, krecac strzelby rura - A co? fuzyjka moja? gora nasi, gora! A co? fuzyjka moja? niewielka ptaszyna, A jak sie popisala? To jej nie nowina: Nie pusci ona na wiatr zadnego ladunku. Od ksiazecia Sanguszki mam ja w podarunku". Tu pokazywal strzelbe przedziwnej roboty, Choc malenka, i zaczal wyliczac jej cnoty. "Ja bieglem - przerwal Rejent, otarlszy pot z czola - Bieglem tuz za niedzwiedziem; a pan Wojski wola: "Stoj na miejscu!" Jak tam stac? Niedzwiedz w pole wali, Rwac z kopyta jak zajac coraz dalej, dalej; Az mi ducha nie stalo, dobiec ni nadziei, Az spojrze w prawo: sadzi, a tu rzadko w kniei, Jak tez wzialem na oko: postojze, marucha, Pomyslilem, i basta: ot, lezy bez ducha! Tega strzelba, prawdziwa to Sagalasowka, Napis: *Sagalas London a Balabanowka...* (Slawny tam mieszka slusarz Polak, ktory robil Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobil)". "Jak to - parsknal Asesor - do krocset niedzwiedzi! To to niby pan zabil? Co tez to Pan bredzi?" "Sluchaj no - odparl Rejent - tu, panie, nie sledztwo, Tu oblawa, tu wszystkich wezmiem na swiadectwo..." Wiec klotnia miedzy zgraja wszczela sie zawzieta: Ci strone Asesora, ci brali Rejenta. O Gerwazym nie wspomnial nikt, bo wszyscy biegli Z bokow i, co sie z przodu dzialo, nie postrzegli. Wojski glos zabral: "Teraz jest przynajmniej za co; Bo to, panowie, nie jest ow szarak ladaco, To niedzwiedz; tu juz nie zal poszukac odwetu, Czy szerpentyna, czyli nawet z pistoletu. Spor wasz trudno pogodzic, wiec dawnym zwyczajem, Na pojedynek nasze pozwolenie dajem. Pamietam, za mych czasow zylo dwoch sasiadow, Oba ludzie uczciwi, szlachta z prapradziadow, Mieszkali po dwoch stronach nad rzeka Wilejka, Jeden zwal sie Domejko, a drugi Dowejko. Do niedzwiedzicy oba razem wystrzelili: Kto zabil, trudno dociec; strasznie sie klocili I przysiegli strzelac sie przez niedzwiedzia skore: To mi to po szlachecku, prawie rura w rure. Pojedynek ten wiele narobil halasu; Piesni o nim spiewano za owego czasu. Ja bylem sekundantem; jak sie wszystko dzialo, Opowiem od poczatku historyje cala..." Nim Wojski zaczal mowic, Gerwazy spor zgodzil. On niedzwiedzia z uwaga dokola obchodzil, Nareszcie dobyl tasak, rozcial pysk na dwoje I w tylcu glowy, mozgu rozkroiwszy sloje, Znalazl kule, wydobyl, suknia ochedozyl, Przymierzyl do ladunku, do flinty przylozyl, A potem dlon podnoszac i kule na dloni: "Panowie - rzekl - ta kula nie jest z waszej broni, Ona z tej Horeszkowskiej wyszla jednorurki (Tu podniosl flinte stara, obwiazana w sznurki), Lecz nie ja wystrzelilem. O, trzeba tam bylo Odwagi; straszno wspomniec, w oczach mi sie cmilo! Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie, A niedzwiedz z tylu juz, juz na Hrabiego glowie, Ostatniego z Horeszkow!... chociaz po kadzieli. "Jezus Maria!" krzyknalem i Panscy anieli Zeslali mi na pomoc ksiedza bernardyna. On nas wszystkich zawstydzil; oj, dzielny ksiezyna! Gdym drzal, gdym sie do cyngla dotknac nie osmielil, On mi z rak flinte wyrwal, wycelil, wystrzelil: Miedzy dwie glowy strzelic! sto krokow! nie chybic! I w sam srodek paszczeki! tak mu zeby wybic! Panowie! dlugo zyje: jednego widzialem Czlowieka, co mogl takim popisac sie strzalem. Ow glosny niegdys u nas z tylu pojedynkow, Ow, co korki kobietom wystrzelal z patynkow, Ow lotr nad lotry, slawny w czasy wiekopomne, Ow Jacek, vulgo Wasal - nazwiska nie wspomne... Ale mu nie czas teraz dojezdzac niedzwiedzi; Pewnie po same wasy hultaj w piekle siedzi. Chwala ksiedzu! dwom ludziom on zycie ocalil - Moze i trzem: Gerwazy nie bedzie sie chwalil, Ale gdyby ostatnie z krwi Horeszkow dziecie Wpadlo w bestyi paszcze, nie bylbym na swiecie, I moje by tam stare pogryzl niedzwiedz kosci; Pojdz, ksieze, wypijemy zdrowie jegomosci". Prozno szukano ksiedza; wiedza tylko tyle, Ze po zabiciu zwierza zjawil sie na chwile, Podskoczyl ku Hrabiemu i Tadeuszowi, A widzac, ze obadwa cali sa i zdrowi, Podniosl ku niebu oczy, cicho pacierz zmowil I pobiegl w pole szybko, jakby go kto lowil. Tymczasem na Wojskiego rozkaz peki wrzosu, Suche chrusty i pniaki rzucono do stosu. Bucha ogien, wyrasta szara sosna dymu, I rozszerza sie w gorze na ksztalt baldakimu. Nad plomieniem oszczepy zlozono w koziolki, Na grotach zawieszono brzuchate kociolki; Z wozow niosa jarzyny, maki i pieczyste, I chleb. Sedzia otworzyl puzderko zamczyste, W ktorym rzedami flaszek biale stercza glowy; Wybiera z nich najwiekszy kufel krysztalowy (Dostal go Sedzia w darze od ksiedza Robaka): Wodka to gdanska, napoj mily dla Polaka. "Niech zyje - krzyknal Sedzia w gore wznoszac flasze - Miasto Gdansk, niegdys nasze, bedzie znowu nasze!" I lal srebrzysty likwor w kolej, az na koncu Zaczelo zloto kapac i blyskac na sloncu. W kociolkach bigos grzano. W slowach wydac trudno Bigosu smak przedziwny, kolor i won cudna; Slow tylko brzek uslyszy i rymow porzadek, Ale tresci ich miejski nie pojmie zoladek. Aby cenic litewskie piesni i potrawy, Trzeba miec zdrowie, na wsi zyc, wracac z oblawy. Przeciez i bez tych przypraw potrawa nie lada Jest bigos, bo sie z jarzyn dobrych sztucznie sklada. Bierze sie don siekana, kwaszona kapusta, Ktora, wedle przyslowia, sama idzie w usta; Zamknieta w kotle, lonem wilgotnym okrywa Wyszukanego czastki najlepsze miesiwa; I prazy sie, az ogien wszystkie z niej wycisnie Soki zywne, az z brzegow naczynia war prysnie I powietrze dokola zionie aromatem. Bigos juz gotow. Strzelcy z trzykrotnym wiwatem, Zbrojni lyzkami, biega i boda naczynie; Miedz grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie; Zniknal, ulecial; tylko w czelusciach saganow Wre para jak w kraterze zagaslych wulkanow. Kiedy sie juz do woli napili, najedli, Zwierza na woz zlozyli, sami na kon siedli, Radzi wszyscy, rozmowni, oprocz Asesora I Rejenta; ci byli gniewliwsi niz wczora, Klocac sie o zalety, ten swej Sanguszkowki, A ten balabanowskiej swej Sagalasowki. Hrabia tez i Tadeusz jada nieweseli, Wstydzac sie, ze chybili i ze sie cofneli: Bo na Litwie, kto zwierza wypusci z oblawy, Dlugo musi pracowac, nim poprawi slawy. Hrabia mowil, ze pierwszy do oszczepu godzil, I ze spotkaniu z zwierzem Tadeusz przeszkodzil; Tadeusz utrzymywal, ze bedac silniejszy I do robienia ciezkim oszczepem zreczniejszy, Chcial wyreczyc Hrabiego: tak sobie niekiedy Przemawiali srod gwaru i wrzasku czeredy. Wojski jechal posrodku; staruszek szanowny, Wesoly byl nadzwyczaj i bardzo rozmowny. Chcac klotnikow zabawic i do zgody dowiesc, Konczyl im o Doweyce i Domeyce powiesc: "Asesorze, jezeli chcialem, bys z Rejentem Pojedynkowal, nie mysl, ze jestem zawzietym Na krew ludzka; bron Boze! Chcialem was zabawic, Chcialem wam komedyje niby to wyprawic, Wznowic koncept, ktory ja lat temu czterdziescie Wymyslilem - przedziwny! Wy mlodzi jestescie, Nie pamietacie o nim; lecz za moich czasow, Glosny byl od tej puszczy do poleskich lasow. Domeyki i Doweyki wszystkie sprzeciwienstwa Pochodzily, rzecz dziwna, z nazwisk podobienstwa Bardzo niewygodnego. Bo gdy w czas sejmikow, Przyjaciele Doweyki skarbili stronnikow, Szepnal ktos do szlachcica: "Daj kreske Doweyce". A ten, nie doslyszawszy, dal kreske Domeyce. Gdy na uczcie wniosl zdrowie marszalek Rupejko: "Wiwat Doweyko!" - drudzy krzykneli: "Domeyko!" A kto siedzial posrodku, nie trafil do ladu, Zwlaszcza przy niewyraznej mowie w czas obiadu. Gorzej bylo. Raz w Wilnie jakis szlachcic pjany Bil sie w szable z Domeyka i dostal dwie rany; Potem ow szlachcic, z Wilna wracajac do domu, Dziwnym trafem z Doweyka zjechal sie u promu. Gdy wiec na jednym promie plyneli Wilejka, Pyta sasiada, kto on? odpowie: Doweyko - Nie czekajac, dobywa rapier spod kirejki: Czach, czach! i za Domeyke podcial was Doweyki. Wreszcie, jak na dobitke, trzeba jeszcze bylo, Zeby na polowaniu tak sie wydarzylo, Ze stali blisko siebie oba imiennicy, I do jednej strzelili razem niedzwiedzicy. Prawda, ze po ich strzale upadla bez duchu; Ale juz pierwej niosla z dziesiatek kul w brzuchu. Strzelby z jednym kalibrem mialo wiele osob: Kto zabil niedzwiedzice? dojdzze! jaki sposob? Tu juz krzykneli: "Dosyc! Trzeba raz rzecz skonczyc, Bog nas czy diabel zlaczyl, trzeba sie rozlaczyc; Dwoch nas jak dwoch slonc pono zanadto na swiecie!" A wiec do szerpentynek i staja na mecie. Oba szanowni ludzie; co ich szlachta godza, To oni na sie jeszcze zapalczywiej godza. Zmienili bron: od szabel szlo na pistolety; Staja, krzyczym, ze nadto przyblizyli mety; Oni na zlosc, przysiegli przez niedzwiedzia skore Strzelac sie: smierc niechybna! prawie rura w rure. Oba tego strzelali - "Sekunduj, Hreczecha!" "Zgoda - rzeklem - niech zaraz dol wykopie klecha: Bo taki spor nie moze skonczyc sie na niczym; Lecz bijcie sie szlacheckim trybem, nie rzezniczym. Dosyc juz mety zblizac, widze, zescie zuchy; Chcecie strzelac sie, rury oparlszy na brzuchy? Ja nie pozwole. Zgoda, ze na pistolety; Lecz strzelac sie nie z dalszej ani z blizszej mety, Jak przez skore niedzwiedzia. Ja rekami memi Jako sekundant skore rozciagne na ziemi, I ja sam was ustawie: Wasc po jednej stronie Stanie na koncu pyska, a Wasc na ogonie". "Zgoda!" - wrzasli; czas? - jutro; miejsce? - karczma Usza. Rozjechali sie. Ja zas do Wirgilijusza..." Tu Wojskiemu przerwal krzyk: "Wyczha!" Tuz spod koni Smyknal szarak; juz Kusy, juz go Sokol goni. Psy wzieto na oblawe wiedzac, ze z powrotem Na polu latwo mozna napotkac sie z kotem; Bez smyczy szly przy koniach; gdy kota spostrzegly, Wprzod nim strzelcy poszczuli, juz za nim pobiegly. Rejent tez i Asesor chcieli konmi natrzec; Lecz Wojski wstrzymal krzyczac: "Wara! stac i patrzec! Nikomu krokiem ruszyc z miejsca nie dozwole; Stad widzim wszyscy dobrze, zajac idzie w pole". W istocie, kot czul z tylu mysliwych i psiarnie, Rwal w pole, sluchy wytknal jak dwa rozki sarnie, Sam szarzal sie nad rola dlugi, wyciagniety, Skoki pod nim sterczaly jakby cztery prety, Rzeklbys, ze ich nie rusza, tylko ziemie traca Po wierzchu, jak jaskolka wode calujaca. Pyl za nim, psy za pylem; z daleka sie zdalo, Ze zajac, psy i charty jedne tworza cialo: Jakby jakas przez pole suwala sie zmija, Kot jak glowa, pyl z tylu jakby modra szyja, A psami jak podwojnym ogonem wywija. Rejent, Asesor patrza, otworzyli usta, Dech wstrzymali. Wtem Rejent pobladnal jak chusta, Zbladl i Asesor; widza... fatalnie sie dzieje: Owa zmija im dalej, tym bardziej dluzeje, Juz rwie sie wpol, juz znikla owa szyja pylu, Glowa juz blisko lasu, ogony, gdzie z tylu! Glowa niknie; raz jeszcze jakby kto kutasem Mignal: w las wpadla; ogon urwal sie pod lasem. Biedne psy, oglupiale, biegaly pod gajem, Zdawaly sie naradzac, oskarzac nawzajem. Wreszcie wracaja, z wolna skaczac przez zagony, Spuscily uszy, tula do brzucha ogony I przybieglszy, ze wstydu nie smieja wzniesc oczu, I zamiast isc do panow, staly na uboczu. Rejent spuscil ku piersiom zasepione czolo, Asesor rzucal okiem, ale niewesolo; Potem zaczeli oba sluchaczom wywodzic: Jak ich charty bez smycza nie nawykly chodzic, Jak kot znienacka wypadl, jak zle byl poszczuty Na roli, gdzie psom chyba trzeba by wdziac buty, Tak pelno wszedzie glazow i ostrych kamieni... Madrze rzecz wyluszczali szczwacze doswiadczeni; Mysliwi z tych mow wiele mogliby korzystac, Lecz nie sluchali pilnie. Ci zaczeli swistac, Ci smiac sie w glos, ci, majac niedzwiedzia w pamieci, Gadali o nim, swieza oblawa zajeci. Wojski ledwie raz okiem za zajacem rzucil; Widzac, ze uciekl, glowe obojetnie zwrocil I konczyl rzecz przerwana: "Na czym wiec stanalem? Aha! na tym, ze obu za slowo ujalem, Iz beda strzelali sie przez niedzwiedzia skore... Szlachta w krzyk: "To smierc pewna! Prawie rura w rure!" A ja w smiech. Bo mnie uczyl moj przyjaciel Maro, Ze skora zwierza nie jest lada jaka miara. Wszak wiecie wacpanowie, jak krolowa Dydo Przyplynela do Libow i tam z wielka bieda Wytargowala sobie taki ziemi kawal, Ktory by sie wolowa skora nakryc dawal: Na tym kawalku ziemi stanela Kartago! Wiec ja to sobie w nocy rozbieram z uwaga. Ledwie dnialo, juz z jednej strony taradejka Jedzie Doweyko, z drugiej na koniu Domeyko. Patrza, az tu przez rzeke lezy most kosmaty, Pas ze skory niedzwiedziej, porznietej na szmaty. Postawilem Doweyke na zwierza ogonie Z jednej strony, Domeyke zas po drugiej stronie: "Pukajcie teraz - rzeklem - choc przez cale zycie, Lecz poty was nie spuszcze, az sie pogodzicie". Oni w zlosc; a tu szlachta kladnie sie na ziemi Od smiechu, a ja z ksiedzem slowy powaznemi Nuz im z Ewangelii, z statutow dowodzic; Nie ma rady: smieli sie i musieli zgodzic. Spor ich potem w dozgonna przyjazn sie zamienil, I Doweyko sie z siostra Domeyki ozenil; Domeyko pojal siostre szwagra, Doweykowne, Podzielili majatek na dwie czesci rowne, A w miejscu, gdzie sie zdarzyl tak dziwny przypadek, Pobudowawszy karczme, nazwali Niedzwiadek". Wojski, chlubnie skonczywszy lowy, wraca z boru, A Telimena w glebi samotnego dworu Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma, Siedzi z zalozonymi na piersiach rekoma, Lecz mysla goni zwierzow dwoch; szuka sposobu, Jak by razem obsaczyc i ulowic obu: Hrabie i Tadeusza. Hrabia panicz mlody, Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody, Juz troche zakochany: coz? moze sie zmienic! Potem, czy szczerze kocha? czy sie zechce zenic? Z kobieta kilku laty starsza! niebogata! Czy mu krewni pozwola? co swiat powie na to? Telimena, tak myslac, z sofy sie podniosla I stanela na palcach: rzeklbys, ze podrosla; Odkryla nieco piersi, wygiela sie bokiem, I sama siebie pilnym obejrzala okiem, I znowu zapytala o rade zwierciadla; Po chwili wzrok spuscila, westchnela i siadla. Hrabia pan! zmienni w gustach sa ludzie majetni! Hrabia blondyn... blondyni nie sa zbyt namietni! A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chlopczyna! Prawie dziecko! raz pierwszy kochac sie zaczyna! Pilnowany, nielacno zerwie pierwsze zwiazki; Przy tym dla Telimeny ma juz obowiazki... Mezczyzni, poki mlodzi, chociaz w myslach zmienni, W uczuciach sa od dziadow stalsi, bo sumienni. Dlugo serce mlodzienca, proste i dziewicze, Chowa wdziecznosc za pierwsze milosci slodycze! Ono rozkosz i wita, i zegna z weselem, Jak skromna uczte, ktora dzielim z przyjacielem. Tylko stary pjanica, gdy juz spali trzewa, Brzydzi sie trunkiem, ktorym nazbyt sie zalewa. Wszystko to Telimena dokladnie wiedziala, Bo i rozum, i wielkie doswiadczenie miala. Lecz co powiedza ludzie?... Mozna im zejsc z oczu, W inne strony wyjechac, mieszkac na uboczu Lub, co lepsza, wyniesc sie calkiem z okolicy, Na przyklad zrobic mala podroz do stolicy, Mlodego chlopca na swiat wielki wyprowadzic, Kroki jego kierowac, pomagac mu, radzic, Serce mu ksztalcic, miec w nim przyjaciela, brata, Nareszcie - uzyc swiata poki sluza lata!... Tak myslac, po alkowie smialo i wesolo Przeszla sie kilka razy. Znow spuscila czolo. Warto by tez pomyslic o Hrabiego losie... Czyby sie nie udalo podsunac mu Zosie? Niebogata: lecz za to urodzeniem rowna, Z domu senatorskiego, jest dygnitarzowna. Jezeliby do skutku przyszlo ozenienie, Telimena w ich domu mialaby schronienie Na przyszlosc; krewna Zosi i Hrabiego swatka, Dla mlodego malzenstwa bylaby jak matka. Po tej z soba odbytej, stanowczej naradzie, Wola przez okno Zosie, bawiaca sie w sadzie. Zosia w porannym stroju i z glowa odkryta Stala, trzymajac w reku podniesione sito; Do nog jej bieglo ptastwo. Stad kury szurpate Tocza sie klebkiem; stamtad kogutki czubate, Wstrzasajac koralowe na glowach szyszaki I wioslujac skrzydlami przez bruzdy i krzaki, Szeroko wyciagaja ostrozaste piety; Za nimi z wolna indyk sunie sie odety Sarkajac na gderanie swej krzykliwej zony; Owdzie pawie jak tratwy dlugimi ogony Steruja sie po lace, a gdzieniegdzie z gory Upada jak kisc sniegu golab srebrnopiory. W posrodku zielonego okregu murawy, Sciska sie okrag ptastwa, krzykliwy, ruchawy, Opasany golebi sznurem, na ksztalt wstegi Bialej, srodkiem pstrokaty w gwiazdy, w cetki, w pregi. Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali Wznosza sie z gestwi pierza jak ryby spod fali, Wysuwaja sie szyje i w ruchach lagodnych Chwieja sie ciagle na ksztalt tulipanow wodnych; Tysiace oczu jak gwiazd blyskaja ku Zosi. Ona w srodku wysoko nad ptastwem sie wznosi; Sama biala i w dluga bielizne ubrana Kreci sie, jak bijaca srod kwiatow fontanna; Czerpie z sita i sypie na skrzydla i glowy, Reka jak perly biala, gesty grad perlowy Krup jeczmiennych. To ziarno godne panskich stolow, Robi sie dla zaprawy litewskich rosolow; Zosia je wykradajac z szafy ochmistrzyni Dla swego drobiu, szkode w gospodarstwie czyni. Uslyszala wolanie: "Zosiu!" To glos cioci! Sypnela razem ptastwu ostatek lakoci, A sama krecac sito, jako tanecznica Bebenek, i w takt bijac, swawolna dziewica Jela skakac przez pawie, golebie i kury: Zmieszane ptastwo tlumnie furknelo do gory. Zosia, stopami ledwie dotykajac ziemi, Zdawala sie najwyzej bujac miedzy niemi; Przodem golebie biale, ktore w biegu ploszy, Lecialy jak przed wozem bogini rozkoszy. Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpadla, I na kolanach ciotki zadyszana siadla; Telimena, calujac i glaszczac pod brode, Z radoscia zwaza dziecka zywosc i urode (Bo prawdziwie kochala swa wychowanice). Ale znowu powaznie nastroila lice, Wstala i przechodzac sie wszerz i wzdluz alkowy, Dzierzac palec przy ustach, tymi rzekla slowy: "Kochana Zosiu, juz tez calkiem zapominasz I na stan, i na wiek twoj: wszak to dzis zaczynasz Rok czternasty. Czas rzucic indyki i kurki; Fi! to godna zabawka dygnitarskiej corki! I z umurzana dziatwa chlopska juz do woli Napiescilas sie! Zosiu, patrzac serce boli: Opalilas okropnie plec, czysta Cyganka, A chodzisz i ruszasz sie jak parafijanka. Juz ja temu wszystkiemu na przyszlosc zaradze; Od dzis zaczne, dzis ciebie na swiat wyprowadze, Do salonu, do gosci - gosci mamy sila; Patrzajzez, azebys mnie wstydu nie zrobila". Zosia skoczyla z miejsca i klasnela w dlonie, I ciotce zawisnawszy oburacz na lonie, Plakala i smiala sie na przemian z radosci. "Ach ciociu, juz tak dawno nie widzialam gosci! Od czasu, jak tu zyje z kury i indyki, Jeden gosc, co widzialam, to byl golab dziki. Juz mi troszeczke nudno tak siedziec w alkowie; Pan Sedzia nawet mowi, ze to zle na zdrowie". "Sedzia! - przerwala ciotka - ciagle mi dokuczal Zeby cie na swiat wywiesc, ciagle pod nos mruczal Ze juz jestes dorosla: sam nie wie, co plecie, Dziadus, nigdy na wielkim niebywaly swiecie. Ja wiem lepiej, jak dlugo trzeba sie sposobic Panience, by wyszedlszy na swiat efekt zrobic. Wiedz Zosiu, ze kto rosnie na widoku ludzi, Choc piekny, choc rozumny, efektow nie wzbudzi, Gdy go wszyscy przywykna widziec od malenka; Lecz niechaj uksztalcona, dorosla panienka, Nagle ni stad, ni zowad przed swiatem zablysnie, Wtenczas kazdy sie do niej przez ciekawosc cisnie, Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uwaza, Slowa jej podsluchiwa i drugim powtarza; A kiedy wejdzie w mode raz mloda osoba, Kazdy ja chwalic musi, choc i nie podoba. Znalezc sie, spodziewam sie, ze umiesz: w stolicy Uroslas; choc dwa lata mieszkasz w okolicy, Nie zapomnialas jeszcze calkiem Petersburka. No, Zosiu, toalete rob, dostan tam z biurka, Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania. Spiesz sie, bo lada chwila wroca z polowania". Wezwano pokojowe i sluzaca dziewke, W naczynie srebrne wody wylano konewke. Zosia, jak wrobel w piasku, trzepioce sie, myje Z pomoca slugi rece, oblicze i szyje. Telimena otwiera petersburskie sklady, Dobywa flaszki perfum, sloiki pomady, Pokrapia Zosie wkolo wyborna perfuma, (Won napelnila izbe) wlos namaszcza guma. Zosia kladnie ponczoszki biale, azurowe, I trzewiki warszawskie biale, atlasowe. Tymczasem pokojowa sznurowala stanik, Potem rzucila na gors pannie pudermanik; Zaczeto przypieczone zbierac papiloty, Pukle, ze nazbyt krotkie, uwito w dwa sploty, Zostawujac na czole i skroniach wlos gladki; Pokojowa zas swiezo zebrane blawatki Uwiazawszy w plecionke daje Telimenie, Ta ja do glowy Zosi przyszpila uczenie, Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych wlosow Odbijal bardzo pieknie, jak od zboza klosow! Zdjeto puderman, cale ubranie gotowe. Zosia biala sukienke wrzucila przez glowe, Chusteczke batystowa biala w reku zwija, I tak cala wyglada biala jak lilija. Poprawiwszy raz jeszcze i wlosow, i stroju, Kazano jej wzdluz i wszerz przejsc sie po pokoju. Telimena uwaza znawczyni oczyma, Musztruje siostrzenice, gniewa sie i zzyma; Az na dygnienie Zosi krzyknela z rozpaczy: "Ja nieszczesliwa! Zosiu, widzisz co to znaczy Zyc z gesmi, z pastuchami! Tak nogi rozszerzasz Jak chlopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz, Czysta rozwodka!... Dygnij, patrz, jaka niezwinna!" "Ach ciociu - rzekla smutnie Zosia - coz ja winna! Ciotka mnie zamykala; nie bylo z kim tanczyc, Lubilam z nudy ptastwo pasc i dzieci nianczyc. Ale poczekaj ciociu, niech no sie pobawie Troche z ludzmi, obaczysz, jak sie ja poprawie". "Juz - rzekla ciotka - z dwojga zlego, lepiej z ptastwem, Niz z tym, co u nas dotad goscilo plugastwem; Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywal: Pleban, co pacierz mruczal lub w warcaby grywal, I palestra z fajkami! To mi kawalery! Nabralabys sie od nich pieknej manijery. Teraz to pokazac sie jest przynajmniej komu, Mamy przeciez uczciwe towarzystwo w domu. Uwazaj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia mlody, Pan dobrze wychowany, krewny wojewody, Pamietaj byc mu grzeczna". Slychac rzenie koni I gwar mysliwcow; juz sa pod brama: to oni! Wziawszy Zosie pod reke pobiegla do sali. Mysliwi na pokoje jeszcze nie wchadzali; Musieli po komnatach odmieniac swa odziez, Nie chcac wnisc do dam w kurtkach. Pierwsza wpadla mlodziez, Pan Tadeusz i Hrabia, co zywo przebrani. Telimena sprawuje obowiazki pani, Wita wchodzacych, sadza, rozmowa zabawia, I siostrzenice wszystkim z kolei przedstawia: Naprzod Tadeuszowi, jako krewna bliska. Zosia grzecznie dygnela, on sklonil sie nisko, Chcial cos do niej przemowic, juz usta otworzyl: Ale spojrzawszy w oczy Zosi, tak sie strwozyl, Ze stojac niemy przed nia, to plonal, to bladnal; Co bylo w jego sercu, on sam nie odgadnal. Uczul sie nieszczesliwym bardzo - poznal Zosie! Po wzroscie i po wlosach swiatlych, i po glosie; Te kibic i te glowke widzial na parkanie, Ten wdzieczny glos zbudzil go dzis na polowanie. Az Wojski Tadeusza wyrwal z zamieszania; Widzac, ze bladnie i ze na nogach sie slania, Radzil mu odejsc do swej izby dla spoczynku. Tadeusz stanal w kacie, wsparl sie na kominku, Nic nie mowiac - szerokie, obledne zrenice Obracal to na ciotke, to na siostrzenice. Dostrzegla Telimena, iz pierwsze spojrzenie Zosi tak wielkie na nim zrobilo wrazenie; Nie odgadla wszystkiego, przeciez pomieszana Bawi gosci, a z oczu nie spuszcza mlodziana. Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega: Czy zdrow? dlaczego smutny? pyta sie, nalega, Napomyka o Zosi, zaczyna z nim zarty; Tadeusz nieruchomy, na lokciu oparty, Nic nie gadajac marszczyl brwi i usta krzywil: Tym bardziej Telimene pomieszal i zdziwil. Zmienila wiec natychmiast twarz i ton rozmowy, Powstala zagniewana, i ostrymi slowy Poczela nan przymowki sypac i wyrzuty. Porwal sie i Tadeusz jak zadlem ukluty, Spojrzal krzywo, nie mowiac ani slowa, splunal, Krzeslo noga odepchnal i z pokoju runal, Trzasnawszy drzwi za soba. Szczesciem, ze tej sceny Nikt z gosci nie uwazal oprocz Telimeny. Wyleciawszy przez brame, biegl prosto na pole. Jak szczupak, gdy mu oscien skros piersi przekole, Pluska sie i nurtuje, myslac ze uciecze, Ale wszedzie zelazo i sznur z soba wlecze: Tak i Tadeusz ciagnal za soba zgryzoty, Suwajac sie przez rowy i skaczac przez ploty, Bez celu i bez drogi; az niemalo czasu Nablakawszy sie, w koncu wszedl w glebine lasu I trafil, czy umyslnie, czyli tez przypadkiem, Na wzgorek, co byl wczora szczescia jego swiadkiem, Gdzie dostal ow bilecik, zadatek kochania, Miejsce, jak wiemy, zwane *Swiatynia dumania*. Gdy okiem wkolo rzuca, postrzega: to ona! Telimena, samotna, w myslach pograzona, Od wczorajszej postacia i strojem odmienna, W bieliznie, na kamieniu, sama jak kamienna; Twarz schylona w otwarte utulila dlonie, Choc nie slyszysz szlochania, znac, ze we lzach tonie. Daremnie bronilo sie serce Tadeusza; Ulitowal sie, uczul ze go zal porusza. Dlugo pogladal niemy, ukryty za drzewem, Na koniec westchnal i rzekl sam do siebie z gniewem: "Glupi! coz ona winna, ze sie ja pomylil?" Wiec z wolna glowe ku niej zza drzewa wychylil - Gdy nagle Telimena zrywa sie z siedzenia, Rzuca sie w prawo, w lewo, skacze skros strumienia, Rozkrzyzowana, z wlosem rozpuszczonym, blada, Pedzi w las, podskakuje, przykleka, upada, I nie mogac juz powstac, kreci sie po darni; Widac z jej ruchow, w jakiej strasznej jest meczarni: Chwyta sie za piers, szyje, za stopy, kolana. Skoczyl Tadeusz myslac, ze jest pomieszana Lub ma wielka chorobe. Lecz z innej przyczyny Pochodzily te ruchy. U bliskiej brzeziny Bylo wielkie mrowisko. Owad gospodarny Snul sie wkolo po trawie, ruchawy i czarny. Nie wiedziec, czy z potrzeby czy z upodobania, Lubil szczegolnie zwiedzac *Swiatynie dumania*; Od stolecznego wzgorka az po zrodla brzegi Wydeptal droge, ktora wiodl swoje szeregi. Nieszczesciem, Telimena siedziala srod drozki: Mrowki, znecone blaskiem bieluchnej ponczoszki, Wbiegly, gesto zaczely laskotac i kasac, Telimena musiala uciekac, otrzasac, Na koniec na murawie siasc i owad lowic. Nie mogl jej swej pomocy Tadeusz odmowic: Oczyszczajac sukienke, az do nog sie znizyl, Usta trafem ku skroniom Telimeny zblizyl - W tak przyjaznej postawie, choc nic nie mowili O rannych klotniach swoich, przeciez sie zgodzili; I nie wiedziec, jak dlugo trwalaby rozmowa, Gdyby ich nie przebudzil dzwonek z Soplicowa - Haslo wieczerzy. Pora powracac do domu, Zwlaszcza ze slychac bylo opodal trzask lomu. Moze szukaja? razem wracac nie wypada; Wiec Telimena w prawo pod ogrod sie skrada, A Tadeusz na lewo biegl do wielkiej drogi. Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi: Telimenie zdalo sie, ze raz spoza krzaka Blysla zakapturzona, chuda twarz Robaka; Tadeusz widzial dobrze, jak mu raz i drugi Pokazal sie na lewo cien bialy i dlugi, Co to bylo, nie wiedzial, ale mial przeczucie, Ze to byl Hrabia w dlugim, angielskim surducie. Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy, Nie dbajac na wyrazne Sedziego zakazy, W niebytnosc panstwa znowu do zamku szturmowal, I kredens don (jak mowi) zaintromitowal. Goscie weszli w porzadku i staneli kolem; Podkomorzy najwyzsze bral miejsce za stolem: Z wieku mu i z urzedu ten zaszczyt nalezy, Idac klanial sie damom, starcom i mlodziezy; Kwestarz nie byl u stolu; miejsce bernardyna, Po prawej stronie meza, ma Podkomorzyna, Sedzia, kiedy juz gosci jak trzeba ustawil, Zegnajac po lacinie, stol poblogoslawil. Mezczyznom dano wodke; za czym wszyscy siedli, I chlodnik zabielany milczac zwawo jedli. Po chlodniku szly raki, kurczeta, szparagi, W towarzystwie kielichow wegrzyna, malagi. Jedza, pija, a milcza wszyscy. Nigdy pono, Od czasu jako mury zamku podzwigniono, Ktory uraczal hojnie tylu szlachty bratow, Tyle wesolych slyszal i odbil wiwatow, Nie pamietano takiej posepnej wieczerzy; Tylko pukanie korkow i brzeki talerzy, Odbijala zamkowa sien wielka i pusta: Rzeklbys, iz zly duch gosciom zasznurowal usta. Mnogie byly powody milczenia. Mysliwi Powrocili z ostepu dosyc gadatliwi, Lecz gdy zapal ochlonal, myslac nad oblawa, Postrzegaja, ze wyszli z niej z niewielka slawa: Trzebaz bylo, azeby jeden kaptur popi, Wyrwawszy sie Bog wie skad, jak Filip z konopi, Przepisal wszystkich strzelcow powiatu? O wstydzie! Coz o tym beda gadac w Oszmianie i Lidzie, Ktore od wiekow walcza z tutejszym powiatem O pierwszenstwo w strzelectwie? Myslili wiec nad tem. Zas Asesor i Rejent, procz wspolnych niecheci, Swieza hanbe swych chartow mieli na pamieci. W oczach im stoi niecny kot: skoki wyciaga, I omykiem spod gaju kiwajac uraga, I tym omykiem cwiczy po sercach jak biczem... Siedzieli z pochylonym ku misie obliczem. Asesor nowe jeszcze mial powody zalow, Patrzac na Telimene i na swych rywalow. Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem, Pomieszana, zaledwie smie nan rzucic okiem; Chciala zasepionego Hrabiego zabawic, Wyzwac w dluzsza rozmowe, w lepszy humor wprawic; Bo Hrabia dziwnie kwasny powrocil z przechadzki A raczej, jako myslil Tadeusz, z zasadzki. Sluchajac Telimeny, czolo podniosl hardo, Brwi zmarszczyl, spojrzal na nia ledwie nie z pogarda; Potem przysiadl sie, jak mogl najblizej, do Zosi, Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi, Prawi tysiac grzecznosci, klania sie, usmiecha, Czasem oczy wywraca i gleboko wzdycha. Widac przeciez, pomimo tak zreczne ludzenie, Ze umizgal sie tylko na zlosc Telimenie: Bo glowe odwracajac, niby nieumyslnie, Coraz ku Telimenie groznym okiem blysnie. Telimena nie mogla pojac, co to znaczy; Ruszywszy ramionami, myslila: dziwaczy! Wreszcie nowym zalotom Hrabiego dosc rada, Zwrocila sie do swego drugiego sasiada. Tadeusz tez posepny, nic nie jadl, nic nie pil, Zdawal sie sluchac rozmow, oczy w talerz wlepil; Telimena mu leje wino, on sie gniewa Na natretnosc; pytany o zdrowie - poziewa. Ma za zle (tak sie zmienil jednego wieczora), Ze Telimena zbytnie do zalotow skora; Gorszy sie, ze jej suknia tak wcieta gleboko, Nieskromnie - a dopiero, kiedy podniosl oko! Az przelakl sie; bystrzejsze teraz mial zrenice. Ledwie spojrzal w rumiane Telimeny lice, Odkryl od razu wielka, straszna tajemnice - Przebog! narozowana! Czy roz w zlym gatunku, Czy jakos na obliczu przetarl sie z trafunku: Gdzieniegdzie zrzednial, na wskros grubsza plec odslania... Moze to sam Tadeusz, w *Swiatyni dumania*, Rozmawiajac za blisko, omusknal z bielidla Karmin lzejszy od pylkow motylego skrzydla; Telimena wracala nazbyt spieszno z lasu, I poprawic kolory swe nie miala czasu: Okolo ust szczegolnie widne byly piegi. Nuz oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi, Odkrywszy jedna zdrade, poczna w kolej zwiedzac Reszte wdziekow i wszedzie jakis falsz wysledzac: Dwoch zebow brakuje w ustach; na czole, na skroni Zmarszczki; tysiac zmarszczkow pod broda sie chroni! Niestety! Czul Tadeusz, jak jest niepotrzebnie Rzecz piekna nazbyt scisle zwazac; jak haniebnie, Byc szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie, Odmieniac smak i serce - lecz ktoz sercem wladnie? Darmo chce brak milosci zastapic sumnieniem, Chlod duszy ogrzac znowu jej wzroku promieniem: Juz ten wzrok, jako ksiezyc swiatly a bez ciepla, Blyskal po wierzchu duszy, ktora do dna krzepla. Takie robiac sam w sobie wyrzuty i skargi, Pochylil w talerz glowe, milczal i gryzl wargi. Tymczasem zly duch nowa pokusa go wabi, Podsluchiwac, co Zosia mowila do Hrabi. Dziewczyna, uprzejmoscia Hrabiego ujeta, Zrazu rumienila sie, spusciwszy oczeta, Potem smiac sie zaczeli, w koncu rozmawiali O jakims niespodzianym w ogrodzie spotkaniu, O jakims po lopuchach i grzedach stapaniu, Tadeusz, wyciagnawszy co najdluzej uszy, Polykal gorzkie slowa i przetrawial w duszy. Okropna mial biesiade. Jak w ogrodzie zmija Dwoistym zadlem ziolo zatrute wypija, Potem skreci sie w klebek i na drodze legnie, Grozac stopie, co na nia nieostroznie biegnie: Tak Tadeusz, opily trucizna zazdrosci, Zdawal sie obojetny, a pekal ze zlosci. W najweselszym zebraniu, niech sie kilku gniewa, Zaraz sie ich ponurosc na reszte rozlewa: Strzelcy dawniej milczeli; druga stolu strona Umilkla, Tadeusza zolcia zarazona. Nawet pan Podkomorzy nadzwyczaj ponury, Nie mial ochoty gadac, widzac swoje cory, Posazne i nadobne panny, w wieku kwiecie, Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie, Milczace, zaniedbane od milczacej mlodzi. Goscinnego Sedziego rowniez to obchodzi; Wojski zas, uwazajac ze tak wszyscy milcza, Nazywal te wieczerze nie polska, lecz wilcza. Hreczecha na milczenie mial sluch bardzo czuly. Sam gaweda, i lubil niezmiernie gaduly. Nie dziw! Ze szlachta strawil zycie na biesiadach, Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach: Przywykl, zeby mu zawsze cos bebnilo w uchu, Nawet wtenczas, gdy milczal lub z placka za mucha Skradal sie, lub zamknawszy oczy siadal marzyc; W dzien szukal rozmow, w nocy musiano mu gwarzyc Pacierze rozancowe albo gadac bajki. Stad tez nieprzyjacielem zabitym byl fajki, Wymyslonej od Niemcow, by nas zcudzoziemczyc; Mawial: Polske oniemic, jest to Polske zniemczyc. Starzec, wiek przegwarzywszy, chcial spoczywac w gwarze; Milczenie go budzilo ze snu: tak mlynarze, Uspieni kol turkotem, ledwie stana osie, Budza sie krzyczac z trwoga: "A slowo stalo sie..." Wojski uklonem dawal znak Podkomorzemu, A reka od ust lekko skinal ku Sedziemu, Proszac o glos. Panowie na ten uklon niemy Odklonili sie oba, co znaczy: prosiemy. Wojski zagail. "Smialbym upraszac mlodziezy, Azeby po staremu bawic u wieczerzy, Nie milczec i zuc: czy my ojce kapucyni? Kto milczy miedzy szlachta, to wlasnie tak czyni, Jako mysliwiec, ktory naboj rdzawi w strzelbie. Dlatego ja rozmownosc naszych przodkow wielbie: Po lowach szli do stolu, nie tylko by jadac, Ale aby nawzajem mogli sie wygadac, Co kazdy mial na sercu; nagany, pochwaly Strzelcow i oblawnikow, ogary, wystrzaly Wywolywano na plac; powstawala wrzawa, Mila uchu mysliwcow jak druga oblawa. Wiem, wiem, o co wam idzie. Ta czarnych trosk chmura Pono z Robakowego wzniosla sie kaptura! Wstydzicie sie swych pudel! Niech was wstyd nie pali: Znalem mysliwych lepszych od was, a chybiali; Trafiac, chybiac, poprawiac, to kolej strzelecka. Ja sam, chociaz ze strzelba wlocze sie od dziecka, Chybialem; chybial slawny ow strzelec Tuloszczyk, Nawet nie zawsze trafial pan Rejtan nieboszczyk. O Rejtanie opowiem pozniej. Co sie tycze Wypuszczenia z oblawy, ze oba panicze Zwierzowi jak nalezy kroku nie dostali, Choc mieli oszczep w reku: tego nikt nie chwali Ani gani. Bo zmykac, majac naboj w rurze, Znaczylo po staremu byc tchorzem nad tchorze; Toz wystrzelic na oslep (jak to robi wielu), Nie przypusciwszy zwierza, nie wziawszy do celu, Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy, Kto przypusci do siebie zwierza jak nalezy, Jesli chybil, cofnac sie moze bez sromoty, Albo walczyc oszczepem - lecz z wlasnej ochoty, A nie z musu: gdyz oszczep strzelcom poruczony Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony. Tak bylo po staremu. A wiec mnie zawierzcie, I waszej rejterady do serca nie bierzcie, Kochany Tadeuszku i wielmozny grafie; Ilekroc zas wspomnicie o dzisiejszym trafie, Wspomnijcie tez starego Wojskiego przestroge: Nigdy jeden drugiemu nie zachodzic w droge, Nigdy we dwoch nie strzelac do jednej zwierzyny". Wlasnie Wojski wymawial to slowo: *zwierzyny*, Gdy Asesor polgebkiem podszepnal: *dziewczyny*; "Brawo!" krzyknela mlodziez, powstal szmer i smiechy; Powtarzano z kolei przestroge Hreczechy, Mianowicie ostatnie slowo; ci *zwierzyny*, A drudzy, w glos smiejac sie, krzyczeli: *dziewczyny*. Rejent szepnal: *kobiety*, Asesor: *kokiety*, Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety. Nie myslil wcale Wojski przymawiac nikomu, Ani uwazal, co tam szepcza po kryjomu; Rad bardzo, ze mogl damy i mlodziez rozsmieszyc, Zwrocil sie ku mysliwcom, chcac i tych pocieszyc; I zaczal, nalewajac sobie kielich wina: "Nadaremnie oczyma szukam bernardyna; Chcialbym mu opowiedziec wypadek ciekawy, Podobny do zdarzenia dzisiejszej oblawy. Klucznik mowil, ze tylko znal jednego czleka, Co tak celnie jak Robak mogl strzelic z daleka; Ja zas znalem drugiego: rownie trafnym strzalem Ocalil on dwoch panow; sam ja to widzialem, Kiedy do nalibockich zaciagneli lasow Tadeusz Rejtan posel i ksiaze Denassow. Nie zazdroscili slawie szlachcica panowie; Owszem, u stolu pierwsi wniesli jego zdrowie, Nadawali mu wielkich prezentow bez liku, I skore zabitego dzika. O tym dziku I o strzale, powiem wam jak naoczny swiadek: Bo to byl dzisiejszemu podobny przypadek, A zdarzyl sie najwiekszym strzelcom za mych czasow, Poslowi Rejtanowi i ksieciu Denassow". A wtem ozwal sie Sedzia nalewajac czasze: "Pije zdrowie Robaka, Wojski, w rece wasze! Jesli datkiem nie mozem kwestarza zbogacic, Postaramy sie przeciez za proch mu zaplacic: Ureczamy, ze niedzwiedz zabity dzis w boru Przez dwa lata wystarczy na kuchnie klasztoru. Lecz skory ksiedzu nie dam: lub gwaltem zabiore, Albo ja mnich ustapic musi przez pokore, Albo ja kupie chocby dziesiatkiem soboli. Skora ta rozrzadzimy wedle naszej woli: Pierwszy wieniec i slawe juz wzial sluga bozy; Skore jasnie wielmozny pan nasz Podkomorzy Temu da, kto na druga nagrode zasluzyl". Podkomorzy pogladzil czolo i brwi zmruzyl; Strzelcy zaczeli szemrac, kazdy cos powiadal: Tamten jak zwierza znalazl, ten jak rane zadal, Tamten psiarnie zawolal, ow zwierza nawrocil Znowu w ostep. Asesor z Rejentem sie klocil, Jeden wielbiac przymioty swojej Sanguszkowki, Drugi balabanowskiej swej Sagalasowki. "Sedzio sasiedzie - wreszcie wyrzekl Podkomorzy - Pierwsza nagrode slusznie zyskal sluga bozy; Lecz nielacno rozsadzic, kto jest po nim drugi, Bo wszyscy zdaja mi sie miec rowne zaslugi, Wszyscy rowni zrecznoscia, biegloscia i mestwem. Przeciez dwoch dzis odznaczyl los niebezpieczenstwem. Dwaj byli niedzwiedziego najblizsi pazura: Tadeusz i pan Hrabia; im nalezy skora. Pan Tadeusz ustapi (jestem tego pewny), Jako mlodszy i jako gospodarza krewny; Wiec spolia opima wezmiesz, mosci Hrabia: Niech ten lup twa strzelecka komnate ozdabia, Niechaj pamiatka bedzie dzisiejszej zabawy, Godlem szczescia lowczego, bodzcem przyszlej slawy". Umilknal wesol, myslac, ze Hrabie ucieszyl; Nie wiedzial, jak bolesnie serce jego przeszyl. Bo Hrabia, na strzeleckiej komnaty wspomnienie, Mimowolnie wzrok podniosl: a te lby jelenie, Te galeziste rogi, jakby las wawrzynow Zasiany reka ojcow na wience dla synow, Te rzedami portretow zdobione filary, Ten w sklepieniu blyszczacy herb Polkozic stary, Ozwaly sie don zewszad glosami przeszlosci. Zbudzil sie z marzen, wspomnial gdzie, u kogo gosci: Dziedzic Horeszkow, gosciem srod swych wlasnych progow, Biesiadnikiem Soplicow, swych odwiecznych wrogow! A przy tym zawisc, ktora czul dla Tadeusza, Tym mocniej Hrabie przeciw Soplicom porusza. Rzekl wiec z gorzkim usmiechem: "Moj domek zbyt maly, Nie ma godnego miejsca na dar tak wspanialy; Niech lepiej niedzwiedz czeka posrod tych rogaczy, Az mi go Sedzia razem z zamkiem oddac raczy". Podkomorzy zgadujac, na co sie zanosi, Zadzwonil w tabakierke zlota, o glos prosi. "Godzienes pochwal - rzecze - Hrabio, moj sasiedzie, Ze dbasz o interesa nawet przy obiedzie, Nie tak jak modni wieku twojego panicze, Zyjacy bez rachunku. Ja tusze i zycze Zgoda zakonczyc moje sady podkomorskie. Dotad jedyna trudnosc jest o fundum dworskie: Mam juz projekt zamiany, fundum wynagrodzic Ziemia, w sposob nastepny..." Tu zaczal wywodzic Porzadnie (jak zwykl zawsze) plan przyszlej zamiany. Juz byl w polowie rzeczy: gdy ruch niespodziany Wszczal sie na koncu stola. Jedni cos postrzegli, Wskazuja palcem; drudzy oczyma tam biegli, Az wreszcie wszystkie glowy, jak klosy schylone Wstecznym wiatrem, w przeciwna zwrocily sie strone W kat. Z kata, kedy wisial portret nieboszczyka, Ostatniego z rodziny Horeszkow Stolnika, Z malych drzwiczek, ukrytych pomiedzy filary, Wysunela sie cicho postac, na ksztalt mary: Gerwazy; poznano go po wzroscie, po licach, Po srebrzystych na zoltej kurcie Polkozicach. Stapal jako slup prosto, niemy i surowy, Nie zdjawszy czapki, nawet nie schyliwszy glowy; W reku trzymal blyszczacy klucz jakby puginal, Odemknal szafe i w niej cos krecic zaczynal. Staly w dwoch katach sieni, wsparte o filary, Dwa kurantowe, w szafach zamkniete zegary; Dziwaki stare, dawno ze sloncem w niezgodzie, Poludnie wskazywaly czesto o zachodzie. Gerwazy nie przybral sie machiny naprawic, Ale bez nakrecenia nie chcial jej zostawic: Dreczyl kluczem zegary kazdego wieczora; Wlasnie teraz przypadla nakrecania pora. Gdy Podkomorzy sprawa zajmowal uwage Stron interesowanych, on pociagnal wage: Zgrzytnely wyszczerbionym zebem kola rdzawe, Wzdrygnal sie Podkomorzy i przerwal rozprawe. "Bracie - rzekl - odloz nieco twa pilna robote" I konczyl plan zamiany. Lecz Klucznik na psote Jeszcze silniej pociagnal drugiego ciezaru; I wnet gil, ktory siedzial na wierzchu zegaru, Trzepiocac skrzydlem zaczal ciac kurantow nuty. Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, ze zepsuty, Zajakal sie i piszczal, im dalej, tym gorzej. Goscie w smiech; musial przerwac znowu Podkomorzy. "Mosci Kluczniku - krzyknal - lub raczej puszczyku, Jesli dziob twoj szanujesz, dosc mi tego krzyku". Ale Gerwazy grozba wcale sie nie strwozyl; Prawa reke powaznie na zegar polozyl, A lewa wzial sie pod bok. Tak oburacz wsparty, "Podkomorzenku! - krzyknal - wolne panskie zarty, Wrobel mniejszy niz puszczyk, a na swoich wiorach Smielszy jest anizeli puszczyk w cudzych dworach: Co Klucznik to nie puszczyk; kto w cudze poddasze Noca wlazi, ten puszczyk, i ja go wystrasze". "Za drzwi z nim!" Podkomorzy krzyknal. "Panie Hrabia! - Zawolal Klucznik - widzisz pan, co sie wyrabia. Czy nie dosyc sie jeszcze panski honor plami, Ze pan jadasz i pijasz z tymi Soplicami; Trzebaz jeszcze, aby mnie, zamku urzednika, Gerwazego Rembajle, Horeszkow Klucznika, Lzyc w domu panow moich? i panze to zniesie!" Wtem Protazy zawolal trzykroc: "Uciszcie sie! Na ustep! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski, Dwojga imion, general niegdys trybunalski, Vulgo Wozny, woznienska obdukcyja robie I wizyja formalna, zamawiajac sobie Urodzonych tu wszystkich obecnych swiadectwo, I pana Asesora wzywajac na sledztwo, Z powodu wielmoznego Sedziego Soplicy: O inkursyja, to jest o najazd granicy, Gwalt zamku, w ktorym Sedzia dotad prawnie wlada, Czego dowodem jawnym jest, ze w zamku jada". "Brzechaczu! - wrzasnal Klucznik - ja cie wnet naucze!" I dobywszy zza pasa swe zelazne klucze, Okrecil wkolo glowy, puscil z calej mocy. Pek zelaza wylecial jako kamien z procy, Pewnie leb Protazemu rozbilby na cwierci; Szczesciem, schylil sie Wozny i wydarl sie smierci. Porwali sie z miejsc wszyscy; chwile byla glucha Cichosc, az Sedzia krzyknal: "W dyby tego zucha! Hola, chlopcy!" - i czeladz rzucila sie zwawo Ciasnym przejsciem pomiedzy scianami i lawa. Lecz Hrabia krzeslem w srodku zagrodzil im droge I na tym szancu slabym utwierdziwszy noge, "Wara! - zawolal - Sedzio! nie wolno nikomu Krzywdzic sluge mojego w moim wlasnym domu: Kto ma na starca skarge, niech mi ja przelozy". Zyzem w oczy Hrabiemu spojrzal Podkomorzy: "Bez wascinej pomocy ukarac potrafie Zuchwalego szlachetke; a wasc, mosci grafie, Przed dekretem ten zamek za wczesnie przywlaszczasz: Nie wac tu jestes panem, nie wac nas ugaszczasz. Siedz cicho, jakes siedzial; jesli siwej glowy Nie czcisz, to szanuj pierwszy urzad powiatowy". "Co mi? - odmruknal Hrabia - dosc juz tej gawedy; Nudzcie drugich waszymi wzgledy i urzedy! Dosc juz glupstwa zrobilem, wdajac sie z wacpanstwem W pijatyki, ktore sie koncza grubijanstwem; Zdacie mi sprawe z mego honoru obrazy. Do widzenia po trzezwu; pojdz za mna, Gerwazy!" Nigdy sie odpowiedzi takiej nie spodziewal Podkomorzy. Wlasnie swoj kieliszek nalewal; Gdy zuchwalstwem Hrabiego razony jak gromem, Oparlszy sie o kielich butlem nieruchomym, Glowe wyciagnal na bok i ucha przylozyl, Oczy rozwarl szeroko, usta wpol otworzyl; Milczal, lecz kielich w reku tak poteznie cisnal, Ze szklo dzwieknawszy peklo, plyn w oczy mu prysnal. Rzeklbys, ze z winem ognia w dusze sie nalalo: Tak oblicze splonelo, tak oko palalo. Zerwal sie mowic; pierwsze slowo niewyraznie Mlel w ustach; az przez zeby wylecialo: "Blaznie! Grafiatko! ja cie! Tomasz, karabele! Ja tu Naucze ciebie mores, blaznie, daj go katu! Wzgledy, urzedy nudza, uszko delikatne! Ja cie tu zaraz po tych zauszniczkach platne. Fora za drzwi! Do korda! Tomasz, karabele!" Wtem do Podkomorzego skocza przyjaciele; Sedzia porwal mu reke: "Stoj pan, to rzecz nasza, Mnie tu naprzod wyzwano. Protazy, palasza! Puszcze go w taniec jako niedzwiadka na kiju". Lecz Tadeusz Sedziego wstrzymal: "Panie stryju, Wielmozny Podkomorzy, czyz sie panstwu godzi Wdawac sie z tym fircykiem; czy tu nie ma mlodzi? Na mnie to zdajcie: ja go nalezycie skarce. A waszec, panie smialku, co wyzywasz starce, Obaczym, czyli jestes tak strasznym rycerzem: Rozprawimy sie jutro, plac i bron wybierzem; Dzis uchodz, pokis caly". Dobra byla rada: Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada. Przy wyzszym koncu stola wrzal tylko krzyk wielki, Ale z ostrego konca lataly butelki Kolo Hrabiego glowy. Strwozone kobiety W prosby, w placz; Telimena, krzyknawszy: "Niestety!" Wzniosla oczy, powstala, i padla zemdlona, I przechyliwszy szyje przez Hrabi ramiona, Na piers jego zlozyla swe piersi labedzie. Hrabia, choc zagniewany, wstrzymal sie w zapedzie, Zaczal cucic, ocierac. Tymczasem Gerwazy, Wystawiony na stolkow i butelek razy, Juz zachwial sie, juz czeladz zakasawszy piescie Rzucala sie nan zewszad hurmem: gdy na szczescie Zosia, widzac szturm, skoczy, i litoscia zdjeta Zaslania starca, na krzyz rozpiawszy raczeta. Wstrzymali sie; Gerwazy z wolna ustepowal, Zniknal z oczu, szukano, gdzie sie pod stol schowal: Gdy nagle, z drugiej strony, wyszedl jak spod ziemi, Podnioslszy w gore lawe ramiony silnemi, Okrecil sie jak wiatrak, oczyscil pol sieni, Wzial Hrabie; i tak oba, lawa zaslonieni, Cofali sie ku drzwiczkom; juz dochodza progow: Gerwazy stanal, jeszcze raz spojrzal na wrogow. Dumal chwile, niepewny, czy cofac sie zbrojnie, Czyli z nowym orezem szukac szczescia w wojnie: Obral drugie. Juz lawe jak taran murowy W tyl dzwignal dla zamachu; juz ugiawszy glowy, Z wypieta na przod piersia, z podniesiona noga, Mial wpasc... ujrzal Wojskiego, uczul w sercu trwoge. Wojski, cicho siedzacy z przymruzonym okiem, Zdawal sie pograzony w dumaniu glebokiem. Dopiero, gdy sie Hrabia z Podkomorzym sklocil: I Sedziemu pogrozil, Wojski glowe zwrocil, Zazyl dwakroc tabaki i przetarl powieki. Chociaz Wojski Sedziemu byl krewny daleki, Ale w goscinnym jego domu zamieszkaly, O zdrowie przyjaciela byl niezmiernie dbaly. Przypatrywal sie zatem z ciekawoscia walce; Wyciagnal z lekka na stol reke, dlon i palce, Polozyl noz na dloni, trzonkiem do paznokcia Indeksu, a zelazem zwrocony do lokcia; Potem reke w tyl nieco wychylona kiwal, Niby bawiac sie: lecz sie w Hrabiego wpatrywal. Sztuka rzucania nozow, straszna w recznej bitwie, Juz byla zaniedbana podowczas na Litwie, Znajoma tylko starym; Klucznik jej probowal Nieraz w zwadach karczemnych, Wojski w niej celowal: Widac z zamachu reki, ze silnie uderzy, A z oczu lacno zgadnac, ze w Hrabiego mierzy (Ostatniego z Horeszkow, chociaz po kadzieli), Mniej baczni mlodzi ruchow starca nie pojeli: Gerwazy zbladnal, lawa Hrabiego zaklada, Cofa sie ku drzwiom. "Lapaj!" krzyknela gromada. Jako wilk, obskoczony znienacka przy scierwie, Rzuca sie oslep w zgraje, co mu uczte przerwie; Juz goni, ma ja szarpac: wtem srod psiego wrzasku Trzaslo ciche polkurcze; wilk zna je po trzasku, Sledzi okiem, postrzega, ze z tylu, za charty, Mysliwiec wpol schylony, na kolanie wsparty, Rura ku niemu wije i juz cyngla tyka. Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy, zmyka; Psiarnia z tryumfujacym rzuca sie halasem I skubie go po kudlach; zwierz zwraca sie czasem, Spojrzy, klapnie paszczeka i bialych klow zgrzytem Ledwie pogrozi; psiarnia pierzcha ze skowytem: Tak i Gerwazy z grozna cofal sie postawa, Wstrzymujac napastnikow oczyma i lawa, Az razem z Hrabia wpadli w glab ciemnej framugi. "Lapaj!" krzykniono znowu. Tryumf byl nie dlugi: Bo nad glowami tlumu Klucznik niespodzianie Ukazal sie na chorze, przy starym organie, I z trzaskiem jal wyrywac olowiane rury. Wielka by kleske zadal, uderzajac z gory: Ale juz goscie tlumnie wychodzili z sieni; Nie smieli kroku dostac sludzy potrwozeni I chwytajac naczynia w slad panow uciekli, Nawet nakrycia z czescia sprzetow sie wyrzekli. Ktoz ostatni, nie dbajac na grozby i razy, Ustapil z placu bitwy? Brzechalski Protazy. On, za krzeslem Sedziego stojac niewzruszenie, Ciagnal woznienskim glosem swoje oswiadczenie, Az skonczyl i z pustego zszedl pobojowiska, Kedy zostaly trupy, ranni i zwaliska. W ludziach straty nie bylo. Ale wszystkie lawy Mialy zwichnione nogi; stol takze kulawy, Obnazony z obrusa, polegl na talerzach Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach, Miedzy licznymi kurczat i jendykow cialy, W ktorych piersi widelce swiezo wbite tkwialy. Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku Wszystko do zwyczajnego wracalo spoczynku. Mrok zgestnial; reszty panskiej wspanialej biesiady Leza, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady Zgromadzac sie zaklete maja nieboszczyki. Juz na poddaszu trzykroc krzyknely puszczyki Jak guslarze: zdaja sie witac wschod miesiaca, Ktorego postac oknem spadla na stol drzaca, Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury, Wyskakiwaly na ksztalt potepiencow szczury: Gryza, pija; czasami w kacie zapomniana, Puknie na toast duchom butelka szampana. Ale na drugim pietrze, w izbie, ktora zwano, Choc byla bez zwierciadel, sala zwierciadlana Stal Hrabia na kruzganku zwroconym ku bramie, Chlodzil sie wiatrem, surdut wdzial na jedno ramie, Drugi rekaw i poly u szyi sfaldowal I piers surdutem, jakby plaszczem udrapowal. Gerwazy chodzil kroki wielkimi po sali; Obadwa zamysleni, do siebie gadali: "Pistolety - rzekl Hrabia - lub gdy chca palasze". "Zamek - rzekl Klucznik - i wies, oboje to nasze". "Stryja, synowca - wolal Hrabia - cale plemie Wyzywaj!" "Zamek - wolal Klucznik - wies i ziemie Zabieraj pan". To mowiac, zwrocil sie do Hrabi: "Jesli pan chce miec pokoj, niech wszystko zagrabi. Po co proces, mopanku! sprawa jak dzien czysta: Zamek w reku Horeszkow byl przez lat czterysta; Czesc gruntow oderwano w czasie Targowicy, I jak pan wie, oddano wladaniu Soplicy. Nie tylko te czesc, wszystko zabrac im nalezy, Za koszta procesowe, za kare grabiezy. Mowilem panu zawsze: procesow zaniechac; Mowilem panu zawsze: najechac, zajechac! Tak bylo po dawnemu: kto raz grunt posiadzie, Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w sadzie. Co sie tycze dawniejszych z Soplicami sprzeczek: Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek; A jesli Maciej w pomoc da mi swa Rozeczke, To my we dwoch, Soplicow tych porzniem na sieczke". "Brawo! - rzekl Hrabia - plan twoj, gotycko-sarmacki Podoba sie mi lepiej niz spor adwokacki. Wiesz co? na calej Litwie narobim halasu Wyprawa nieslychana od dawnego czasu. I sami sie zabawim. Dwa lata tu siedze, Jakaz bitwe widzialem? z chlopami o miedze! Nasza wyprawa przeciez krwi rozlanie wrozy. Odbylem taka jedna w czasie mych podrozy. Gdym w Sycylii bawil u pewnego ksiecia, Rozbojnicy porwali w gorach jego ziecia, I okupu od krewnych zadali zuchwale; My, zebrawszy napredce slugi i wasale, Wpadlismy; ja dwoch zbojcow reka ma zabilem, Pierwszy wlecialem w tabor, wieznia uwolnilem. Ach, moj Gerwazy! jaki to byl tryumfalny, Jaki piekny nasz powrot, rycersko-feudalny! Lud z kwiatami spotykal nas; corka ksiazecia, Wdzieczna zbawcy, ze lzami padla w me objecia. Gdym przybyl do Palermo, wiedziano z gazety, Palcami wskazywaly mie wszystkie kobiety; Nawet wydrukowano o calym zdarzeniu Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu. Romans ma tytul: Polak, czyli tajemnice Zamku Birbante-rokka. Czy sa tu ciemnice W tym zamku?" "Sa - rzekl Klucznik - ogromne piwnice, Ale puste! bo wino wypili Soplice". "Dzokejow - dodal Hrabia - uzbroic we dworze, Z wlosci wezwac wasalow!" "Lokajow? bron Boze! - Przerwal Gerwazy. Czy to zajazd jest hultajstwem? Kto widzial zajazd robic z chlopstwem i z lokajstwem? Moj panie, na zajazdach nie znacie sie wcale! Wasalow, co innego: zdadza sie wasale; Nie we wlosci ich szukac, ale po zasciankach, W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Cietyczach, w Rabankach, Szlachta odwieczna, w ktorej krew rycerska plynie, Wszyscy przychylni panow Horeszkow rodzinie, Wszyscy nieprzyjaciele zabici Soplicow! Stamtad zbiore ze trzystu wasatych szlachcicow; To rzecz moja. Pan niechaj do palacu wraca I wyspi sie, bo jutro bedzie wielka praca; Pan spac lubi, juz pozno, drugi kur juz pieje. Ja tu bede pilnowac zamku, az rozdnieje, A ze sloneczkiem stane w Dobrzynskim zascianku". Na te slowa pan Hrabia ustapil z kruzganku; Ale nim odszedl, spojrzal przez otwor strzelnicy, I widzac swiatel mnostwo w domostwie Soplicy: "Iluminujcie! - krzyknal - jutro o tej porze Bedzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze!" Gerwazy siadl na ziemi, oparl sie o sciane, I pochylil ku piersiom czolo zadumane. Swiatlosc miesieczna padla na wierzch glowy lysy, Gerwazy po nim kryslil palcem rozne rysy; Widac, ze przyszlych wypraw snul plany wojenne. Ciaza mu coraz bardziej powieki brzemienne, Bezwladna kiwnal szyja, czul, ze go sen bierze, Zaczal wedle zwyczaju wieczorne pacierze. Lecz miedzy Ojczenaszem i Zdrowas Maryja, Dziwne stanely mary, tlocza sie i wija: Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany; Ci niosa karabele, drudzy buzdygany, Kazdy groznie spoziera i pokreca wasa, Sklada sie karabela, buzdyganem wstrzasa; Za nimi jeden cichy, posepny cien mignal, Z krwawa na piersi plama. Gerwazy sie wzdrygnal, Poznal Stolnika; zaczal wkolo siebie zegnac, I azeby tym pewniej straszne sny rozegnac, Odmawial litanija o czyscowych duszach. Znowu wzrok mu skleil sie, zadzwonilo w uszach - Widzi tlum szlachty konnej, blyszcza karabele: Zajazd! zajazd Korelicz i Rymsza na czele! I oglada sam siebie, jak na koniu siwym, Z podniesionym nad glowa rapierem straszliwym Leci; rozpieta na wiatr szumi taratatka, Z lewego ucha spadla w tyl konfederatka; Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala, I na koniec Soplice w stodole podpala. Wtem ciezka marzeniami na piers spadla glowa, I tak usnal ostatni Klucznik Horeszkowa. Nieznacznie z wilgotnego wykradal sie mroku Swit bez rumienca, wiodac dzien bez swiatla w oku. Dawno wszedl dzien, a jeszcze ledwie jest widomy: Mgla wisiala nad ziemia, jak strzecha ze slomy Nad uboga Litwina chatka; w stronie wschodu, Widac z bielszego nieco na niebie obwodu Ze slonce wstalo, tedy ma zstapic na ziemie; Lecz idzie niewesolo i po drodze drzemie. Za przykladem niebieskim, wszystko sie spoznilo Na ziemi. Bydlo pozno na pasze ruszylo I zdybalo zajace przy poznym sniadaniu. One zwykly do gajow wracac o switaniu; Dzis, okryte tumanem, te mokrzyce chrupia, Te jamki w roli kopiac, parami sie kupia, I na wolnym powietrzu mysla uzyc wczasu; Ale przed bydlem musza powracac do lasu. I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie spiewa; Otrzasnal pierze z rosy, tuli sie do drzewa, Glowe wciska w ramiona, oczy znowu mruzy I czeka slonca. Kedys, u brzegow kaluzy, Klekce bocian. Na kopach siedza wrony zmokle, Rozdziawiwszy sie ciagna gawedy rozwlokle; Obrzydle gospodarzom jako wrozby sloty. Gospodarze juz dawno wyszli do roboty. Juz zaczely zniwiarki swa piosnke zwyczajna, Jak dzien slotny ponura, teskna, jednostajna, Tym smutniejsza, ze dzwiek jej w mgle bez echa wsiaka. Chrzasnely sierpy w zbozu, ozwala sie laka, Rzad kosiarzy otawe siekacych wciaz brzaka, Pogwizdujac piosenke; z koncem kazdej zwrotki Staja, ostrza zelezca i w takt kuja w mlotki. Ludzi we mgle nie widac: tylko sierpy, kosy I piesni brzmia, jak muzyk niewidzialnych glosy. W srodku, na snopie zboza Ekonom usiadlszy Nudzi sie, kreci glowa, roboty nie patrzy, Poglada na gosciniec, na drogi rozstajne, Kedy dzialy sie jakies rzeczy nadzwyczajne. Na goscincu i drogach od samego ranka Panuje ruch niezwykly. Stad chlopska furmanka Skrzypi, lecac jak poczta; stad szlachecka bryka Cwalem tarkoce, druga i trzecia spotyka; Z lewej drogi poslaniec jak kuryjer goni, Z prawej przebieglo w zawod kilkanascie koni: Wszyscy spiesza, ku roznym kieruja sie stronom. Co to ma znaczyc? Powstal ze snopa Ekonom, Chcial przypatrzyc sie, spytac; dlugo stal nad droga, Daremnie wolal, nie mogl zatrzymac nikogo Ni poznac we mgle. Jezdni migaja jak duchy; Tylko slychac raz po raz tetent kopyt gluchy I, co dziwniejsza jeszcze, szczekanie palaszy: Bardzo to Ekonoma i cieszy, i straszy. Bo choc na Litwie bylo naonczas spokojnie, Dawno juz wiesci gluche biegaly o wojnie, O Francuzach, Dabrowskim, o Napoleonie. Mialyzby wojne wrozyc ci jezdzcy? te bronie? Ekonom pobiegl wszystko Sedziemu powiedziec, Spodziewajac sie i sam czegos sie dowiedziec. W Soplicowie domowi i goscie, po klotni Wczorajszej, wstali z siebie nieradzi i smutni. Prozno Wojszczanka damy na kabale sprasza, Mezczyznom prozno karty daja do mariasza: Nie chca bawic sie, ni grac, siedza, cicho w katkach, Mezczyzni pala lulki, kobiety przy pratkach; Nawet spia muchy. Wojski, rzuciwszy lopatke, Znudzony cisza, idzie pomiedzy czeladke; Woli w kuchennej sluchac ochmistrzyni krzykow, Grozb i razow kucharza, halasu kuchcikow: Az go powoli wprawil w przyjemne marzenie, Ruch jednostajny roznow krecacych pieczenie. Sedzia od rana pisal, zamknawszy sie w izbie; Wozny od rana czekal pod oknem na przyzbie. Sedzia, skonczywszy pozew, Protazego wzywa, Skarge przeciw Hrabiemu glosno odczytywa: O skrzywdzenie honoru, zelzywe wyrazy, Zas przeciw Gerwazemu o gwalty i razy; Obudwu, o przechwalki, o koszta z powodu Procesu, ciagnie w rejestr taktowy do grodu. Pozew dzis trzeba wreczyc ustnie, oczywisto, Nim zajdzie slonce. Wozny z mina uroczysta Wyciagnal sluch i reke, skoro pozew zoczyl; Stal powaznie, a rad by z radosci podskoczyl. Na sama mysl procesu czul, ze sie odmlodzil: Wspomnial na dawne lata, gdy z pozwami chodzil Po guzy, ale razem po zaplaty hojne. Tak zolnierz, ktory strawil zycie toczac wojne, A na starosc w szpitalach spoczywa kaleki: Skoro uslyszy trabe lub beben daleki, Chwyta sie z loza, krzyczy przez sen: "Bij Moskala!" I na drewnianej nodze skacze ze szpitala, Tak predko, ze go ledwie moze zlowic mlodziez. Protazy spieszyl wlozyc swa woznienska odziez. Przeciez zupana ani kontusza nie kladzie: One sluza ku wielkiej sadowej paradzie; Na podroz ma stroj inny: szerokie rajtuzy I kurtke, ktorej poly podpiete na guzy Mozna zakasac albo spuscic na kolana; Czapka z uszami, sznurkiem u wierzchu zwiazana, Wznosi sie na pogode, spuszcza sie przed slota. Tak ubrany wzial palke i ruszyl piechota; Bo wozni przed procesem, jak szpiegi przed bojem, Musza kryc sie pod rozna postacia i strojem. Dobrze zrobil Protazy, ze w droge pospieszyl, Bo niedlugo by swoim pozwem sie nacieszyl: W Soplicowie zmieniano kampanii plany. Do Sedziego wpadl nagle Robak zadumany, I rzekl: "Sedzio, to bieda nam z ta pania ciotka, Z ta pania Telimena, kokietka i trzpiotka! Kiedy Zosia zostala dzieckiem w biednym stanie, Jacek ja Telimenie dal na wychowanie, Slyszac, ze jest osoba dobra, swiat znajaca: A postrzegam, ze ona cos tu nam zamaca, Intryguje i pono Tadeuszka wabi: Sledze ja; albo moze bierze sie do Hrabi; Moze do obu razem. Obmyslmy wiec srodki, Jak sie jej pozbyc: bo stad moga urosc plotki, Zly przyklad i pomiedzy mlokosami zwady, Ktore moga pomieszac twe prawne uklady". "Uklady? - krzyknal Sedzia z niezwyklym zapalem - Z ukladow kwita, juz je skonczylem, zerwalem". "A to co? - przerwal Robak - gdzie rozum, gdzie glowa? Co tu mi wasze bajesz, jaka burda nowa?" "Nie z mej winy - rzekl Sedzia - proces to wyjasni: Hrabia pyszalek, glupiec, byl przyczyna wasni, I Gerwazy lotr. Lecz to do sadu nalezy. Szkoda, zes nie byl, ksieze, w zamku na wieczerzy, Poswiadczylbys, jak Hrabia srodze mnie obrazil". "Po cos wasc - krzyknal Robak - do tych ruin lazil? Wiesz, jak zamku nie cierpie; odtad moja noga Tam nie postanie. Znowu klotnia! kara Boga! Jakze tam bylo? powiedz; trzeba te rzecz zatrzec. Juz mie znudzilo wreszcie na tyle glupstw patrzec: Wazniejsze ja mam sprawy niz godzic pieniaczy; Ale jeszcze raz zgodze". "Zgodzic? Coz to znaczy! A idzze mi wasc wreszcie z ta zgoda do licha! - Przerwal Sedzia, tupnawszy noga - patrzcie mnicha! Ze go przyjmuje grzecznie, chce mnie za nos wodzic! Wiedz wasze, ze Soplice nie zwykli sie godzic: Gdy pozwa, musza wygrac; nieraz w ich imieniu Trwal proces, az wygrali w szostym pokoleniu. Dosyc zrobilem glupstwa z porady waszeci, Zwolujac podkomorskie sady po raz trzeci. Od dzisiaj nie ma zgody, nie ma, nie ma, nie ma! - I krzyczac chodzil, tupal nogami obiema - Procz tego za wczorajszy niegrzeczny uczynek Musi mnie deprekowac, albo pojedynek!" "Ale Sedzio, coz bedzie, jak sie Jacek dowie? Wszak on umrze z rozpaczy! Czyliz Soplicowie Nie narobili jeszcze w tym zamku dosc zlego? Bracie! wspominac nie chce wypadku strasznego... Wiesz takze, ze czesc gruntow od zamku dziedzica Zabrala i Soplicom dala Targowica... Jacek, za grzech zalujac, musial byl slubowac Pod absolucja, dobra te restytuowac: Wzial wiec Zosie, Horeszkow dziedziczke uboga, Hodowac, wychowanie jej oplacal drogo; Chcial ja Tadeuszkowi swojemu wyswatac I tak dwa poroznione domy znowu zbratac, I dziedziczce bez wstydu ustapic grabiezy..." "Lecz coz to? - krzyknal Sedzia - co do mnie nalezy? Ja sie nie znalem, nawet nie widzialem z Jackiem; Ledwiem slyszal o jego zyciu hajdamackiem, Siedzac wtenczas retorem w jezuickiej szkole, Potem u Wojewody sluzac za pachole. Dano mi dobra, wzialem; kazal przyjac Zosie, Przyjalem, hodowalem, mysle o jej losie: Dosc mnie nudzi ta cala historyja babia! A potem, czegoz jeszcze wlazl mi tu ten Hrabia? Z jakim prawem do zamku? Wszak wiesz przyjacielu, On Horeszkom dziesiata woda na kisielu! I ma mnie lzyc? a ja go zapraszac do zgody!" "Bracie! - rzekl ksiadz - wazne sa do tego powody. Pamietasz, ze Jacek chcial do wojska slac syna, Potem w Litwie zostawil: coz w tym za przyczyna? Oto w domu ojczyznie potrzebniejszy bedzie. Slyszales pewnie, o czym juz gadaja wszedzie, O czym ja wiadomostki przynosilem nieraz: Teraz czas juz powiedziec wszystko, czas juz teraz! Wazne rzeczy, moj bracie! Wojna tuz nad nami! Wojna o Polske! bracie! Bedziem Polakami! Wojna niechybna! Kiedy z poselstwem tajemnem Tu bieglem, wojsk forpoczty juz staly nad Niemnem; Napoleon juz zbiera armije ogromna, Jakiej czlowiek nie widzial i dzieje nie pomna; Obok Francuzow ciagnie polskie wojsko cale, Nasz Jozef, nasz Dabrowski, nasze orly biale! Juz sa w drodze; na pierwszy znak Napoleona Przejda Niemen i - bracie! Ojczyzna wskrzeszona!" Sedzia, sluchajac, z wolna okulary skladal I, wpatrujac sie mocno w ksiedza, nic nie gadal, Westchnal gleboko, w oczach lzy sie zakrecily... Wreszcie porwal za szyje ksiedza z calej sily, "Moj Robaku! - wolajac - czy to tylko prawda? Moj Robaku! - powtarzal - czy to tylko prawda? Ilez razy zwodzono! Pamietasz? gadali: Napoleon juz idzie! i my juz czekali! Gadano: juz w Koronie, juz Prusaka pobil, Wkracza do nas! A on! co? pokoj w Tylzy zrobil! Czy tylko prawda? Czy ty nie zwodzisz sam siebie?" "Prawda - zawolal Robak - jak Pan Bog na niebie!" "Blogoslawionez niechaj beda usta, ktore To zwiastuja! - rzekl Sedzia - wznoszac rece w gore. Nie pozalujesz twego poselstwa Robaku, Nie pozaluje klasztor: dwiescie owiec z braku Daje na klasztor. Ksieze, tys sie wczoraj palil Do mojego kasztanka i gniadosza chwalil: Dzis, zaraz w tym kwestarskim wozie pojda oba; Dzis pros mnie, o co zechcesz, co ci sie podoba, Nie odmowie!... Lecz o tym interesie calym Z Hrabia, daj pokoj: skrzywdzil mnie, juz zapozwalem; Czyz wypada?" Zalamal rece ksiadz zdziwiony. Wlepiwszy oczy w Sedzie, ruszywszy ramiony, Rzekl : "To gdy Napoleon wolnosc Litwie niesie, Gdy swiat drzy caly, to ty myslisz o procesie? I jeszczez po tym wszystkim, com tobie powiedzial, Bedziesz spokojnie, rece zalozywszy, siedzial, Gdy dzialac trzeba!" "Dzialac? Coz?" Sedzia zapytal. "Jeszczes - rzekl Robak - z oczu moich nie wyczytal? Jeszcze serce nic tobie nie gada? Ach bracie! Jesli Soplicowskiej krwi krople w zylach macie, Uwaz tylko: Francuzi uderzaja z przodu... A gdyby z tylu zrobic powstanie narodu? Co myslisz? Niech no Pogon zarzy, niech na Zmudzi Niedzwiedz ryknie! Ach, gdyby jakie tysiac ludzi, Gdyby choc piecset z tylu na Moskwe natarlo, Powstanie jako pozar wkolo rozpostarlo, Gdybysmy my, nabrawszy Moskwie harmat, znakow, Zwyciezcy szli powitac wybawcow rodakow?... Ciagniemy! Napoleon, widzac nasze lance, Pyta, co to za wojsko; my krzyczym: "Powstance, Najjasniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy!" Pyta: pod czyja wodza? - "Sedziego Soplicy!" Ach, ktoz by potem pisnac smial o Targowicy?... Bracie, poki Ponarom stac, Niemnowi plynac, Poty w Litwie Soplicow imieniowi slynac; Wnukow, prawnukow bedzie Jagiellow stolica Wskazywac palcem, mowiac: oto jest Soplica, Z tych Soplicow, co pierwsi zrobili powstanie!" A na to Sedzia: "Mniejsza o ludzkie gadanie; Nigdy nie dbalem bardzo o pochwaly swiata: Bog swiadkiem, zem niewinien grzechow mego brata; W polityke jam nigdy bardzo sie nie wdawal, Urzedujac i orzac mojej ziemi kawal. Lecz jestem szlachcic, rad bym plame domu zmazac; Jestem Polak, dla kraju rad bym cos dokazac, Choc dusze oddac. W szable nie bylem zbyt tegi; Wszakze, bierali ludzie i ode mnie ciegi, Wie swiat, ze w czasie polskich ostatnich sejmikow Wyzwalem i zranilem dwoch braci Buzwikow, Ktorzy... Ale to mniejsza. Jakze wasze mysli? Czy potrzeba, zebysmy zaraz w pole wyszli? Strzelcow zebrac, rzecz latwa; prochu mam dostatek; W plebanii u ksiedza jest kilka armatek; Przypominam, iz Jankiel mowil, iz u siebie Ma groty do lanc, ze je moge wziac w potrzebie; Te groty przywiozl w pakach gotowych z Krolewca Pod sekretem; wezmiem je, zaraz zrobim drzewca; Szabel nam nie zabraknie; szlachta na kon wsiedzie, Ja z synowcem na czele, i - jakos to bedzie!" "O polska krwi! - zawolal Bernardyn wzruszony, Z otwartymi skoczywszy na Sedzie ramiony - Prawe dziecie Soplicow! Tobie Bog przeznacza Oczyscic grzechy brata twojego tulacza! Zawszem ciebie szanowal; ale od tej chwili Kocham cie, jak gdybysmy bracia sobie byli!... Przygotujemy wszystko; lecz wyjsc nie czas jeszcze: Ja sam wyznacze miejsce i czas wam obwieszcze. Wiem, ze car wysial goncow do Napoleona Prosic o pokoj; wojna nie jest ogloszona: Lecz ksiaze Jozef slyszal od pana Biniona, Francuza, co nalezy do cesarskiej rady, Ze sie na niczym skoncza wszystkie te uklady, Ze bedzie wojna. Ksiaze wyslal mnie na zwiady, Z rozkazem, zeby byli Litwini gotowi Dowiesc przychodzacemu Napoleonowi, Ze chca zlaczyc sie znowu z siostra swa, Korona, I zadaja, azeby Polske przywrocono. Tymczasem, bracie, z Hrabia trzeba przyjsc do zgody. Jest to dziwak, fantastyk troche, ale mlody, Poczciwy, dobry Polak: potrzebny nam taki. W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki: Wiem z doswiadczenia; nawet glupi sie przydadza, Byle tylko poczciwi i pod madrych wladza. Hrabia pan, ma u szlachty wielkie zachowanie, Caly powiat ruszy sie, jesli on powstanie; Znajac jego majatek, kazdy szlachcic powie: Musi to byc rzecz pewna, gdy z nia sa panowie. Biege do niego zaraz..." "Niech sie pierwszy zglosi - Rzekl Sedzia - niech przyjedzie tu, niech mnie przeprosi; Wszak jestem starszy wiekiem, jestem na urzedzie! Co sie tycze procesu, sad arbitrow bedzie..." Bernardyn trzasnal drzwiami. "No, szczesliwa droga!" Rzekl Sedzia. Ksiadz wpadl w powoz stojacy u proga, Tnie biczem konie, lechce lejcami po bokach; Furknela kalamaszka, ginie w mgly oblokach; Tylko kiedy niekiedy kaptur mnicha bury Wznosi sie nad tumany jako sep nad chmury. Wozny juz dawniej wyszedl ku domowi Hrabi. Jak lis bywalec, gdy go won sloniny wabi, Biezy ku niej, a strzelcow zna fortele skryte, Biezy, staje, przysiada coraz, wznosi kite I wiatr nia jak wachlarzem ku swym nozdrzom tuli, Pyta wiatru, czy strzelcy jadla nie zatruli: Protazy zeszedl z drogi i wzdluz sianozeci Krazy okolo domu; palke w reku kreci, Udaje, ze obaczyl kedys bydlo w szkodzie. Tak zrecznie lawirujac, stanal przy ogrodzie; Schylil sie, biezy, rzeklbys iz derkacza tropi: Az nagle skoczyl przez plot i wpadl do konopi. W tej zielonej, pachnacej i gestej krzewinie Kolo domu jest pewny przytulek zwierzynie I ludziom. Nieraz zajac zdybany w kapuscie Skacze skryc sie w konopiach bezpieczniej niz w chruscie: Bo go dla gestwi ziela ani chart nie zgoni, Ani ogar wywietrzy dla zbyt tegiej woni. W konopiach czlowiek dworski, uchodzac kanczuka Lub piesci, siedzi cicho, az sie pan wyfuka. I nawet czesto zbiegli od rekruta chlopi, Gdy ich rzad sledzi w lasach, siedza srod konopi. I stad to w czasie bitew, zajazdow, tradowan, Obie strony nie szczedza wielkich usilowan, Azeby stanowisko zajac konopiane, Ktore z przodu ciagnie sie az pod dworska sciane, A z tylu, pospolicie stykajac sie z chmielem, Kryje atak i odwrot przed nieprzyjacielem. Protazy, choc czlek smialy, uczul nieco strachu: Bo przypomnial z samego rosliny zapachu Rozne swoje dawniejsze woznienskie przypadki, Jedne po drugich, biorac konopie na swiadki: Jako raz zapozwany szlachcic z Telsz, Dzindolet, Rozkazal mu, oparlszy o piersi pistolet, Wlezc pod stol i ow pozew psim glosem odszczekac, Ze Wozny musial co tchu w konopie uciekac. Jak pozniej Wolodkowicz, pan dumny, zuchwaly, Co rozpedzal sejmiki, gwalcil trybunaly, Przyjawszy urzedowy pozew, zdarl na sztuki, I postawiwszy przy drzwiach z kijami hajduki, Sam nad Woznego glowa trzymal goly rapier, Krzyczac: "Albo cie zetne, albo zjedz twoj papier!" Wozny niby jesc zaczal, jak czlowiek roztropny, Az skradlszy sie do okna, wpadl w ogrod konopny. Wprawdzie juz wtenczas w Litwie nie bylo zwyczajem Opedzac sie od pozwow szabla lub nahajem, I ledwie Wozny czasem uslyszal lajanie: Ale Protazy o tej obyczajow zmianie Wiedziec nie mogl, bo dawno juz pozwow nie naszal. Choc zawsze gotow, choc sie Sedziemu sam wpraszal, Sedzia dotad, przez winny wzglad na lata stare, Odmawial jego prosbom; dzis przyjal ofiare, Dla naglacej potrzeby. Wozny patrzy, czuwa: Cicho wszedzie; w konopie z wolna rece wsuwa, I rozchylajac gestwe badylow, w jarzynie Jako rybak pod woda nurkujacy plynie; Wzniosl glowe: cicho wszedzie; do okien sie skrada: Cicho wszedzie; przez okna glab palacu bada: Pusto wszedzie; na ganek wchodzi nie bez strachu, Odmyka klamke i pusto jak w zakletym gmachu; Dobywa pozew, czyta glosno oswiadczenie. A wtem uslyszal turkot, uczul serca drzenie, Chcial uciec... gdy ode drzwi zaszla mu osoba: Szczesciem znajoma! Robak! Zdziwili sie oba. Widno, ze Hrabia kedys ruszyl z calym dworem, I bardzo spieszyl, bo drzwi zostawil otworem. Widac, ze sie uzbrajal: lezaly dwururki I sztucce na podlodze, dalej sztenfle, kurki, I narzedzia slusarskie, ktorymi rynsztunki Poprawiano; proch, papier: robiono ladunki. Czy Hrabia z calym dworem wyjechal na lowy? Ale po coz bron reczna? Tu szabla bez glowy Zardzewiala, tam lezy szpada bez temlaku: Zapewne wybierano orez z tego braku, I poruszono nawet stare broni sklady. Robak obejrzal pilnie rusznice i szpady, A potem do folwarku wybral sie na zwiady, Szukajac slug, zeby sie rozpytac o Hrabie. W pustym folwarku ledwie wynalazl dwie babie, Od ktorych slyszy, ze pan i dworska druzyna Ruszyli tlumnie, zbrojnie, droga do Dobrzyna. Slynie szeroko w Litwie Dobrzynski zascianek Mestwem swoich szlachcicow, pieknoscia szlachcianek. Niegdys mozny i ludny: bo gdy krol Jan Trzeci Obwolal pospolite ruszenie przez wici, Chorazy wojewodztwa z samego Dobrzyna Przywiodl mu szescset zbrojnej szlachty. Dzis rodzina Zmniejszona, zubozala. Dawniej w panskich dworach Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach, Zwykli byli Dobrzynscy zyc o latwym chlebie: Teraz, zmuszeni sami pracowac na siebie Jako zaciezne chlopstwo! tylko ze siermiegi Nie nosza, lecz kapoty biale w czarne pregi, A w niedziele kontusze. Stroj takze szlachcianek Najubozszych rozni sie od chlopskich katanek: Zwykle chodza w drylichach albo perkaliczkach, Bydlo pasa nie w lapciach z kory, lecz w trzewiczkach, I zna zboze, a nawet przedza w rekawiczkach. Roznili sie Dobrzynscy miedzy Litwa bracia Jezykiem swoim, tudziez wzrostem i postacia. Czysta krew lacka, wszyscy mieli czarne wlosy, Wysokie czola, czarne oczy, orle nosy; Z Dobrzynskiej ziemi rod swoj starozytny wiedli, A choc od lat czterystu na Litwie osiedli, Zachowali mazurska mowe i zwyczaje. Jesli ktory z nich dziecku imie na chrzcie daje, Zawsze zwykl za patrona brac koronijasza; Swietego Bartlomieja albo Matyjasza: Tak Syn Macieja zawzdy zwal sie Bartlomiejem, A znowu Bartlomieja syn zwal sie Maciejem: Kobiety wszystkie chrzczono Kachny lub Maryny. By rozeznac sie wposrod takiej mieszaniny, Brali rozne przydomki od jakiej zalety Lub wady, tak mezczyzni jako i kobiety. Mezczyznom czasem kilka dawano przydomkow, Na znak pogardy albo szacunku spolziomkow; Czasem jedenze szlachcic inaczej w Dobrzynie, A pod innym nazwiskiem u sasiadow slynie; Dobrzynskich nasladujac, inna szlachta bliska Brala rowniez przydomki, zwane *imioniska*. Teraz ich kazda prawie uzywa rodzina, A rzadki wie, iz maja poczatek z Dobrzyna, I byly tam potrzebne: kiedy w reszcie kraju Glupim nasladownictwem weszly do zwyczaju. Wiec Matyjasz Dobrzynski, ktory stal na czele Calej rodziny, zwan byl *Kurkiem na kosciele*; Potem, z siedemset dziewiecdziesiat czwartym rokiem Odmieniwszy przydomek, ochrzcil sie *Zabokiem*; Toz *Krolikiem* Dobrzynscy mianuja go sami, A Litwini nazwali *Mackiem nad Mackami*. Jak on nad Dobrzynskimi, dom jego nad siolem Panowal, stojac miedzy karczma i kosciolem. Widac rzadko zwiedzany, mieszka w nim holota: Bo brama sterczy bez wrot, ogrody bez plota, Niezasiane, na grzedach juz porosly brzozki; Przeciez ten folwark zdal sie byc stolica wioski, Iz ksztaltniejszy od innych chat, bardziej rozlegly, I prawa strone, gdzie jest swietlica, mial z cegly. Obok lamus, spichrz, gumno, obora i stajnie, Wszystko w kupie, jak bywa u szlachty zwyczajnie; Wszystko nadzwyczaj stare, zgnile. Domu dachy Swiecily sie, jak gdyby od zielonej blachy, Od mchu i trawy, ktora buja jak na lace. Po strzechach gumien niby ogrody wiszace Roznych roslin, pokrzywa i krokos czerwony, Zolta dziewanna, szczyru barwiste ogony. Gniazda ptastwa roznego, w strychach golebniki, W oknach gniazda jaskolcze, u progu kroliki Biale skacza i ryja w niedeptanej darni. Slowem: dwor na ksztalt klatki albo krolikarni. A dawniej byl obronny! Pelno wszedzie sladow, Ze wielkich i ze czestych doznawal napadow. Pod brama dotad w trawie, jak dziecieca glowa, Wielka lezala kula zelazna dzialowa Od czasow szwedzkich; niegdys skrzydlo wrot otwarte Bywalo o te kule jak o glaz oparte. Na dziedzincu, spomiedzy piolunu i chwastu, Wznosza sie stare szczety krzyzow kilkunastu Na ziemi nieswieconej: znac, ze tu chowano Poleglych smiercia nagla i niespodziewana. Kto by uwazal z bliska lamus, spichrz i chate, Ujrzy sciany od ziemi do szczytu pstrokate Niby rojem owadow czarnych: w kazdej plamie Siedzi we srodku kula jak trzmiel w ziemnej jamie. U drzwi domostwa wszystkie klamki, cwieki, haki Albo uciete, albo nosza szabel znaki: Pewnie tu probowano hartu zygmuntowek, Ktorymi mozna smialo cwieki obciac z glowek, Lub hak przerznac, w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby. Nade drzwiami, Dobrzynskich widne byly herby; Lecz armature - serow zaslonily polki I zasklepily gesto gniazdami jaskolki. Wewnatrz samego domu, w stajni i wozowni, Pelno znajdziesz rynsztunkow, jak w starej zbrojowni. Pod dachem wisza cztery ogromne szyszaki, Ozdoby czol marsowych: dzis Wenery ptaki, Golebie, w nich gruchajac karmia swe piskleta. W stajni kolczuga wielka nad zlobem rozpieta I pierscieniasty pancerz sluza za drabine, W ktora chlopiec zarzuca zrebcom dziecieline. W kuchni kilka rapierow kucharka bezbozna Odhartowala, kladac je w piec zamiast rozna; Bunczukiem, lupem z Wiednia, otrzepywa zarna: Slowem, wygnala Marsa Ceres gospodarna I panuje z Pomona, Flora i Wertumnem Nad Dobrzynskiego domem, stodola i gumnem. Ale dzis musza znowu ustapic boginie: Mars powraca. O swicie zjawil sie w Dobrzynie Konny poslaniec; biega od chaty do chaty, Budzi jak na panszczyzne. Wstaja szlachta braty, Napelniaja sie cizba zascianku ulice, Slychac krzyk w karczmie, widac w plebanii swiece. Biega; jeden drugiego pyta co to znaczy, Starzy skladaja rade, mlodz konie kulbaczy, Kobiety zatrzymuja, chlopcy sie szamoca, Rwa sie biec, bic sie, ale nie wiedza z kim, o co? Musza chcac nie chcac zostac. W mieszkaniu plebana Trwa rada dluga, tlumna, strasznie zamieszana; Az nie mogac zdan zgodzic, na koniec stanowi Przelozyc cala sprawe ojcu Maciejowi. Siedemdziesiat dwa lat liczyl Maciej, starzec dziarski Niskiego wzrostu, dawny konfederat barski. Pamietaja i swoi, i nieprzyjaciele Jego damaskowana krzywa karabele, Ktora piki i sztyki rzezal na ksztalt sieczki, I ktorej zartem skromne dal imie *Rozeczki*. Z konfederata stal sie stronnikiem krolewskim, I trzymal z Tyzenhauzem, podskarbim litewskim; Lecz gdy krol w Targowicy przyjal uczestnictwo, Maciej opuscil znowu krolewskie stronnictwo. I stad to, ze przechodzil partyi tak wiele, Nazywany byl dawniej *Kurkiem na kosciele*: Ze jak kurek za wiatrem choragiewke zwracal. Przyczyne zmian tak czestych na prozno bys macal: Moze Maciej zbyt wojne lubil; zwyciezony W jednej stronie, znow bitwy szukal z drugiej strony? Moze, bystry polityk, duch czasu zbadywal, I tam szedl, gdzie ojczyzny dobro upatrywal? Kto wie! To pewna, ze go nigdy nie uwiodly Ani chec osobistej chwaly, ni zysk podly, I ze nigdy z moskiewska partyja nie trzymal; Na sam widok Moskala pienil sie i zzymal. By nie spotkac Moskala, po kraju zaborze Siedzial w domu jak niedzwiedz, gdy ssie lape w borze. Ostatni raz wojowal, poszedlszy z Oginskim Do Wilna, gdzie sluzyli oba pod Jasinskim, I tam z *Rozeczka* cudow dokazal odwagi. Wiadomo, ze sam jeden skoczyl z walow Pragi Bronic pana Pocieja, ktory odbiezany Na placu boju, dostal dwadziescia trzy rany. Myslano dlugo w Litwie, ze obu zabito: Wrocili oba, kazdy pokluty jak sito. Pan Pociej, zacny czlowiek, chcial zaraz po wojnie Obronce Dobrzynskiego wynagrodzic hojnie; Dawal mu folwark pieciu dymow w dozywocie I wyznaczyl mu rocznie tysiac zlotych w zlocie. Lecz Dobrzynski odpisal: "Niech Pociej Macieja A nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja". Odmowil wiec folwarku i nie przyjal placy; Sam wrociwszy do domu, zyl z wlasnej rak pracy, Sprawujac ule dla pszczol, lekarstwa dla bydla, Szlac na targ kuropatwy, ktore lowil w sidla I polujac na zwierza. Bylo dosc w Dobrzynie Starych ludzi roztropnych, ktorzy po lacinie Umieli i w palestrze cwiczyli sie z mlodu; Bylo dosc majetniejszych: a z calego rodu Maciek prostak ubogi byl najwiecej czczony, Nie tylko jako rebacz *Rozeczka* wslawiony, Lecz jako czlek madrego i pewnego zdania, Znajacy dzieje kraju, rodziny podania. Zarowno swiadom prawa jak i gospodarstwa, Wiedzial takze sekreta strzelcow i lekarstwa; Przyznawano mu nawet (czemu pleban przeczy) Wiadomosc nadzwyczajnych i nadludzkich rzeczy. To pewna, ze powietrza zmiany zna dokladnie, I czesciej niz kalendarz gospodarski zgadnie. Nie dziw tedy, ze czy to siejbe rozpoczynac, Czy wiciny wyprawiac, czy zboze zazynac, Czy procesowac, czyli zawierac uklady: Nie dzialo sie w Dobrzynie nic bez Macka rady. Wplywu takiego starzec bynajmniej nie szukal; Owszem, chcial sie go pozbyc, klientow swych fukal, I najczesciej wypychal milczkiem za drzwi domu. Rady rzadko udzielal i nie lada komu; Ledwie w niezmiernie waznych sporach lub umowach Pytany, wyrzekl zdanie i w niewielu slowach. Myslano, ze dzisiejszej podejmie sie sprawy I stanie swa osoba na czele wyprawy; Bo bijatyke lubil niezmiernie za mlodu I byl nieprzyjacielem moskiewskiego rodu. Wlasnie staruszek chodzil po samotnym dworze, Nucac piosenke: *Kiedy ranne wstaja zorze*, Rad, ze sie wypogadza. Mgla nie szla do gory, Jak sie dziac zwyklo, kiedy zbieraja sie chmury, Ale coraz spadala. Wiatr rozwinal dlonie I mgle muskal, wygladzal, rozscielal na blonie; Tymczasem slonko z gory tysiacem promieni Tlo przetyka, posrebrza, wyzlaca, rumieni. Jak para mistrzow w Slucku lity pas wyrabia: Dziewica siedzac w dole krosny ujedwabia I tlo reka wygladza, tymczasem tkacz z gory Zrzuca jej nitki srebra, zlota i purpury, Tworzac barwy i kwiaty: tak dzis ziemie cala Wiatr tumanami osnul, a slonce dzierzgalo. Maciej ogrzal sie sloncem, zakonczyl pacierze, I juz sie do swojego gospodarstwa bierze. Wyniosl traw, liscia; usiadl przed domem i swisnal: Na ten swist roj krolikow spod ziemi wytrysnal. Jako narcyzy nagle wykwitle nad trawe, Biela sie dlugie sluchy; pod nimi jaskrawe Przeswiecaja sie oczki jak krwawe rubiny, Gesto wszyte w aksamit zielonej darniny. Juz kroliki na lapkach staja; kazdy slucha, Patrzy; na koniec cala trzodka bialopucha Biezy do starca liscmi kapusty znecona, Do nog mu, na kolana skacze, na ramiona. On, sam bialy jak krolik, lubi ich gromadzic Wkolo siebie i reka cieply ich puch gladzic; A druga reka z czapki proso w trawe miota Dla wroblow: spada z dachow krzykliwa holota. Gdy sie staruszek bawil widokiem biesiady, Nagle kroliki znikly w ziemi, a gromady Wroblow na dach uciekly przed goscmi nowymi, Ktorzy szli do folwarku krokami predkiemi. Byli to z plebanii przez szlachty gromade Poslowie wyprawieni do Macka po rade. Z dala witajac starca niskimi uklony Rzekli: "Niech bedzie Jezus Chrystus pochwalony" "Na wieki wiekow, amen" starzec odpowiedzial, A gdy sie o waznosci poselstwa dowiedzial, Prosi do chaty. Weszli, zasiadaja lawe; Pierwszy z poslow stal w srodku i jal zdawac sprawe. Tymczasem szlachty coraz gesciej przybywalo: Dobrzynscy prawie wszyscy, sasiadow niemalo Z okolicznych zasciankow, zbrojni i bezbronni, W kalamaszkach i bryczkach, i piesi, i konni. Stawia wozy, podjezdki do brzezinek wiaza, Ciekawi skutku narad kolo domu kraza; Juz izbe napelnili, kupia sie do sieni, Inni sluchaja, w okna glowami wcisnieni. Z kolei Bartek posel rzecz swa wyprowadzal. Ten, ze czesto na strugach do Krolewca chadzal, Nazwany byl Prusakiem od swych spolrodakow: Przez zart, bo nienawidzil okropnie Prusakow, Choc lubil o nich gadac. Czlek podeszly w lata, W podrozach swych dalekich wiele zwiedzil swiata; Gazet pilny czytelnik, polityki swiadom, W niebytnosc Macka zwykle przewodzil obradom. Ten tak rzecz konczyl: "Nie jest to, panie Macieju, Bracie moj, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju, Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuzow Spuscil sie w czasie wojny, jak na czterech tuzow: Lud bitny, a od czasow pana Tadeusza Kosciuszki, swiat takiego nie mial genijusza Wojennego, jak wielki cesarz Bonaparte. Pamietam, kiedy przeszli Francuzi przez Warte; Bawilem za granica wtenczas, w roku panskim Tysiacznym osimsetnym szostym; wlasnie z Gdanskiem Handlowalem, a krewnych mam wiele w Poznanskiem. Jezdzilem ich odwiedzic; wiec z panem Jozefem Grabowskim, ktory teraz jest rejmentu szefem, A podowczas zyl na wsi blisko Obiezierza, Polowalismy sobie na malego zwierza. Byl pokoj w Wielkopolszcze, jak teraz na Litwie; Wtem nagle rozeszla sie wiesc o strasznej bitwie. Przybiegl do nas poslaniec od pana Towdena: Grabowski list przeczytal, krzyknal: "Jena! Jena! Zbito Prusakow na leb, na szyje, wygrana!" Ja, z konia zsiadlszy, zaraz padlem na kolana, Dziekujac Panu Bogu... Do miasta jedziemy, Niby dla interesu, niby nic nie wiemy: Az tu widzimy wszystkie landraty, hofraty, Komisarze i wszystkie podobne psubraty Klaniaja sie nam nisko; kazdy drzy, blednieje, Jako owad prusaczy, gdy wrzatkiem kto zleje. My smiejac sie, trac rece, prosim unizenie O nowinki? pytamy, co slychac o Jenie? Tu ich strach zdjal; dziwia sie, ze o klesce owej Juz wiemy; krzycza Niemcy: "Achary Got! o wej!" Spusciwszy nos, do domow, z domow dalej w nogi - O, to byl rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi Pelne uciekajacych. Niemczyska jak mrowie Pelzna, ciagna pojazdy, ktore lud tam zowie Wageny i fornalki; mezczyzni, kobiety, Z fajkami, z imbryczkami, wleka pudla, bety; Drapia jak moga. A my milczkiem wchodzim w rade: Hejze na kon, pomieszac Niemcom rejterade! Nuz landratom tluc w karki, z hofratow drzec schaby, A herow oficerow lowic za harcaby! A jeneral Dabrowski wpada do Poznania I cesarski przynosi rozkaz: do powstania! W tydzien jeden tak lud nasz Prusakow wychlostal I wygnal, na lekarstwo Niemca bys nie dostal! Gdyby sie tak obrocic i gracko, i raznie, I u nas w Litwie sprawic Moskwie taka laznie? He, co myslisz Macieju? Jesli z Bonapartem Moskwa drze koty, to on wojuje nie zartem: Bohater pierwszy w swiecie, a wojsk ma bez liku! He, coz myslisz Macieju, nasz ojcze Kroliku?" Skonczyl. Czekaja wszyscy Macieja wyroku. Maciej glowy nie ruszyl ani podniosl wzroku, Tylko reka kilkakroc uderzyl po boku, Jak gdyby szabli szukal (od zaboru kraju Szabli nie nosil; przeciez z dawnego zwyczaju, Na wspomnienie Moskala, zawsze reke zwracal Na lewy bok: zapewne Rozeczki swej macal; I stad byl nazywany powszechnie *Zabokiem*). Juz wzniosl glowe; sluchaja w milczeniu glebokiem. Maciej oczekiwanie powszechne omylil, Nachmurzyl brwi i znowu glowe na piers schylil. Na koniec odezwal sie, z wolna kazde slowo Wymawiajac z przyciskiem, a w takt kiwal glowa. "Cicho! skadze ta cala nowina pochodzi? Jak daleko Francuzi? kto nimi dowodzi? Czy juz wojne zaczeli z Moskwa? gdzie i o co? Ktoredy maja ciagnac? z jaka ida moca? Wiele piechoty, jazdy? Kto wie, niechaj gada!" Milczala patrzac na sie kolejno gromada. "Radzilbym - rzecze Prusak - czekac bernardyna Robaka, bo od niego pochodzi nowina; Tymczasem poslac pewnych szpiegow nad granice, I po cichu uzbrajac cala okolice, A tymczasem ostroznie cala rzecz prowadzic, Aby Moskalom naszych zamiarow nie zdradzic". "He! czekac? szczekac? zwlekac?" przerwal Maciej drugi Ochrzczony Kropicielem, od wielkiej maczugi, Ktora zwal Kropidelkiem. Mial ja dzis przy sobie; Stanal za nia, na galce zwiesil rece obie, Na reku oparl brode, krzyczac: "Czekac! zwlekac! Sejmikowac! Hem, trem, brem, a potem uciekac! Ja w Prusach nie bywalem; rozum krolewiecki Dobry dla Prus, a u mnie jest rozum szlachecki. To wiem: ze kto chce bic sie, niech Kropidlo chwyta; Kto umierac, ten ksiedza niech wola, i kwita! Ja chce zyc, bic! Bernardyn po co? czy my zaki? Co mi tam Robak: otoz, my bedziem robaki, I dalej Moskwe toczyc! Trem, brem, szpiegi, wzwiady; Wiecie wy, co to znaczy? Oto, ze wy dziady, Niedolegi! He, bracia, to wyzla rzecz tropic, Bernardynska kwestowac, a moja rzecz: kropic; Kropic, kropic i kwita!" Tu maczuge glasnal, Za nim caly tlum szlachty "Kropic, kropic!" wrzasnal. Poparl strone Chrzciciela, Bartek zwan Brzytewka Od szabli cienkiej, tudziez Maciej, zwan Konewka Od sztucca ktory naszal, z gardlem tak szerokiem, Ze zen jak z konwi tuzin kulek lal potokiem. Oba krzyczeli: "Wiwat Chrzciciel z kropidelkiem!" Prusak chcial mowic, ale zgluszono go zgielkiem I smiechem; "Precz - wolano - precz Prusaki tchorze! Kto tchorz, niech w bernardynskim chowa sie kapturze!" Wtem znowu glowe z wolna podniosl Maciej stary, I zaczely cokolwiek uciszac sie gwary: "Nie drwijcie - rzekl - z Robaka; znam go, to cwik klecha, Ten robaczek wiekszego od was zgryzl orzecha. Raz go tylko widzialem: ledwiem okiem rzucil, Poznalem co za ptaszek; ksiadz oczy odwrocil, Lekajac sie, zebym go nie zaczal spowiadac; Ale to rzecz nie moja, wiele o tym gadac! On tu nie przyjdzie; prozno wzywac bernardyna. Jesli od niego wyszla ta cala nowina, To kto wie, w jakim celu: bo to bies ksiezyna! Jesli procz tej nowiny nic wiecej nie wiecie: Wiec po coscie tu przyszli? i czego wy chcecie?" "Wojny!" krzykneli. - "Jakiej?" spytal. - Zawolali: "Wojny z Moskalem! Bic sie! Hejze na Moskali!" Prusak wciaz wolal, a glos coraz wyzej wznosil; Az posluchanie czescia uklonem wyprosil, Czescia zdobyl swa mowa krzykliwa i cienka. "I ja chce bic sie - wolal tlukac sie w piers reka - Choc kropidla nie nosze, dragiem od wiciny Sprawilem raz Prusakom czterem dobre chrzciny, Ktorzy mie po pjanemu chcieli w Preglu topic". "Tos zuch Bartku - rzekl Chrzciciel - dobrze! kropic, kropic!" "Alez, najslodszy Jezu! trzeba pierwej wiedziec Z kim wojna? o co? trzeba to swiatu powiedziec - Wolal Prusak - bo jakze lud ruszy za nami? Gdzie pojdzie, kiedy gdzie isc, my nie wiemy sami? Bracia szlachta! Panowie! potrzeba rozsadku! Dobrodzieje! potrzeba ladu i porzadku! Chcecie wojny, wiec zrobmy konfederacyja; Obmyslmy, gdzie zawiazac i pod laska czyja? Tak bylo w Wielkopolszcze: widzim rejterade Niemiecka: coz my robim? wchodzim tajnie w rade, Uzbrajamy i szlachte, i wloscian gromade; Gotowi, Dabrowskiego czekamy rozkazu; Na koniec, hejze na kon! powstajem od razu!" "Prosze o glos!" zawolal pan komisarz z Klecka, Czlowiek mlody, przystojny, ubrany z niemiecka. Zwal sie Buchman, lecz Polak byl, w Polsce sie rodzil; Nie wiedziec pewnie, czyli ze szlachty pochodzil, Lecz o to nie pytano; i wszyscy Buchmana Szacowali, iz sluzyl u wielkiego pana, Byl dobry patryjota i pelen nauki, Z ksiag obcych wyuczyl sie gospodarstwa sztuki, I dobr administracja prowadzil porzadnie; O polityce takze wnioskowal rozsadnie, Pieknie pisac i gladko umial sie wyslawiac. Zatem umilkli wszyscy, kiedy jal rozprawiac: "Prosze o glos!" powtorzyl, po dwakroc odchrzaknal, Uklonil sie i usty dzwiecznymi tak brzaknal: "Preopinanci moi w swych glosach wymownych Dotkneli wszystkich punktow stanowczych i glownych, Dyskusyja na wyzsze wzniesli stanowisko; Mnie tylko pozostaje, w jedno zjac ognisko Rzucone trafne mysli i rozumowania: Mam nadzieje w ten sposob sprzeczne zgodzic zdania. Dwie czesci w dyskusyji calej uwazalem; Podzial juz jest zrobiony, ide tym podzialem. Naprzod: dlaczego mamy przedsiebrac powstanie? W jakim duchu? to pierwsze zywotne pytanie; Drugie, rewolucyjnej wladzy sie dotycze: Podzial jest trafny, tylko przewrocic go zycze. Naprzod zaczac od wladzy: skoro pojmiem wladze, Z niej powstania istote, duch, cel, wyprowadze. Co do wladzy wiec - kiedy oczyma przebiegam Dzieje calej ludzkosci, i coz w nich spostrzegam? Oto, rod ludzki dziki, w lasach rozpierzchniony, Skupia sie, zbiera, laczy dla wspolnej obrony, Obmysla ja; i to jest najpierwsza obrada. Potem kazdy wolnosci wlasnej czastke sklada Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa, Z ktorej jako ze zrodla plyna wszystkie prawa. Widzimy tedy, ze rzad umowa sie tworzy, Nie pochodzac, jak mylnie sadze, z woli Bozej. Owoz, rzad na kontrakcie oparlszy spolecznym, Podzial wladzy juz tylko jest skutkiem koniecznym". "Otoz sa i kontrakty! Kijowskie czy minskie? - Rzekl stary Maciej - owoz i rzady babinskie! Panie Buchman, czy Bog nam chcial cara narzucic, Czy diabel, ja z waszmoscia nie bede sie klocic: Panie Buchman, gadaj Wasc, jakby cara zrzucic". "Tu sek - krzyknal Kropiciel - gdybym mogl podskoczyc Do tronu i Kropidlem, plusk, raz cara zmoczyc: To juz by on nie wrocil, ni kijowskim traktem, Ni minskim, ni za zadnym Buchmana kontraktem; Aniby go wskrzesili z mocy bozej popi, Ni z mocy Belzebuba - ten mi zuch, kto kropi. Panie Buchman, wascina rzecz bardzo wymowna, Ale wymowa szum, drum: kropic! to rzecz glowna". "To, to, to!" pisnal, rece trac, Bartek Brzytewka, Od Chrzciciela do Macka biegajac jak cewka Od jednej strony krosien przerzucana w druga: "Tylko ty, Macku z Rozga, ty, Macku z maczuga; Tylko zgodzcie sie: dalbog, pobijem na druzgi Moskala; Brzytew idzie pod komende Rozgi". "Komenda - przerwal Chrzciciel - dobra ku paradzie; U nas byla komenda w kowienskiej brygadzie Krotka a wezlowata: strasz, sam sie nie strachaj; Bij, nie daj sie; postepuj czesto, gesto machaj: Szach, mach!" "To - pisnal Brzytwa - to mi regulament! Po co tu pisac akta, po co psuc atrament? Konfederacji trzeba? o to cala sprzeczka? Jest Marszalek nasz Maciej, a laska Rozeczka". "Niech zyje - krzyknal Chrzciciel - Kurek na Kosciele!" Szlachta odpowiedziala. "Wiwant Kropiciele!" Ale w katach szmer powstal, choc w srodku tlumiony; Widac, ze sie rozdziela rada na dwie strony. Buchman krzyknal: "Ja zgody nigdy nie pochwalam! To moj system!" Ktos drugi wrzasnal: "Nie pozwalam!" Inni z katow wtoruja. Nareszcie glos gruby Ozwal sie przybylego szlachcica Skoluby: "Coz to, Panstwo Dobrzynscy! A to co sie swieci? A my, czy to bedziemy z pod prawa wyjeci? Kiedy nas zapraszano z naszego zascianku, A zapraszal nas klucznik Rebajlo Mopanku, Mowiono nam, ze wielkie rzeczy dziac sie mialy, Ze tu nie o Dobrzynskich, lecz o powiat caly, O cala szlachte idzie; toz i Robak bakal, Choc nigdy nie dokonczyl i zawsze sie jakal, I ciemno sie tlumaczyl. Wreszcie, koniec koncow, My zjechali, sasiadow zwolali przez goncow. Nie sami tu panowie Dobrzynscy jestescie; Z roznych innych zasciankow jest tu nas ze dwiescie: Wszyscy wiec radzmy. Jesli potrzeba marszalka, Glosujmy wszyscy; rowna u kazdego galka. Niech zyje rownosc!" Zatem dwaj Terajewicze I czterej Stypulkowscy i trzej Mickiewicze, Krzykneli: "Wiwat rownosc!" stajac za Skoluba. Tymczasem Buchman wolal: "Zgoda bedzie zguba!" Kropiciel krzyczal: "Bez was obejdziem sie sami; Niech zyje nasz marszalek, Maciek nad Mackami! Hej do laski!" Dobrzynscy krzycza: "Zapraszamy!" A obca szlachta wola w glos: "Nie pozwalamy!" Rozstrycha sie tlum na dwie kupy rozdzielony, I kiwajac glowami w dwie przeciwne strony, Tamci: "Nie pozwalamy!" - ci krzycza: "Prosiemy!" Maciek stary w posrodku jeden siedzial niemy, I jedna glowa jego byla nieruchoma. Przeciw niemu stal Chrzciciel zwieszony rekoma Na maczudze, a glowa na koncu maczugi Wsparta krecil, jak tykwa wbita, na kij dlugi, I na przemiany to w tyl, to sie naprzod kiwal, I ustawicznie "Kropic, kropic!" wykrzykiwal. Wzdluz izby zas przebiegal Brzytewka ruchawy Ciagle od Kropiciela do Macieja lawy. Konewka zas powoli wszerz izbe przechodzil Od Dobrzynskich do szlachty: niby to ich godzil; Jeden wciaz wolal "Golic" a drugi "Zalewac!" Maciek milczal; lecz widno, ze sie zaczal gniewac./ Cwierc godziny wrzal halas, gdy nad tlum wrzeszczacy, Ze srodka glow, wyskoczyl w gore slup blyszczacy: Byl to rapier saznistej dlugosci, szeroki Na cala piedz, a sieczny na obadwa boki, Widocznie miecz teutonski z norymberskiej stali Ukuty: wszyscy milczac na bron pogladali. Kto ja podniosl? nie widac; lecz zaraz zgadniono: "To Scyzoryk! niech zyje Scyzoryk! - krzykniono - Wiwat Scyzoryk, klejnot Rebajlow zascianku! Wiwat Rebajlo, Szczerbiec, Polkozic, Mopanku!" Wnet Gerwazy (to on byl) przez tlum sie przecisnal Na srodek izby, wkolo Scyzorykiem blysnal; Potem w dol chylac ostrze na znak powitania Przed Mackiem, rzekl: "Rozeczce Scyzoryk sie klania. Bracia szlachta, Dobrzynscy! Ja nie bede radzil Nic a nic; powiem tylko, po com was zgromadzil: A co robic, jak robic, decydujcie sami. Wiecie, sluch dawno chodzi miedzy zasciankami, Ze sie na wielkie rzeczy zanosi na swiecie; Ksiadz Robak o tym gadal: wszakze wszyscy wiecie?" "Wiemy!" krzykneli - "Dobrze. Owoz madrej glowie - Ciagnal mowca, spojrzawszy bystro - dosc dwie slowie. Nieprawdaz?" "Prawda" rzekli. "Gdy cesarz francuski - Rzekl Klucznik - stad przyciaga, a stamtad car ruski: Wiec wojna; car z cesarzem, krolowie z krolami Pojda za lby, jak zwykle miedzy monarchami. A nam czy siedziec cicho? Gdy wielki wielkiego Bedzie dusic: my dusmy mniejszych, kazdy swego. Z gory i z dolu, wielcy wielkich, malych mali, Jak zaczniem ciac, tak cale szelmostwo sie zwali, I tak zakwitnie szczescie i Rzeczpospolita. Nieprawdaz?" "Prawda - rzekli - jakby z ksiazki czyta". "Prawda - powtorzyl Chrzciciel - krop a krop i kwita". "Ja zawsze gotow golic" ozwal sie Brzytewka; "Tylko zgodzcie sie - prosil uprzejmie Konewka - Chrzcicielu i Macieju, pod czyja isc wodza?" Ale mu przerwal Buchman: "Niech sie glupi godza, Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodza. Prosze milczec, sluchamy, sprawa na tym zyska; Pan Klucznik ja z nowego zwaza stanowiska". "Owszem - zawolal Klucznik - u mnie po staremu, O wielkich rzeczach myslec nalezy wielkiemu: Jest na to cesarz, bedzie krol, senat, poslowie. Takie rzeczy, mopanku, robia sie w Krakowie Lub w Warszawie, nie u nas, w zascianku, w Dobrzynie; Aktow konfederackich nie pisza w kominie Kreda, nie na wicinie, lecz na pergaminie. Nie nam to pisac akta; ma Polska pisarzy Koronnych i litewskich, tak robili starzy; Moja rzecz Scyzorykiem wyrzynac". "Kropidlem Pluskac" dodal Kropiciel. "I wykalac Szydlem" Krzyknal Bartek Szydelko, dobywszy swej szpadki. "Wszystkich was - konczyl Klucznik - biore tu na swiadki, Czy Robak nie powiadal, ze wprzod nim przyjmiecie W dom wasz Napoleona, trzeba wymiesc smiecie? Slyszeliscie to wszyscy: a czy rozumiecie? Ktoz jest smieciem powiatu? Kto zdradziecko zabil Najlepszego z Polakow, kto go okradl, zgrabil? I jeszcze chce ostatki wydrzec z rak dziedzica? Ktoz to? Mamze wam gadac?" "A juz ci Soplica - Przerwal Konewka - to lotr" "Oj, to ciemiezyciel" Pisnal Brzytewka - "Wiec go kropic!" dodal Chrzciciel; "Jesli zdrajca - rzekl Buchman - wiec na szubienice!" "Hejze! - krzykneli wszyscy - hejze na Soplice!" Lecz Prusak smial podjac sie Sedziego obrony, I wolal z wzniesionymi ku szlachcie ramiony: "Panowie Bracia! aj! aj! a na boskie rany! Co znowu? Panie Klucznik, czy wasc opetany? Czy o tym byla mowa? Ze ktos mial wariata Banite bratem: to co, karac go za brata? To mi po chrzescijansku! Sa tu w tym konszachty Hrabiego; zeby Sedzia byl ciezki dla szlachty, Nieprawda! dalibogze! To wy tylko sami Pozywacie go, a on zgody szuka z wami, Ustepuje ze swego, jeszcze grzywny placi. Ma proces z Hrabia: coz stad? obadwa bogaci; Niechaj pan drze sie z panem: coz to do nas, braci? Pan Sedzia ciemiezyciel! On pierwszy zabranial, Azeby sie chlop przed nim do ziemi nie klanial, Mowiac, ze to grzech. Nieraz u niego gromada Chlopska, ja sam widzialem, do stolu z nim siada; Placil za wlosc podatki: a nie tak jest w Klecku, Choc tam wasc, panie Buchman, rzadzisz po niemiecku. Sedzia zdrajca! My sie z nim od infimy znamy: Poczciwe bylo dziecko i dzis taki samy; Polske kocha nad wszystko, polskie obyczaje Chowa, modom moskiewskim przystepu nie daje. Ilekroc z Prus powracam, chcac zmyc sie z niemczyzny, Wpadam do Soplicowa jak w centrum polszczyzny; Tam sie czlowiek napije, nadysze ojczyzny! Dalbog Dobrzynscy! ja wasz brat, ale Sedziego Nie pozwole pokrzywdzic; nie bedzie nic z tego. Nie tak, panowie bracia, w Wielkopolszcze bylo: Co za duch! co za zgoda! az przypomniec milo! Nikt tam podobna fraszka nie smial rady mieszac". "To nie fraszka - zawolal Klucznik - lotrow wieszac!" Szmer wzmagal sie. Wtem Jankiel posluchania prosil, Na lawe wskoczyl, stanal i nad glowy wznosil Brode jak wieche, co mu az do pasa wisi. Prawa reka zdjal z wolna z glowy kolpak lisi; Lewa reka jarmulke zruszona poprawil, Potem lewice za pas zatknal i tak prawil, Kolpakiem lisim w kolej klaniajac sie nisko: "Nu, panowie Dobrzynscy! Ja sobie Zydzisko; Mnie Sedzia ni brat, ni swat; szanuje Soplicow Jak panow bardzo dobrych i moich dziedzicow; Szanuje tez Dobrzynskich, Bartkow i Maciejow, Jako dobrych sasiadow, panow dobrodziejow; A mowie tak: jezeli panstwo chca gwalt zrobic Sedziemu, to bardzo zle. Mozecie sie pobic, Zabic - a asesory? a sprawnik? a turma? Bo w wiosce u Soplicy jest zolnierzy hurma, Wszystko jegry! Asesor w domu: tylko swisnie, Tak wraz przymaszeruja, stoja jak umyslnie. A co bedzie? A jesli czekacie Francuza, To Francuz jest daleko jeszcze, droga duza. Ja Zyd, o wojnach nie wiem, a bylem w Bielicy, I widzialem tam Zydkow od samej granicy; Slychac, ze Francuz stoi nad rzeka Lososna, A wojna jesli bedzie, to chyba az wiosna. Nu, mowie tak: czekajcie; wszak dwor Soplicowa Nie budka kramna, co sie rozbierze, w woz schowa I pojedzie: dwor jak stal, do wiosny stac bedzie; A pan Sedzia, to nie jest Zydek na arendzie: Nie uciecze, to jego mozna znalezc wiosna. A teraz rozejdzcie sie, a nie gadac glosno O tym, co bylo; bo to gadac, to daremno! A czyja laska panow Szlachty, prosze ze mna. Moja Siora powila malego Jankielka: Ja dzis traktuje wszystkich, a muzyka wielka! Kaze przyniesc kozice, basetle, dwie skrzypiec, A pan Maciek Dobrodziej lubi stary lipiec I nowego mazurka: mam nowe mazurki, A wyuczylem spiewac fein moje bachurki". Wymowa lubionego powszechnie Jankiela Trafiala do serc. Powstal krzyk, oklask wesela, Szmer przyzwolenia nawet za domem sie szerzyl: Gdy Gerwazy w Jankiela Scyzorykiem zmierzyl. Zyd skoczyl, wpadl w tlum; Klucznik wolal: "Precz stad, Zydzie! Nie tkaj palcow miedzy drzwi, nie o ciebie idzie! Panie Prusak! ze waszec Sedziowska handlujesz Para wicin mizernych: to juz zan gardlujesz? Zapomniales mopanku, ze ojciec waszecin Splawial do Prus dwadziescia Horeszkowskich wicin? Stad sie zbogacil i on, i jego rodzina, Ba, nawet wszyscy, ilu was tu jest z Dobrzyna. Bo pamietacie starzy, slyszeliscie mlodzi, Ze Stolnik byl was wszystkich ojciec i dobrodziej: Kogoz on komisarzem slal do swych dobr pinskich? Dobrzynskiego! Rachmistrzow kogo mial? Dobrzynskich! Marszalkostwa, kredensu nie zwierzal nikomu, Tylko Dobrzynskim: pelno Dobrzynskich mial w domu! On forytowal wasze w trybunalach sprawy, On wyrabial u krola dla was chleb laskawy, Dzieci wasze kopami pomieszczal w konwikcie Pijarskim, na swym koszcie, odziezy i wikcie; Doroslych promowowal takze swym nakladem: A dlaczego to robil? ze wam byl sasiadem! Dzis Soplica kopcami tyka waszych granic: Coz kiedy wam dobrego zrobil on?" "Nic a nic! - Przerwal Konewka - bo to wyroslo z szlachciury, A jak dmie sie, phu, phu, phu, jak nos drze do gory! Pamietacie, prosilem na corki wesele; Poje, nie chce pic, mowi: "Nie pije tak wiele Jak wy szlachta; wy szlachta ciagniecie jak baki". Ot magnat! delikacik z marymonckiej maki! Nie pil; lelismy w gardlo, krzyczal: "Gwalt sie dzieje!" Czekajno, niech no ja mu z Konewki naleje". "Filut - zawolal Chrzciciel - oj, i ja go kropne Za swoje. Moj syn, bylo to dziecko roztropne, Teraz tak zglupial, ze go nazywaja Sakiem; A z przyczyny Sedziego zostal glupcem takim. Mowilem: po co tobie lezc do Soplicowa? Jezeli cie tam zlowie, niech cie Bog uchowa! On znowu smyk do Zosi, dybie przez konopie: Zlowilem go, a zatem za uszy i kropie; A on beczy i beczy jak malenkie chlopie: "Ojcze, choc zabij, musze tam isc", a wciaz szlocha - "Co tobie?" a on mowi, ze te Zosie kocha! Chcialby popatrzyc na nia! Zal mi nieboraka, Mowie Sedziemu: "Sedzio, daj Zosie dla Saka!" On mowi: "Jeszcze mala, czekaj ze trzy lata, Jak sama zechce". Lotr! lze, juz ja komus swata: Slyszalem. Juz ja sie tam na wesele wkrece; Ja im loze malzenskie kropidlem poswiece". "I taki lotr - zawolal Klucznik - ma panowac? I dawnych panow, lepszych od siebie, rujnowac? A Horeszkow i pamiec i imie zaginie! Gdziez jest wdziecznosc na swiecie? Nie ma jej w Dobrzynie! Bracia! chcecie boj z ruskim wiesc imperatorem, A boicie sie wojny z Soplicowskim dworem? Strach wam turmy! Czyz to ja wzywam na rozboje? Bron Boze! Szlachta Bracia! ja przy prawie stoje. Wszak Hrabia wygral, zyskal dekretow niemalo: Tylko je egzekwowac! Tak dawniej bywalo: Trybunal pisal dekret; szlachta wypelniala, A szczegolniej Dobrzynscy, i stad wasza chwala Urosla w Litwie! Wszakze to Dobrzynscy sami Bili sie na zajezdzie myskim z Moskalami, Ktorych przywiodl jeneral ruski Wojnilowicz I lotr, przyjaciel jego, pan Wolk z Logomowicz. Pamietacie, jak Wolka wzielismy w niewole, Jak chcielismy go wieszac na belce w stodole, Iz byl tyran dla chlopstwa a sluga Moskali; Ale sie chlopi glupi nad nim zlitowali! (Upiec go musze kiedys na tym Scyzoryku.) Nie wspomne innych wielkich zajazdow bez liku, Z ktorych wyszlismy zawsze, jak szlachcie przystalo, I z zyskiem i aplauzem powszechnym i z chwala! Po coz o tym wspominac? Dzis darmo pan Hrabia, Sasiad wasz, sprawe toczy, dekrety wyrabia: Juz nikt z was pomoc nie chce biednemu sierocie! Dziedzic Stolnika tego, ktory zywil krocie, Dzis nie ma przyjaciela, oprocz mnie, Klucznika, I ot tego wiernego mego Scyzoryka!" "I Kropidla - rzekl Chrzciciel - Gdzie ty Gerwazenku, Tam i ja; poki reka, poki plusk plask w reku. Co dwaj to dwaj! Dalibog moj Gerwazy! ty miecz, Ja mam Kropidlo; dalbog! ja kropie, a ty siecz: I tak szach mach, plusk i plask; oni niech gawedza!" "Toc i Bartka - rzekl Brzytwa - bracia nie odpedza; Juz co wy namydlicie, to ja wszystko zgole". "I ja - przydal Konewka - z wami ruszyc wole, Gdy ich nie mozna zgodzic na obior marszalka; Co mi tam glosy, galki! U mnie insza galka. - Tu wydobyl z kieszeni garsc kul, dzwonil nimi - Ot galki! - krzyknal - w Sedzie galkami wszystkimi!" "Do was - wolal Skoluba - do was sie laczymy!" "Gdzie wy - krzyknela szlachta - gdzie wy, to tam i my! Niech zyja Horeszkowie! wiwant Polkozice! Wiwat Klucznik Rebajlo! Hejze na Soplice!" I tak wszystkich pociagnal wymowny Gerwazy; Bo wszyscy ku Sedziemu mieli swe urazy, Jak zwyczajnie w sasiedztwie: to o szkode skargi, To o wyreby, to o granice zatargi. Jednych gniew, drugich tylko podburzala zawisc Bogactw Sedziego - wszystkich zgodzila nienawisc. Cisna sie do Klucznika, podnosza do gory Szable, palki. - Az Maciek, dotychczas ponury, Nieruchomy, wstal z lawy i wolnymi kroki Wyszedl na srodek izby i podparl sie w boki; I spojrzawszy przed siebie, i kiwajac glowa, Zabral glos, wymawiajac z wolna kazde slowo, Z przestankiem i przyciskiem: "A glupi! a glupi! A glupi wy! Na kim sie mlelo, na was skrupi!... To poki o wskrzeszeniu Polski byla rada, O dobru pospolitym, glupi, u was zwada? Nie mozna bylo, glupi, ani sie rozmowic, Glupi, ani porzadku, ani postanowic Wodza nad wami, glupi! A niech no kto podda Osobiste urazy, glupi, u was zgoda! Precz stad! Bo jakom Maciek, was, do milijonow Krocset kroci tysiecy fur, beczek, furgonow, Diablow!!!!..." Ucichli wszyscy jak razeni gromem; Ale razem straszliwy powstal krzyk za domem: "Wiwat Hrabia!" On wjezdzal na folwark Maciejow, Sam zbrojny, za nim zbrojnych dziesieciu dzokejow. Hrabia siedzial na dzielnym koniu, w czarnym stroju; Na sukni orzechowy plaszcz wloskiego kroju, Szeroki, bez rekawow, jak wielka opona, Spiety klamra u szyi, spadal przez ramiona; Kapelusz mial okragly z piorem, w reku szpade. Okrecil sie i szpada powital gromade. "Wiwat Hrabia! - krzykneli - z nim zyc i umierac!" Szlachta zaczela z chaty przez okna wyzierac, I za Klucznikiem coraz ku drzwiom sie napierac. Klucznik wyszedl, a za nim tlum przeze drzwi runal, Maciek reszte wypedzil, drzwi zamknal, zasunal, I przez okno wyjrzawszy, raz jeszcze rzekl: "Glupi!" A tymczasem sie szlachta do Hrabiego kupi Ida w karczme. Gerwazy wspomnial dawne czasy: Kazal sobie trzy podac od kontuszow pasy, Na nich ze sklepu karczmy beczki wydobywa Trzy: jedna miodu, druga wodki, trzecia piwa. Wyjal gozdzie, wnet z szumem trysnely trzy strugi, Jeden bialy jak srebro, krwawnikowy drugi, Trzeci zolty; troista graja w gorze tecza, A spadajac w sto kubkow, we sto szklanek brzecza. Wre szlachta. Tamci pija, ci Hrabiemu zycza Lat setnych, wszyscy: "Hejze na Soplice!" krzycza. Jankiel wymknal sie milczkiem, oklep. Prusak, rownie Niesluchany, choc jeszcze rozprawial wymownie, Chcial zmykac: szlachta w pogon, wolajac, ze zdradzil. Mickiewicz stal z daleka; ni krzyczal, ni radzil, Ale z miny poznano, ze cos zlego knuje: Wiec do kordow, i hejze! On sie rejteruje, Odcina sie, juz ranny; przyparty do plotow: Gdy mu skoczyl na odsiecz Zan i trzech Czeczotow. Za czym rozjeto szlachte. Ale w tym rozruchu, Dwoch bylo cietych w rece; ktos dostal po uchu; Reszta wsiadala na kon. - Hrabia i Gerwazy Porzadkuja, rozdaja oreze, rozkazy. W koncu, wszyscy przez dluga zascianku ulice Puscili sie w cwal krzyczac: "Hejze na Soplice!" A chrapali tak twardym snem, ze ich nie budzi Blask latarek i wniscie kilkudziesiat ludzi, Ktorzy wpadli na szlachte jak pajaki scienne, Nazwane *kosarzami*, na muchy wpolsenne: Zaledwie ktora bzyknie, juz dlugimi nogi Obejmuje ja wkolo i dusi mistrz srogi. Sen szlachecki byl jeszcze twardszy niz sen muszy: Zaden nie bzyka, leza wszyscy jak bez duszy, Chociaz byli chwytani silnymi rekoma I przewracani jako na przewiaslach sloma. Tylko jeden Konewka, ktoremu w powiecie Nie znajdziesz rownie mocnej glowy przy bankiecie, Konewka, co mogl wypic lipcu dwa antaly Nim mu splatal sie jezyk i nogi zachwialy: Ten, choc dlugo ucztowal i usnal gleboko, Dawal przecie znak zycia. Przemknal jedno oko I widzi... istne zmory! Dwie okropne twarze Tuz nad soba, a kazda ma wasow po parze, Dysza nad nim, ust jego tykaja wasami, I czworgiem rak wokolo wija jak skrzydlami. Zlakl sie, chcial przezegnac sie: darmo reke chwyta, Reka prawa jak gdyby do boku przybita; Ruszyl lewa: niestety! czuje, ze go duchy Spowily ciasno jako niemowle w pieluchy. Zlakl sie jeszcze okropniej, wnet oko zawiera, Lezy nie dyszac, stygnie, ledwie nie umiera! Lecz Kropiciel zerwal sie bronic sie: po czasie! Bo juz byl skrepowany we swym wlasnym pasie. Przeciez zwinal sie i tak sprezyscie podskoczyl, Ze padl na piersi sennych, po glowach sie toczyl, Miotal sie jako szczupak, gdy sie w piasku rzuca, A ryczal jako niedzwiedz, bo mial silne pluca. Ryczal: "Zdrada!" - Wnet cala zbudzona gromada Chorem odpowiedziala: "Zdrada! gwaltu! zdrada!" Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali, Kedy Hrabia, Gerwazy i dzokeje spali. Przebudza sie Gerwazy: darmo sie wydziera, Zwiazany w kij do swego wlasnego rapiera; Patrzy: widzi przy oknie ludzi uzbrojonych, W czarnych krotkich kaszkietach, w mundurach zielonych. Jeden z nich, opasany szarfa, trzymal szpade I ostrzem jej kierowal swych drabow gromade, Szepcac: "Wiaz! wiaz!" Dokola leza jak barany Dzokeje w petach; Hrabia siedzi niezwiazany Lecz bezbronny; przy nim dwaj z golymi bagnety Stoja drabi. Poznal ich Gerwazy, niestety! Moskale!!! Nieraz Klucznik byl w podobnych trwogach, Nieraz miewal powrozy na reku i nogach, A przeciez sie uwalnial; wiedzial o sposobie Rwania wiezow, byl silny bardzo, ufal sobie. Przemyslal ratowac sie milczkiem. Oczy zmruzyl, Niby spi; z wolna rece i nogi przedluzyl, Dech wciagnal, brzuch i piersi scisnal co najwezej: Az jednym razem kurczy, wydyma sie, prezy; Jak waz glowe i ogon gdy chowa w przeguby, Tak Gerwazy z dlugiego stal sie krotki, gruby; Rozciagnely sie, nawet skrzypnely powrozy, Ale nie pekly! Klucznik ze wstydu i zgrozy Przewrocil sie i w ziemie schowawszy twarz gniewna, Zamknawszy oczy, lezal nieczuly jak drewno. Wtem ozwaly sie bebny; naprzod z rzadka, potem Coraz gestszym i coraz glosniejszym loskotem. Na ten apel rozkazal oficer Moskali, Dzokejow z Hrabia zamknac pod straza na sali, Szlachte wiesc na dwor, kedy stala druga rota. Nadaremnie Kropiciel dasa sie i miota. Sztab stal we dworze, a z nim zbrojnej szlachty wiele: Podhajscy, Birbaszowie, Hreczechy, Biergele, Wszyscy Sedziego krewni albo przyjaciele; Na odsiecz mu przybiegli slyszac o napadzie, Zwlaszcza, ze z Dobrzynskimi byli z dawna w zwadzie. Kto z wiosek batalijon Moskalow sprowadzil? Kto tak predko sasiedztwo z zasciankow zgromadzil? Asesor li, czy Jankiel? Roznie slychac o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedzial ni wtenczas, ni potem. Juz tez i slonce wschodzi, krwawo sie czerwieni; Brzegiem tepym, jak gdyby odartym z promieni, Na wpol widne, na poly w czerni chmur sie chowa, Jak rozzarzona w weglach kowalskich podkowa. Wiatr wzmagal sie i pedzil obloki ze wschodu, Geste i poszarpane jako bryly lodu; Kazdy oblok w przelocie deszczem zimnym proszy, Z tylu za nim wiatr leci i deszcz znowu suszy, Za wiatrem znowu oblok nadbiega wilgotny: I tak dzien na przemiany byl chlodny i slotny. Tymczasem Major belki schnace pode dworem Kaze wlec, w kazdej belce wysiekac toporem Polokragle otwory, w te otwory wtyka Nogi wiezniow i druga belka je zamyka: Oba drewna, gwozdziami przebite po rogach, Scisnely sie jako psie paszczeki na nogach; Zas powrozami mocniej sznurowano rece Na plecach szlachty. Major ku wiekszej ich mece Kazal pierwej pozdzierac z glow konfederatki, Z plecow plaszcze, kontusze, nawet taratatki, Nawet zupany. I tak szlachta skuta w klodzie Siedziala rzedem, dzwoniac zebami na chlodzie I na deszczu, bo coraz wzmagala sie slota. Nadaremnie Kropiciel dasa sie i miota. Darmo Sedzia za szlachta instancje wnosi, I Telimena laczy prosby do lez Zosi, Azeby miano wiekszy wzglad na niewolnikow. Wprawdzie oficer rotny, pan Nikita Rykow, Moskal, lecz dobry czlowiek, dal sie udobruchac: Coz, kiedy sam majora Pluta musial sluchac. Ten Major, Polak rodem z miasteczka Dzierowicz, Nazywal sie (jak slychac) po polsku Plutowicz, Lecz przechrzcil sie; lotr wielki, jak sie zwykle dzieje Z Polakiem, ktory w carskiej sluzbie zmoskwicieje. Plut stal z fajka przed frontem, w boki sie podpieral I gdy mu klaniano sie, nos w gore zadzieral, A za odpowiedz, na znak gniewnego humoru Wypuscil z ust klab dymu i poszedl do dworu. A tymczasem Rykowa Sedzia ulagadza, I Asesora takze na bok odprowadza; Przemyslaja, jak by rzecz zakonczyc bez sadu, A co jeszcze wazniejsza, bez mieszan sie rzadu. Wiec do majora Pluta rzekl kapitan Rykow: "Panie Major! co nam z tych wszystkich niewolnikow? Oddamy pod sad? bedzie szlachcie wielka bieda, A panu Majorowi nikt za to nic nie da. Wiesz co Major? ot lepiej te sprawe zagodzic, Pan Sedzia Majorowi musi trud nagrodzic, My powiemy, ze my tu przyszli dla wizyty, A tak i kozy cale i wilk bedzie syty. Przyslowie ruskie: wszystko mozna, lecz ostroznie; I to przyslowie: sobie piecz na carskim roznie; I to przyslowie: lepsza zgoda od niezgody, Zaplataj dobrze wezel, konce wsadz do wody. Raportu nie podamy, tak sie nikt nie dowie. Bog dal rece zeby brac: to ruskie przyslowie". Slyszac to Major wstaje i od gniewu parska: "Czy ty oszalal, Rykow? To sluzba cesarska: A sluzba nie jest druzba, stary, glupi Rykow! Czy ty oszalal? Ja mam puszczac buntownikow! W takim wojennym czasie! Ha, pany Polaki, Ja was naucze buntu! Ha, szlachta lajdaki, Dobrzynscy, oj ja znam was, niech lajdaki mokna! (I zasmial sie na cale gardlo, patrzac w okno) Wszakze ten sam Dobrzynski, co siedzi w surducie, - Hej zdjac mu surdut! - w roku przeszlym na reducie Zaczal ze mna te klotnie; kto zaczal? on, nie ja. On, gdy tanczylem, krzyknal: "Precz za drzwi zlodzieja!" Ze wtenczas za pulkowej okradzenie kasy Bylem pod sledztwem, mialem wielkie ambarasy: A jemu co do tego? Ja tancze mazura, On krzyczy z tylu: "Zlodziej!" szlachta za nim: "Ura!" Skrzywdzili mnie - a co? wpadl w me szpony szlachciura! Mowilem: "Ej Dobrzynski! ej, przyjdzie do woza Koza" - a co, Dobrzynski? widzisz: bedzie loza!" Potem Sedziemu szepnal, schyliwszy sie w ucho: "Jesli chcesz Sedzio, zeby to uszlo na sucho, Za kazda glowe tysiac rubelkow gotowka: Tysiac rubelkow Sedzio, to ostatnie slowko". Sedzia chcial targowac sie; lecz Major nie sluchal, Znowu biegal po izbie, dymem gesto buchal, Podobny do szmermelu albo do rakiety. Chodzily za nim proszac i placzac kobiety. "Majorze - mowil Sedzia - choc pozwiesz do prawa; Coz wygrasz? Tu nie zaszla zadna bitwa krwawa, Nie bylo ran; ze zjedli kury i polgaski, Za to wedle statutu zaplaca nawiazki. Ja na pana Hrabiego nie zanosze skargi; To tylko byly zwykle sasiedzkie zatargi". "A czy Sedzia - rzekl Major - zolta ksiege czytal?" "Co to za zolta ksiega?" pan Sedzia zapytal. "Ksiega - rzekl Major - lepsza niz wasze statuty, A w niej pisze co slowo: stryczek, Sybir, knuty; Ksiega ustaw wojennych, teraz w Litwie calej Ogloszonych: juz pod stol wasze trybunaly! Podlug ustaw wojennych, za takowa psote, Pojdziecie juz to najmniej w sybirna robote". "Apeluje - rzekl Sedzia - do gubernatora". "Apeluj - rzekl Plut - chocby do Imperatora. Wiesz, ze gdy imperator zatwierdza ukazy, Z laski swej czesto kare powieksza dwa razy. Apelujcie, ja moze wynajde w potrzebie, Mospanie Sedzio, dobry kruczek i na ciebie. Wszak Jankiel, szpieg, ktorego juz rzad dawno sledzi, Jest twoim domownikiem, w karczmie twojej siedzi. Moge teraz was wszystkich wziac w areszt od razu". "Mnie - rzekl Sedzia - brac w areszt? jak smiesz bez rozkazu?" I przychodzilo coraz do zywszego sporu: Gdy nowy gosc zajechal na dziedziniec dworu. Wjazd tlumny, dziwny. Przodem, niby laufer, biezy Ogromny czarny baran, a leb mu sie jezy Czterema rogami, z ktorych dwa jako kablaki Kreca sie kolo uszu, ubrane we dzwonki, A dwa od czola na bok wysuwajac konce, Wstrzasaja kulki kragle, mosiezne, brzeczace. Za baranem szly woly, trzoda owiec, kozy, Za bydlem cztery ciezko pakowane wozy. Wszyscy odgadli, ze to wjazd ksiedza kwestarza. Wiec pan Sedzia, powinnosc znajac gospodarza, Stal w progu witac goscia. Ksiadz na pierwszej bryce Jechal, kapturem na wpol zasloniwszy lice, Ale go wnet poznano: bo gdy wiezniow minal, Zwrocil sie ku nim twarza, palcem na znak skinal. I drugiej bryki furman rownie byl poznany: Stary Maciek-Rozeczka, za chlopa przebrany. Szlachta zaczela krzyczec, skoro sie pokazal, On rzekl: "Glupi!" ... i reka milczenie nakazal. Na trzecim wozie Prusak w kubraku wytartym, A pan Zan z Mickiewiczem jechali na czwartym. A tymczasem, Podhajscy i Isajewicze, Birbasze, Wilbikowie, Biergiele, Kotwicze, Widzac szlachte Dobrzynskich w tej ciezkiej niewoli, Zaczeli z dawnych gniewow ostygac powoli: Bo szlachta polska, chociaz niezmiernie klotliwa I porywcza do bitew, przeciez nie jest msciwa. Biega wiec do Macieja starego po rade. On kolo wozow cala ustawia gromade, Kaze czekac. Bernardyn wstapil do pokoju. Zaledwie go poznano, choc nie zmienil stroju: Tak przybral inna postac. Zwyczajnie ponury, Zamyslony: a teraz glowe wzniosl do gory, I z mina rozjasniona, jak kwestarz rubacha, Nim zaczal gadac, dlugo smial sie: "Cha, cha, cha, cha, Klaniam, klaniam! Cha, cha, cha, wysmienicie, przednie! Panowie oficery, kto poluje we dnie, Wy w nocy! Dobry polow: widzialem zwierzyne; Oj skubac, skubac szlachte, oj drzec z nich lupine! Oj wezciez ich na munsztuk, bo tez szlachta bryka! Winszuje ci Majorze, zes zlowil Hrabika: To tluscioszek, to bogacz, panicz z antenatow; Nie wypuszczaj go z klatki bez trzysta dukatow. A jak wezmiesz, na klasztor daj jakie trzy grosze, I dla mnie! bo ja zawzdy za twa dusze prosze. Jakem bernardyn, bardzo mysle o twej duszy! Smierc i sztabsoficerow porywa za uszy! Dobrze napisal Baka, ze smierc dzga za katy W szkarlaty, i po suknie nieraz dobrze stuknie, I po plotnie tak utnie jak i po kapturze, I po fryzurze rownie jak i po mundurze. Smierc matula, powiada Baka, jak cebula, Lzy wyciska, gdy sciska, a rownie przytula I dziecko co sie lula, i zucha co hula! Ach! ach! Majorze, dzisiaj zyjem, jutro gnijem, To tylko nasze, co dzis zjemy i wypijem! Panie Sedzio, wszakze to czas podobno sniadac? Siadam za stol, i prosze wszystkich za mna siadac Majorze, gdyby zrazow? panie poruczniku, Co myslisz? gdyby waze dobrego ponczyku?" "To prawda ojcze - rzekli dwaj oficerowie - Czas by juz zjesc i wypic pana Sedzi zdrowie!" Zdziwili sie domowi, patrzac na Robaka, Skad mu sie wziela mina i wesolosc taka. Sedzia wnet kucharzowi powtorzyl rozkazy: Wniesiono waze, cukier, butelki i zrazy. Plut i Rykow tak czynnie zaczeli sie zwijac, Tak lakomie polykac i gesto zapijac, Ze w pol godziny zjedli dwadziescia trzy zrazy I wychylili ponczu ogromne pol wazy. Wiec Major syt i wesol w krzesle sie rozwalil, Dobyl fajke, biletem bankowym zapalil, I otarlszy sniadanie z ust koncem serwety, Obrocil smiejace sie oczy na kobiety, I rzekl: "Ja, piekne panie, lubie was jak wety! Na me szlify majorskie: gdy czlek zjadl sniadanie, Najlepsza jest po zrazach zakaska gadanie Z paniami tak pieknymi jak wy, piekne panie! Wiecie co? grajmy w karty? w welba-cwelba? w wista? Albo pojdzmy mazurka? he! do diablow trzysta! Wszak ja w jegerskim pulku pierwszy mazurzysta!" Za czym ku damom blizej chylil sie wygiety, I puszczal na przemiany dym i komplementy. "Tanczyc! - zawolal Robak - gdy wychyle flasze, To i ja, choc ksiadz, habit czasami podkasze I potancze mazurka! Ale wiesz, Majorze, My tu pijem, a jegry tam zmarzna na dworze? Hulac to hulac! Sedzio, daj beczke siwuchy: Major pozwoli, niechaj pija jegry zuchy!" "Prosilbym - rzecze Major - lecz w tym nie ma musu". "Daj Sedzio - szepnal Robak - beczke spirytusu". I tak, kiedy we dworze sztab wesoly lyka, Za domem zaczela sie w wojsku pijatyka. Rykow kapitan milczkiem kielichy wychylal, Lecz Major pil i razem damom sie przymilal. A wzmagal sie w nim coraz tancowania zapal. Rzucil fajke i reke Telimeny zlapal: Chcial tanczyc, lecz uciekla; wiec podszedl do Zosi, Klaniajac sie, slaniajac, do mazurka prosi: "Hej ty, Rykow, przestanze tam trabic na fajce; Precz fajka, wszak ty dobrze grasz na balabajce. Widzisz no tam gitare, podz no, wez gitare I mazurka! Ja, Major, ide w pierwsza pare". Kapitan wzial gitare i struny przykrecal, Plut znowu Telimene do tanca zachecal. "Slowo majorskie, panno: nie Rosyjaninem Jestem, jezeli klamie; chce byc sukinsynem, Jezeli klamie: spytaj, a oficerowie Wszyscy poswiadcza, cala armija to powie: Ze w tej drugiej armiji, w korpusie dziewiatym, W drugiej pieszej dywizji, w pulku piecdziesiatym Jegerskim, major Plut jest pierwszy mazurzysta. Podzze panienko! nie badz taka narowista! Bo ja po oficersku ukarze panienke..." To mowiac skoczyl, chwycil Telimeny reke, I szerokim calusem w blade ramie klasnal; Gdy Tadeusz, przypadlszy z boku, w twarz mu trzasnal. I calus, i policzek ozwaly sie razem, Jeden za drugim, jako wyraz za wyrazem. Major oslupial, oczy przetarl, z gniewu blady Zawolal: "Bunt! buntownik!" i dobywszy szpady, Biegl przebic. Wtem ksiadz dostal z rekawa krocice: "Pal, Tadeuszku! - krzyknal - pal jak w jasna swiece!" Tadeusz wnet pochwycil, wymierzyl, wypalil, Chybil, ale Majora zgluszyl i osmalil. Porywa sie z gitara Rykow: "Bunt! bunt!" wola, Wpada na Tadeusza; lecz Wojski zza stola Machnal reka na odlew; noz w powietrzu swisnal Miedzy glowy i pierwej uderzyl, niz blysnal; Uderza w dno gitary, na wylot ja wierci, Schylil sie na bok Rykow i tak uszedl smierci, Lecz strwozyl sie. Krzyknawszy: "Jegry! bunt! Jej Bogu!" Dobyl szpady, broniac sie, zblizal sie do progu. Wtem, z drugiej strony izby wpada szlachty wiele Przez okna, z rapierami, Rozeczka na czele. Plut w sieni, Rykow za nim, wolaja zolnierzy. Juz trzech najblizszych domu na pomoc im biezy, Juz przeze drzwi wlaza trzy blyszczace bagnety, A za nimi trzy czarne schylone kaszkiety. Maciek stal u drzwi z Rozga wzniesiona do gory, Lgnac do sciany, czatowal jako kot na szczury, Az cial okropnie: moze glowy by trzy zwalil; Lecz stary czy nie dojrzal, czy zbyt sie zapalil: Bo nim szyje wytkneli, rabnal po kaszkietach, Zdarl je; Rozga spadajac brzekla po bagnetach. Moskale cofaja sie, Maciek ich wygania Na dziedziniec. Tam jeszcze wiecej zamieszania. Tam stronnicy Soplicow pracuja w zawody Nad rozkuciem Dobrzynskich, rozrywaja klody. Widzac to, jegry za bron porywaja, biega. Sierzant wpadlszy bagnetem przebil Podhajskiego, Dwoch drugich szlachty zranil, do trzeciego strzela: Uciekaja. Bylo to przy klodzie Chrzciciela. Ten juz mial rece wolne, gotowe ku walce; Wstal, podniosl dlon i zwinal w klebek dlugie palce, I z gory tak uderzyl w grzbiet Rosyjanina, Ze twarz jego i skron wbil w zamek karabina; Trzasl zamek: lecz zalany krwia proch juz nie spalil; Sierzant u nog Chrzciciela na swa bron sie zwalil. Chrzciciel schyla sie, chwyta karabin za rure I wijac jak kropidlem podnosi go w gore, Robi mlynka, dwoch zaraz szeregowych zwala Po ramionach i w glowe ugadza kaprala. Reszta zlekla od klody cofa sie z przestrachem: Tak Kropiciel ruchomym nakryl szlachte dachem. Za czym rozbito klode, rozcieto powrozy. Szlachta, juz wolna, wpada na kwestarskie wozy; Z nich dobywa rapiery, palasze, tasaki, Kosy, strzelby; Konewka znalazl dwa szturmaki I worek kul; wsypal je do swego szturmaka, Drugi, rownie nabiwszy, ustapil dla Saka. Jegrow wiecej przybywa. Mieszaja sie, tluka; Szlachta w zgielku nie moze ciac krzyzowa sztuka, Jegry nie moga strzelac; juz walcza wrecz z bliska, Juz stal zab za zab o stal porwawszy sie pryska, Bagnet o szable, kosa o gifes sie lamie, Piesc spotyka sie z piescia i z ramieniem ramie. Lecz Rykow z czescia jegrow pobiegl, gdzie stodola Tyka plotow; tam staje, na zolnierzy wola, Azeby zaprzestali bitwe tak bezladna, Gdzie, nie uzywszy broni, pod piesciami padna. Gniewny, ze sam nie moze dac ognia, bo w tlumie Moskalow od Polakow rozroznic nie umie, Wola: "Stroj sie!" (co znaczy: formuj sie do szyku) Ale komendy jego nie slychac srod krzyku. Stary Maciek, do recznych zapasow niezdolny, Rejterowal sie, czyniac przed soba plac wolny Na prawo i na lewo. Tu, koncem szablicy Uciera bagnet z rury jako knot ze swiecy; Tam, machnawszy na odlew, scina albo kole: I tak ostrozny Maciek ustepuje w pole. Lecz z najwiekszym na niego naciera uporem Stary Gifrejter, co byl pulku instruktorem, Wielki mistrz na bagnety. Zebral sie sam w sobie, Skurczyl sie, a karabin porwal w rece obie, Prawa u zamka, lewa w pol rury porywa, Kreci sie, podskakuje, czasem przysiadywa, Lewa reke opuszcza, a bron z prawej reki Suwa naprzod jak zadlo z wezowej paszczeki I znowu ja w tyl cofa, na kolanie wspiera: I tak krecac sie, skaczac, na Macka naciera. Ocenil przeciwnika zrecznosc Maciek stary I lewa reka wlozyl na nos okulary, Prawa, rekojesc Rozgi tuz przy piersiach trzyma, Cofa sie, Gifrejtera ruch sledzac oczyma; Sam slania sie na nogach, jakoby byl pijany. Gifrejter biezy predzej i pewny wygranej; Zeby uchodzacego tym lacniej dosiagnal, Powstal i cala prawa reke wzdluz wyciagnal, Popychajac karabin, a tak sie wysilil Pchnieciem i waga broni, ze sie az pochylil: Maciek, tam kedy bagnet wklada sie na rure, Podstawia swa rekojesc, podbija bron w gore I wnet spuszczajac Rozge, tnie Moskala w reke Raz, i znowu na odlew przecina mu szczeke. Tak padl Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskalow, Kawaler trzech krzyzykow i czterech medalow. Tymczasem kolo klodek lewe szlachty skrzydlo Juz jest bliskie zwyciestwa. Tam walczyl Kropidlo Widny z dala, tam Brzytwa wil sie srod Moskali: Ten ich w pol ciala rzeza, tamten w glowy wali. Jako machina, ktora niemieccy majstrowie Wymyslili i ktora mlockarnia sie zowie, A jest razem sieczkarnia, ma cepy i noze, Razem i slome kraje, i wybija zboze: Tak pracuja Kropiciel i Brzytwa pospolu, Mordujac nieprzyjaciol, ten z gory, ten z dolu. Lecz Kropiciel juz pewne porzuca zwyciestwo; Biezy na prawe skrzydlo, gdzie niebezpieczenstwo Nowe grozi Mackowi. Smierci Gifrejtera Mszczac sie, Proporszczyk z dlugim szpontonem naciera (Szponton, jest to zarazem dzida i siekiera; Teraz juz zaniedbany i tylko na flocie Uzywaja go; wowczas sluzyl i piechocie). Proporszczyk, czlowiek mlody, zrecznie sie uwijal; Ilekroc mu przeciwnik bron na bok odbijal, On cofal sie: mlodego nie mogl Maciek zgonic, I tak nie raniac, musial tylko siebie bronic. Juz mu Proporszczyk dzida lekka rane zadal, Juz wznoszac w gore berdysz do ciecia sie skladal, Chrzciciel nie zdola dobiec, lecz staje wpol drogi, Okreca bron i ciska wrogowi pod nogi. Skruszyl kosc; juz Proporszczyk szponton z rak upuszcza, Slania sie: wpada Chrzciciel, za nim szlachty tluszcza, A za szlachta Moskale od lewego skrzydla Biega zmieszani. Wszczal sie boj kolo Kropidla. Chrzciciel, ktory w obronie Macka orez stracil, Ledwie ze tej przyslugi zyciem nie przyplacil: Bo przypadlo nan z tylu dwoch silnych Moskali, I czworo rak zarazem we wlos mu wplatali; Upiawszy sie nogami ciagna jako liny Sprezyste, uwiazane do masztu wiciny. Daremnie w tyl Kropiciel ciska slepe razy; Chwieje sie: a wtem postrzegl, ze blisko Gerwazy Walczy; zawolal: "Jezus Maryja! Scyzoryku!" Klucznik, trwoge Chrzciciela poznawszy po krzyku, Odwrocil sie, i spuscil ostrze plytkiej stali Miedzy glowe Chrzciciela i rece Moskali. Cofneli sie, wydawszy przerazliwe glosy; Lecz jedna reka, mocniej wplatana we wlosy, Zostala sie wiszaca i krwia buchajaca. Tak orlik, jedna szpone gdy wbije w zajaca, Druga, by wstrzymac zwierza, o drzewo uczepi, A zajac, targnawszy sie, orla wpol rozsczepi; Prawa szpona u drzewa zostaje sie w lesie, A lewa zakrwawiona zwierz na pola niesie. Kropiciel wolny, oczy obraca dokola, Rece wyciaga, broni szuka, broni wola; Tymczasem grzmi piesciami, stojac; mocno w kroku, I pilnujac sie z bliska Gerwazego boku, Az Saka, syna swego, postrzega w natloku. Sak prawa reka szturmak wymierza, a lewa Ciagnie za soba dlugie sazniowate drzewo, Uzbrojone w krzemienie i guzy, i seki (Nikt by go nie podzwignal procz Chrzciciela reki). Chrzciciel, gdy mila bron swa, swe Kropidlo zoczyl, Chwycil je, ucalowal, z radosci podskoczyl, Zakrecil je nad glowa i zaraz ubroczyl. Co potem dokazywal, jakie kleski szerzyl, Daremnie spiewac: nikt by muzie nie uwierzyl; Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobiecie, Ktora stojac na swietej Ostrej Bramy szczycie, Widziala, jako Dejow, moskiewski jeneral, Wchodzac z pulkiem kozakow, juz brame otwieral, I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki, Zabil Dejowa i zniosl caly pulk kozacki. Dosyc, ze sie tak stalo, jak przewidzial Rykow: Jegry w tlumie ulegli mocy przeciwnikow. Dwudziestu trzech na ziemi wala sie zabitych, Trzydziestu kilku jeczy ranami okrytych, Wielu pierzchlo, skrylo sie w sad, w chmiele, nad rzeke, Kilku wpadlo do domu pod kobiet opieke. Zwycieska szlachta biega z okrzykiem wesela: Ci do beczek, ci lupy rwa z nieprzyjaciela; Jeden Robak tryumfow szlachty nie podziela. On dotad sam nie walczyl (bo bronia kanony Ksiedzu bic sie), lecz jako czlowiek doswiadczony Dawal rady, plac boju z roznych stron obchodzil, Wzrokiem, reka, walczacych zachecal, przywodzil. I teraz wola, aby do niego sie laczyc, Uderzyc na Rykowa, zwyciestwo dokonczyc. Tymczasem przez poslanca wskazal do Rykowa, Ze jezeli bron zlozy, zycie swe zachowa; Jezeli zas oddanie broni bedzie zwlekac, Robak kaze otoczyc reszte i wysiekac. Kapitan Rykow wcale nie prosil pardonu; Zebrawszy kolo siebie pol batalijonu, Krzyknal: "Za bron!" - wnet szereg karabiny chwyta; Chrzasnela bron, a byla juz dawno nabita; Krzyknal: "Cel!" - rury rzedem zablysnely dlugim; Krzyknal: "Ognia koleja!" - grzmia jeden po drugim. Ten strzela, ten nabija, ten chwyta do reki, Slychac swisty kul, zamkow chrzesty, sztenflow dzwieki: Caly szereg zdaje sie byc ruchomym plazem, Ktory tysiac blyszczacych nog wywija razem. Prawda, ze jegry byli mocnym trunkiem pjani, Zle mierza i chybiaja, rzadko ktory rani, Ledwie ktory zabije: przeciez dwoch Maciejow Juz zraniono i polegl jeden z Bartlomiejow. Szlachta z niewiela rusznic z rzadka sie odstrzela; Chce szablami uderzyc na nieprzyjaciela, Ale starsi wstrzymuja; kule gesto swiszcza, Raza, spedzaja, wkrotce dziedziniec oczyszcza, Juz az po szybach dworu zaczynaja dzwonic. Tadeusz, ktory zostal w domu, kobiet, bronic Z rozkazu stryja, slyszac ze coraz to gorzej Wre bitwa, wybiegl, za nim wybiegl Podkomorzy, Ktoremu Tomasz wreszcie przyniosl karabele; Spieszy, laczy sie z szlachta i staje na czele. Biezy, bron wznioslszy, szlachta rusza jego sladem: Jegry przypusciwszy ich, sypneli kul gradem: Legl Isajewicz, Wilbik, Brzytewka raniony; Za czym wstrzymuja szlachte Robak z jednej strony A z drugiej Maciej. Szlachta ostyga w zapale, Oglada sie, cofa sie; widza to Moskale: Kapitan Rykow mysli ostatni cios zadac, Spedzic szlachte z dziedzinca i dworem owladac. "Formuj sie do ataku! - zawolal - na sztyki! Naprzod!" Wnet szereg rury wytknawszy jak tyki, Schyla glowy, zrusza sie i przyspiesza kroku. Darmo szlachta wstrzymuje z przodu, strzela z boku: Szereg juz pol dziedzinca przeszedl bez oporu; Kapitan pokazujac szpada na drzwi dworu, Krzyczy: "Sedzio! poddaj sie, bo dwor spalic kaze!" "Pal - wola Sedzia - ja cie w tym ogniu usmaze". O dworze Soplicowski! Jesli dotad cale Swieca sie pod lipami twoje sciany biale, Jesli tam dotad szlachty sasiedzkiej gromada Za goscinnymi stoly Sedziego zasiada: Pewnie tam pija czesto za Konewki zdrowie; Bez niego juz by bylo dzis po Soplicowie! Konewka dotad male dal mestwa dowody. Choc najpierwszy ze szlachty uwolniony z klody, Choc zaraz znalazl w wozie swa mila konewke, Swoj szturmak faworytny i z nim kul sakiewke: Nie chcial bic sie; powiadal, ze sobie nie ufa Na czczo. Szedl wiec, gdzie stala spirytusu kufa: Reka jak lyzka strumien do ust sobie chylil. Dopiero, gdy sie dobrze rozgrzal i posilil, Poprawil czapke, z kolan wzial do rak konewke, Zmacal sztenflem naboju, podsypal panewke, I spojrzal na plac boju. Widzi, ze blyszczaca Fala bagnetow szlachte bije i roztraca: Przeciw tej fali plynie; schyla sie do ziemi I nurkuje pomiedzy trawami gestemi, Srodkiem dziedzinca; az tam, gdzie rosla pokrzywa, Zasadza sie, a Saka gestami przyzywa. Sak, broniac dworu, stanal z szturmakiem u proga: Bo w tym dworze mieszkala jego Zosia droga, Od ktorej choc w zalotach zostal pogardzony, Kochal ja zawsze, zginac rad dla jej obrony. Juz szereg jegrow w marszu na pokrzywe wkracza: Gdy Konew ruszyl cyngla i z paszczy garlacza Tuzin kul rozsiekanych puszcza srod Moskali, Sak puszcza drugi tuzin. Jegry sie zmieszali. Przerazony zasadzka szereg w klab sie zwija, Cofa sie, rzuca rannych; Chrzciciel ich dobija. Stodola juz daleko; bojac sie odwodu Dlugiego, Rykow skoczyl pod parkan ogrodu; Tam, pierzchajaca rote zatrzymuje w biegu. Szykuje, lecz szyk zmienia: z jednego szeregu Robi trojkat, klin ostry wystawujac z przodu, A dwa boki opiera o parkan ogrodu. Dobrze zrobil, bo jazda nan od zamku wali. Hrabia, ktory byl w zamku pod straza Moskali, Gdy pierzchla straz zlekniona, dworzan na kon wsadzil, I slyszac strzaly, w ogien jazde swa prowadzil, Sam na czele z zelazem nad glowe wzniesionem. Wtem Rykow krzyknal: "Ognia pol batalijonem!" Przeleciala po zamkach wzdluz nitka ognista, I z czarnych rur wytknietych swisnelo kul trzysta. Trzech jezdnych padlo rannych, jeden trupem lezy. Padl kon Hrabi, spadl Hrabia; Klucznik krzyczac biezy Na ratunek, bo widzi: jegry na cel wzieli Ostatniego z Horeszkow, chociaz po kadzieli. Robak byl blizszy; Hrabie cialem swym zakrywa, Dostal za niego postrzal, spod konia dobywa, Uprowadza; a szlachcie kaze sie rozstapic, Lepiej mierzyc, postrzalow nadaremnych skapic, Kryc sie za ploty, studnie, za sciany obory; Hrabia z jazda ma czekac sposobniejszej pory. Plany Robaka pojal i wykonal cudnie Tadeusz. Stal ukryty za drewniana studnie; A ze trzezwy i dobrze strzelal z dubeltowki (Mogl trafic do rzuconej w powietrze zlotowki), Okropnie razi Moskwe. Starszyzne wybiera; Za pierwszym zaraz strzalem ubil feldfebera, Potem z dwoch rur raz po raz dwoch sierzantow sprzata, Mierzy to po galonach, to w srodek trojkata, Gdzie stal sztab; za czym Rykow gniewa sie i dasa, Tupa nogami, szpady swej rekojesc kasa: "Majorze Plucie - wola - co to z tego bedzie? Wkrotce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!" Wiec Plut na Tadeusza krzyknal z wielkim gniewem: "Panie Polak, wstydz sie pan, chowac sie za drzewem; Nie badz tchorz, wyjdz na srodek, bij sie honorowie, Po zolniersku". A na to Tadeusz odpowie: "Majorze! jesli jestes tak smialym rycerzem, A czegoz ty sie chowasz za jegrow kolnierzem? Nie tchorze ja przed toba: wynidz no zza plotow; Dostales w twarz, jam przecie bic sie z toba gotow! Po co krwi rozlew? Miedzy nami byla zwada: Niechajze ja rozstrzygnie pistolet lub szpada. Daje ci bron na wybor, od dziala do szpilki; A nie, to was wystrzelam jako w jamie wilki". I to mowiac wystrzelil, a tak dobrze mierzyl, Ze porucznika obok Rykowa uderzyl. "Majorze - szepnal Rykow - wyjdz na pojedynek, I pomscij sie za jego raniejszy uczynek. Jesli tego szlachcica kto inny zabije, To Major widzi, Major hanby swej nie zmyje. Trzeba tego szlachcica na pole wywabic; Nie mozna z karabina, to choc szpada zabic. "Co puka, to nie sztuka, to wole co kole": Mowil stary Suworow; wyjdz Majorze w pole, Bo on nas powystrzela; patrz, bierze do celu". Na to rzekl Major: "Rykow! mily przyjacielu! Ty jestes zuch na szpady: wyjdz ty bracie Rykow. Lub wiesz co, wyszlem kogo z naszych porucznikow. Ja, major, ja nie moge odstapic zolnierzy, Do mnie batalijonu komenda nalezy". Slyszac to Rykow, szpade podniosl, wyszedl smialo, Kazal ognia zaprzestac, machnal chustka biala. Pyta sie Tadeusza, jaka bron podoba; Po ukladach, na szpady zgodzili sie oba. Tadeusz broni nie mial: gdy szukano szpady, Wyskoczyl Hrabia zbrojny i zerwal uklady. "Panie Soplico! - wolal - z przeproszeniem pana, Pan wyzwales Majora! Ja do Kapitana Mam dawniejsza uraze: on do zamku mego..." ("Mow pan - przerwal Protazy - do zamku naszego") "On wpadl - rzekl konczac Hrabia - na czele zlodziejow, On, poznalem Rykowa, wiazal mych dzokejow. Skarze, go, jakom zbojcow skaral pod opoka, Ktora Sycylijanie zwa Birbante-rokko". Uciszyli sie wszyscy, ustalo strzelanie; Wojska ciekawe patrza na wodzow spotkanie. Hrabia i Rykow ida, obroceni bokiem, Prawa reka i prawym grozac sobie okiem; Wtem lewymi rekami odkrywaja glowy I klaniaja sie grzecznie (zwyczaj honorowy, Nim przyjdzie do zabojstwa, naprzod sie przywitac). Juz spotkaly sie szpady i zaczely zgrzytac; Rycerze wznoszac nogi, prawymi kolany Przyklekaja, w przod i w tyl skaczac na przemiany. Ale Plut, Tadeusza widzac przed swym frontem, Naradzal sie po cichu z gifrejterem Gontem, Ktory w rocie uchodzil za pierwszego strzelca. "Gonto - rzekl Major - widzisz ty tego wisielca? Jesli mu wsadzisz kule, tam pod piatym zebrem, To dostaniesz ode mnie cztery ruble srebrem". Gont odwodzi karabin, do zamka sie chyli, Wierni go towarzysze plaszczami okryli; Mierzy, nie w zebro, ale w glowe Tadeusza: Strzelil i trafil... blisko, w srodek kapelusza. Okrecil sie Tadeusz: az Kropiciel wpada Na Rykowa, a za nim szlachta krzyczac: "Zdrada!" Tadeusz go zaslania. Ledwie zdolal Rykow Zrejterowac sie i wpasc we srodek swych szykow. Znowu Dobrzynscy z Litwa natarli w zawody, I pomimo dawniejsze dwoch stronnictw niezgody Walcza jak bracia, jeden drugiego zacheca. Dobrzynscy, widzac, jak sie Podhajski wykreca Tuz przed szeregiem jegrow i kosa ich kraje, Zawolali z radoscia: "Niech zyja Podhaje! Naprzod bracia Litwini, gora, gora Litwa!" Skolubowie zas, widzac, jak waleczny Brzytwa, Choc ranny, leci z szabla wzniesiona do gory, Krzykneli: "Gora Macki, niech zyja Mazury!" Dodawszy wzajem serca biegna na Moskali: Nadaremnie ich Robak z Mackiem wstrzymywali. Gdy tak na rote jegrow uderzano z przodu, Wojski rzuca plac boju, idzie do ogrodu; Przy boku jego stapal ostrozny Protazy, A Wojski mu po cichu wydawal rozkazy. Stala w ogrodzie, prawie pod samym parkanem, O ktory sie opieral Rykow swym trojgranem, Wielka stara sernica, budowana w kratki Z belek na krzyz wiazanych, podobna do klatki. W niej swiecily sie bialych serow mnogie kopy; Wkolo zas wahaly sie suszace sie snopy Szalwi, benedykty, kardy, macierzanki: Cala zielna domowa apteka Wojszczanki. Sernica w gorze miala wszerz sazni polczwarta, A u dolu na jednym wielkim slupie wsparta Niby gniazdo bocianie. Stary slup debowy Pochylil sie, bo juz byl wygnil do polowy, Grozil upadkiem. Nieraz Sedziemu radzono, Aby zrzucil budowe wiekiem nadwatlona; Ale Sedzia powiadal, ze woli poprawiac Anizeli rozrzucac, albo tez przestawiac: Odkladal budowanie do sposobnej pory, Tymczasem pod slup kazal wetknac dwie podpory. Tak pokrzepiona ale nietrwala budowa Wygladala za parkan nad trojkat Rykowa. Ku tej sernicy Wojski z Woznym milczkiem ida, Kazdy zbrojny ogromnym dragiem jakby dzida; Za nimi ochmistrzyni dazy przez konopie I kuchcik, male, ale bardzo silne chlopie. Przyszedlszy, dragi wparli w wierzch slupa nadgnily, Sami u koncow wiszac pchaja z calej sily: Jako flisy uwiezla na rapach wicine Dlugimi dragi z brzegu pedza na glebine. Trzasnal slup: juz sernica chwieje sie i wali Z brzemieniem drzew i serow na trojkat Moskali. Gniecie, rani, zabija; gdzie staly szeregi, Leza drwa, trupy, sery biale jako sniegi, Krwia i mozgiem splamione. Trojkat w sztuki pryska, A juz w srodku Kropidlo grzmi, juz Brzytwa blyska, Siecze Rozga, od dworu wpada szlachty tluszcza, A Hrabia od bram jazde na rozpierzchlych puszcza. Juz tylko osmiu jegrow z sierzantem na czele Bronia sie; biezy Klucznik, oni stoja smiele, Dziewiec rur wymierzyli prosto w leb Klucznika; On leci na strzal, krecac ostrze Scyzoryka. Widzi to ksiadz: zabiega Klucznikowi droge, Sam pada i podbija Gerwazemu noge: Upadli, wlasnie kiedy pluton ognia dawal. Ledwie olow przeswisnal, juz Gerwazy wstawal, Juz wskoczyl w dym, dwom jegrom zaraz glowy zmiata Uciekaja strwozeni; Klucznik goni, plata; Oni biegna dziedzincem, Gerwazy ich torem; Wpadaja we drzwi gumna stojace otworem, I Gerwazy do gumna na ich karkach wjechal, Zniknal w ciemnosci, ale bitwy nie zaniechal: Bo przeze drzwi jek slychac, wrzask i geste razy. Wkrotce ucichlo wszystko. Wyszedl sam Gerwazy Z mieczem krwawym. Juz szlachta odzierzyla pole, Porozpedzanych jegrow sciga, rabie, kole. Rykow sam zostal; krzyczy, ze broni nie zlozy, Bije sie; gdy ku niemu podszedl Podkomorzy, I wznoszac karabele, rzekl powaznym tonem: "Kapitanie! nie splamisz czci twojej pardonem. Dales proby, rycerzu nieszczesny, lecz mezny, Twojej odwagi: porzuc opor niedolezny, Zloz bron, nim cie naszymi szablami rozbroim; Zachowasz zycie i czesc, jestes wiezniem moim!" Rykow, Podkomorzego zwalczony powaga, Sklonil sie i oddal mu swoje szpade naga, Skrwawiona po rekojesc, i rzekl: "Lachy braty! Oj biada mnie, zem nie mial choc jednej armaty! Dobrze mowil Suworow: "pomnij Rykow kamrat, Zebys nigdy na Lachow nie chodzil bez armat!" Coz! jegry byli pjani, Major pic pozwolil! Och major Plut, on dzisiaj bardzo poswywolil! On odpowie przed carem, bo on mial komende. Ja, panie Podkomorzy, wasz przyjaciel bede. Ruskie przyslowie mowi: kto sie mocno lubi, Ten, panie Podkomorzy, i mocno sie czubi. Wy dobrzy do wypitki, dobrzy do wybitki, Ale przestancie robic nad jegrami zbytki". Podkomorzy, slyszac to, karabele wznasza I przez Woznego pardon powszechny oglasza; Kaze rannych opatrzyc, z trupow czyscic pole, A jegrow rozbrojonych prowadzic w niewole. Dlugo szukano Pluta. On, w krzaku pokrzywy Zarywszy sie gleboko, lezal jak niezywy; Wyszedl wreszcie ujrzawszy, ze bylo po bitwie. Taki mial koniec zajazd ostatni na Litwie. Owe obloki ranne, zrazu rozpierzchnione Jak czarne ptaki, lecac w wyzsza nieba strone, Coraz sie zgromadzaly. Ledwie slonce zbieglo Z poludnia, juz ich stado pol niebios obieglo Ogromna chmura. Wiatr ja pedzil coraz chyzej, Chmura coraz gestniala, zwieszala sie nizej: Az, jedna strona na wpol od niebios oddarta, Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta, Jak wielki zagiel, biorac wszystkie wiatry w siebie, Od poludnia na zachod leciala po niebie. I byla chwila ciszy; i powietrze stalo Gluche, milczace, jakby z trwogi oniemialo. I lany zboz, co wprzody kladac sie na ziemi I znowu w gore trzesac klosami zlotemi Wrzaly jak fale, teraz stoja nieruchome I pogladaja w niebo najezywszy slome. I zielone przy drogach wierzby i topole, Co pierwej, jako placzki przy grobowym dole, Bily czolem, dlugimi krecily ramiony, Rozpuszczajac na wiatry warkocz posrebrzony, Teraz jak martwe, z niemej wyrazem zaloby, Stoja na ksztalt posagow sypilskiej Nijoby. Jedna osina drzaca, wstrzasa liscie siwe. Bydlo, zwykle do domu powracac leniwe, Teraz zbiega sie tlumnie, pasterzy nie czeka I opuszczajac strawe do domu ucieka. Buhaj racica ziemie kopie, orze rogiem, I cala trzode straszy ryczeniem zlowrogiem; Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko, Usta z dziwu otwiera i wzdycha gleboko; A wieprz marudzi w tyle, dasa sie i zgrzyta, I snopy zboza kradnie i na zapas chwyta. Ptastwo skrylo sie w lasy, pod strzechy, w glab trawy; Tylko wrony, stadami obstapiwszy stawy, Przechadzaja sie sobie powaznymi kroki, Czarne oczy kieruja na czarne obloki, Wytknawszy jezyk z suchej szerokiej gardzieli I skrzydla roztaczajac, czekaja kapieli; Lecz i te, przewidujac nazbyt mocna burze, Juz w las ciagna, podobne wznoszacej sie chmurze. Ostatnia z ptakow, lotem niesciglym zuchwala Jaskolka, czarny oblok przeszywa jak strzala, Wreszcie spada jak kula. Wlasnie w owej chwili Szlachta z Moskwa okropna walke zakonczyli I chronia sie gromadnie w domy i stodoly, Opuszczaja plac boju, gdzie wkrotce zywioly Stocza walke. Na zachod, jeszcze ozlocona Swieci ziemia ponuro, zoltawo-czerwona: Juz chmura, roztaczajac cienie na ksztalt sieci, Wylawia resztki swiatla, a za sloncem leci, Jak gdyby je pochwycic chciala przed zachodem. Kilka wichrow raz po raz przeswisnelo spodem, Jeden za drugim leca, miecac krople dzdzyste, Wielkie, jasne, okragle, jak grady ziarniste. Nagle wichry zwarly sie, porwaly sie w poly, Borykaja sie, kreca, swiszczacymi koly Kraza po stawach, maca do dna wody w stawach, Wpadly na laki, swiszcza po lozach i trawach. Pryskaja loz galezie; leca traw przekosy Na wiatr jako garsciami wyrywane wlosy, Zmieszane z kedziorami snopow. Wiatry wyja, Upadaja na role, tarzaja sie, ryja, Rwa skiby, robia otwor wichrowi trzeciemu, Ktory wydarl sie z roli jak slup czarnoziemu, Wznosi sie, jak ruchoma piramida toczy, Lbem grunt wierci, z nog piasek sypie gwiazdom w oczy, Co krok wszerz wydyma sie, roztwiera ku gorze, I ogromna swa traba otrebuje burze. Az z calym tym chaosem wody i kurzawy, Slomy, liscia, galezi, wydartej murawy, Wichry w las uderzyly i po glebiach puszczy Ryknely jak niedzwiedzie. A juz deszcz wciaz pluszczy Jak z sita, w gestych kroplach. Wtem rykly pioruny, Krople zlaly sie razem: to jak proste struny Dlugim warkoczem wiaza niebiosa do ziemi, To jak z wiader buchaja warstami calemi. Juz zakryly sie calkiem niebiosa i ziemia; Noc je z burza od nocy czarniejsza, zaciemia. Czasem widnokrag peka od konca do konca, I aniol burzy, na ksztalt niezmiernego slonca Rozswieci twarz, i znowu okryty calunem Uciekl w niebo i drzwi chmur zatrzasnal piorunem. Znowu wzmaga sie burza, ulewa nawalna I ciemnosc gruba, gesta, prawie dotykalna. Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwile usnie; Znowu wzbudzi sie, ryknie i znow woda chlusnie. Az sie uspokoilo wszystko; tylko drzewa Szumia okolo domu i szemrze ulewa. W takim dniu pozadany byl czas najburzliwszy: Bo nawalnica, boju plac mrokiem okrywszy, Zalala drogi, mosty zerwala na rzece, Z folwarku niedostepna zrobila fortece. O tym wiec, co sie dzialo w obozie Soplicy, Dzis nie mogla rozejsc sie wiesc po okolicy, A wlasnie zawisl szlachty los od tajemnicy. W izbie Sedziego wazne tocza sie narady. Bernardyn lezal w lozku; zmordowany, blady I skrwawiony, lecz calkiem zdrowy na umysle, Daje rozkazy, Sedzia wypelnia je scisle. Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika, Kaze przywiesc Rykowa, potem drzwi zamyka. Godzine cala trwaly tajemne rozmowy, Az je przerwal kapitan Rykow tymi slowy, Rzucajac na stol kiese ciezka dukatami: "Panstwo Lachy, juz jest ta gadka miedzy wami, Ze kazdy Moskal zlodziej: powiedzciez, kto spyta, Ze znaliscie Moskala, ktory zwan Nikita Nikitycz Rykow, rotny kapitan, mial osim Medalow i trzy krzyze - to pamietac prosim: Ten medal za Oczakow, ten za Izmailow, Ten za bitwe pod Nowi, ten za Prejsiz-Ilow , Tamten za Korsakowa slawna rejterade Z pod Zurich; a mial takze i za mestwo szpade, Takze od feldmarszalka trzy zadowolnienia, Dwie pochwaly cesarskie i cztery wspomnienia, Wszystko na pismie..." "Ale, ale kapitanie - Przerwal Robak - i coz sie tedy z nami stanie, Jesli nie chcesz zgodzic sie? Wszakze dales slowo Zalatwic te rzecz". "Prawda, slowo dam na nowo - Rzecze Rykow - ot slowo! Co po waszej zgubie? Ja czlek poczciwy, ja was panstwo Lachy lubie, Ze wy ludzie weseli, dobrzy do wypitki, I takze ludzie smiali, dobrzy do wybitki. U nas ruskie przyslowie: Kto na wozie jedzie, Bywa czesto pod wozem; kto dzisiaj na przedzie, Jutro w tyle; dzis bijesz jutro ciebie bija; Czy o to gniew? tak u nas po zolniersku zyja. Skad by sie czlowiekowi tyle zlosci wzielo Gniewac sie o przegrane! Oczakowskie dzielo Bylo krwawe, pod Zurich zbili nam piechote, Pod Austerlicem cala utracilem rote, A pierwej wasz Kosciuszko pod Raclawicami - Bylem sierzantem - wysiekl moj pluton kosami: I coz stad? To ja znowu u Maciejowicow Zabilem wlasnym sztykiem dwoch dzielnych szlachcicow: Jeden byl Mokronowski, szedl z kosa przed frontem, I kanonierowi ucial reke z lontem. Oj! wy Lachy! Ojczyzna! ja to wszystko czuje, Ja Rykow, car tak kaze, a ja was zaluje. Co nam do Lachow? Niechaj Moskwa dla Moskala, Polska dla Lacha; ale coz? car nie pozwala!" Sedzia mu na to rzecze: "Panie Kapitanie, Zes czlek poczciwy, wiedza tu wszyscy ziemianie, U ktorych na kwaterach stales od lat wielu. Za ten dar nie gniewaj sie, dobry przyjacielu: Nie chcielismy cie skrzywdzic; te oto dukaty, Smielismy zlozyc wiedzac, zes czlek niebogaty". "Ach, jegry! - wolal Rykow - cala rota skluta! Moja rota! a wszystko z winy tego Pluta! On komendant, on za to przed carem odpowie, A wy te grosze sobie zabierzcie, panowie; U mnie jest kapitanski moj zold lada jaki, A dosyc mnie na ponczyk i lulke tabaki. A was lubie, ze z wami sobie zjem, popije, Pohulam, pogawedze, i tak sobie zyje. Otoz ja was obronie, i jak bedzie sledztwo, Slowo uczciwe, ze dam za wami swiadectwo. Powiemy, ze my przyszli tu z wizyta, pili Sobie, tanczyli, troche sobie podchmielili, A Plut przypadkiem ognia zakomenderowal, Bitwa! i batalijon tak jakos zmarnowal. Wy, pany, tylko sledztwo pomazujcie zlotem, Bedzie krecic sie. Ale teraz powiem o tem, Co juz mowilem temu szlachcicu, co dlugi Ma rapier, ze Plut pierwszy komendant, ja drugi: Plut zostal zywy, moze on wam zagiac kruczka Takiego, ze zginiecie, bo to chytra sztuczka; Trzeba mu gebe zatkac bankowym papierem. No i coz, panie szlachcic, ty z dlugim rapierem, Czy juz byles u Pluta? czys sie z nim naradzil?" Gerwazy obejrzal sie, lysine pogladzil, Kiwnal niedbale reka, jak gdyby znac dawal, Ze juz wszystko zalatwil. Lecz Rykow nastawal: "Coz, czy Plut bedzie milczec, czy slowem zareczyl?" Klucznik zly, ze go Rykow pytaniami dreczyl, Powaznie palec wielki ku ziemi naginal, A potem machnal reka, jak gdyby przecinal Dalsza rozmowe i rzekl: "Klne sie Scyzorykiem, Ze Plut nie wyda! gadac juz nie bedzie z nikim!" Potem dlonie opuscil i palcami chrzasnal, Jak gdyby tajemnice cala z rak wytrzasnal. Ten ciemny gest pojeli sluchacze i stali, Patrzac z dziwem na siebie, wzajem sie badali I posepne milczenie trwalo minut kilka. Az Rykow rzekl: "Nosil wilk, poniesli i wilka!" "Requiescat in pace!" dodal Podkomorzy; "Juz ci - zakonczyl Sedzia - byl w tym palec Bozy! Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedzial". Ksiadz porwal sie z poduszek i posepny siedzial. Na koniec rzekl, spojrzawszy bystro na Klucznika: "Wielki grzech bezbronnego zabic niewolnika! Chrystus zabrania mscic sie nawet i nad wrogiem! Oj Kluczniku! odpowiesz ty ciezko przed Bogiem. Jedna jest restrykcyja: jesli popelniono Nie z zemsty glupiej, ale pro publico bono". Klucznik glowa i reka kiwal wyciagniona, I mrugajac powtarzal: "Pro publico bono!" Wiecej nie bylo mowy o Plucie Majorze; Nazajutrz daremnie go szukano we dworze, Daremnie wyznaczano za trupa nagrode: Major zginal bez sladu, jak gdyby wpadl w wode. Co sie z nim stalo, roznie powiadano o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedzial ni wtenczas, ni potem. Daremnie pytaniami Klucznika dreczono; Nic nie wyrzekl, procz tych slow: pro publico bono. Wojski byl w tajemnicy, lecz slowem ujety Honorowym, staruszek milczal jak zaklety. Po zawarciu ukladow wyszedl z izby Rykow, A Robak kazal wezwac szlachte wojownikow, Do ktorych Podkomorzy z powaga tak mowi: "Bracia! Bog dzis naszemu szczescil orezowi, Ale musze Wac Panstwu wyznac bez ogrodki, Ze z tych niewczesnych bojow zle wynikna skutki. Zbladzilismy i nikt tu z nas nie jest bez winy: Ksiadz Robak, ze zbyt czynnie rozszerzal nowiny, Klucznik i szlachta, ze je pojela opacznie. Wojna z Rosyja jeszcze niepredko sie zacznie; Tymczasem, kto mial udzial najczynniejszy w bitwie, Ten nie moze bezpieczny zostac sie na Litwie: Musicie wiec do Ksiestwa uciekac Panowie, A mianowicie Maciej, co sie Chrzciciel zowie, Tadeusz, Konew, Brzytew, niech unosza glowy Za Niemen, gdzie ich czeka zastep narodowy. My na was nieobecnych cala wine zwalim I na Pluta: tak reszte rodzenstwa ocalim. Zegnam was nie na dlugo; sa pewne nadzieje, Ze nam z wiosna swobody zorza zajasnieje I Litwa, co was teraz zegna jak tulaczy, Wkrotce jako zwycieskich swych zbawcow zobaczy. Sedzia wszystko, co trzeba, zgotuje na droge I ja pieniedzmi, ile zdolam, dopomoge". Czula szlachta, ze madrze Podkomorzy radzil: Wiadomo, ze kto z ruskim carem raz sie zwadzil, Ten juz z nim na tej ziemi nie zgodzi sie szczerze, I musi albo bic sie, albo gnic w Sybirze. Wiec nic nie mowiac, smutnie po sobie spojrzeli, Westchneli; na znak zgody glowami skineli. Polak, chociaz stad miedzy narodami slynny Ze bardziej nizli zycie kocha kraj rodzinny, Gotow zawzdy rzucic go, puscic sie w kraj swiata, W nedzy i poniewierce przezyc dlugie lata, Walczac z ludzmi i z losem, poki mu srod burzy Przyswieca ta nadzieja, ze Ojczyznie sluzy. Oswiadczyli, ze zaraz wyjezdzac gotowi; Tylko sie to nie zdalo panu Buchmanowi. Buchman, czlowiek rozsadny, w bitwe sie nie wmieszal, Ale slyszac, ze radza, glosowac pospieszal. Znajdowal projekt dobrym, lecz chcial przeinaczyc, Dokladniej go rozwinac, jasniej wytlumaczyc, A naprzod komisyja legalnie wyznaczyc, Ktora by rozwazyla emigracji cele, Srodki, sposoby, tudziez innych wzgledow wiele. Nieszczesciem, krotkosc czasu byla na zawadzie, Ze sie nie stalo zadosc Buchmanowej radzie. Szlachta zegna sie spiesznie i juz w droge rusza. Ale Sedzia zatrzymal w izbie Tadeusza I rzekl do ksiedza: "Czas juz, zebym ci powiedzial To, o czymem z pewnoscia wczoraj sie dowiedzial: Ze nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi. Niechajze przed odjazdem o reke jej prosi. Mowilem z Telimena, juz nam nie przeszkadza, Zosia takze sie z wola opiekunow zgadza. Jesli dzis slubem pary nie mozem uwienczyc, Toc by ich, panie bracie, przynajmniej zareczyc Przed odjazdem; bo serce mlode i podrozne, Wiesz dobrze, jako miewa tentacyje rozne; A wszakze, kiedy okiem rzuci na pierscionek I przypomni mlodzieniec, ze juz jest malzonek, Zaraz w nim obcych pokus ostyga goraczka. Wierzaj mi, wielka sile ma slubna obraczka. Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt mialem Ku pannie Marcie, ktorej serce pozyskalem. Bylismy zareczeni; Bog nie blogoslawil Zwiazkowi temu i mnie sierota zostawil, Wziawszy do chwaly swojej nadobna Wojszczanke, Przyjaciela mojego core Hreczeszanke. Pozostala mi tylko pamiatka jej cnoty, Jej wdziekow, i ten oto slubny pierscien zloty. Ilekroc nan spojrzalem, zawsze ma nieboga Stawala przed oczyma: i tak z laski Boga, Dotad mej narzeczonej dochowalem wiary, I nie bywszy malzonkiem, jestem wdowiec stary, Chociaz Wojski ma druga core dosc nadobna, I do mojej kochanej Marty dosc podobna!" To mowiac, na pierscionek z czuloscia spozieral I odwrocona reka lzy z oczu ocieral. "Bracie - konczyl - co myslisz? zrobim zareczyny? On kocha, a mam slowo ciotki i dziewczyny". Lecz Tadeusz podbiega i z zywoscia mowi: "Czymze zdolam odwdzieczyc dobremu stryjowi, Ktory tak o me szczescie ustawnie sie trudzi! Ach dobry stryju, bylbym najszczesliwszy z ludzi, Gdyby mi Zosia byla dzisiaj zareczona, Gdybym wiedzial ze to jest moja przyszla zona. Przeciez powiem otwarcie: dzis, te zareczyny Do skutku przyjsc nie moga; sa rozne przyczyny... Nie pytaj wiecej; jesli Zosia czekac raczy, Moze mnie wkrotce lepszym, godniejszym obaczy, Moze staloscia na jej wzajemnosc zarobie, Moze troszeczka slawy me imie ozdobie, Moze wkrotce w ojczyste wrocim okolice; Wtenczas, stryju, wspomne ci twoje obietnice, Wtenczas na kleczkach droga powitam Zosienke I jesli bedzie wolna, poprosze o reke. Teraz porzucam Litwe moze na czas dlugi, Moze Zosi tymczasem podobac sie drugi; Wiezic jej woli nie chce; prosic o wzajemnosc, Na ktoram nie zasluzyl, bylaby nikczemnosc". Gdy te slowa z uczuciem mowil chlopiec mlody, Zaswiecily mu, jako dwie wielkie jagody Perel, dwie lzy na wielkich blekitnych zrenicach, I stoczyly sie szybko po rumianych licach. Ale Zosia ciekawa z glebiny alkowy Sledzila przez szczeline tajemne rozmowy; Slyszala, jak Tadeusz po prostu i smialo Opowiedzial swa milosc - serce w niej zadrzalo - I widziala tych wielkich dwoje lez w zrenicach. Choc dojsc nie mogla watku w jego tajemnicach: Dlaczego ja pokochal? dlaczego porzuca? Gdzie odjezdza? przeciez ja ten odjazd zasmuca. Pierwszy raz poslyszala w zyciu z ust mlodziana Dziwna i wielka nowosc: ze byla kochana. Biegla wiec, gdzie stal maly domowy oltarzyk, Wyjela zen obrazek i relikwijarzyk; Na obrazku tym byla swieta Genowefa, A w relikwiji suknia swietego Jozefa, Oblubienca, patrona zareczonej mlodzi; I z tymi swietosciami do pokoju wchodzi. "Pan odjezdzasz tak predko?... Ja panu na droge Dam podarunek maly i takze przestroge: Niechaj pan zawsze z soba relikwije nosi I ten obrazek, a niech pamieta o Zosi. Niech pana Pan Bog w zdrowiu i szczesciu prowadzi, I niech predko szczesliwie do nas odprowadzi". Umilkla i spuscila glowe; oczki modre Ledwie stulila, z rzesow pobiegly lzy szczodre; A Zosia z zamknietymi stojac powiekami, Milczala, sypiac lzami jako brylantami. Tadeusz, biorac dary i calujac reke, Rzekl: "Pani! juz ja musze pozegnac panienke... Badz zdrowa, wspomnij o mnie i racz czasem zmowic Pacierz za mnie! Zofijo!..." Wiecej nie mogl mowic. Lecz Hrabia, z Telimena wszedlszy niespodzianie, Uwazal mlodej pary czule pozegnanie, Wzruszyl sie i rzuciwszy wzrok ku Telimenie: "Ilez - rzekl - jest pieknosci choc w tej prostej scenie! Kiedy dusza pasterki z wojownika dusza, Jak lodz z okretem w burzy, rozlaczyc sie musza! Zaiste! nic tak uczuc w sercu nie rozpala, Jako kiedy sie serce od serca oddala. Czas jest to wiatr, on tylko mala swiece zdmuchnie, Wielki pozar od wiatru tym mocniej wybuchnie. I moje serce zdolne mocniej kochac z dala. Panie Soplico! mialem ciebie za rywala; Ten blad byl jedna z przyczyn naszej smutnej zwady, Ktora mie przymusila dostac na was szpady. Postrzegam blad moj: bos ty wzdychal ku pasterce, Ja zas tej pieknej nimfie oddalem me serce. Niech we krwi wrogow nasze utona urazy! Nie bedziem sie zbojczymi rozpierac zelazy; Niech sie inaczej spor nasz zalotny roztrzygnie: Walczmy, kto kogo czuciem milosci wyscignie! Zostawim oba drogie serc naszych przedmioty, Pospieszymy obadwa na miecze, na groty; Walczmy z soba staloscia, zalem i cierpieniem, A wrogow naszych meznym scigajmy ramieniem". Rzekl, na Telimene spojrzal, ale ona Nic nie odpowiadala, strasznie zadziwiona. "Moj Hrabio - przerwal Sedzia - po co chcesz koniecznie Wyjezdzac? Wierz mi, w twoich dobrach siedz bezpiecznie Szlachte biedna rzad moglby odrzec i przechlostac, Ale ty Hrabio pewien jestes caly zostac; Wiesz, w jakim rzadzie zyjesz, jestes dosc bogaty, Wykupisz sie od wiezien polowa intraty". "To niezgodna - rzekl Hrabia - z moim charakterem! Nie moge byc kochankiem: bede bohaterem; W milosci troskach, slawy zwe pocieszycielki, Gdy jestem nedzarz sercem, bede reka wielki". Telimena pytala: "Ktoz panu przeszkadza Kochac i byc szczesliwym!" - "Mych przeznaczen wladza - Rzekl Hrabia - ciemnosc przeczuc, ktore ruchem tajnym Rwa sie ku stronom obcym, dzielom nadzwyczajnym. Wyznaje, ze dzis chcialem na czesc Telimenie U oltarzow Hymena zapalic plomienie, Ale mi dal zbyt piekny przyklad ten mlodzieniec, Sam dobrowolnie slubny swoj zrywajac wieniec, I biegac serca swego doswiadczac w przeszkodach Zmiennych losow i w krwawych wojennych przygodach. Dzis otwiera sie nowa i dla mnie epoka! Brzmiala odglosem broni mej Birbante-rokka: Oby ten odglos rownie w Polszcze sie rozszerzyl!" Skonczyl i dumnie szpady rekojesc uderzyl. "Juzci - rzekl Robak - trudno ganic te ochote, Jedz, wez pieniadze, mozesz usztyftowac rote Jak Wlodzimierz Potocki, co Francuzow zdziwil Dajac na skarb milijon, jak ksiaze Radziwill Dominik, co zastawil dobra swe i sprzety I dwa uzbroil nowe konne regimenty. Jedz, jedz, a wez pieniadze: rak tam dosyc mamy, Ale grosza brak w Ksiestwie; jedz wasze, zegnamy". Telimena smutnymi rzuciwszy oczyma: "Niestety - rzekla - widze ze cie nic nie wstrzyma! Rycerzu moj, w wojenne kiedy wstapisz szranki, Obroc czule spojrzenie na kolor kochanki (Tu, wstazke oderwawszy od sukni, zrobila Kokarde i na piersiach Hrabi przyszpilila). Niech cie ten kolor wiedzie na dziala ogniste, Na kopije blyszczace i deszcze siarczyste; A kiedy sie rozslawisz walecznymi czyny, I gdy niesmiertelnymi przeslonisz wawrzyny Skrwawiony szyszak i helm twoj zwyciestwem hardy: I wtenczas jeszcze oko zwroc do tej kokardy, Wspomnij, czyja ten kolor przyszpilila reka!" Tu mu podala reke. Pan Hrabia przykleka, Caluje; Telimena zblizyla do oka Chustke, a drugim okiem poglada z wysoka Na Hrabie, ktory zegnal ja mocno wzruszony. Ona wzdychala, ale ruszyla ramiony. Lecz Sedzia rzekl: "Moj Hrabio, spiesz sie, bo juz pozno," A ksiadz Robak "Dosc tego! - wolal z mina grozna, - Spiesz sie wasze!" Tak rozkaz Sedziego i ksiedza Rozdziela czula pare i z izby wypedza. Tymczasem pan Tadeusz stryja obejmowal Ze lzami i Robaka w reke pocalowal. Robak, ku piersiom chlopca przycisnawszy skronie I na glowie mu na krzyz polozywszy dlonie, Spojrzal ku niebu i rzekl: "Synu! z Panem Bogiem!" I zaplakal... A juz byl Tadeusz za progiem. "Jak to? - zapytal Sedzia - nic mu brat nie powie I teraz? Biedny chlopiec, jeszcze sie nie dowie O niczym przed odjazdem?..." "Nie - rzekl ksiadz - o niczym (Placzac dlugo z zakrytym rekami obliczem). I po coz by mial wiedziec biedny, ze ma ojca, Ktory sie skryl przed swiatem jak lotr, jak zabojca? Bog widzi, jak pragnalbym: ale z tej pociechy Zrobie Bogu ofiare za me dawne grzechy". "Wiec - rzecze Sedzia - teraz czas myslec o sobie. Uwaz, ze czlowiek w twoim wieku i chorobie Nie zdolalby z innymi razem emigrowac; Mowiles, ze wiesz domek, gdzie sie masz przechowac: Powiedz gdzie? Spieszmy, czeka zaprzezona bryka. Czy nie najlepiej w puszcze, do chaty lesnika?" Robak kiwajac glowa rzekl: "Do jutra rana Mam czas. Teraz, moj bracie, poslij do plebana, Aby tu jak najrychlej przybyl z wijatykiem; Oddal stad wszystkich, zostan tylko sam z Klucznikiem, Zamknij drzwi". Sedzia spelnil Robaka rozkazy, I usiada na lozko przy nim; a Gerwazy, Stoi, lokiec przytwierdza na glowni rapiera, A czolo pochylone na dloniach opiera. Robak, nim zaczal mowic, w Klucznika oblicze Wzrok utkwil i milczenie chowal tajemnicze. A jako chirurg naprzod miekka reke sklada Na ciele chorujacym, nim ostrzem raz zada: Tak Robak wyraz bystrych oczu swych zlagodzil, Dlugo nimi po oczach Gerwazego wodzil, Na koniec, jakby slepym chcial uderzyc ciosem, Zaslonil oczy reka i rzekl mocnym glosem: "Jam jest Jacek Soplica..." Klucznik na to slowo Pobladnal, pochylil sie, i ciala polowa Wygiety naprzod, stanal, zwisl na jednej nodze, Jak glaz lecacy z gory zatrzymany w drodze. Oczy roztwieral, usta szeroko rozszerzal, Grozac bialymi zeby, a wasy najezal; Rapier z rak upuszczony przy ziemi zatrzymal Kolanami i glownie prawa reka imal, Cisnac ja: rapier z tylu za nim wyciagniony, Dlugim czarnym swym koncem chwial sie w rozne strony; I Klucznik byl podobny rysiowi rannemu, Ktory z drzewa ma skoczyc w oczy mysliwemu, Wydyma sie klebuszkiem, mruczy, krwawe slepie Wyiskrza, wasy rusza i ogonem trzepie. "Panie Rebajlo - rzekl ksiadz - juz mie nie zatrwoza Gniewy ludzkie, bo jestem juz pod reka Boza. Zaklinam cie na imie Tego, co swiat zbawil I na krzyzu zabojcom swoim blogoslawil, I przyjal prosbe lotra: bys sie udobruchal I to, co mam powiedziec, cierpliwie wysluchal. Sam przyznalem sie: musze dla ulgi sumienia Pozyskac, a przynajmniej prosic przebaczenia: Posluchaj mej spowiedzi; potem zrobisz sobie Ze mna, co zechcesz". I tu zlozyl rece obie Jak do pacierza. Klucznik cofnal sie zdumiony, Uderzal reka w czolo i ruszal ramiony. A ksiadz zaczal swa dawna z Horeszka zazylosc Opowiadac i swoja z jego corka milosc, I swe z tego powodu z Stolnikiem zatargi. Lecz mowil nieporzadnie, czesto mieszal skargi I zale we swa spowiedz, czesto rzecz przecinal, Jak gdyby juz ja konczyl, i znowu zaczynal. Klucznik, dzieje Horeszkow znajacy dokladnie, Cala te powiesc, chociaz splatana bezladnie, Porzadkowal w pamieci i dopelniac umial; Lecz Sedzia wielu rzeczy zgola nie rozumial. Oba pilnie sluchali pochyliwszy glowy, A Jacek mowil coraz wolniejszymi slowy I czesto zarywal sie: "Wszak sam wiesz, Gerwazenku, jak Stolnik zapraszal Czesto mnie na biesiady, zdrowie moje wnaszal, Krzyczal nieraz, do gory podnioslszy szklanice, Ze nie mial przyjaciela nad Jacka Soplice, Jak on mnie sciskal! Wszyscy, ktorzy to widzieli, Myslili, ze on ze mna dusza sie podzieli... On przyjaciel?... On wiedzial, co sie wtenczas dzialo W duszy mojej!... Tymczasem juz szeptala o tym okolica, Jaki taki gadal mi: "Ej, panie Soplica, Daremnie konkurujesz: dygnitarskie progi Za wysokie na Jacka podczaszyca nogi." Ja smialem sie, udajac ze drwilem z magnatow I z corek ich, i nie dbam o arystokratow; Ze jesli bywam u nich, z przyjazni to robie, A za zone nie pojme, tylko rowna sobie. Przeciez, bodly mi dusze do zywca te zarty: Bylem mlody, odwazny, swiat byl mnie otwarty W kraju, gdzie, jako wiecie, szlachcic urodzony Jest zarowno z panami kandydat korony! Wszakze Teczynski niegdys z krolewskiego domu Zadal cory, a krol mu oddal ja bez sromu. Soplicow czyz nie rowne Teczynskim zaszczyty Krwia, herbem, wierna sluzba Rzeczypospolitej? Jak latwo moze czlowiek popsuc szczescie drugim W jednej chwili, a zyciem nie naprawi dlugim! Jedno slowo Stolnika: jakze bysmy byli Szczesliwi! Kto wie, moze dotad bysmy zyli, Moze i on przy swoim kochanym dziecieciu, Przy swojej pieknej Ewie, przy swym wdziecznym zieciu, Zestarzalby spokojny, moze wnuki swoje Kolysalby!... Teraz co?... Nas zgubil oboje I sam... i to zabojstwo... i wszystkie nastepstwa Tej zbrodni, wszystkie moje biedy i przestepstwa!... Ja skarzyc nie mam prawa: ja jego morderca, Ja skarzyc nie mam prawa: przebaczam mu z serca, Ale i on... Zeby juz raz otwarcie byl mnie zrekuzowal!... Bo znal nasze uczucia... Gdyby nie przyjmowal Mych odwiedzin: to kto wie? moze bym odjechal, Pogniewal sie, polajal, w koncu go zaniechal; Ale on, chytrze dumny, wpadl na koncept nowy: Udawal, ze mu nawet nie przyszlo do glowy, Zeby ja mogl sie starac o zwiazek takowy! A bylem mu potrzebnym: mialem zachowanie U szlachty i lubili mnie wszyscy ziemianie: Wiec on niby milosci mojej nie dostrzegal, Przyjmowal mnie jak dawniej, a nawet nalegal Abym czesciej przyjezdzal; a ilekroc sami Bylismy, widzac oczy me przycmione lzami I piers zbyt pelna i juz wybuchnac gotowa, Chytry starzec, wnet wrzucil obojetne slowo O procesach, sejmikach, lowach... Ach, nieraz przy kieliszkach, gdy sie tak rozrzewnial, Gdy mie tak sciskal i o przyjazni zapewnial, Potrzebujac mej szabli lub kreski na sejmie, Gdy musialem nawzajem sciskac go uprzejmie: To tak we mnie zlosc wrzala, ze ja obracalem Sline w gebie, a dlonia rekojesc sciskalem, Chcac plunac na te przyjazn i wnet szabli dostac; Ale Ewa, zwazajac moj wzrok i ma postac, Zgadywala, nie wiem jak, co sie we mnie dzialo, Patrzyla blagajaca, lice jej blednialo; A byl to taki piekny golabek lagodny I wzrok miala uprzejmy taki! tak pogodny! Taki anielski, ze juz nie wiem, juz nie mialem Odwagi zagniewac jej, zatrwozyc - milczalem. I ja, zawadyjaka slawny w Litwie calej, Co przede mna najwieksze pany niegdys drzaly, Com nie zyl dnia bez bitki, co, nie Stolnikowi, Ale bym sie pokrzywdzic nie dal i krolowi, Co we wscieklosc najmniejsza wprawiala mnie sprzeczka: Ja wtenczas, zly i pjany, milczal jak owieczka, Jak gdybym Sanktissimum ujrzal! Ilez to razy chcialem serce me otworzyc, I juz sie nawet przed nim do prosb upokorzyc, Lecz spojrzawszy mu w oczy, spotkawszy wejrzenia Zimne jak lod, wstyd mi bylo mojego wzruszenia; Spieszylem znowu jak najzimniej dyskurowac O sprawach, o sejmikach, a nawet zartowac!! Wszystko to, prawda, z pychy: zeby nie ublizyc Imieniowi Soplicow, zeby sie nie znizyc Przed panem prosba prozna, nie dostac odmowy, Bo jakiez by to byly miedzy szlachta mowy, Gdyby wiedziano, ze ja Jacek... Soplicy Horeszkowie odmowili dziewke! Ze mnie, Jackowi, czarna podano polewke! W koncu sam juz nie wiedzac, jak sobie poradzic, Umyslilem ze szlachty maly pulk zgromadzic I opuscic na zawsze powiat i ojczyzne, Wyniesc sie gdzie na Moskwe lub na Tatarszczyzne I zaczac wojne. Jade pozegnac Stolnika, W nadziei, ze gdy ujrzy wiernego stronnika, Dawnego przyjaciela, prawie domownika, Z ktorym pil i wojowal przez tak dlugie lata, Teraz zegnajacego i kedys w kraj swiata Jadacego - ze moze starzec sie poruszy I pokaze mi przeciez troche ludzkiej duszy Jak slimak rogow! Ach, kto choc na dnie serca ma dla przyjaciela Chocby iskierke czucia, gdy sie z nim rozdziela, Dobedzie sie iskierka ta przy pozegnaniu, Jako ostatni plomyk zycia przy skonaniu! Raz ostatni dotknawszy przyjaciela skroni, Czestokroc najzimniejsze oko lze uroni! Biedna, slyszac o moim odjezdzie, pobladla, Bez przytomnosci, ledwie ze trupem nie padla, Nie mogla nic przemowic: az sie jej rzucily Strumieniem lzy - poznalem, jak bylem jej mily! Pomne, pierwszy raz w zyciu jam sie lzami zalal Z radosci i z rozpaczy, zapomnial sie, szalal. Juz chcialem znowu upasc ojcu jej pod nogi, Wic sie jak waz u kolan, wolac: "Ojcze drogi, Wez za syna lub zabij!" Wtem Stolnik posepny, Zimny jako slup soli, grzeczny, obojetny, Wszczal dyskurs - o czym? o czym? o corki weselu!... W tej chwili! O Gerwazy! uwaz, przyjacielu, Masz ludzkie serce! Stolnik rzekl: "Panie Soplica, Wlasnie przyjechal do mnie swat kasztelanica; Ty jestes moj przyjaciel, coz ty mowisz na to? Wiesz wasze, ze mam corke piekna i bogata: A kasztelan - witebski! Wszakze to w senacie Niskie, drazkowe krzeslo. Coz mi radzisz, bracie?" Nie pamietam juz zgola co mu na to rzeklem, Podobno nic - na konia wsiadlem i ucieklem!..." "Jacku! zawolal Klucznik, madre ty przyczyny Wynajdujesz: coz? one nie zmniejsza twej winy! Bo wszakze zdarzalo sie juz nieraz na swiecie, Ze kto pokochal panskie lub krolewskie dziecie, Staral sie gwaltem zdobyc, przemyslal wykradac, Mscil sie otwarcie - ale tak chytrze smierc zadac, Panu polskiemu, w Polszcze - i w zmowie z Moskalem!" "Nie bylem w zmowie - Jacek odpowiedzial z zalem. - Gwaltem porwac? Wszak moglbym: zza krat i zza klamek Wydarlbym ja, rozbilbym w puch ten jego zamek! Mialem za soba Dobrzyn i cztery zascianki! Ach, gdyby ona byla jak nasze szlachcianki Silna i zdrowa! gdyby ucieczki, pogoni Nie zlekla sie i mogla sluchac szczeku broni!... Lecz ona biedna! tak ja, rodzice piescili, Slaba, lekliwa! byl to robaczek motyli, Wiosenna gasiennica! i tak ja zagrabic, Dotknac ja zbrojna reka, byloby ja zabic; Nie moglem, nie. Mscic sie otwarcie? szturmem zamek zwalic w gruzy? Wstyd!... bo by powiedziano, zem mscil sie rekuzy! Kluczniku, twoje serce poczciwe nie umie Uczuc, ile jest piekla w obrazonej dumie. Szatan dumy zaczal mi lepsze plany raic: Zemscic sie krwawo, ale powod zemsty taic, Nie bywac w zamku, milosc z serca wykorzenic, Puscic w niepamiec Ewe, z inna sie ozenic, A potem, potem jaka wynalezc zaczepke, Pomscic sie... I zdalo mi sie zrazu, zem juz serce zmienil, I rad bylem z wymyslu i - jam sie ozenil; Z pierwsza, ktoram napotkal, dziewczyna uboga! Zlem zrobil - jakze bylem ukarany srogo! Nie kochalem jej. Biedna matka Tadeusza Najprzywiazansza do mnie, najpoczciwsza dusza - Ale jam dawna milosc i zlosc w sercu dusil. Bylem jako szalony, darmom siebie musil Zajac sie gospodarstwem albo interesem: Wszystko na prozno! Zemsty opetany biesem, Zly, opryskliwy, znalezc nie moglem pociechy W niczym na swiecie - i tak z grzechow w nowe grzechy, Zaczalem pic. I tak niedlugo zona ma z zalu umarla, Zostawiwszy to dziecie; a mnie rozpacz zarla! Jakze mocno musialem kochac te nieboge, Tyle lat!... Gdziem ja nie byl: a dotad nie moge Jej zapomniec i zawzdy jej postac kochana Stoi mi przed oczyma jakby malowana! Pilem, nie moglem zapic pamieci na chwile, Ani pozbyc sie, chociaz przebieglem ziem tyle! Teraz oto w habicie jestem Bozym sluga, Na lozu, we krwi... o niej mowilem tak dlugo! - W tej chwili, o tych rzeczach mowic? Bog wybaczy! Musicie wiedziec, w jakim zalu i rozpaczy Popelnilem... Bylo to wlasnie wkrotce po jej zareczynach. Wszedzie gadano tylko o tych zareczynach; Powiadano, ze Ewa, gdy brala obraczke Z rak Wojewody, mdlala, ze wpadla w goraczke, Ze ma poczatki suchot, ze ustawnie szlocha; Zgadywano, ze kogos potajemnie kocha. - Ale Stolnik, jak zawsze spokojny, wesoly, Dawal na zamku bale, zbieral przyjacioly. Mnie juz nie prosil: na coz bylem mu potrzebny? Moj bezlad w domu, bieda, moj nalog haniebny, Podaly mnie na wzgarde i na smiech przed swiatem! Mnie, com niegdys, rzec moge, trzasl calym powiatem! Mnie, ktorego Radziwill nazywal: kochanku! Mnie, com kiedy wyjezdzal z mojego zascianku, To liczniejszy dwor mialem nizeli ksiazecy, Kiedym szable dostawal, to kilka tysiecy Szabel blyszczalo wkolo, straszac zamki panskie! A potem ze mnie smialy sie dzieci wloscianskie! Tak zrobilem sie nagle w oczach ludzkich lichy! Jacek Soplica! - Kto zna co jest czucie pychy..." Tu bernardyn oslabial i upadl na loze; A Klucznik rzekl wzruszony: "Wielkie sady Boze! Prawda! prawda! Wiec to ty? i tyzes to Jacku Soplico? pod kapturem? zyles po zebracku! Ty, ktorego pamietam, gdy zdrowy, rumiany, Piekny szlachcic, gdy tobie pochlebialy pany, Gdy za toba, kobiety szalaly! Wasalu! Nie tak dawno! takes zestarzal sie z zalu! Jakzem ciebie nie poznal po owym wystrzale, Kiedys tak do niedzwiedzia trafil doskonale? Bo nad ciebie nie miala strzelca Litwa nasza, Byles takze po Macku pierwszy do palasza! Prawda! o tobie niegdys spiewaly szlachcianki: *Oto Jacek was kreci, trzesa sie zascianki,* *A komu na swym wasie wezelek zawiaze,* *Ten zadrzy, chocby to byl sam Radziwill ksiaze.* Zawiazales ty wezel i mojemu Panu! Nieszczesniku!... I tyzes? do takiego stanu? Jacek Wasal kwestarzem? Wielkie sady Boze!... I teraz, ha! bezkarnie ujsc tobie nie moze, Przysiegam: kto Horeszkow krwi krople wysaczyl..." Tymczasem ksiadz na lozu usiadl i tak konczyl: "Jezdzilem kolo zamku. Ile biesow w glowie I w sercu mialem: kto ich imiona wypowie! Stolnik zabija dziecie wlasne! Mnie juz zabil, Zniszczyl!... Jade pod brame: szatan mnie tam wabil. Patrz, jak on hula! Co dzien w zamku pijatyka, Ile swiec w oknach, jaka brzmi w salach muzyka! I ten zamek na lysa glowe mu nie runie?... Pomysl o zemscie, to wnet szatan bron podsunie. Ledwiem pomyslil: szatan nasyla Moskali. Stalem patrzac; wiesz, jak wasz zamek szturmowali. Bo falsz, zebym byl w jakiej z Moskalami zmowie... Patrzylem. Rozne mysli snuly sie po glowie. Zrazu z usmiechem glupim, jak na pozar dziecko, Patrzylem; potem radosc uczulem zbojecka, Czekajac rychlo zacznie palic sie i walic; Czasem mysl przychodzila skoczyc, ja ocalic, Nawet Stolnika... Broniliscie sie, ty wiesz, dzielnie i przytomnie. Zdziwilem sie. Moskale padali wkolo mnie. Bydleta, zle strzelaja! Na widok ich kleski Zlosc mie znowu porwala. - Ten Stolnik zwycieski! I takze mu na swiecie wszystko sie powodzi? I z tej strasznej napasci z tryumfem wychodzi? Odjezdzalem ze wstydem. Wlasnie byl poranek. Wtem ujrzalem, poznalem. Wystapil na ganek, I brylantowa szpinka ku sloncu migotal, I was pokrecal dumnie, i wzrok dumny miotal... I zdalo mi sie, ze mnie szczegolniej uragal, Ze mnie poznal i ku mnie reke tak wyciagal, Szydzac i grozac... Chwytam karabin Moskala, Ledwiem przylozyl, prawie nie mierzyl - wypala! Wiesz!... Przekleta bron ognista!... Kto mieczem zabija, Musi skladac sie, natrzec, odbija, wywija, Moze rozbroic wroga, miecz wpol drogi wstrzymac; Ale ta bron ognista... dosyc zamek imac, Chwila, jedna iskierka... Czyz uciekalem, kiedys mierzyl do mnie z gory? Utkwilem oczy we dwie twojej broni rury; Rozpacz jakas, zal dziwny do ziemi mnie przybil! Czemuz? ach moj Gerwazy, czemus wtenczas chybil? Laske bys zrobil!... Widac, za pokute grzechu Trzeba bylo..." Tu znowu braklo mu oddechu. "Bog widzi - rzecze Klucznik - szczerze trafic chcialem! Ilez ty krwi wylales twoim jednym strzalem, Ilez klesk spadlo na nas i na twa rodzine, A wszystko to przez wasza, panie Jacku, wine! A wszakze, gdy dzis jegry Hrabie na cel wzieli, Ostatniego z Horeszkow chociaz po kadzieli, Tys go zaslonil, i gdy Moskal do mnie palil, Tys mnie rzucil o ziemie: tak nas dwoch ocalil. Jesli prawda, ze jestes ksiedzem zakonnikiem, Juzci sukienka broni cie przed Scyzorykiem. Badz zdrow, wiecej na waszym nie postane progu Z nami kwita, - zostawmy reszte Panu Bogu". Jacek reke wyciagnal, - cofnal sie Gerwazy, "Nie moge - rzekl - bez mego szlachectwa obrazy Dotykac reke, takim morderstwem skrwawiona Z prywatnej zemsty, nie zas pro publico bono!" Ale Jacek z poduszek na loze upadlszy, Zwrocil sie ku Sedziemu, a byl coraz bladszy, I niespokojnie pytal o ksiedza plebana, I wolal na Klucznika: "Zaklinam wacpana Abys zostal. Wnet skoncze. Ledwie mam dosc mocy Zakonczyc - Panie Klucznik, ja umre tej nocy!" "Co bracie? - krzyknal Sedzia - widzialem, wszak rana Niewielka, co ty mowisz? po ksiedza plebana? Moze zle opatrzono - zaraz po doktora, W apteczce jest..." Ksiadz przerwal: "Bracie, juz nie pora! Mialem tam strzal dawniejszy, dostalem pod Jena, Zle zgojony, a teraz drasniono: gangrena Juz tu... Znam sie na ranach, patrz, jaka krew czarna, Jak sadza. Co tu doktor?... Ale to rzecz marna. Raz umieramy: jutro czy dzis oddac dusze - Panie Klucznik, przebaczysz mnie, ja skonczyc musze! Jest w tym zasluga nie chciec zostac winowajca Narodowym, choc narod okrzyczy cie zdrajca! Zwlaszcza, w kim taka, jaka byla we mnie duma! Imie zdrajcy przylgnelo do mnie jako dzuma. Odwracali ode mnie twarz obywatele, Uciekali ode mnie dawni przyjaciele; Kto byl lekliwy, z dala wital sie i stronil: Nawet lada chlop, lada Zyd, choc sie poklonil, To mie zboku szyderskim przebijal usmiechem. Wyraz zdrajca brzmial w uszach, odbijal sie echem W domu, w polu. Ten wyraz od rana do zmroku Wil sie przede mna, jako plama w chorym oku. Przeciez nie bylem zdrajca kraju. Moskwa mnie uwazala gwaltem za stronnika. Dano Soplicom znaczna czesc dobr nieboszczyka; Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczycic Urzedem. - Gdybym wtenczas chcial sie przemoskwicic! Szatan radzil - Juz bylem mozny i bogaty; Gdybym zostal Moskalem, najpierwsze magnaty Szukalyby mych wzgledow; nawet szlachta braty, Nawet gmin, ktory swoim tak lacnie uwlacza, Tym ktorzy Moskwie sluza, szczesliwszym,- przebacza! Wiedzialem to, a przeciez - nie moglem. Ucieklem z kraju!... Gdziem nie byl! com nie cierpial!... Az Bog raczyl lekarstwo jedyne objawic: Poprawic sie potrzeba bylo i naprawic Ile moznosci to... Corka Stolnika ze swym mezem wojewoda, Gdzies w Sybir wywieziona, tam umarla mlodo; Zostawila te w kraju corke, mala Zosie; Kazalem ja hodowac... Bardziej nizli z milosci, moze z glupiej pychy, Zabilem; wiec pokora... wszedlem miedzy mnichy. Ja, niegdys dumny z rodu, ja, com byl junakiem, Spuscilem glowe, kwestarz, zwalem sie Robakiem, Ze jako robak w prochu... Zly przyklad dla ojczyzny, zachete do zdrady Trzeba bylo okupic dobrymi przyklady, Krwia, poswieceniem sie... Bilem sie za kraj; gdzie? jak? zmilcze; nie dla chwaly Ziemskiej bieglem tylekroc na miecze, na strzaly. Milej sobie wspominam nie dziela waleczne I glosne, ale czyny ciche, uzyteczne, I cierpienia, ktorych nikt... Udalo mi sie nieraz do kraju przedzierac, Rozkazy wodzow nosic, wiadomosci zbierac, Ukladac zmowy - znaja i Galicyjanie Ten kaptur mnisi - znaja i Wielkopolanie! Pracowalem przy taczkach rok w pruskiej fortecy; Trzy razy Moskwa kijmi zranila me plecy, Raz juz wiedli na Sybir; potem Austryjacy, W Szpilbergu zakopali mnie w lochach do pracy, W carcer durum... a Pan Bog wybawil mnie cudem, I pozwolil umierac miedzy swoim ludem Z sakramentami... Moze i teraz, kto wie? mozem znowu zgrzeszyl! Mozem nad rozkaz wodzow powstanie przyspieszyl! Ta mysl, ze dom Soplicow pierwszy sie uzbroi, Ze pierwsza Pogon w Litwie zatkna krewni moi!... Ta mysl... zdaje sie czysta... Chciales zemsty? masz!... Bos ty byl narzedziem kary Bozej, twoim Bog mieczem rozcial me zamiary: Tys watek spisku tyle lat snowany splatal! Cel wielki, ktory cale zycie me zaprzatal, Ostatnie moje ziemskie uczucie na swiecie, Ktorem tulil, hodowal jak najmilsze dziecie, Tys zabil w oczach ojca - a jam ci przebaczyl! Ty!..." "Oby tylko rownie Bog przebaczyc raczyl! - Przerwal Klucznik - jezeli masz przyjac wijatyk, Ksieze Jacku: toc ja nie luter, nie syzmatyk! Kto umierajacego smuci, wiem, ze grzeszy. Powiem tobie cos, pewnie to ciebie pocieszy. Kiedy nieboszczyk Pan moj upadal zraniony, A ja kleczac nad jego piersia pochylony I miecz maczajac w rane, zemste zaprzysiagnal, Pan glowe wstrzasnal, reke ku bramie wyciagnal W strone, gdzie stales, i krzyz w powietrzu naznaczyl; Mowic nie mogl, lecz dal znak, ze zbojcy przebaczyl. Ja tez pojalem: ale tak sie z gniewu wscieklem, Ze o tym krzyzu nigdy i slowa nie rzeklem". Tu rozmowe przerwaly chorego cierpienia, I nastapila dluga godzina milczenia. Oczekuja plebana. Podkowy zagrzmialy, Zastukal do komnaty arendarz zdyszaly: List ma wazny, samemu Jackowi pokaze. Jacek bratu oddaje, glosno czytac kaze. List od Fiszera, ktory byl natenczas szefem Sztabu armii polskiej pod Ksieciem Jozefem. Donosi, ze w cesarskim tajnym gabinecie Stanela wojna; cesarz juz po calym swiecie Oglasza ja, sejm walny w Warszawie zwolany, I skonfederowane mazowieckie stany Wyrzekna uroczyscie przylaczenie Litwy. Jacek, sluchajac, cicho odmowil modlitwy; Przycisnawszy do piersi swiecona gromnice, Podniosl w niebo zatlone nadzieja zrenice, I zalal sie ostatnich lez rozkosznych zdrojem: "Teraz rzekl, Panie, sluge twego pusc z pokojem!" Wszyscy uklekli; a wtem ozwal sie pod progiem Dzwonek: znak, ze przyjechal pleban z Panem Bogiem. Wlasnie juz noc schodzila i przez niebo mleczne, Rozowe, biega pierwsze promyki sloneczne. Wpadly przez szyby jako strzaly brylantowe, Odbily sie na lozu o chorego glowe I ubraly mu zlotem oblicze i skronie, Ze blyszczal jako swiety w ognistej koronie. O roku ow! kto ciebie widzial w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotad rokiem urodzaju, A zolnierz rokiem wojny; dotad lubia starzy O tobie bajac, dotad piesn o tobie marzy. Z dawna byles niebieskim oznajmiony cudem I poprzedzony glucha wiescia miedzy ludem; Ogarnelo Litwinow serca z wiosny sloncem Jakies dziwne przeczucie, jak przed swiata koncem, Jakies oczekiwanie teskne i radosne. Kiedy pierwszy raz bydlo wygnano na wiosne, Uwazano, ze chociaz zglodniale i chude, Nie bieglo na run, co juz umaila grude, Lecz kladlo sie na role i, schyliwszy glowy, Ryczalo albo zulo swoj pokarm zimowy. I wiesniacy, ciagnacy na jarzyne plugi, Nie ciesza sie jak zwykle z konca zimy dlugiej, Nie spiewaja piosenek: pracuja leniwo, Jakby nie pamietali na zasiew i zniwo. Co krok wstrzymuja woly i podjezdki w bronie I pogladaja z trwoga ku zachodniej stronie, Jakby z tej strony mial sie objawic cud jaki, I uwazaja z trwoga wracajace ptaki. Bo juz bocian przylecial do rodzinnej sosny I rozpial skrzydla biale, wczesny sztandar wiosny; A za nim, krzykliwymi nadciagnawszy pulki, Gromadzily sie ponad wodami jaskolki I z ziemi zmarzlej braly bloto na swe domki. W wieczor slychac w zaroslach szept ciagnacej slomki I stada dzikich gesi szumia ponad lasem, I znuzone na popas spadaja z halasem, A w glebi ciemnej nieba, wciaz jecza zurawie. Slyszac to, nocni stroze pytaja w obawie, Skad w krolestwie skrzydlatym tyle zamieszania, Jaka burza te ptaki tak wczesnie wygania? Az oto nowe stada: jakby gilow, siewek I szpakow, stada jasnych kit i choragiewek Zajasnialy na wzgorkach, spadaja na blonie: Konnica! Dziwne stroje, niewidziane bronie! Pulk za pulkiem; a srodkiem, jak stopione sniegi, Plyna drogami kute zelazem szeregi; Z lasow czernia sie czapki, rzed bagnetow blyska, Roja sie niezliczone piechoty mrowiska. Wszyscy na polnoc: rzeklbys, ze w on czas z wyraju Za ptastwem i lud ruszyl do naszego kraju, Pedzony niepojeta, instynktowa moca. Konie, ludzie, armaty, orly, dniem i noca Plyna; na niebie gora tu i owdzie luny, Ziemia drzy, slychac, bija stronami pioruny. - Wojna! wojna! Nie bylo w Litwie kata ziemi, Gdzie by jej huk nie doszedl. Pomiedzy ciemnemi Puszczami, chlop, ktorego dziady i rodzice Pomarli, nie wyjrzawszy za lasu granice, Ktory innych na niebie nie rozumial krzykow Procz wichrow, a na ziemi procz bestyi rykow, Gosci innych nie widzial oprocz spollesnikow, - Teraz widzi: na niebie dziwna luna pala, W puszczy loskot, to kula od jakiegos dziala, Zbladziwszy z pola bitwy, drog w lesie szukala, Rwac pnie, siekac galezie. Zubr, brodacz sedziwy, Zadrzal we mchu, najezyl dlugie wlosy grzywy, Wstaje na wpol, na przednich nogach sie opiera, I potrzasajac broda, zdziwiony spoziera Na blyskajace nagle miedzy lomem zgliszcze: Byl to zblakany granat, kreci sie, wre, swiszcze, Pekl z hukiem jakby piorun; zubr pierwszy raz w zyciu, Zlakl sie i uciekl w glebszym schowac sie ukryciu. Bitwa! gdzie? w ktorej stronie? pytaja mlodzience, Chwytaja bron; kobiety wznosza w niebo rece; Wszyscy pewni zwyciestwa, wolaja ze lzami: "Bog jest z Napoleonem, Napoleon z nami!" O wiosno! kto cie widzial wtenczas w naszym kraju, Pamietna wiosno wojny, wiosno urodzaju! O wiosno, kto cie widzial, jak bylas kwitnaca Zbozami i trawami, a ludzmi blyszczaca, Obfita we zdarzenia, nadzieja brzemienna! Ja ciebie dotad widze, piekna maro senna! Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, Ja tylko jedna taka wiosne mialem w zyciu. Soplicowo lezalo tuz przy wielkiej drodze, Ktora od strony Niemna ciagneli dwaj wodze: Nasz ksiaze Jozef i krol Westfalski Hieronim. Juz zajeli czesc Litwy od Grodna po Slonim: Gdy krol rozkazal wojsku dac trzy dni wytchnienia. Ale polscy zolnierze mimo utrudzenia Skarzyli sie, ze krol im marszu nie dozwala; Tak radzi by co predzej doscignac Moskala. W miescie pobliskim stanal glowny sztab ksiazecy, A w Soplicowie oboz czterdziestu tysiecy, I ze sztabami swymi jeneral Dabrowski, Kniaziewicz, Malachowski, Giedrojc i Grabowski. Pozno bylo, gdy weszli: wiec kazdy, gdzie moze, Zabieraja kwatery w zamczysku, we dworze. Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty, Kazdy strudzony poszedl spac do swej komnaty, Z noca wszystko ucichlo: oboz, dwor i pole; Widac tylko, jak cienie, bladzace patrole, I gdzieniegdzie blyskania ognisk obozowych, Slychac kolejne hasla stanowisk wojskowych. Spali gospodarz domu, wodze i zolnierze; Oczu tylko Wojskiego sen slodki nie bierze. Bo Wojski ma na jutro biesiade wyprawic, Ktora chce dom Soplicow na wiek wiekow wslawic: Biesiade godna milych sercom polskim gosci I odpowiedna wielkiej dnia uroczystosci, Co jest swietem koscielnym i swietem rodziny: Jutro odbyc sie maja trzech par zareczyny. Zas jeneral Dabrowski oswiadczyl z wieczora, Ze chce miec obiad polski. Choc spozniona pora, Wojski zebral co predzej z sasiedztwa kucharzy: Pieciu ich bylo; sluza, on sam gospodarzy. Jako kuchmistrz bialym sie fartuchem opasal, Wdzial szlafmyce, a rece do lokciow zakasal; W reku ma placke musza, owad lada jaki Opedza, wpadajacy chciwie na przysmaki; Druga reka przetarte okulary wlozyl, Dobyl z zanadrza ksiege, odwinal, otworzyl. Ksiega ta miala tytul: Kucharz doskonaly. W niej spisane dokladnie wszystkie specyjaly Stolow polskich; podlug niej hrabia na Teczynie Dawal owe biesiady we wloskiej krainie, Ktorym sie Ojciec Swiety Urban Osmy dziwil; Podlug niej pozniej Karol-Kochanku-Radziwill, Gdy przyjmowal w Nieswiezu krola Stanislawa, Sprawil pamietna owa uczte, ktorej slawa Dotad zyje na Litwie we gminnej powiesci. Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwiesci, To natychmiast kucharze robia umiejetni. Wre robota; piecdziesiat nozow w stoly tetni, Zwijaja sie kuchciki czarne jak szatany: Ci niosa drwa, ci z mlekiem i z winem sagany; Leja w kotly, skowrody, w rondle, dym wybucha; Dwoch kuchcikow przy piecu siedzi, w mieszki dmucha, Wojski, azeby ogien tym lacniej rozpalac, Rozkazal stopionego masla na drwa nalac (Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu). Kuchciki sypia w ogien suche peki lomu; Inni na rozny sadza ogromne pieczenie Wolowe, sarnie, combry dzicze i jelenie; Ci skubia stosy ptastwa, leca puchow chmury, Obnazaja sie gluszce, cietrzewie i kury. Lecz kur niewiele bylo: od owej wyprawy, Ktora w czasie zajazdu Dobrzynski Sak krwawy Zrobil na kurnik, kedy Zosi gospodarstwo Zniszczyl, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo, Jeszcze nie moglo ptastwem zakwitnac na nowo Slawne niegdys ze drobiu swego Soplicowo. Zreszta zas mias wszelakich byl wielki dostatek, Co sie zgromadzic dalo i z domu, i z jatek, I z lasow, i z sasiedztwa, z bliska i z daleka: Rzeklbys, ptasiego tylko nie dostaje mleka. Dwie rzeczy, ktorych hojny pan do uczty szuka, Lacza sie w Soplicowie: dostatek i sztuka. Juz wschodzil uroczysty dzien *Najswietszej Panny* *Kwietnej*. Pogoda byla przesliczna, czas ranny; Niebo czyste, wokolo ziemi obciagniete, Jako morze wiszace, ciche, wkleslo-wgiete, Kilka gwiazd swieci z glebi, jako perly ze dna Przez fale; z boku chmura biala, sama jedna, Podlatuje i skrzydla w blekicie zanurza, Podobne do niknacych pior Aniola Stroza, Ktory nocna modlitwa ludzi przytrzymany Spoznil sie, spieszy wracac miedzy spolniebiany. Juz ostatnie perly gwiazd zamierzchly i na dnie Niebios zgasly, i niebo srodkiem czola bladnie. Prawa skronia zlozone na wezglowiu cieni Jeszcze smaglawe, lewa coraz sie rumieni; A dalej okrag, jakby powieka szeroka Rozsuwa sie i w srodku widac bialek oka, Widac tecze, zrenice - juz promien wytrysnal, Po okraglych niebiosach wygiety przeblysnal, I w bialej chmurce jako zloty grot zawisnal. Na ten strzal, na dnia haslo, pek ogniow wylata, Tysiac rac krzyzuje sie po okregu swiata, A oko slonca weszlo. Jeszcze nieco senne, Przymruza sie, drzac wstrzasa swe rzesy promienne, Siedmia barw blyszczy razem: szafirowe razem, Razem krwawi sie w rubin i zolknie topazem; Az rozlsnilo sie jako krysztal przezroczyste, Potem jak brylant swiatle, na koniec ogniste, Jak ksiezyc wielkie, jako gwiazda migajace: Tak po niezmiernym niebie szlo samotne slonce. Dzis pospolstwo litewskie z calej okolicy Zebralo sie przed wschodem wokolo kaplicy, Jak gdyby na nowego ogloszenie cudu. Zbior ten pochodzil w czesci z poboznosci ludu, A w czesci z ciekawosci: bo dzis w Soplicowie Na nabozenstwie maja byc jeneralowie, Slawni dowodcy owi naszych legijonow, Ktorych lud znal imiona i czcil jak patronow, Ktorych wszystkie tulactwa, wyprawy i bitwy Byly ewangelija narodowa Litwy. Juz przyszlo oficerow kilku, tlum zolnierzy; Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy, Ogladajac rodakow mundury noszacych, Zbrojnych, wolnych i polskim jezykiem mowiacych. Wyszla msza. Nie obejmie swiatynia malenka Calego zgromadzenia: lud na trawie kleka; Patrzac we drzwi kaplicy, odkrywaja glowy. Wlos litewskiego ludu, bialy albo plowy, Pozlacal sie jako lan dojrzalego zyta; Gdzieniegdzie krasna glowka dziewicza wykwita, Ubrana w swieze kwiaty albo w pawie oczy I wstegi rozplecione, ozdoby warkoczy, Srod glow meskich jak w zbozu blawat i kakole. Kleczacy roznobarwny tlum okrywa pole, A na glos dzwonka, niby na wiatru powianie, Chyla sie wszystkie glowy jak klosy na lanie. Wiesniaczki dzis na oltarz Matki Zbawiciela Niosa pierwszy dar wiosny, swieze snopki ziela; Wszystko wkolo ubrane w bukiety i w wianki, Oltarz, obraz, a nawet dzwonica i ganki. Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie, Zrywa wianki i rzuca na kleczacych skronie, I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie. A gdy w kosciele bylo po mszy i kazaniu, Wyszedl przewodniczacy calemu zebraniu Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany Zgodnie konfederackim marszalkiem obrany. Mial mundur wojewodztwa: zupan zlotem szyty, Kontusz grodeturowy z fredzla i pas lity, Przy ktorym karabela z glownia jaszczurowa; Na szyi swiecil wielka szpilka brylantowa; Konfederatka biala, a na niej pek gruby Drogich piorek, byly to bialych czapel czuby (Na fest kladzie sie tylko kitka tak bogata, Ktorej kazde pioreczko kosztuje dukata). Tak ubrany, na wzgorek wstapil przed kosciolem, Wiesniacy i zolnierstwo scisnelo sie kolem, On rzekl: "Bracia! oglosil wam ksiadz na ambonie Wolnosc, ktora cesarz-krol przywrocil Koronie, A teraz Litewskiemu Ksiestwu, Polszcze calej Przywraca; slyszeliscie rzadowe uchwaly I zwolujace walny sejm uniwersaly. Ja tylko mam slow pare przemowic do gminy, W rzeczy, ktora sie tycze Soplicow rodziny, Tutejszych panow. Cala pomni okolica, Co tu zbroil nieboszczyk pan Jacek Soplica: Ale kiedy o grzechach jego wszyscy wiecie, Czas i zaslugi jego oglosic na swiecie. Obecni tu sa naszych wojsk jeneralowie, Od ktorych uslyszalem wszystko, co wam mowie. Ten Jacek nie byl umarl (jak gloszono) w Rzymie, Tylko odmienil zycie dawne, stan i imie, A wszystkie przeciw Bogu i Ojczyznie winy Zgladzil przez zywot swiety i przez wielkie czyny. On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jeneral Na pol pobity juz sie do odwrotu zbieral, Nie wiedzac, ze Kniaziewicz ciagnie ku odsieczy, On to Jacek, zwan Robak, wsrod grotow i mieczy Przeniosl od Kniaziewicza listy Ryszpansowi Donoszace, ze nasi biora tyl wrogowi. On potem w Hiszpaniji, gdy nasze ulany Zdobyly Samosiery grzbiet oszancowany, Obok Kozietulskiego byl ranny dwa razy! Nastepnie, jak wyslaniec, z tajnymi rozkazy Biegal po roznych stronach ducha ludzi badac, Towarzystwa tajemne wiazac i zakladac; Na koniec w Soplicowie, w swym ojczystym gniezdzie, Gdy gotowal powstanie zginal na zajezdzie. Wlasnie o jego smierci nadeszla wiadomosc Do Warszawy w te chwile, gdy cesarz jegomosc Raczyl mu dac za dawne czyny bohaterskie Legiji honorowej znaki kawalerskie. Owoz te wszystkie rzeczy majac na uwadze, Ja, reprezentujacy wojewodztwa wladze, Moja konfederacka oglaszam wam laska: Ze Jacek wierna sluzba i cesarska laska Zniosl infamiji plame, powraca do czesci, I znowu sie w rzed prawych patryjotow miesci. Wiec kto bedzie smial Jacka zmarlego rodzinie Wspomniec kiedy o dawnej zagladzonej winie, Ten podpadnie za kare takiego wyrzutu, Gravis notae maculae, wedle slow Statutu Karzacych tak militem jak i skartabella, Co by sial infamija na obywatela; A ze teraz jest rownosc, wiec artykul trzeci Obowiazuje rownie i mieszczan, i kmieci. Ten wyrok marszalkowski pan pisarz umiesci, W aktach jeneralnosci, a Wozny obwiesci. Co sie tycze legiji honorowej krzyza, Ze pozno przyszedl, nic to slawie nie ubliza; Jesli Jackowi nie mogl sluzyc ku ozdobie, Niech sluzy ku pamiatce: wieszam go na grobie. Trzy dni tu bedzie wisial, potem do kaplicy Zlozy sie, jako wotum dla Boga Rodzicy". To powiedziawszy, order wydobyl z pokrowca, I zawiesil na skromnym krzyzyku grobowca Uwiazana w kokarde wstazeczke czerwona I krzyz bialy gwiazdzisty ze zlota korona; Przeciw sloncu promienie gwiazdy zajasnialy Jako ostatni odblysk ziemskiej Jacka chwaly. Tymczasem lud na kleczkach Aniol Panski mowi, Upraszajac o wieczny pokoj grzesznikowi; Sedzia obchodzi gosci i wiejska gromade, Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiade. Ale na przyzbie domu usiedli dwaj starce, Majac u kolan pelne miodu dwa polgarce. Patrza w sad, gdzie wsrod paczkow barwistego maku Stal ulan jak slonecznik, w blyszczacym kolpaku Strojnym blacha zlocista i piorem koguta; Przy nim dziewcze w zielonej sukience jak ruta Pozioma, wznosi oczki blekitne jak bratki Ku oczom chlopca; dalej panny rwaly kwiatki Po ogrodzie, umyslnie odwracajac glowy Od kochankow, zeby im nie mieszac rozmowy. Ale starce miod pija, tabakierka z kory Czestujac sie nawzajem, tocza rozhowory. "Tak, tak, moj Protazenku" rzekl Klucznik Gerwazy. "Tak, tak, moj Gerwazenku" rzekl Wozny Protazy. "Tak to, tak!" powtorzyli zgodnie kilka razy, Kiwajac w takt glowami; wreszcie Wozny rzecze: "Iz proces nasz skonczy sie dziwnie, ja nie przecze. Wszakze, byly przyklady: pamietam procesy, W ktorych sie dzialy gorsze niz u nas ekscesy, A intercyza caly zakonczyla klopot: Tak z Borzdobohatymi pogodzil sie Lopot, Krepsztulowie z Kupsciami, Putrament z Pikturna, Z Odyncami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno. Co mowie! wszak Polacy miewali zamieszki Z Litwa, gorsze nizeli z Soplica Horeszki, A gdy na rozum wziela krolowa Jadwiga, To sie bez sadow owa skonczyla intryga. Dobrze, gdy strony maja panny albo wdowy Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy. Najdluzszy proces zwykle bywa z duchowienstwem Katolickim albo tez z bliskim pokrewienstwem: Bo wtenczas sprawy skonczyc nie mozna malzenstwem. Stad to Lachy z Rusami w sporach nieskonczonych, Idac z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych; Stad sie tyle procesow litewskich ciagnelo Dlugo z ksiezmi Krzyzaki, az wygral Jagiello; Stad na koniec pendebat dlugo przed aktami Slawny ow proces Rymszow z dominikanami, Az wygral wreszcie syndyk klasztorny ksiadz Dymsza, Skad jest przyslowie: wiekszy Pan Bog niz pan Rymsza; Ja zas doloze, lepszy miod od Scyzoryka". To mowiac, polgarcowka przepil do Klucznika. "Prawda! prawda! - rzekl na to Gerwazy wzruszony. - Dziwnec to byly losy tej naszej Korony I naszej Litwy! Wszak to jak malzonkow dwoje! Bog zlaczyl, a czart dzieli; Bog swoje, czart swoje! Ach, bracie Protazenku! ze to oczy nasze Widza! ze znowu do nas ci Koronijasze Zawitali! Sluzylem ja z nimi przed laty; Pamietam, dzielne byly z nich konfederaty! Gdyby nieboszczyk pan moj Stolnik dozyl chwili! O Jacku! Jacku!... lecz coz bedziemy kwilili? Skoro dzis znowu Litwa laczy sie z Korona, Toc tym samym juz wszystko zgodzono, zgladzono". "I to dziw - rzekl Protazy - ze o tej to Zosi, O ktorej reke teraz nasz Tadeusz prosi, Bylo przed rokiem omen, jakoby znak z nieba!" "Panna Zofija - przerwal Klucznik - zwac ja trzeba; Bo juz dorosla, nie jest dziewczyna maluczka, Przy tym z krwi dygnitarskiej, jest Stolnika wnuczka". "Owoz - konczyl Protazy - byl to znak proroczy O jej losie, widzialem znak na wlasne oczy. Przed rokiem tu siedziala w swieto czeladz nasza Pijac miod; alic patrzym: pec, pada z poddasza Dwoch wroblow bijacych sie; oba samcy stare, Jeden mlodszy cokolwiek mial podgarle szare, Drugi czarne; dalejze tluc sie po podworzu, Przewracac kulki, ze az zaryli sie w kurzu - My patrzym, a tymczasem szepca sobie slugi, Ze ten czarny niech bedzie Horeszko, a drugi Soplica; wiec ilekroc szary byl na gorze Krzycza: "Wiwat Soplica, pfe Horeszki tchorze!" A gdy spadal, wolali: "Popraw sie Soplica, Nie daj sie magnatowi, to wstyd na szlachcica!" Tak smiejac sie, czekamy, kto kogo pokona; Wtem Zosienka, nad ptastwem litoscia wzruszona, Podbiegla i nakryla raczka te rycerze; Jeszcze sie w reku bili, az lecialo pierze, Taka byla zawzietosc w tym malenkim lichu. Baby patrzac na Zosie, gadaly po cichu, Ze pewnie przeznaczeniem bedzie tej dziewczyny Pogodzic dwie od dawna zwasnione rodziny. A widze, ze sie dzisiaj ziscil omen babi. Prawdac to, ze naonczas myslano o Hrabi, Nie zas o Tadeuszu". Na to Klucznik rzecze: "Dziwne sa sprawy w swiecie, kto wszystko dociecze! Ja tez powiem waszeci rzecz choc nie tak cudna Jak ow omen, a przeciez do pojecia trudna. Wiesz, iz dawniej rad bym byl Soplicow rodzine W lyzce wody utopic; a tego chlopczyne, Tadeusza, od dziecka niezmierniem polubil! Uwazalem, ze gdy sie z chlopietami czubil, Zawsze ich zbil; wiec ilekroc do zamku biegal, Jam go zawsze do trudnych imprezow podzegal. Wszystko mu sie udalo: czy wydrzec golebie Na wiezy, czy jemiole oberwac na debie, Czyli z najwyzszej sosny zlupic wronie gniazdo: Wszystko umial; myslilem: pod szczesliwa gwiazda Urodzil sie ten chlopiec, szkoda ze Soplica! Ktoz by zgadl, ze w nim zamku powitam dziedzica, Meza panny Zofiji, mej wielmoznej pani!" Tu skonczyli rozmowe, pija zadumani; Slychac tylko niekiedy te krotkie wyrazy: "Tak, tak, panie Gerwazy" - "Tak, panie Protazy". Przyzba tykala kuchni, ktorej okna staly Otworem i dym jako z pozaru buchaly; Az z klebow dymu, niby biala golebica, Mignela swiecaca sie kuchmistrza szlafmyca: Wojski przez okno kuchni, ponad starcow glowy, Wytknawszy glowe, milczkiem sluchal ich rozmowy, I podal im nareszcie filizanki spodek Pelen biszkoktow, mowiac: "Zakascie wasz miodek. A ja wam tez opowiem historia ciekawa Sporu, ktory mial bitwa zakonczyc sie krwawa, Gdy polujacy w glebi nalibockich lasow, Rejtan wyplatal sztuke ksiazeciu Denassow. Tej sztuki omal wlasnym nie przyplacil zdrowiem: Jam klotnie panow zgodzil, jak - to wam opowiem". Ale Wojskiego powiesc przerwali kucharze, Pytajac komu serwis ustawiac rozkaze. Wojski odszedl, a starcy zaczerpnawszy miodu, Zadumani zwrocili oczy w glab ogrodu, Gdzie ow dorodny ulan rozmawial z panienka. Wlasnie ulan ujawszy jej dlon lewa reka, (Prawa mial na temlaku, widac, ze byl ranny) Z takimi odezwal sie slowami do panny: "Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedziec, Nim zamienim pierscionki, musze o tym wiedziec. I coz, ze przeszlej zimy bylas juz gotowa Dac slowo mnie? Ja wtenczas nie przyjalem slowa: Bo i coz mnie po takim wymuszonym slowie? Wtenczas bawilem bardzo krotko w Soplicowie; Nie bylem taki prozny, azebym sie ludzil, Zem jednym mym spojrzeniem milosc w tobie wzbudzil; Ja nie fanfaron, chcialem ma wlasna zasluga Zyskac twe wzgledy, chocby przyszlo czekac dlugo. Teraz jestes laskawa twe slowo powtorzyc: Czymze na tyle laski umialem zasluzyc? Moze mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywiazania, Tylko ze stryj i ciotka do tego cie sklania? Ale malzenstwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi! Radz sie serca wlasnego; niczyjej powagi Tu nie sluchaj, ni stryja grozb, ni namow cioci. Jesli nie czujesz dla mnie nic oprocz dobroci, Mozem te zareczyny czas jakis odwlekac; Wiezic twej woli nie chce; bedziem, Zosiu, czekac. Nic nas nie nagli, zwlaszcza ze wczora wieczorem Dano mi rozkaz zostac w Litwie instruktorem W pulku tutejszym, nim sie z mych ran nie wylecze. I coz kochana Zosiu?" Na to Zosia rzecze, Wznoszac glowe i patrzac w oczy mu niesmialo: "Nie pamietam juz dobrze, co sie dawniej dzialo; Wiem, ze wszyscy mowili, iz za maz isc trzeba Za pana: ja sie zawsze zgadzam z wola Nieba I z wola starszych". Potem, spusciwszy oczeta, Dodala: "Przed odjazdem, jesli pan pamieta, Kiedy umarl ksiadz Robak w owa burze nocna, Widzialam, ze pan jadac zalowal nas mocno; Pan lzy mial w oczach; te lzy, powiem panu szczerze, Wpadly mnie az do serca; odtad panu wierze Ze mnie lubisz; ilekroc mowilam pacierze Za pana powodzenie, zawsze przed oczami Stal pan z tymi duzymi blyszczacymi lzami. Potem Podkomorzyna do Wilna jezdzila, Wziela mnie tam na zime; alem ja tesknila Do Soplicowa i do tego pokoiku, Gdzie mnie pan naprzod w wieczor spotkal przy stoliku, Potem pozegnal... Nie wiem, skad pamiatka pana, Cos niby jak rozsada w jesieni zasiana, Przez cala zime w moim sercu sie krzewila, Ze, jako mowie panu, ustawniem tesknila Do tego pokoiku, i cos mi szeptalo, Ze tam znow pana znajde - i tak sie tez stalo. Majac to w glowie, czesto tez mialam na ustach Imie pana - bylo to w Wilnie na zapustach; Panny mowily, ze ja jestem zakochana: Juzci, jezeli kocham, to juz chyba pana". Tadeusz rad z takiego milosci dowodu, Wzial ja pod reke, scisnal i wyszli z ogrodu Do pokoju damskiego, do owej komnaty, Kedy Tadeusz mieszkal przed dziesiecia laty. Teraz bawil tam Rejent cudnie wystrojony, I uslugiwal damie, swojej narzeczonej, Biegajac i podajac sygnety, lancuszki, Sloiki i flaszeczki, i proszki, i muszki; Wesol, na panne mloda patrzyl tryumfalnie. Panna mloda konczyla robic gotowalnie: Siedziala przed zwierciadlem radzac sie bostw wdzieku; Pokojowe zas, jedne z zelazkami w reku Odswiezaja nadstygle warkoczow pierscionki, Drugie kleczac pracuja okolo falbonki. Gdy sie tak Rejent bawi ze swa narzeczona, Kuchcik stuknal don w okno: kota spostrzezono! Kot, wykradlszy sie z lozy, przesmignal po lace I wskoczyl w sad pomiedzy jarzyny wschodzace; Tam siedzi: wystraszyc go lacno z rozsadniku I uszczuc, postawiwszy charty na przesmyku. Biezy Asesor, ciagnac za obroz Sokola; Pospiesza za nim Rejent i Kusego wola. Wojski obu z chartami przy plocie ustawil, A sam sie z placka musza do sadu wyprawil. Depcac, swiszczac i klaszczac, bardzo zwierza trwozy; Szczwacze, trzymajac kazdy charta na obrozy, Ukazuja palcami, skad zajac wyruszy, Cmokaja z cicha; charty nadstawily uszy, Wytknely pyski na wiatr i drza niecierpliwie, Jak dwie strzaly zlozone na jednej cieciwie. Wtem Wojski krzyknal: "Wyczha!" Zajac smyk zza plotu Na lake; charty za nim; i wnet bez obrotu Sokol i Kusy razem spadli na szaraka Ze dwoch stron w jednej chwili, jak dwa skrzydla ptaka, I zeby mu jak szpony zatopili w grzbiecie. Kot jeknal raz, jak nowo narodzone dziecie, Zalosnie! Biega szczwacze: juz lezy bez ducha, A charty mu siersc biala targaja spod brzucha. Szczwacze poglaskali psy, a Wojski tymczasem Dobyl nozyk strzelecki wiszacy za pasem, Oderznal skoki i rzekl: "Dzis rowna odprawe Wezma pieski, bo rowna pozyskali slawe, Rowna ich byla raczosc, rowna byla praca; Godzien jest palac Paca, godzien Pac palaca, Godni sa szczwacze chartow, godne szczwaczow charty. Otoz skonczony spor wasz dlugi i zazarty; Ja, ktoregoscie sedzia zakladu obrali, Wydaje wreszcie wyrok: obascie wygrali. Wracam fanty, niech kazdy przy swoim zostanie, A wy podpiszcie zgode". Na starca wezwanie Szczwacze zwrocili na sie rozjasnione lice I dlugo rozdzielone zlaczyli prawice. Wtem rzekl Rejent: "Stawilem niegdys konia z rzedem, Opisalem sie takze przed ziemskim urzedem, Iz pierscien moj sedziemu w salarijum zloze: Fant postawiony w zaklad wracac sie nie moze. Pierscien niechaj pan Wojski na pamiatke przymie, I kaze na nim wyryc albo swoje imie, Lub gdy zechce, herbowne Hreczechow ozdoby; Krwawnik jest gladki, zloto jedenastej proby. Konia teraz ulani pod jazde zabrali, Rzed zostal przy mnie; kazdy znawca ten rzed chwali Iz jest wygodny, trwaly, a piekny jak cacko: Kulbaczka waska moda z turecka kozacka, Kula na przodzie, w kuli sa drogie kamienie, Poduszeczka z rubrontu wysciela siedzenie; A kiedy na lek wskoczysz, na tym miekkim puszku Miedzy kulami siedzisz wygodnie jak w lozku; A gdy w galop puscisz sie (tu Rejent Bolesta, Ktory, jako wiadomo, bardzo lubil gesta, Rozstawil nogi jakby na konia wskakiwal, Potem galop udajac, powoli sie kiwal) A gdy w galop puscisz sie, natenczas z czapraka Blask bije, jakby zloto kapalo z rumaka, Bo tabenki sa gesto zlotem nakrapiane, I szerokie strzemiona srebrne pozlacane; Na rzemieniach munsztuka i na uzdzienicy Polyskaja guziki perlowej macicy, U napiersnika wisi ksiezyc w ksztalt Leliwy, To jest w ksztalt nowiu. Caly ten sprzet osobliwy, Zdobyty (jak wiesc niesie) w boju podhajeckim Na jakims bardzo znacznym szlachcicu tureckim, Przyjm, Asesorze, w dowod mojego szacunku". A na to rzekl Asesor, wesol z podarunku: "Ja niegdys darowane od ksiecia Sanguszki Stawilem w zaklad moje przesliczne obrozki Jaszczurem wykladane z kolcami ze zlota, I utkana z jedwabiu smycz, ktorej robota Rownie droga jak kamien co sie na niej swieci. Chcialem sprzet ten zostawic w dziedzictwie dla dzieci; Dzieci pewnie miec bede: wiesz, ze sie dzis zenie; Ale ten sprzet, Rejencie, prosze unizenie, Badz laskaw przyjac w zamian za twoj rzed bogaty I na pamiatke sporu, co dlugimi laty Toczyl sie i nareszcie zakonczyl zaszczytnie Dla nas obu. Niech zgoda miedzy nami kwitnie". Wiec wracali do domu oznajmic za stolem, Ze sie skonczyl spor miedzy Kusym i Sokolem. Byla wiesc, ze zajaca tego Wojski w domu Wyhodowal i w ogrod puscil po kryjomu, Azeby szczwaczow zgodzic zbyt latwa zdobycza. Staruszek tak swa sztuke zrobil tajemniczo, Ze oszukal zupelnie cale Soplicowo. Kuchcik w lat kilka pozniej szepnal o tym slowo, Chcac Assesora sklocic z Rejentem na nowo; Ale prozno krzywdzace chartow wiesci szerzyl: Wojski zaprzeczyl i nikt kuchcie nie uwierzyl. Juz goscie zgromadzeni w wielkiej zamku sali, Czekajac uczty, wkolo stolu rozmawiali, Gdy pan Sedzia w mundurze wojewodzkim wchodzi I pana Tadeusza z Zofia przywodzi. Tadeusz lewa dlonia dotykajac glowy, Pozdrowil swych dowodcow przez uklon wojskowy; Zofija z opuszczonym ku ziemi wejrzeniem, Zaploniwszy sie, gosci witala dygnieniem (Od Telimeny pieknie dygac wyuczona). Miala wianek na glowie jako narzeczona, Zreszta ubior ten samy, w jakim dzis w kaplicy Skladala snop wiosenny dla Boga Rodzicy. Uzela znow dla gosci nowy snopek ziela; Jedna reka zen kwiaty i trawy rozdziela, Druga swoj sierp blyszczacy poprawia na glowie. Brali ziolka, calujac jej rece, wodzowie; Zosia znowu dygala w kolej zaploniona. Wtem jeneral Kniaziewicz wzial ja za ramiona, I zlozywszy ojcowski calus na jej czole, Podniosl w gore dziewczyne, postawil na stole, A wszyscy klaszczac w dlonie zawolali: "Brawo!" Zachwyceni dziewczyny uroda, postawa, A szczegolniej jej strojem litewskim, prostaczym. Bo dla tych wodzow, ktorzy w swym zyciu tulaczym Tak dlugo blakali sie w obcych stronach swiata, Dziwne miala powaby narodowa szata, Ktora im wspominala i mlode ich lata, I dawne ich milostki. Wiec ze lzami prawie Skupili sie do stolu, patrzyli ciekawie. Ci prosza, aby Zosia wzniosla nieco czolo I oczy pokazala; ci, azeby wkolo Raczyla sie obrocic; dziewczyna wstydliwa Obraca sie, lecz oczy rekami zakrywa. Tadeusz patrzyl wesol i zacieral rece. Czy ktos Zosi poradzil wyjsc w takiej sukience, Czy instynktem wiedziala (bo dziewczyna zgadnie Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie): Dosyc, ze Zosia pierwszy raz w zyciu dzis z rana Byla od Telimeny za upor lajana, Nie chcac modnego stroju, az wymogla placzem Ze ja tak zostawiono, w ubraniu prostaczem. Spodniczke miala dluga, biala; suknie krotka Z zielonego kamlotu z rozowa obwodka; Gorset takze zielony, rozowymi wstegi Od lona az do szyi sznurowany w pregi; Pod nim piers jako paczek pod listkiem sie tuli. Od ramion swieca biale rekawy koszuli, Jako skrzydla motyle do lotu wydete, U dloni skarbowane i wstazka opiete. Szyja takze koszulka obcisniona waska, Kolnierzyk zadzierzgniony rozowa zawiazka; Zauszniczki wyrzniete sztucznie z pestek wiszni, Ktorych sie wyrobieniem Sak Dobrzynski pyszni (Byly tam dwa serduszka z grotem i plomykiem Dane dla Zosi, gdy Sak byl jej zalotnikiem); Na kolnierzyku wisza dwa sznurki bursztynu, Na skroniach zielonego wianek rozmarynu; Wstazki warkoczow Zosia rzucila na barki, A na czolo wlozyla, zwyczajem zniwiarki, Sierp krzywy, swiezym zeciem traw oszlifowany, Jasny jak now miesieczny nad czolem Dyjany. Wszyscy chwala, klaskaja. Jeden z oficerow Dobyl z kieszeni portefeuille z plikami papierow, Rozlozyl je, olowek przycial, w ustach zmoczyl, Patrzy w Zosie, rysuje. Ledwie Sedzia zoczyl Papiery i olowki, poznal rysownika; Choc go bardzo odmienil mundur pulkownika, Bogate szlify, mina prawdziwie ulanska I wasik poczerniony i brodka hiszpanska. Sedzia poznal: "Jak sie masz, moj jasnie wielmozny Hrabio, i w ladownicy masz twoj sprzet podrozny Do malarstwa!" W istocie, byl to Hrabia mlody; Niedawny zolnierz: lecz ze wielkie mial dochody I swoim kosztem caly pulk jazdy wystawil, I w pierwszej zaraz bitwie wybornie sie sprawil, Cesarz go pulkownikiem dzis wlasnie mianowal; Wiec Sedzia wital Hrabie i rangi winszowal, Ale Hrabia nie sluchal, a pilnie rysowal. Tymczasem weszla druga para narzeczona: Asesor, niegdys cara, dzis Napoleona Wierny sluga; zandarmow oddzial mial w komendzie, A choc ledwie dwadziescia godzin byl w urzedzie, Juz wlozyl mundur siny z polskimi wylogi I ciagnal krzywa szable i dzwonil w ostrogi. Obok powaznym krokiem szla jego kochanka Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka; Bo Asesor juz dawno Telimene rzucil, I aby te kokietke tym mocniej zasmucil, Ku Wojszczance afekty serdeczne obrocil. Panna nie nadto mloda, juz pono polwieczna, Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna I posazna: bo oprocz swej dziedzicznej wioski Sumka z daru Sedziego powiekszala wnioski. Trzeciej pary daremnie czekaja czas dlugi. Sedzia niecierpliwi sie i wysyla slugi; Wracaja: powiadaja, ze trzeci malzonek, Pan Rejent, szczujac kota, zgubil swoj pierscionek Slubny, szuka na lace; a Rejenta dama Jeszcze u gotowalni, choc spieszy sie sama I choc jej pomagaja sluzebne kobiety, Nie mogla w zaden sposob skonczyc toalety: Ledwie bedzie gotowa na godzine czwarta. Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wsciaz otwarto. Wchodzi pan Wojski w czapce i z glowa zadarta, Nie wita sie i miejsca za stolem nie bierze: Bo Wojski wystepuje w nowym charakterze Marszalka dworu. Laske ma na znak urzedu I ta laska z kolei jako mistrz obrzedu, Wskazuje wszystkim miejsca i gosci usadza. Naprzod, jako najpierwsza wojewodztwa wladza, Podkomorzy-Marszalek wzial miejsce zaszczytne: Ze sloniowym poreczem krzeslo aksamitne; Obok na prawej stronie jeneral Dabrowski, Na lewej siadl Kniaziewicz, Pac i Malachowski; Srod nich Podkomorzyna, dalej inne panie, Oficerowie, pany, szlachta i ziemianie, Mezczyzni i kobiety, na przemian po parze, Usiadaja porzadkiem, gdzie Wojski ukaze. Pan Sedzia, skloniwszy sie, opuscil biesiade. On na dziedzincu wloscian traktowal gromade; Zebrawszy ich za stolem na dwa staje dlugim, Sam siadl na jednym koncu, a pleban na drugim. Tadeusz i Zofia do stolu nie siedli; Zajeci czestowaniem wloscian, chodzac jedli. Starozytny byl zwyczaj, iz dziedzice nowi Na pierwszej uczcie sami sluzyli ludowi. Tymczasem goscie, potraw czekajacy w sali, Z zadziwieniem na wielki serwis pogladali, Ktorego rownie drogi kruszec jak robota. Jest podanie, ze ksiaze Radziwill-Sierota Kazal ten sprzet na urzad w Wenecyi zrobic I wedle wlasnych planow po polsku ozdobic. Serwis potem zabrany czasu wojny szwedzkiej Przeszedl, nie wiedziec jaka droga, w dom szlachecki; Dzis ze skarbca dobyty zajal srodek stola Ogromnym kregiem, na ksztalt karetnego kola. Serwis ten byl nalany ode dna po brzegi Piankami i cukrami bialymi jak sniegi: Udawal przewybornie krajobraz zimowy. W srodku czernial ogromny bor konfiturowy, Stronami domy, niby wioski i zascianki, Okryte zamiast sronu cukrowymi pianki; Na krawedziach naczynia stoja dla ozdoby Niewielkie z porcelany wydete osoby W polskich strojach: jakoby aktory na scenie, Zdawaly sie przedstawiac jakowes zdarzenie; Gest ich sztucznie wydany, farby osobliwe, Tylko glosu im braknie, zreszta gdyby zywe. Coz przedstawiaja? goscie pytali ciekawi. Za czym Wojski podnosi laske i tak prawi: (Tymczasem podawano wodke przed jedzeniem) "Za mych wielce mosciwych panow pozwoleniem: Te persony, ktorych tu widzicie bez liku, Przedstawiaja polskiego historie sejmiku, Narady, wotowanie, tryumfy i wasnie; Sam te scene odgadlem i panstwu objasnie. Oto na prawo widac liczne szlachty grono: Pewnie ich przed sejmikiem na uczte sproszono. Czeka nakryty stolik; nikt gosci nie sadza, Stoja kupkami, kazda kupka sie naradza. Patrzcie, iz w kazdej kupce stoi w srodku czlowiek, Z ktorego ust otwartych, z podniesionych powiek, Rak niespokojnych, widac: mowca - cos tlumaczy, I palcem eksplikuje, i na dloni znaczy. Ci mowcy zalecaja swoich kandydatow; Z roznym skutkiem, jak widac z miny szlachty bratow. "Wprawdzie tam, w drugiej kupie, szlachta pilnie slucha. Ten rece za pas zatknal i przylozyl ucha, Ow dlon przy uchu trzyma i milczkiem was kreci, Zapewne slowa zbiera i nize w pamieci; Cieszy sie mowca widzac, ze sa nawroceni, Gladzi kieszen, bo kreski ich juz ma w kieszeni. Lecz za to w trzecim gronie dzieje sie inaczej: Tu mowca musi lowic za pasy sluchaczy. Patrzcie, wyrywaja sie i cofaja uszy; Patrzcie, jako ten sluchacz od gniewu sie puszy, Wzniosl rece, grozi mowcy, usta mu zatyka, Pewnie slyszal pochwaly swego przeciwnika; Ten drugi, pochyliwszy czolo na ksztalt byka, Powiedzialbys, ze mowce pochwyci na rogi; Ci biora sie do szabel, tamci poszli w nogi. Jeden miedzy kupkami szlachcic cichy stoi. Widac, ze czlek bezstronny; waha sie i boi; Za kim dac kreske? nie wie, i sam z soba w walce, Pyta losu, wzniosl rece, wytknal wielkie palce, Zmruzyl oczy, paznokciem do paznokcia mierzy: Widac, ze kreske swoja kabale powierzy; Jesli palce trafia sie, da afirmatywe, A jezeli sie chybia, rzuci negatywe. Na lewej druga scena; refektarz klasztoru Obrocony na sale szlacheckiego zboru. Starsi rzedem na lawach siedza, mlodzi staja I ciekawi przez glowy w srodek zagladaja; W srodku marszalek stoi, wazon w reku trzyma, Liczy galki, szlachta je pozera oczyma, Wlasnie wstrzasnal ostatnia; wozni rece wznosza I imie obranego urzednika glosza. Jeden szlachcic na zgode powszechna nie zwaza. Patrz, wytknal glowe oknem z kuchni refektarza; Patrz, jak oczy wytrzeszczyl, jak poglada smialo, Usta otworzyl, jakby chcial zjesc izbe cala; Latwo zgadnac, ze szlachcic ten zawolal: "Veto!" Patrzcie, jak za ta nagla do klotni podnieta, Tloczy sie do drzwi cizba, pewnie ida w kuchnie; Dostali szable, pewnie krwawy boj wybuchnie. Lecz tam na korytarzu, Panstwo uwazacie Tego starego ksiedza, co idzie w ornacie: To przeor; Sanktissimum z oltarza wynosi, A chlopiec w komzy dzwoni i na ustep prosi. Szlachta wnet szable chowa, zegna sie i kleka, A ksiadz tam sie obraca, gdzie jeszcze bron szczeka. Skoro przyjdzie, wnet wszystkich uciszy i zgodzi. "Ach! wy nie pamietacie tego Panstwo mlodzi! Jak wsrod naszej burzliwej szlachty samowladnej, Zbrojnej, nie trzeba bylo policyi zadnej: Dopoki wiara kwitla, szanowano prawa, Byla wolnosc z porzadkiem i z dostatkiem slawa! W innych krajach, jak slysze, trzyma urzad drabow, Policyjantow roznych, zandarmow, konstabow: Ale jesli miecz tylko bezpieczenstwa strzeze, Zeby w tych krajach byla wolnosc - nie uwierze". Wtem dzwoniac w tabakiere, rzekl pan Podkomorzy: "Panie Wojski, niech wasze na potem odlozy Te historie. Prawda, ze sejmik ciekawy: Ale my glodni, kaz wac przynosic potrawy". Na to Wojski, sklaniajac az do ziemi laske: "Jasnie wielmozny panie, zrobze mi te laske, Zaraz dokoncze scene ostatnia sejmikow. Oto nowy marszalek na reku stronnikow Wyniesion z refektarza. Patrz, jak szlachta braty Rzucaja czapki, usta otwarli, - wiwaty! A tam, po drugiej stronie pan przekreskowany Sam jeden, czapke wcisnal na leb zadumany. Zona przed domem czeka, zgadla, co sie dzieje, Biedna! oto na reku pokojowej mdleje; Biedna! jasnie wielmoznej tytul przybrac miala, A znow tylko wielmozna na lat trzy zostala!" Tu Wojski skonczyl opis i laska znak daje. I wnet zaczeli wchodzic parami lokaje Roznoszacy potrawy: barszcz krolewskim zwany, I rosol staropolski sztucznie gotowany, Do ktorego pan Wojski z dziwnymi sekrety Wrzucil kilka perelek i sztuke monety (Taki rosol krew czysci i pokrzepia zdrowie); Dalej inne potrawy, a ktoz je wypowie! Kto zrozumie nieznane juz za naszych czasow, Te polmiski kontuzow, arkasow, blemasow, Z ingrediencyjami pomuchl, figatelow, Cybetow, pizm, dragantow, pinelow, brunelow; Owe ryby: lososie suche, dunajeckie, Wyzyny i kawijary weneckie, tureckie, Szczuki glowne i szczuki podglowne, lokietne, Fladry i karpie cwiki, i karpie szlachetne; W koncu sekret kucharski: ryba niekrojona U glowy przysmazona, we srodku pieczona, A majaca potrawke z sosem u ogona. Goscie ani pytali nazwiska potrawy, Ani ich zastanowil ow sekret ciekawy; Wszystko predko z zolnierskim jedli apetytem, Kieliszki napelniajac wegrzynem obfitym. Ale tymczasem wielki serwis barwe zmienil, I odarty ze sniegu juz sie zazielenil. Bo lekka, cieplem letnim powoli rozgrzana, Roztopila sie lodu cukrowego piana I dno odkryla, dotad zatajone oku; Wiec krajobraz przedstawil nowa pore roku, Zablysnawszy zielona, roznofarbna wiosna. Wychodza rozne zboza, jak na drozdzach rosna, Pszenicy szafranowej buja klos zlocisty, Zyto ubrane w srebra malarskiego listy I gryka wyrabiana sztucznie z czokolady, I kwitnace gruszkami i jablkami sady. Ledwie maja czas goscie darow lata uzyc; Darmo prosza Wojskiego, zeby je przedluzyc: Juz serwis, jak planeta koniecznym obrotem, Zmienia pore, juz zboza malowane zlotem, Nabrawszy ciepla w izbie powoli topnieja, Juz trawy pozolknialy, liscia czerwienieja, Sypia sie: rzeklbys, iz wiatr jesienny powiewa; Na koniec owe chwila przedtem strojne drzewa, Teraz, jakby odarte od wichrow i szronu, Stoja nagie: byly to laski cynamonu, Lub udajace sosne galazki wawrzynu, Odziane zamiast kolcow ziarenkami kminu. Goscie pijacy wino zaczeli galazki Pnie i korzenie zrywac i gryzc dla zakaski. Wojski obchodzil serwis i pelen radosci, Tryumfujace oczy obracal na gosci. Henryk Dabrowski udal wielkie zadziwienie I rzekl: "Moj panie Wojski, czy to chinskie cienie? Czy to Pinety panu dal w sluzbe swe bisy? Czy dotad u was w Litwie sa takie serwisy I wszyscy takim starym ucztuja zwyczajem? Powiedz mi, bo ja zycie strawilem za krajem". Wojski rzekl klaniajac sie: "Nie, jasnie wielmozny Jenerale, nie jest to zaden kunszt bezbozny! Jest to pamiatka tylko owych biesiad slawnych, Ktore dawano w domach panow starodawnych, Gdy Polska uzywala szczescia i potegi! Com zrobil, tom wyczytal z tej tu oto ksiegi. Pytasz, czy wszedzie w Litwie ten sie zwyczaj chowa? Niestety! juz i do nas wlazi moda nowa. Niejeden panicz krzyczy, ze nie cierpi zbytkow: Je jak Zyd, skapi gosciom potraw i napitkow, Wegrzyna pozaluje, a pije szatanskie Falszywe wino modne, moskiewskie, szampanskie; Potem w wieczor na karty tyle zlota straci, Ze za nie dalbys uczte na stu szlachty braci. Nawet (bo co na sercu mam, dzis powiem szczerze, Niech tego Podkomorzy za zle mi nie bierze) Kiedym ten serwis cudny ze skarbca dobywal, To nawet Podkomorzy, i on mnie przedrwiwal! Mowiac, ze to machina zmudna, staroswiecka, Ze to ma pozor niby zabawki dla dziecka, Nieprzyzwoitej dla tak znakomitych ludzi! Sedzio! i Sedzia mowil ze to gosci znudzi! A przeciez, ile wnosze z panow zadziwienia, Widze, iz ten kunszt piekny godzien byl widzenia! Nie wiem, czy sie podobna okazja zdarzy Czestowac w Soplicowie takich dygnitarzy. Widze, ze pan jeneral na biesiadach zna sie, Niechaj przyjmie te ksiazke! Ona panu zda sie, Gdy bedziesz dla monarchow zagranicznych grona Dawal uczte, ba, nawet dla Napoleona. Ale pozwol, nim ksiege te panu poswiece, Niech powiem, jakim trafem wpadla w moje rece". Wtem szmer powstal za drzwiami; razem glosow wiele Zawolalo: "Niech zyje Kurek na kosciele!" Cizba tloczy sie w sale, a Maciej na czele. Sedzia goscia za reke do stolu prowadzil I wysoko pomiedzy wodzami posadzil, Mowiac: "Panie Macieju, niedobry sasiedzie, Przyjezdzasz bardzo pozno, prawie po obiedzie". "Jem wczesnie - rzekl Dobrzynski - ja tu nie dla jadla Przybylem, tylko ze mnie ciekawosc napadla, Obejrzec z bliska nasza armia narodowa. Wieleby gadac - jest to ani to, ni owo! Szlachta mnie obaczyla i gwaltem tu wiedzie, A Waszec za stol sadzasz - dziekuje, sasiedzie". To wyrzeklszy, przewrocil talerz dnem do gory, Na znak ze jesc nie bedzie, i milczal ponury. "Panie Dobrzynski - rzekl mu jeneral Dabrowski, Tyz to jestes ow slawny rebacz Kosciuszkowski, Ow Maciej, zwany Rozga! znam ciebie ze slawy. I prosze, takis dotad czerstwy, taki zwawy! Ilez to lat minelo! Patrz, jam sie podstarzal; Patrz, i Kniaziewiczowi juz sie wlos poszarzal: A ty jeszcze z mlodymi moglbys pojsc w zapasy, I Rozga twoja kwitnie pono jak przed czasy; Slyszalem, zes niedawno Moskalow ocwiczyl. Lecz gdzie sa bracia twoi? Niezmiernie bym zyczyl Widziec te Scyzoryki i te wasze Brzytwy, Ostatnie egzemplarze starodawnej Litwy". "Jenerale - rzekl Sedzia - po owym zwyciestwie, Prawie wszyscy Dobrzynscy schronili sie w Ksiestwie; Zapewne do ktorego weszli legionu". "W istocie - odpowiedzial mlody Szef szwadronu - Mam w drugiej kompaniji wasate straszydlo, Wachmistrza Dobrzynskiego, co sie zwie Kropidlo, A Mazury zowia go litewskim niedzwiedziem. Jesli Jeneral kaze, to go tu przywiedziem". "Jest - rzekl porucznik - kilku innych rodem z Litwy, Jeden zolnierz znajomy pod imieniem Brzytwy I drugi co z tromblonem jezdzi na flankiery; Sa takze w pulku strzelcow dwa grenadyjery Dobrzynscy". "Ale, ale: o ich naczelniku - Rzekl jeneral - chce wiedziec o tym Scyzoryku, O ktorym mnie pan Wojski tyle prawil cudow, Jakby o jednym z owych dawnych wielkoludow". "Scyzoryk - rzecze Wojski - choc nie egzulowal, Ale bojac sie sledztwa, przed Moskwa sie schowal, Cala zime nieborak tulal sie po lasach, Teraz dopiero wyszedl. W tych wojennych czasach Moglby sie na co przydac, jest rycerskim czlekiem, Szkoda tylko, ze troche przycisniony wiekiem. Lecz owoz on!..." Tu Wojski palcem wskazal w sieni, Gdzie czeladz i wiesniacy stali natloczeni, A nad wszystkich glowami lysina blyszczaca Ukazala sie nagle jak pelnia miesiaca; Trzykroc weszla i trzykroc znikla w glow obloku. Klucznik idac klanial sie, az dobyl sie z tloku, I rzekl: "Jasnie wielmozny koronny hetmanie, Czy jenerale, mniejsza o tytulowanie, Jam jest Rebajlo, staje na twe zawolanie Z tym moim Scyzorykiem, ktory nie z oprawy Ani z napisow, ale z hartu nabyl slawy, Ze nawet o nim jasnie wielmozny pan wiedzial. Gdyby on gadac umial, moze by powiedzial Cokolwiek na pochwale i tej starej reki, Ktora sluzyla dlugo, wiernie, Bogu dzieki, Ojczyznie, tudziez panow Horeszkow rodzinie, Czego pamiec dotychczas miedzy ludzmi slynie. Mopanku! rzadko ktory pisarz prowentowy Tak zrecznie temperuje piora, jak on glowy. Dlugo liczyc! A nosow i uszu bez liku! A nie ma zadnej szczerby na tym Scyzoryku I zaden go nie splamil zbojecki uczynek: Tylko otwarta wojna albo pojedynek. Raz tylko! Panie daj mu wieczny odpoczynek! Bezbronnego czlowieka, niestety, sprzatniono... A i to, Bog mi swiadkiem, pro publico bono". "Pokaz no - rzekl smiejac sie jeneral Dabrowski - A to piekny scyzoryk, istny miecz katowski!" I z zadziwieniem wielki rapier opatrywal I innym oficerom w kolej pokazywal. Probowali go wszyscy, ale ledwie ktory Z oficerow mogl podniesc ten rapier do gory. Mowiono, ze Dembinski, slawny reki sila, Podzwignalby szablice, lecz go tam nie bylo. Z obecnych zas tylko szef szwadronu Dwernicki I dowodca plutonu, porucznik Rozycki Potrafili obracac tym zelaznym dragiem: I tak rapier na probe szedl z rak do rak ciagiem. Lecz jeneral Kniaziewicz, wzrostem najsluszniejszy Pokazalo sie, iz byl w reku najsilniejszy: Ujawszy rapier lekko, jakby szpade dzwignal I nad glowami gosci blyskawica mignal, Przypominajac polskie fechtarskie wykrety: *Krzyzowa sztuke, mlynca, cios krzywy, raz ciety,* *Cios kradziony* i tempy *kontrpunktow, tercetow,* Ktore tez umial, bo byl ze szkoly kadetow. Gdy smiejac sie fechtowal, Rebajlo juz kleczal, Objal go za kolana i ze lzami jeczal; Za kazdym zwrotem miecza: "Pieknie! jenerale, Czys byl konfederatem? pieknie, doskonale! To sztych Pulawskich! tak sie Dzierzanowski skladal. To sztych Sawy! Ktoz panu tak reke ukladal? Chyba Maciej Dobrzynski! A to? Jenerale, Moj wynalazek, dalbog moj; ja sie nie chwale: To ciecie znane tylko w Rebajlow zascianku, Od mojego imienia zwane *cios mopanku*; Ktoz to pana nauczyl? to jest moje ciecie, Moje!" Wstal, jenerala porwawszy w objecie: "Teraz umre spokojny! Jest przecie na swiecie Czlowiek, ktory przytuli moje drogie dziecie; Bo wszak nad tym od dawna dzien i noc boleje, Czy po smierci ten rapier moj nie zerdzewieje! Otoz nie zerdzewieje! Moj jasnie wielmozny Jenerale, wybacz mi, porzuccie te rozny, Niemieckie szpadki; to wstyd szlacheckiemu dziecku Nosic ten kijek: wezmij szable po szlachecku! Oto ten moj Scyzoryk u nog twoich skladam, To jest co najdrozszego na swiecie posiadam; Nie mialem nigdy zony, nie mialem dzieciecia, On byl zona i dzieckiem; z mojego objecia Nigdy on nie wychodzil; od rana do mroku Piescilem go, on w nocy sypial przy mym boku; A kiedym sie zestarzal, nad lozkiem na scianie Wisial, jako nad Zydem Boze przykazanie! Myslilem zakopac go razem z reka w grobie, Lecz znalazlem dziedzica - Niechaj sluzy tobie!" Jeneral wpol smiejac sie, a na wpol wzruszony: "Kolego - rzekl - jezeli ustapisz mnie zony I dziecka, to zostaniesz przez reszte zywota Bardzo samotny, stary, wdowiec i sierota! Powiedz, czym ci ten drogi dar mam wynagrodzic I czym twoje sieroctwo i wdowstwo oslodzic?" "Czy ja Cybulski? - rzecze na to Klucznik z zalem - Co zone przegral, grajac w mariasza z Moskalem, Jak o tym piesn powiada. Ja mam dosyc na tem, Ze moj Scyzoryk jeszcze zablysnie przed swiatem W takim reku! Niech tylko jeneral pamieta, Aby tasiemka byla dluga, rozciagnieta, Bo to dlugie; a zawsze od lewego ucha Ciac oburacz, to przetniesz od glowy do brzucha". Jeneral wzial Scyzoryk; lecz ze bardzo dlugi, Nie mogl nosic, w furgonie schowaly go slugi. Co sie z nim stalo, roznie powiadaja o tem, Lecz nikt pewnie nie wiedzial ni wtenczas, ni potem. Dabrowski rzekl do Macka: "A ty co, kolego? Zdaje sie, zes ty nie rad z przybycia mojego? Milczysz kwasny? I jakze, serce ci nie skacze, Gdy widzisz orly zlote, srebrne? gdy trebacze Pobudke Kosciuszkowska trabia ci nad uchem? Macku, myslilem ze ty wiekszym jestes zuchem! Jesli szabli nie wezmiesz i na kon nie siedziesz, Przynajmniej z kolegami wesolo pic bedziesz Zdrowie Napoleona i Polski nadzieje!" "Ha! - rzekl Maciej - slyszalem, widze co sie dzieje! Ale panie, dwoch orlow razem sie nie gniezdzi! Laska panska, hetmanie, na pstrym koniu jezdzi! Cesarz wielki bohater! gadac o tym wiele! Pamietam, ze Pulascy, moi przyjaciele, Mawiali, pogladajac na Dymuliera, Ze dla Polski polskiego trzeba bohatera, Nie Francuza ani tez Wlocha, ale Piasta, Jana albo Jozefa, lub Macka - i basta. Wojsko! mowia, ze polskie!... Lecz te fizyliery, Sapery, grenadiery i kanonijery: Wiecej slychac niemieckich tytulow w tym tlumie Nizeli narodowych! Kto to juz zrozumie! A musza tez byc z wami Turki czy Tatary Czy syzmatyki, co ni Boga, ani wiary: Sam widzialem, kobiety w wioskach napastuja, Przechodniow odzieraja, koscioly rabuja! Cesarz idzie do Moskwy... daleka to droga, Jesli cesarz jegomosc wybral sie bez Boga! Slyszalem, ze juz podpadl pod klatwy biskupie; Wszytko to jest..." Tu Maciej chleb umoczyl w zupie, I jedzac nie dokonczyl ostatniego slowa. Nie w smak Podkomorzemu poszla Macka mowa, Mlodziez zaczela szemrac; Sedzia przerwal swary, Gloszac przybycie trzeciej narzeczonej pary. Byl to Rejent, sam siebie Rejentem oglosil, Nikt go nie poznal. Dotad polskie suknie nosil, Lecz teraz Telimena, przyszla zona, zmusza Warunkiem intercyzy, wyrzec sie kontusza; Wiec sie Rejent rad nierad po francusku przebral. Widno, ze mu frak duszy polowe odebral, Stapa, jakby kij polknal, prosto, nieruchawo, Jak zuraw; nie smie spojrzec ni w lewo, ni w prawo; Mina gesta, lecz z miny widac ze jest w mece, Nie wie jak sie poklonic, gdzie ma podziac rece, On, co tak gesty lubil! Rece za pas sadzil, Nie masz pasa - tylko sie po zoladku gladzil; Postrzegl omylke; bardzo zmieszal sie, spiekl raka, I rece obie schowal w jedna kieszen fraka. Idzie jakby przez rozgi srod szeptow i drwinek, Wstydzac sie za frak, jakby za niecny uczynek; Az spotkal oczy Macka i zadrzal z bojazni. Maciej dotad z Rejentem zyl w wielkiej przyjazni; Teraz wzrok nan obrocil tak ostry i dziki, Ze Rejent zbladnal, zaczal zapinac guziki, Myslac, ze Maciej wzrokiem suknie z niego zlupi. Dobrzynski tylko dwakroc wyrzekl glosno: "Glupi!" I tak strasznie zgorszyl sie z Rejenta przebrania, Ze zaraz wstal od stolu, i bez pozegnania Wymknawszy sie, wsiadl na kon, wrocil do zascianka. A tymczasem Rejenta nadobna kochanka, Telimena, roztacza blaski swej urody, I ubior, od stop do glow co najswiezszej mody. Jaka miala sukienke, jaki stroj na glowie, Daremnie pisac, pioro tego nie wypowie; Chyba pedzel by skreslil te tiule, ptyfenie, Blondyny, kaszemiry, perly i kamienie, I oblicze rozane i zywe wejrzenie. Poznal ja zaraz Hrabia. Z zadziwienia blady Wstal od stolu i szukal kolo siebie szpady: "I tyzes to! - zawolal - czy mnie oczy ludza? Ty? w obecnosci mojej sciskasz reke cudza? O niewierna istoto, o duszo zmiennicza! I nie skryjesz ze wstydu pod ziemie oblicza? Takes twojej tak swiezej niepomna przysiegi? O latwowierny! po coz nosilem te wstegi! Lecz biada rywalowi, co mie tak zniewaza! Po moim chyba trupie pojdzie do oltarza!" Goscie powstali, Rejent okropnie sie zmieszal, Podkomorzy rywalow zagodzic pospieszal; Lecz Telimena wziawszy Hrabiego na strone: "Jeszcze - szepnela - Rejent nie wzial mie za zone; Jezeli pan przeszkadzasz, odpowiedzze na to, A odpowiedz mi zaraz, krotko, wezlowato: Czy mnie kochasz, czys dotad serca nie odmienil, Czys gotow, zebys ze mna zaraz sie ozenil, Zaraz, dzis?... jesli zechcesz, odstapie Rejenta". Hrabia rzekl: "O kobieto dla mnie niepojeta! Dawniej w uczuciach twoich bylas poetyczna, A teraz mi sie zdajesz calkiem prozaiczna! Coz sa wasze malzenstwa, jesli nie lancuchy, Ktore zwiazuja tylko rece, a nie duchy? Wierzaj: sa oswiadczenia, nawet bez wyznania; Sa obowiazki, nawet bez obowiazania! Dwa serca, palajace na dwoch koncach ziemi, Rozmawiaja jak gwiazdy promienmi drzacemi; Kto wie! moze dla tego ziemia tak do slonca Dazy, i tak jest zawsze mila dla miesiaca, Ze wiecznie patrza na sie i najkrotsza droga Biega do siebie - ale zblizyc sie nie moga!" "Dosc juz tego - przerwala - nie jestem planeta Z laski Bozej, dosc Hrabio: ja jestem kobieta, Juz wiem reszte, przestan mi plesc ni to ni owo. Teraz ostrzegam: jesli pisniesz jedno slowo Azeby slub moj zerwac, to jak Bog na niebie Ze z tymi paznokciami przyskocze do ciebie I..." - "Nie bede - rzekl Hrabia - szczescia pani klocil" I oczy pelne smutku i wzgardy odwrocil. I azeby ukarac niewierna kochanke, Za przedmiot stalych ogniow wzial Podkomorzanke. Wojski pragnal mlodziencow poroznionych zgodzic Przykladami madrymi: wiec zaczal wywodzic Historyje o dziku Nalibockich lasow I o klotni Rejtana z ksiezeciem Denassow. Ale goscie tymczasem skonczyli jesc lody I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochlody. Tam wlosc juz konczy uczte: kraza miodu dzbany. Muzyka juz sie stroi i wzywa na tany; Szukaja Tadeusza, ktory stal na stronie I cos pilnego szeptal swojej przyszlej zonie. "Zofio! musze ciebie w bardzo waznej rzeczy Radzic sie; juz pytalem stryja, on nie przeczy. Wiesz, iz znaczna czesc wiosek ktore mam posiadac, Wedle prawa na ciebie powinna by spadac. Ci chlopi sa nie moi, lecz twoi poddani: Nie smialbym ich urzadzic bez woli ich pani. Teraz, kiedy juz mamy Ojczyzne kochana: Czyliz wiesniacy zyszcza z ta szczesliwa zmiana Tyle tylko, ze pana innego dostana? Prawda, ze byli dotad rzadzeni laskawie: Lecz po mej smierci, Bog wie, komu ich zostawie. Jestem zolnierz, jestesmy smiertelni oboje, Jestem czlowiek, sam wlasnych kaprysow sie boje: Bezpieczniej zrobie, kiedy wladzy sie wyrzeke, I oddam los wloscianow pod prawa opieke. Sami wolni, uczynmy i wloscian wolnemi, Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi, Na ktorej sie zrodzili, ktora krwawa praca Zdobyli, z ktorej wszystkich zywia i bogaca. Lecz musze ciebie ostrzec, ze tych ziem nadanie Zmniejszy nasz dochod, w miernym musimy zyc stanie. Ja przywyklem do zycia oszczednego z mlodu; Lecz ty Zofio, jestes z wysokiego rodu, W stolicy przepedzilas twoje mlode lata, Czyz zgodzisz sie zyc na wsi, z daleka od swiata, Jak ziemianka?" A na to Zosia rzekla skromnie: "Jestem kobieta, rzady nie naleza do mnie, Wszakze pan bedziesz mezem; ja do rady mloda, Co pan urzadzisz, na to calym sercem zgoda! Jesli, wlosc uwalniajac, zostaniesz ubozszy, To Tadeuszu bedziesz sercu memu drozszy. O moim rodzie malo wiem i nie dbam o to; Tyle pomne, ze bylam uboga sierota, Ze od Soplicow bylam za corke przybrana, W ich domu hodowana i za maz wydana. Wsi nie lekam sie. Jesli w wielkim miescie zylam, To dawno, zapomnialam, wies zawsze lubilam; I wierz mi, ze mnie moje kogutki i kurki Wiecej bawily nizli owe Peterburki. Jesli czasem tesknilam do zabaw, do ludzi, To z dziecinstwa; wiem teraz ze mnie miasto nudzi; Przekonalam sie zima po krotkim pobycie W Wilnie, ze ja na wiejskie urodzona zycie: Posrod zabaw tesknilam znow do Soplicowa. Pracy tez nie lekam sie, bom mloda i zdrowa, Umiem chodzic okolo domu, nosic klucze; Gospodarstwa, obaczysz, jak ja sie wyucze!" Gdy Zosia domawiala ostatnie wyrazy, Podszedl ku niej zdziwiony i kwasny Gerwazy: "Juz wiem! - rzekl - Sedzia mowil juz o tej wolnosci! Lecz nie pojmuje, co to sciaga sie do wlosci! Boje sie, zeby to cos nie bylo z niemiecka! Wszak wolnosc nie jest chlopska rzecz, ale szlachecka! Prawda, ze sie wywodzim wszyscy od Adama, Alem slyszal, ze chlopi pochodza od Chama, Zydowie od Jafeta, my szlachta od Sema, A wiec panujem jako starsi nad obiema. Juzci pleban inaczej uczy na ambonie... Powiada, ze to bylo tak w Starym Zakonie, Ale skoro Chrystus Pan, choc z krolow pochodzil, Miedzy Zydami w chlopskiej stajni sie urodzil, Odtad wiec wszystkie stany porownal i zgodzil; Niech i tak bedzie, kiedy inaczej nie mozna! Zwlaszcza, ze jako slysze, i jasnie wielmozna Pani moja Zofija na wszystko sie zgadza; Jej rozkazac, mnie sluchac: juzci przy niej wladza. Tylko ostrzegam, bysmy wolnosci nie dali Pustej i slownej tylko, jako za Moskali, Kiedy pan Karp nieboszczyk wloscian wyswobodzil , A Moskal ich podatkiem potrojnym oglodzil. Radze wiec, aby chlopow starym obyczajem, Uszlachcic i oglosic, ze im herb nasz dajem. Pani udzieli jednym wioskom Polkozica, Drugim niech swa Leliwe nada pan Soplica. Natenczas i Rebajlo uzna chlopa rownym, Gdy go ujrzy szlachcicem wielmoznym, herbownym. Sejm potwierdzi. A niech sie maz pani nie trwozy, Iz oddanie ziem panstwo tak bardzo zubozy: Nie da Bog, abym raczki cory dygnitarskiej Widzial umozolone w pracy gospodarskiej. Jest na to sposob. W zamku wiem ja pewna skrzynie, W ktorej jest Horeszkowskie stolowe naczynie, Przy tym rozne sygnety, kanaki, manele, Kity bogate, rzedy, cudne karabele. Skarbczyk Stolnika, w ziemi skryty od grabiezy, Pani Zofii jako dziedziczce nalezy; Pilnowalem go w zamku jako oka w glowie, Od Moskalow i od was, panstwo Soplicowie. Mam takze spory worek mych wlasnych talarow, Uzbieranych z wyslugi, tudziez z panskich darow. Myslilem, gdy nam zamek wroconym zostanie, Obrocic grosz na murow wyreperowanie; Nowemu gospodarstwu dzis zda sie w potrzebie; - A wiec, panie Soplico, wnosze sie do ciebie, Bede zyl u mej pani na laskawym chlebie I kolyszac Horeszkow pokolenie trzecie, Wprawiac do Scyzoryka pani mojej dziecie, Jesli syn - a syn bedzie: bo wojny nadchodza, A w czasie wojny zawzdy synowie sie rodza". Ledwie ostatnie slowa domowil Gerwazy, Gdy powaznymi kroki przystapil Protazy. Sklonil sie i wydobyl z zanadrza kontusza Panegiryk ogromny, w poltrzecia arkusza. Skomponowal go rymem podoficer mlody, Ktory niegdys w stolicy slawne pisal ody; Potem wdzial mundur, lecz i w wojsku beletrysta, Wiersze rabial. Juz Wozny przeczytal ich trzysta, Az gdy przyszedl do miejsca: *O ty, ktorej wdzieki* *Budza bolesna radosc i rozkoszne meki!* *Ktora na szyk Bellony gdy zwrocisz twarz piekna,* *Zlamia sie wnet oszczepy i tarcze rozpekna!* *Zwalcz dzis Marsa Hymenem; srogiej niezgod hydrze* *Niech dlon twoja syczace z czola zmije wydrze!* - Tadeusz i Zofia ustawnie klaskali, Niby chwalac, w istocie nie chcac sluchac dalej. Juz z rozkazu Sedziego pleban stal na stole I oglaszal wloscianom Tadeusza wole. Zaledwie uslyszeli nowine poddani, Skoczyli do panicza, padli do nog pani, "Zdrowie panstwu naszemu"! ze lzami krzykneli; Tadeusz krzyknal: "Zdrowie spolobywateli, Wolnych, rownych - Polakow!" - "Wnosze ludu zdrowie!" Rzekl Dabrowski; lud krzyknal "Niech zyja wodzowie! Wiwat wojsko, wiwat lud, wiwat wszystkie stany!" Tysiacem glosow, zdrowia grzmialy na przemiany. Tylko Buchman radosci podzielac nie raczyl; Pochwalal projekt, lecz go rad by przeinaczyl: A naprzod, komisyja legalna wyznaczyl, Ktora by... Krotkosc czasu byla na zawadzie, Ze nie stalo sie zadosc Buchmanowej radzie. Bo na dziedzincu zamku juz stali parami Oficery z damami, wiara z wiesniaczkami. "Poloneza!" krzykneli wszyscy w jedno slowo. Oficerowie wioda muzyke wojskowa; Ale pan Sedzia w ucho rzekl do jenerala: "Kaz pan, zeby sie jeszcze kapela wstrzymala. Wiesz, ze dzisiaj synowca mego zareczyny; A dawnym obyczajem jest naszej rodziny, Zareczac sie i zenic przy wiejskiej muzyce. Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice, Poczciwi muzykanci; juz sie skrzypak zzyma, A kobeznik klania sie i zebrze oczyma. Jezeli ich odprawie, biedni beda plakac; Lud przy innej muzyce nie potrafi skakac. Niechaj ci zaczna; niech sie i lud podweseli; Potem bedziem wybornej twej sluchac kapeli". Dal znak. Skrzypak u sukni zakasal rekawek, Scisnal gryf krzepko, oparl brode o podstawek I smyk jak konia w zawod puscil po skrzypicy. Na to haslo, stojacy obok kobeznicy, Jak gdyby w skrzydla bijac, czestym ramion ruchem Dma w miechy i oblicza wypelniaja duchem: Myslilbys, ze ta para w powietrze uleci, Podobna do pyzatych Boreasza dzieci. Braklo cymbalow. Bylo cymbalistow wielu, Ale zaden z nich nie smial zagrac przy Jankielu (Jankiel przez cala zime nie wiedziec gdzie bawil, Teraz sie nagle z glownym sztabem wojska zjawil); Wiedza wszyscy, ze mu nikt na tym instrumencie Nie wyrowna w bieglosci, w guscie i talencie. Prosza, azeby zagral, podaja cymbaly; Zyd wzbrania sie, powiada, ze rece zgrubialy, Odwykl od grania, nie smie i panow sie wstydzi; Klaniajac sie umyka. Gdy to Zosia widzi, Podbiega i na bialej podaje mu dloni Drazki, ktorymi zwykle mistrz we struny dzwoni; Druga raczka po siwej brodzie starca glaska I dygajac: "Jankielu - mowi - jesli laska! Wszak to me zareczyny: zagrajze Jankielu! Wszak nie raz przyrzekales grac na mym weselu?" Jankiel niezmiernie Zosie lubil: kiwnal broda Na znak, ze nie odmawia; wiec go w srodek wioda, Podaja krzeslo, usiadl, cymbaly przynosza, Klada mu na kolanach. On patrzy z rozkosza I z duma: jak weteran w sluzbe powolany, Gdy wnuki ciezki jego miecz ciagna ze sciany, Dziad smieje sie, choc miecza dawno nie mial w dloni, Lecz uczul, ze dlon jeszcze nie zawiedzie broni. Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbalach klecza, Stroja na nowo struny i probujac, brzecza; Jankiel z przymruzonymi na poly oczyma Milczy i nieruchome drazki w palcach trzyma. Spuscil je. Zrazu bijac taktem tryumfalnym, Potem gesciej siekl struny jak deszczem nawalnym: Dziwia sie wszyscy. Lecz to byla tylko proba; Bo wnet przerwal i w gore podniosl drazki oba. Znow gra. Juz drza drazki, tak lekkimi ruchy, Jak gdyby zadzwonilo w strune skrzydlo muchy, Wydajac ciche, ledwie slyszalne brzeczenia. Mistrz zawsze patrzyl w niebo czekajac natchnienia. Spojrzal z gory, instrument dumnym okiem zmierzyl, Wzniosl rece, spuscil razem, w dwa drazki uderzyl: Zdumieli sie sluchacze. Razem ze strun wiela Buchnal dzwiek, jakby cala janczarska kapela Ozwala sie z dzwonkami, z zelami, z bebenki: Brzmi Polonez Trzeciego Maja! - Skoczne dzwieki Radoscia oddychaja, radoscia sluch poja; Dziewki chca tanczyc, chlopcy w miejscu nie dostoja - Lecz starcow mysli z dzwiekiem w przeszlosc sie uniosly, W owe lata szczesliwe, gdy senat i posly, Po dniu Trzeciego Maja, w ratuszowej sali, Zgodzonego z narodem krola fetowali, Gdy przy tancu spiewano: *Wiwat krol kochany!* *Wiwat Sejm, wiwat Narod, wiwat wszystkie Stany!* Mistrz coraz takty nagli i tony nateza; A wtem puscil falszywy akord jak syk weza, Jak zgrzyt zelaza po szkle: przejal wszystkich dreszczem I wesolosc pomieszal przeczuciem zlowieszczem. Zasmuceni, strwozeni, sluchacze zwatpili, Czy instrument niestrojny? czy sie muzyk myli? Nie zmylil sie mistrz taki! On umyslnie traca Wciaz te zdradziecka strune, melodyje zmaca, Coraz glosniej targajac akord rozdasany, Przeciwko zgodzie tonow skonfederowany: Az Klucznik pojal mistrza, zakryl reka lica I krzyknal: "Znam! znam glos ten! to jest *Targowica*!" I wnet pekla ze swistem struna zlowrozaca; Muzyk biezy do prymow, urywa takt, zmaca, Porzuca prymy, biezy z drazkami do basow, Slychac tysiace coraz glosniejszych halasow; Takt marszu, wojna, atak, szturm; slychac wystrzaly, Jek dzieci, placze matek. - Tak mistrz doskonaly Wydal okropnosc szturmu, ze wiesniaczki drzaly, Przypominajac sobie ze lzami bolesci *Rzez Pragi*, ktora znaly z piesni i z powiesci, Rade, ze mistrz na koniec strunami wszystkiemi Zagrzmial, i glosy zdusil, jakby wbil do ziemi. Ledwie sluchacze mieli czas wyjsc z zadziwienia, Znowu muzyka inna - znow zrazu brzeczenia Lekkie i ciche; kilka cienkich strunek jeczy, Jak kilka much, gdy z siatki wyrwa sie pajeczej. Lecz strun coraz przybywa: Juz rozpierzchle tony Lacza sie i akordow wiaza legijony, I juz w takt postepuja zgodzonymi dzwieki, Tworzac nute zalosna tej slawnej piosenki: *O zolnierzu, tulaczu, ktory borem, lasem* *Idzie, z biedy i z glodu przymierajac czasem,* *Na koniec pada u nog konika wiernego,* *A konik noga grzebie mogile dla niego.* Piosenka stara, wojsku polskiemu tak mila! Poznali ja zolnierze; wiara sie skupila Wkolo mistrza; sluchaja, wspominaja sobie, Ow czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie Zanucili te piosnke i poszli w kraj swiata; Przywodza na mysl dlugie swej wedrowki lata, Po ladach, morzach, piaskach goracych i mrozie, Posrodku obcych ludow, gdzie czesto w obozie Cieszyl ich i rozrzewnial ten spiew narodowy. Tak rozmyslajac smutnie pochylili glowy. Ale je wnet podniesli, bo mistrz tony wznosi, Nateza, takty zmienia: cos innego glosi. I znowu spojrzal z gory, okiem struny zmierzyl, Zlaczyl rece, oburacz w dwa drazki uderzyl: Uderzenie tak sztuczne, tak bylo potezne, Ze struny zadzwonily jak traby mosiezne I z trab znana piosenka ku niebu wionela, Marsz tryumfalny: *Jeszcze Polska nie zginela*! *Marsz Dabrowski do Polski!* - I wszyscy klasneli, I wszyscy "Marsz Dabrowski!" chorem okrzykneli. Muzyk, jakby sam swojej dziwil sie piosence, Upuscil drazki z palcow, podniosl w gore rece; Czapka lisia spadla mu z glowy na ramiona, Powiewala powaznie broda podniesiona, Na jagodach mial kregi dziwnego rumienca, We wzroku ducha pelnym blyszczal zar mlodzienca, Az gdy na Dabrowskiego starzec oczy zwrocil, Zakryl rekami, spod rak lez potok sie rzucil: "Jenerale - rzekl - ciebie dlugo Litwa nasza Czekala - dlugo, jak my Zydzi Mesyjasza... Ciebie prorokowali dawno miedzy ludem Spiewaki, ciebie niebo obwiescilo cudem, Zyj i wojuj, o ty nasz!..." Mowiac, ciagle szlochal, Zyd poczciwy Ojczyzne jako Polak kochal! Dabrowski mu podawal reke i dziekowal, On, czapke zdjawszy, wodza reke ucalowal. Poloneza czas zaczac. - Podkomorzy rusza I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza, I wasa pokrecajac, podal reke Zosi I skloniwszy sie grzecznie w pierwsza pare prosi. Za Podkomorzym szereg w pary sie gromadzi, Dano haslo, zaczeto taniec: on prowadzi. Nad murawa czerwone polyskaja buty, Bije blask z karabeli, swieci sie pas suty, A on stapa powoli, niby od niechcenia: Ale z kazdego kroku, z kazdego ruszenia, Mozna tancerza czucia i mysli wyczytac. Oto stanal, jak gdyby chcial swa dame pytac, Pochyla ku niej glowe, chce szepnac do ucha; Dama glowe odwraca, wstydzi sie, nie slucha; On zdjal konfederatke, klania sie pokornie, Dama raczyla spojrzec, lecz milczy upornie; On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenia sledzi, I zasmial sie na koniec; rad z jej odpowiedzi Stapa predzej, poglada na rywalow z gory, I swa konfederatke z czaplinymi piory To na czole zawiesza, to nad czolem wstrzasa, Az wlozyl ja na bakier i pokrecil wasa. Idzie; wszyscy zazdroszcza, biega w jego slady, On by rad ze swa dama wymknac sie z gromady: Czasem staje na miejscu, reke grzecznie wznosi I zeby mimo przeszli, pokornie ich prosi; Czasem zamysla zrecznie na bok sie uchylic, Odmienia droge, rad by towarzyszow zmylic, Lecz go szybkimi kroki scigaja natrety, I zewszad obwijaja tanecznymi skrety; Wiec gniewa sie, prawice na rekojesc sklada, Jakby rzekl: "Nie dbam o was, zazdrosnikom biada!" Zwraca sie z duma w czole i z wyzwaniem w oku, Prosto w tlum; tlum tancerzy nie smie dostac w kroku, Ustepuja mu z drogi, - i zmieniwszy szyki, Puszczaja sie znow za nim. - Brzmia zewszad okrzyki: "Ach to moze ostatni! patrzcie, patrzcie mlodzi, Moze ostatni, co tak poloneza wodzi!" I szly pary po parach hucznie i wesolo, Rozkrecalo sie, znowu skrecalo sie kolo, Jak waz olbrzymi w tysiac lamiacy sie zwojow; Mieni sie cetkowata, rozna barwa strojow Damskich, panskich, zolnierskich, jak luska blyszczaca, Wyzlocona promienmi zachodniego slonca I odbita o ciemne murawy wezglowia. Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia! Tylko kapral Dobrzynski Sak ani kapeli Nie slucha, ani tanczy, ani sie weseli. Rece w tyl zalozywszy, stoi zly, ponury, Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury; Jak lubil dla niej nosic kwiaty, plesc koszyczki, Wybierac gniazda ptasie, robic zauszniczki. Niewdzieczna! Chociaz tyle pieknych darow strwonil, Choc przed nim uciekala, choc mu ojciec bronil: On jeszcze! ile razy na parkanie siadal, By ja dojrzec przez okna, w konopie sie wkradal, Zeby patrzec, jak ona plela swe ogrodki, Rwala ogorki albo karmila kogutki! Niewdzieczna! Spuscil glowe i na koniec swisnal Mazurka; potem kaszkiet na uszy nacisnal I szedl w oboz, gdzie stala przy armatach warta; Tam dla rozerwania sie zaczal grac w druzbarta Z wiarusami, kielichem osladzajac zalosc. Taka byla dla Zosi Dobrzynskiego stalosc. Zosia tanczy wesolo: lecz choc w pierwszej parze, Ledwie widna z daleka. Na wielkim obszarze Zaroslego dziedzinca, w zielonej sukience, Ustrojona w rownianki i w kwieciste wience, Srod traw i kwiatow krazy niewidzialnym lotem, Rzadzac tancem, jak aniol nocnych gwiazd obrotem. Zgadniesz gdzie jest: bo ku niej obrocone oczy, Wyciagniete ramiona, ku niej zgielk sie tloczy. Darmo sie Podkomorzy zostac przy niej sili: Zazdrosnicy juz z pierwszej pary go odbili; I szczesliwy Dabrowski niedlugo sie cieszyl, Ustapil ja drugiemu; a juz trzeci spieszyl; I ten zaraz odbity, odszedl bez nadziei. Az Zosia, juz strudzona, spotkala z kolei Tadeusza, i dalszej lekajac sie zmiany, I chcac przy nim pozostac, zakonczyla tany. Idzie do stolu gosciom nalewac kielichy. Slonce juz gaslo, wieczor byl cieply i cichy, Okrag niebios gdzieniegdzie chmurkami zaslany, U gory blekitnawy, na zachod rozany; Chmurki wroza pogode: lekkie i swiecace, Tam jako trzody owiec na murawie spiace, Owdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek; Na zachod oblok na ksztalt rabkowych firanek, Przejrzysty, sfaldowany, po wierzchu perlowy, Po brzegach pozlacany, w glebi purpurowy, Jeszcze blaskiem zachodu tlil sie i rozzarzal, Az powoli pozolknial, zbladnal i poszarzal. Slonce spuscilo glowe, oblok zasunelo, I raz cieplym powietrzem westchnawszy - usnelo. A szlachta ciagle pije i wiwaty wznosi: Napoleona, wodzow, Tadeusza, Zosi, Wreszcie z kolei wszystkich trzech par zareczonych, Wszystkich gosci obecnych, wszystkich zaproszonych, Wszystkich przyjaciol, ktorych kto zywy spamieta, I ktorych zmarlych pamiec pozostala swieta! I ja tam z goscmi bylem, miod i wino pilem, A com wiedzial i slyszal, w ksiegi umiescilem. Epilog O tymze dumac na paryskim bruku, Przynoszac z miasta uszy pelne stuku, Przeklestw i klamstwa, niewczesnych zamiarow, Zapoznych zalow, potepienczych swarow?... Biada nam zbiegi, zesmy w czas morowy Lekliwe niesli za granice glowy! Bo gdzie stapili, szla przed nami trwoga, W kazdym sasiedzie znajdowali wroga; Az nas objeto w ciasny krag lancucha, I kaza oddac co najpredzej ducha. A gdy na zale ten swiat nie ma ucha, Gdy ich co chwila nowina przeraza, Bijaca z Polski jako dzwon smetarza, Gdy im predkiego zgonu zycza straze, Wrogi ich wabia z dala jak grabarze, Gdy w niebie nawet nadziei nie widza... Nie dziw, ze ludzi, swiat, siebie ohydza, Ze utraciwszy rozum w mekach dlugich, Plwaja na siebie i zra jedni drugich! Chcialem pominac, ptak malego lotu, Pominac strefy ulewy i grzmotu, I szukac tylko cienia i pogody: Wieki dziecinstwa, domowe zagrody... Jedyne szczescie: kto w szarej godzinie, Z kilka przyjaciol siadlszy przy kominie, Drzwi od Europy zamykal halasow, Wyrwal sie mysla do szczesliwszych czasow, I dumal, marzyl o swojej krainie... Ale o krwi tej, co sie swiezo lala, O lzach, ktorymi plynie Polska cala, O slawie, ktora jeszcze nie przebrzmiala: O nich pomyslec nie mielismy duszy!... Bo narod bywa na takiej katuszy, Ze, kiedy zwroci wzrok ku jego mece, Nawet Odwaga zalamuje rece. Te pokolenia zalobami czarne, Powietrze tyla klatwami ciezarne, Tam mysl nie smiala swoich zwrocic lotow, W sfere okropna nawet ptakom grzmotow. O Matko Polsko! Ty tak swiezo w grobie Zlozona... Nie masz sil mowic o tobie! Ach, czyjez usta smia pochlebiac sobie, Ze znajda dzisiaj to czarowne slowo, Ktore rozczuli rozpacz marmurowa, Ktore z serc wieko podejmie kamienne, Rozwiaze oczy, tyla lez brzemienne I sprawia, ze lza przystygla wyplynie, Nim sie te usta znajda, wiek przeminie. Kiedys... gdy zemsty lwie przehucza ryki, Przebrzmi glos traby, przelamia sie szyki, Gdy orly nasze lotem blyskawicy Spadna u dawnej Chrobrego granicy, Cial sie najedza, krwia cale oplyna, I skrzydla wreszcie na spoczynek zwina; Gdy wrog ostatni wyda krzyk bolesci, Umilknie, swiatu swobode obwiesci - Wtenczas - debowym lisciem uwienczeni, Rzuciwszy miecze, sieda rozbrojeni Rycerze nasi, zechca sluchac o przeszlosci! Wtenczas zaplacza nad ojcow losami, I wtenczas lza ta ich lica nie splami. Dzis dla nas, w swiecie nieproszonych gosci, W calej przeszlosci i w calej przyszlosci, Jedna juz tylko dzis kraina taka, W ktorej jest troche szczescia dla Polaka: Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie Swiety i czysty jak pierwsze kochanie, Niezaburzony bledow przypomnieniem, Niepodkopany nadziei zludzeniem, Ani zmieniony wypadkow strumieniem. Te kraje rad bym myslami powital, Gdziem rzadko plakal, a nigdy nie zgrzytal: Kraje dziecinstwa, gdzie czlowiek po swiecie Biegl jak po lace, a znal tylko kwiecie Mile i piekne, jadowite rzucil, Ku pozytecznym oka nie odwrocil. Ten kraj szczesliwy, ubogi i ciasny, Jak swiat jest bozy, tak on byl nasz wlasny! Jakze tam wszystko do nas nalezalo, Jak pomnim wszystko, co nas otaczalo: Od lipy, ktora korona wspaniala Calej wsi dzieciom uzyczala cienia, Az do kazdego strumienia, kamienia, Jak kazdy kacik ziemi byl znajomy Az po granice - po sasiadow domy. A jesli czasem i Moskal sie zjawil, Tyle nam tylko pamiatki zostawil, Ze byl w blyszczacym i pieknym mundurze: Bo weza tylko znalismy po skorze. I tylko krajow tych obywatele Jedni zostali wierni przyjaciele, Jedni dotychczas sprzymierzency pewni! Bo ktoz tam mieszkal? Matka, bracia, krewni, Sasiedzi dobrzy!... Kogo z nich ubylo, Jakze tam o nim czule sie mowilo! Ile pamiatek, jaka zalosc dluga, Tam, gdzie do pana przywiazanszy sluga Niz w innych krajach malzonka do meza; Gdzie zolnierz dluzej zaluje oreza Niz tu syn ojca; po psie placza szczerze I dluzej niz tu lud po bohaterze. I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie. I do piesni rzucali mi slowo po slowie: Jak bajeczne zurawie, na dzikim ostrowie, Nad zakletym palacem przelatujac wiosna, I slyszac zakletego chlopca skarge glosna, Kazdy ptak chlopcu jedno pioro rzucil: On zrobil skrzydla i do swoich wrocil... O, gdybym kiedys dozyl tej pociechy, Zeby te ksiegi zbladzily pod strzechy; Zeby wiesniaczki krecac kolowrotki, Gdy odspiewaja ulubione zwrotki O tej dziewczynie, co tak grac lubila, Ze przy skrzypeczkach gaski pogubila, O tej sierocie, co piekna jak zorze, Zaganiac ptastwo szla w wieczornej porze: Gdyby tez wziely wiesniaczki do reki Te ksiegi proste jako ich piosenki!... Tak za dni moich przy wiejskiej zabawie, Czytano nieraz pod lipa na trawie Piesn o Justynie, powiesc o Wieslawie; A przy stoliku drewnianym pan wlodarz Albo ekonom, lub nawet gospodarz, Nie bronil czytac i sam sluchac raczyl, I mlodszym rzeczy trudniejsze tlumaczyl, Chwalil pieknosci, a bledom wybaczyl. I zazdroscila mlodziez wieszczow slawie, Ktora tam dotad brzmi w lasach i w polu, I ktorym drozszy niz laur Kapitolu, Wianek rekami wiesniaczki usnuty Z modrych blawatkow i zielonej ruty...
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement