Advertisement
hujwie

Rok 1984 (Geroge Orwell) part 2

Nov 17th, 2013
318
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 274.36 KB | None | 0 0
  1. 8
  2.  
  3. Wreszcie! Wreszcie zdobyli się na ten krok!
  4. Podłużny pokój oświetlała jedynie przyćmiona lampa. Ściszony teleekran ledwie mruczał; stąpając po puszystym, granatowym dywanie mieli uczucie, że jest z aksamitu. Na drugim końcu pokoju, przy zawalonym papierami biurku, na którym stała lampa z zielonym abażurem, siedział O'Brien. Nawet nie podniósł głowy, gdy służący wprowadził Julię i Winstona.
  5. Winstonowi serce kołatało tak mocno, że lękał się, iż nie wydusi z siebie ani słowa. Wreszcie, wreszcie zdobyli się na ten krok! - tylko ta jedna myśl tłukła mu się po głowie. Już przychodząc tu postąpili nierozważnie, a fakt, że zjawili się razem, zakrawał na czyste szaleństwo, chociaż każde z nich dotarło tutaj inną drogą i spotkali się dopiero przed drzwiami O'Briena. Nawet wejście do budynku wymagało zimnej krwi. Zwyczajni ludzie bardzo rzadko bywali w domach członków Wewnętrznej Partii czy choćby odwiedzali zamieszkane przez nich dzielnice. Cała atmosfera ogromnego wieżowca, jego bogactwo i przestronność, obce zapachy smacznych potraw i dobrego tytoniu, szybkie, bezszelestne windy, przemykający pospiesznie służący odziani w białe kurtki - to wszystko onieśmielało. I choć Winston miał dobry pretekst, aby tu przyjść, prześladowała go myśl, że zaraz wyłoni się zza najbliższego rogu strażnik w czarnym mundurze, zażąda od niego dokumentów i każe mu się wynosić. Służący O'Briena, ubrany w białą kurtkę, wpuścił ich jednak bez słowa. Mały, czarnowłosy, o wydatnych kościach policzkowych i żółtawej, całkiem kamiennej twarzy, wyglądał na Chińczyka. Korytarz, którym ich poprowadził, wyłożony był miękkim dywanem, ściany pokrywała kremowa tapeta, wzdłuż podłogi biegła biała listwa; wszystko aż lśniło czystością. To również onieśmielało. Winston nie przypominał sobie, aby widział korytarz, którego ściany nie lepiłyby się od dotyku niezliczonych ciał.
  6. O'Brien trzymał w palcach jakąś kartkę i studiował ją w skupieniu. Jego grubo ciosana twarz - pochylona, tak że widać było krogulczą linię nosa - sprawiała zarazem groźne i inteligentne wrażenie.
  7. Chyba przez dwadzieścia sekund siedział zupełnie bez ruchu. Następnie przysunął do siebie mowopis i podyktował wiadomość w osobliwym żargonie, którym posługiwano się w ministerstwach:
  8. - Punkty jeden przecinek pięć przecinek siedem zatwierdzam całościowo stop punkt sześć propozycja dwa-plus absurdalna omal myślozbrodnia skreślić stop anty-kontynuować prace budowlane do pouzysku pluspełnego kosztorysu stop koniec noty.
  9. Wstał niespiesznie i stąpając bezgłośnie po miękkim dywanie, ruszył w ich stronę. Kiedy skończył dyktować, urzędowa atmosfera nieco zelżała, lecz O'Brien wciąż miał minę bardziej surową niż zazwyczaj, jakby był niezadowolony, że przeszkadzają mu w pracy. Oprócz przerażenia Winston poczuł także zwykłe zażenowanie. Mógł się przecież po prostu głupio omylić. Czy miał jakikolwiek dowód, że O'Brien faktycznie spiskuje przeciwko Partii? Opierał się tylko na wymianie spojrzeń i jednym dwuznacznym zdaniu; reszta to zaledwie domysły zapoczątkowane snem. Nie mógł nawet w razie czego posłużyć się pretekstem, że wstąpił pożyczyć słownik, bo jak wytłumaczyłby obecność Julii? Mijając teleekran, O'Brien nagle jakby sobie coś przypomniał. Zatrzymał się, obrócił do ściany i przekręcił sterczącą z niej gałkę. Rozległ się głośny trzask. Teleekran zamilkł.
  10. Julia aż pisnęła ze zdumienia.
  11. Mimo strachu Winston też był zbyt zaskoczony, aby pohamować okrzyk:
  12. - Możecie wyłączyć teleekran!
  13. - Owszem, mogę - potwierdził O'Brien. - Członkowie Wewnętrznej Partii mają ten przywilej.
  14. Stali teraz dokładnie naprzeciw siebie. Potężna sylwetka O'Briena górowała nad Winstonem i Julią, a jego twarz wciąż była nieprzenikniona i sroga. Wpatrywał się surowo w Winstona, czekając aż ten się odezwie, ale czego oczekiwał? Nie dawało się wykluczyć, że O'Brien to po prostu bardzo zajęty człowiek, zirytowany, że przerwano mu pracę. Winston milczał. Po wyłączeniu teleekranu w pokoju zapanowała złowieszcza cisza. Każda sekunda trwała wieki. Winston z najwyższym trudem wytrzymywał spojrzenie członka Wewnętrznej Partii. Ale wtem w srogiej twarzy coś drgnęło i pojawił się na niej cień uśmiechu. O'Brien charakterystycznym gestem poprawił okulary.
  15. - Będziecie mówić sami czy mam mówić za was?
  16. - Ja powiem - odparł bez wahania Winston. - Teleekran naprawdę jest wyłączony?
  17. - Tak, wszystko jest wyłączone. Nikt nas nie słyszy.
  18. - Przyszliśmy, ponieważ...
  19. Zawahał się, po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, jak niesprecyzowane są jego motywy. Nie wiedział, czego właściwie oczekuje od O'Briena, dlatego trudno mu było wyjaśnić, po co przyszedł. Brnął jednak dalej, świadom, że jego słowa mogą zabrzmieć szablonowo i pretensjonalnie.
  20. - Wierzymy, że istnieje jakieś podziemie, jakaś tajna organizacja dążąca do obalenia Partii i że wy jesteście z nią związani. Chcemy się przyłączyć i pomagać. Jesteśmy wrogami Partii. Nie wierzymy w angsoc. Jesteśmy myślozbrodniarzami. I cudzołożnikami. Mówię o tym, bo pragniemy zdać się na waszą łaskę. Jeśli zażądacie, abyśmy popełnili jakąś zbrodnię, żeby obciążyć się jeszcze bardziej, jesteśmy gotowi.
  21. Umilkł i spojrzał za siebie, bo wydało mu się, że otwarto drzwi. I rzeczywiście, drobny służący o żółtawej twarzy wślizgnął się do środka bez pukania. Niósł tacę, na której stała karafka i kieliszki.
  22. - Martin jest jednym z nas - oznajmił O'Brien. – Ustaw wszystko na okrągłym stole, Martin. Czy mamy dość krzeseł? A więc możemy usiąść wygodnie i spokojnie porozmawiać. Sobie też przysuń krzesło, Martin. To poważna sprawa. Na dziesięć minut możesz przestać być służącym.
  23. Mały człowieczek wykonał polecenie i usiadł bez skrępowania, jednakże po jego zachowaniu wciąż można było poznać, że to służący, którego pan zaszczycił zaproszeniem do stołu. Winston przypatrywał mu się kątem oka. Człowiek ten zapewne przez całe życie grał pewną rolę i zdjęcie maski, choćby na moment, uważał za niebezpieczne. O'Brien ujął karafkę za szyjkę i napełnił kieliszki ciemnoczerwonym płynem. Zbudziło to w umyśle Winstona mgliste wspomnienie czegoś, co dawno temu widział na murze lub słupie - ogromną neonową butlę, która migotała i gasła, sprawiając wrażenie, że jej zawartość wlewa się do pucharu. Kiedy patrzył z góry na swój kieliszek, płyn wydawał się niemal czarny, lecz w karafce połyskiwał rubinowym blaskiem. Zapach miał kwaśnosłodki. Winston zobaczył, że Julia podnosi kieliszek i wącha go z nie ukrywaną ciekawością.
  24. - To wino - wyjaśnił z lekkim uśmiechem O'Brien. - Na pewno znane jest wam z książek. Niestety, nie trafia do Zewnętrznej Partii.
  25. Znów spoważniał i podniósł kieliszek do góry.
  26. - Sądzę, że powinniśmy zacząć od toastu. Za naszego przywódcę, za Emmanuela Goldsteina!
  27. Winston skwapliwie chwycił kieliszek. Wiele razy czytał i marzył o winie. Podobnie jak szklany przycisk oraz cytowane przez pana Charringtona urywki zapomnianych rymowanek, należało do minionych, romantycznych czasów, które w najskrytszych myślach nazywał epoką szczęścia. Nie wiedzieć czemu, zawsze mu się wydawało, że wino ma wyjątkowo słodki smak, tak jak dżem jagodowy, i natychmiast działa odurzająco. Już przy pierwszym łyku przykro się rozczarował. Po latach picia dżinu prawie wcale nie czuł smaku. Odstawił opróżniony kieliszek.
  28. - Więc Goldstein naprawdę istnieje? - zapytał.
  29. - Tak, istnieje i dobrze się miewa. Ale gdzie przebywa, tego nie wiem.
  30. - A podziemie, organizacja? Też istnieje? Nie jest po prostu wymysłem Policji Myśli?
  31. - Nie, istnieje naprawdę. Nazywa się Braterstwem. Nigdy nie dowiecie się o Braterstwie nic ponad to, że istnieje i że do niego należycie. Zaraz do tego wrócę. - Spojrzał na zegarek. - Nawet dla członków Wewnętrznej Partii nie jest rzeczą rozsądną wyłączać teleekran na dłużej niż pół godziny. Nie powinniście byli przychodzić tu razem i będziecie musieli wyjść oddzielnie. Wy, towarzyszko - skinął głową Julii - wyjdziecie pierwsza. Zostało nam dwadzieścia minut. Rozumiecie, mam nadzieję, że muszę was najpierw wypytać o pewne sprawy. Mówiąc najogólniej, co jesteście gotowi uczynić?
  32. - Co tylko w naszej mocy - odparł Winston.
  33. O'Brien obrócił się nieco na krześle, tak że siedział teraz twarzą do Winstona. Prawie zupełnie ignorował Julię, jak gdyby uważał za rzecz oczywistą, że Winston mówi w imieniu obojga. Na moment zmrużył oczy. Zaczął zadawać pytania cichym, bezbarwnym głosem, jakby to była wielokrotnie powtarzana procedura, litania pytań i odpowiedzi, których większość zna się z góry.
  34. - Czy jesteście gotowi poświęcić życie?
  35. - Tak.
  36. - Czy jesteście gotowi mordować?
  37. - Tak.
  38. - Prowadzić akcje sabotażowe, w następstwie których setki niewinnych ludzi mogą ponieść śmierć?
  39. - Tak.
  40. - Zdradzić ojczyznę, współpracując z obcymi mocarstwami?
  41. - Tak.
  42. - Czy jesteście gotowi oszukiwać, dokonywać fałszerstw, szantażować, zatruwać umysły nieletnich, rozprowadzać narkotyki, zachęcać do prostytucji, szerzyć choroby weneryczne, słowem robić wszystko, co może przyczynić się do osłabienia i demoralizacji Partii?
  43. - Tak.
  44. - Jeśli dla dobra naszej sprawy zajdzie na przykład konieczność oblania twarzy dziecka kwasem siarkowym, czy jesteście gotowi to uczynić?
  45. - Tak.
  46. - Czy jesteście gotowi zmienić swoją tożsamość i do końca życia pracować jako kelner czy doker?
  47. - Tak.
  48. - Czy jesteście gotowi popełnić samobójstwo, jeśli i kiedy wam polecimy?
  49. - Tak.
  50. - Czy jesteście gotowi rozstać się i nigdy więcej się nie widzieć?
  51. - Nie! - zawołała Julia.
  52. Winstonowi zdawało się, że czas płynie, a on wciąż się zastanawia. Przez moment miał nawet wrażenie, że odjęło mu mowę. Jego usta otwierały się i zamykały bezgłośnie, przymierzając się do odpowiedzi: aż do chwili, kiedy się odezwał, nie wiedział, jaka będzie jego decyzja.
  53. - Nie - stwierdził wreszcie.
  54. - Dobrze, żeście mi powiedzieli - oznajmił O'Brien. - Ważne jest, byśmy wiedzieli wszystko.
  55. Zwrócił się do Julii i z nieco większym ożywieniem rzekł:
  56. - Czy rozumiecie, że nawet jeśli wasz przyjaciel nie zginie, będzie zupełnie innym człowiekiem? Otrzyma nową tożsamość. Wszystko ulegnie zmianie. Jego twarz, ruchy, kształt dłoni, barwa włosów, nawet głos! Wy także staniecie się inną osobą. Nasi chirurdzy potrafią zmienić każdego nie do poznania. Czasami bywa to konieczne. Niekiedy trzeba nawet amputować którąś z kończyn.
  57. Winston nie mógł się powstrzymać od spojrzenia ukradkiem na mongolską twarz Martina. Nie dostrzegł żadnych blizn. Julia zbladła trochę i piegi wystąpiły jej wyraźniej na policzkach, lecz odważnie patrzyła na O'Briena. Mruknęła coś cicho, wyrażając zgodę.
  58. - W porządku. Więc to załatwione - oświadczył O'Brien.
  59. Na stole stało srebrne pudełko z papierosami. O'Brien w zamyśleniu przesunął je w ich stronę, sam też się poczęstował, po czym wstał i zaczął spacerować po pokoju, jakby w ten sposób mógł się lepiej skupić. Papierosy były doskonałe, grube, mocno nabite, z niespotykanie jedwabistą bibułką. O'Brien znów zerknął na zegarek.
  60. - Wracaj lepiej do służbówki, Martin - rzekł. - Za kwadrans włączę teleekran. Tylko najpierw przyjrzyj się dobrze tym towarzyszom, żebyś zapamiętał ich twarze. Pewnie się z nimi jeszcze zobaczysz. Ja może już nie.
  61. Dokładnie tak samo jak wówczas, gdy otworzył im drzwi, oczy służącego przesunęły się wolno po Julii i Winstonie. W jego wzroku nie było nic przyjaznego. Martin zapamiętywał ich wygląd, ale oni sami zupełnie go nie obchodzili, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Winstonowi przemknęło przez myśl, że może sztuczna twarz nigdy nie zmienia wyrazu. Bez słowa, nawet bez skinienia głową, służący wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. O'Brien wciąż przechadzał się po pokoju, z jedną dłonią w kieszeni czarnego kombinezonu, a w drugiej trzymając papierosa.
  62. - Musicie zdać sobie sprawę - rzekł - iż zawsze będziecie działać na ślepo. Nigdy o niczym nie będziecie informowani. Będziecie otrzymywać i wypełniać rozkazy, nigdy nie znając ich przyczyn. Później przyślę wam książkę, z której dowiecie się prawdy o ustroju, w którym żyjemy, a także poznacie strategię, dzięki której zamierzamy go zniszczyć. Kiedy przeczytacie książkę, staniecie się rzeczywistymi członkami Braterstwa. Ale oprócz samego celu, o który walczymy, oraz swoich aktualnych zadań nic nie będziecie znali. Wyjawiłem wam, że Braterstwo istnieje, lecz nie mogę wam zdradzić, czy liczy stu członków, czy dziesięć milionów. Sami nie poznacie nawet dziesięciu osób. Wyznaczymy wam łączników, którzy co pewien czas będą się zmieniali; pewnie trzech, czterech. Ponieważ pierwszy kontakt nawiązaliście ze mną, niech tak pozostanie. Jeśli otrzymacie jakieś rozkazy, wyjdą ode mnie, a Martin wam je przekaże. Kiedy was w końcu złapią, przyznacie się do wszystkiego. Tego nie da się uniknąć. Jednakże poza własnymi czynami o niczym nie będziecie umieli nic powiedzieć. Wsypiecie zaledwie garstkę mało znaczących osób. Mnie prawdopodobnie nie zaszkodzicie. Zresztą możliwe, że do tego czasu zginę albo będę inną osobą, z inną twarzą.
  63. Mówiąc cały czas przechadzał się po puszystym dywanie. Mimo znacznej tuszy poruszał się z gracją. Cechowała każdy jego gest, nawet gdy wsuwał rękę do kieszeni lub podnosił do ust papierosa. Emanowała z niego siła, lecz przede wszystkim pewność siebie oraz wyrozumiałość, lekko zabarwiona ironią. Chociaż mówił o poważnych sprawach, nie miał w sobie nic z zacietrzewienia fanatyka. Nawet kiedy wspominał o morderstwach, samobójstwach, chorobach wenerycznych, amputacjach kończyn i operacjach twarzy, w jego głosie pobrzmiewała kpiarska, poufała nuta.
  64. "To jest nieuchronne - zdawał się mówić. - Tak musimy postępować i nie wolno nam się wzdragać. Ale zobaczycie: będzie zupełnie inaczej, kiedy życie znów nabierze sensu".
  65. Fala podziwu, niemal uwielbienia, zalała Winstona. Chwilowo zapomniał o tajemniczym Goldsteinie. Patrząc na szerokie bary i mięsistą twarz O'Briena, tak brzydką, a zarazem tak kulturalną, trudno było uwierzyć, iż człowiek ten może zostać pokonany. Nie istniały fortele, których by nie przejrzał, nie było niebezpieczeństw, których by nie przewidział. Na Julii także zrobił duże wrażenie. Słuchała w napięciu, nawet nie dostrzegając, że zgasł jej papieros. A O'Brien perorował dalej:
  66. - Na pewno słyszeliście pogłoski o Braterstwie. I prawdopodobnie wyrobiliście sobie o nim własne zdanie. Wyobrażacie sobie, że istnieje wielki, podziemny świat spiskowców, którzy spotykają się potajemnie w piwnicach, kontaktują przez wypisywanie na murach zaszyfrowanych wiadomości, a rozpoznają po umówionych hasłach lub gestach. Tymczasem to wszystko nieprawda. Członkowie Braterstwa nie mają żadnych znaków rozpoznawczych i nikt nie zna tożsamości więcej niż kilku osób. Nawet sam Goldstein, gdyby wpadł w ręce Policji Myśli, nie umiałby im zdradzić ani nazwisk wszystkich członków, ani też podać żadnych informacji mogących ułatwić odnalezienie pełnego wykazu. Taki wykaz bowiem w ogóle nie istnieje. Braterstwa nie można zniszczyć, ponieważ nie jest organizacją w zwyczajnym znaczeniu tego słowa. Członków nie łączy nic oprócz wspólnej idei, która jest niezniszczalna. Wy także tylko z niej będziecie mogli czerpać otuchę. Nie poznacie swoich towarzyszy, nie usłyszycie słowa zachęty. A kiedy was złapią, nie spodziewajcie się pomocy. Nigdy nie pomagamy naszym członkom. Możemy najwyżej dostarczyć do celi żyletki, ale wyłącznie wówczas, gdy trzeba koniecznie zamknąć komuś usta. Musicie przywyknąć do życia bez widocznych wyników i bez nadziei. Przez pewien czas będziecie walczyć, potem was złapią i po wyduszeniu zeznań zabiją. Będzie to jedyny widoczny skutek waszej działalności. Nie ma cienia szansy, aby za naszego życia nastąpiła dostrzegalna poprawa. Wszyscy jesteśmy martwi. Prawdziwe życie czeka nas dopiero w przyszłości. Ale będziemy w nim uczestniczyć wyłącznie jako garść prochów i odłamków kości. Nikt nie wie, jaka odległa to przyszłość. Może aż o tysiąc lat. W tej chwili jedyne, co możemy zrobić, to kroczek po kroczku zbliżać ludzi do opamiętania. Nie możemy działać wspólnie. Możemy tylko rozpowszechniać naszą wiedzę ustami pojedynczych osób, przekazywać z pokolenia na pokolenie. W obliczu ciągłego zagrożenia ze strony Policji Myśli nie ma innej drogi. Umilkł i po raz trzeci spojrzał na zegarek.
  67. - Już prawie pora na was, towarzyszko - rzekł do Julii. - Ale momencik. Karafka wciąż jest do połowy pełna. Napełnił kieliszki i uniósł swój do góry.
  68. - Jaki toast wzniesiemy tym razem? - spytał z tą samą
  69. nutą ironii. - Za zgubę Policji Myśli? Na pohybel Wielkiemu Bratu? Za ludzkość? Za przyszłość?
  70. - Za przeszłość - powiedział Winston.
  71. - Słusznie, przeszłość jest najważniejsza - przyznał z powagą O'Brien.
  72. Opróżnili kieliszki i chwilę później Julia wstała, zbierając się do wyjścia. O'Brien wziął z szafki niewielkie pudełko, wyjął z niego płaską białą pastylkę i wręczył Julii, radząc, żeby ją possała, bo trzeba uważać, aby przypadkiem nie pachnieć winem; windziarze są bardzo spostrzegawczy. Ledwie drzwi zatrzasnęły się za Julią, natychmiast o niej zapomniał. Przeszedł jeszcze kilka kroków po pokoju i zatrzymał się.
  73. - Musimy omówić kilka szczegółów - oświadczył. - Domyślam się, że macie jakąś kryjówkę?
  74. Winston powiedział mu o pokoju nad sklepem pana Charringtona.
  75. - Na razie musi wystarczyć. Potem znajdziemy dla was coś innego. Trzeba często zmieniać lokal. Niedługo przyślę wam Księgę - Winston zauważył, że nawet O'Brien wymawiał to słowo tak, jakby było pisane wielką literą - Księgę Goldsteina, ma się rozumieć. Postaram się z tym nie zwlekać, choć może chwilę potrwa, zanim zdobędę egzemplarz. Nie muszę wam tłumaczyć, jak niewiele ich istnieje. Policja Myśli wyszukuje je i niszczy niemal równie szybko, jak my drukujemy. Ale to i tak nic nie zmienia. Księga jest niezniszczalna. Nawet gdyby przechwycili ostatni egzemplarz, moglibyśmy ją prawie słowo w słowo odtworzyć z pamięci. Czy chodzicie do pracy z teczką?
  76. - Zwykle tak.
  77. - Jak wygląda?
  78. - Czarna, bardzo zniszczona. Zapinana na dwa paski.
  79. - Czarna, dwa paski, bardzo zniszczona; w porządku. Pewnego dnia, w najbliższej przyszłości, choć trudno mi przewidzieć dokładnie datę, otrzymacie w pracy błędnie sporządzoną notatkę; będziecie musieli prosić o powtórzenie polecenia. Nazajutrz idźcie do pracy bez teczki. W ciągu dnia ktoś do was podejdzie na ulicy, dotknie waszego ramienia i powie: "Chyba upuściliście teczkę". W teczce, którą wam wręczy, znajdziecie Księgę Goldsteina. Zwrócicie ją w ciągu dwóch tygodni.
  80. Przez chwilę obaj milczeli.
  81. - Pozostało nam już tylko kilka minut - powiedział O'Brien. - Spotkamy się znowu... Jeśli w ogóle się spotkamy...
  82. Winston spojrzał na niego.
  83. - Tam, gdzie nie ma mroku - rzekł niepewnie. O'Brien skinął głową bez zdziwienia.
  84. - Tam, gdzie nie ma mroku - powtórzył, jakby rozumiał, o co chodzi. - Czy chcielibyście coś powiedzieć przed wyjściem? Coś mi zakomunikować? Może o coś spytać?
  85. Winston zamyślił się. Nie przychodziło mu do głowy żadne pytanie, a nie miał ochoty wypowiadać napuszonych ogólników. Powinien skorzystać z okazji, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o O'Brienie lub Braterstwie, lecz myśli wypełnił mu ciąg nakładających się na siebie obrazów mrocznej sypialni, w której jego matka spędziła ostatnie dni, pokoiku nad sklepem pana Charringtona, szklanego przycisku i ryciny w palisandrowej ramie. Nagle spytał:
  86. - Czy znacie może taki stary wierszyk rozpoczynający się od słów "Pomarańcze za pensa, krzyczą dzwony Klemensa"?
  87. O'Brien ponownie skinął głową i uprzejmie, z powagą, wyrecytował:
  88. Pomarańcze za pensa, krzyczą dzwony Klemensa, Skradł cytryn pół tuzina, dudnią dzwony Marcina, Zaraz złapią złodzieja, ryczą dzwony Baileya, Inni liczą, ty też licz, radzą dzwony Shoreditch.
  89. - Znacie ostatni wers!
  90. - Tak, znam. Ale teraz, niestety, musicie już iść. Moment; na wszelki wypadek wam też dam pastylkę.
  91. Kiedy Winston wstał, O'Brien wyciągnął do niego rękę. Mocny uścisk niemal miażdżył dłoń. W drzwiach Winston obejrzał się, ale O'Brien nie zwracał już na niego uwagi. Czekał z dłonią na gałce teleekranu. Winston jeszcze raz popatrzył na biurko, na lampę z zielonym abażurem, na mowopis i druciane pojemniki pełne papierów. O'Brien załatwił, co miał do załatwienia, a teraz wracał do innych spraw. Zanim minie trzydzieści sekund, pomyślał Winston, znów zasiądzie do przerwanych na krótko ważnych zadań w służbie Partii.
  92.  
  93.  
  94. 9
  95.  
  96.  
  97. Winston czuł się galaretowaty z wyczerpania. "Galaretowaty" to najwłaściwsze określenie. Samo przyszło mu do głowy. Jego ciało bowiem nie tylko trzęsło się przy każdym ruchu jak galareta, lecz było równie przezroczyste. Miał wrażenie, że gdyby podniósł do góry rękę, ujrzałby przez nią światło. Szaleńcza, nieustająca praca wyżęła z niego limfę i krew, pozostawiając jedynie osłabły ludzki wiór - samą skórę, nerwy i kości. Każde doznanie odbierał ze zwielokrotnioną siłą. Kombinezon drapał go w ramiona, chodnik uwierał w stopy, nawet zgięcie palców odczuwał jako potworny wysiłek, od którego trzeszczą stawy.
  98. W ciągu pięciu dni Winston przepracował ponad dziewięćdziesiąt godzin. Inni zatrudnieni w ministerstwie również. Teraz mordęga się skończyła i nie miał absolutnie nic do roboty, żadnych partyjnych obowiązków, aż do jutra rana. Mógł spędzić sześć godzin w kryjówce nad sklepem pana Charringtona, a następne dziewięć we własnym łóżku. Szedł powoli, w łagodnym popołudniowym słońcu, nędzną uliczką w stronę sklepu, rozglądając się, czy nie widać patroli, ale jednocześnie żywiąc jakieś niczym nie uzasadnione przekonanie, że akurat dziś nie spotka go nic złego. Ciężka teczka przy każdym kroku obijała mu się o kolano, sprawiając, że mrowie przechodziło go po nodze. W środku znajdowała się Księga, którą już od sześciu dni miał w swoim posiadaniu, lecz dotąd nie znalazł czasu, by ją poczytać lub choćby na nią spojrzeć.
  99. Szóstego dnia Tygodnia Nienawiści, po pochodach, przemówieniach, krzykach, śpiewach, transparentach, filmach, pokazach figur woskowych, dudnieniu bębnów i ryku trąb, tupocie maszerujących nóg, turkocie czołgów, wyciu przelatujących samolotów; grzmocie armat - po sześciu dniach tych atrakcji, kiedy zbiorowy orgazm sięgał szczytu, a powszechna nienawiść do Eurazji przerodziła się w tak zaciekłą furię, że gdyby tłum dostał w swoje ręce owe dwa tysiące eurazjatyckich zbrodniarzy wojennych, których miano powiesić publicznie ostatniego dnia obchodów, to niechybnie rozszarpałby ich na strzępy - dokładnie wówczas ogłoszono naraz, że Oceania wcale nie prowadzi wojny z Eurazją. Nieprzyjacielem Oceanii jest Wschódazja. Eurazja to sprzymierzeniec.
  100. Nie przyznano się, oczywiście, że nastąpiła jakakolwiek zmiana sojuszy. Po prostu nagle, wszędzie równocześnie, ogłoszono, że to Wschódazja, a nie Eurazja jest wrogiem. Winston akurat uczestniczył w wiecu na jednym z głównych placów Londynu. Był późny wieczór - czerwone flagi i twarze zebranych oświetlał jaskrawy blask reflektorów. Na placu tłoczyło się kilka tysięcy ludzi, w tym tysiąc uczniów w mundurkach Kapusiów. Z trybuny obitej czerwonym suknem przemawiał do tłumu mówca z Wewnętrznej Partii, mały, chudy mężczyzna o nieproporcjonalnie długich rękach i ogromnej głowie, zupełnie łysej, jeśli nie liczyć paru rzadkich, przylizanych kosmyków. Karzeł ten, o twarzy wykrzywionej nienawiścią, w jednej kościstej dłoni dzierżył mikrofon, a drugą - zaciśniętą w ogromną pięść - wymachiwał groźnie w powietrzu. Jego głos, któremu megafony nadawały metaliczne brzmienie, grzmiał wyliczając po kolei wszystkie zbrodnie nieprzyjaciela: masakry, wysiedlenia, grabieże, gwałty, torturowanie jeńców, bombardowanie ludności cywilnej, napaści, kłamliwą propagandę, łamanie układów. Przekonywał każdego, każdemu udzielała się jego furia. Co kilka chwil tak narastała wściekłość tłumu, że barbarzyński, niepohamowany ryk tysięcy gardzieli zagłuszał słowa mówcy. Najdziksze wrzaski wydawali uczniowie. Przemówienie trwało już ze dwadzieścia minut, gdy nagle na trybunę wbiegł posłaniec i wręczył mówcy kartkę. Ten rozwinął ją i przeczytał, nie przerywając potoku słów. Nie zmieniło się ani jego zachowanie, ani ton głosu, ani też treść tego, co mówił, lecz nagle zaczął wymieniać nazwę innego mocarstwa. Nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia, ale tłum i tak w mig pojął wszystko. Oceania prowadzi wojnę ze Wschódazja! W następnej chwili podniósł się rwetes. Wszystkie transparenty i plakaty, którymi udekorowano plac, były nieodpowiednie! Połowa z nich przedstawiała niewłaściwe osoby. Sabotaż! Robota agentów Goldsteina! Powstał zamęt; ze ścian zrywano plakaty, a transparenty darto na strzępy i deptano. Kapusie dokonywali cudów zręczności wdrapując się na dachy i ściągając łopoczące na kominach flagi. Nie minęły dwie, trzy minuty, a było już po wszystkim. Mówca, wciąż dzierżąc w jednej dłoni mikrofon, a drugą wymachując w powietrzu, wychylał się z trybuny i grzmiał jak uprzednio. Jeszcze minuta i tłum znów zaczął wznosić dzikie okrzyki. Nienawiść trwała nadal; zmienił się jedynie jej obiekt.
  101. Na Winstonie - gdy się później nad tym zastanawiał - największe wrażenie zrobiło to, że mówca przestawił się dosłownie w połowie zdania, nie tylko nie przerywając wywodu, lecz nawet nie zmieniając składni. W trakcie wiecu Winston prawie tego nie zauważył, albowiem miał na głowie ważniejsze sprawy. Kiedy wynikło całe zamieszanie i tłum zdzierał plakaty, jakiś człowiek, którego twarzy nawet dobrze nie widział, dotknął jego ramienia i rzekł:
  102. - Przepraszam, towarzyszu, chyba upuściliście teczkę.
  103. Winston wziął ją odruchowo, nie odzywając się słowem. Wiedział, że minie wiele dni, zanim będzie mógł do niej zajrzeć. Zaraz po skończeniu wiecu wrócił do Ministerstwa Prawdy, choć dochodziła już dwudziesta trzecia. Podobnie zrobił cały personel. Komunikaty nakazujące im stawienie się w pracy, nadawane przez teleekrany, były właściwie zbyteczne.
  104. Oceania prowadziła wojnę ze Wschódazją; Oceania zawsze prowadziła wojnę ze Wschódazją. Znaczna część literatury politycznej z ostatnich pięciu lat nagle całkiem się zdezaktualizowała. Najróżniejsze sprawozdania, akta, gazety, książki, broszury, filmy, nagrania, fotografie - wszystko to należało zmienić w błyskawicznym tempie. Chociaż nie wydano żadnych rozporządzeń, wszyscy doskonale wiedzieli, iż dyrektorzy poszczególnych departamentów życzą sobie, aby do końca tygodnia nie ostała się nigdzie ani jedna wzmianka o wojnie z Eurazją lub sojuszu ze Wschódazją. Ogrom pracy przytłaczał, a dodatkowo utrudniało ją to, że nie można było mówić wprost o przyczynie wprowadzenia zmian. Każdy urzędnik Departamentu Archiwów harował osiemnaście godzin na dobę, robiąc dwie trzygodzinne przerwy na sen. Z piwnic wyciągnięto materace i rozłożono na korytarzach. Nie wydawano regularnych posiłków; pracownicy stołówki jeździli z wózkami po piętrach, rozwożąc kanapki i Kawę Zwycięstwa. Za każdym razem Winston starał się wypełnić wszystkie polecenia, zanim wychodził z przegrody, by uciąć sobie drzemkę, ale gdy wracał, zaspany i obolały, okazywało się, że nowa lawina rulonów spadła tymczasem na biurko, zasypując je dokładnie, a nawet zsuwając się na posadzkę; tylko mikrofon mowopisu sterczał spod bieli na biurku niczym spod warstwy śniegu. Winston musiał zaczynać od ułożenia rulonów w równy stos, żeby zrobić sobie miejsce do pracy. Najgorsze, że zadania, które otrzymywał, nie polegały bynajmniej na czysto mechanicznym wprowadzaniu poprawek. Często oczywiście wystarczyło zmienić nazwę jednego mocarstwa na nazwę drugiego, lecz przy opracowywaniu bardziej szczegółowych artykułów niezbędne były skupienie i inwencja.
  105. Samo przeniesienie wojny z jednej części świata do innej wymagało doskonałej znajomości geografii.
  106. Już trzeciego dnia okropnie rozbolały go oczy; co chwila musiał przecierać szkła. Czuł się tak, jakby zlecono mu ciężką pracę fizyczną, której wykonania miał prawo odmówić, a zarazem, obsesyjnie pragnął sprostać zadaniu. Kiedy w rzadkich wolnych chwilach zastanawiał się nad tym, co robi, zupełnie nie przeszkadzała mu świadomość, że każde dyktowane przez niego słowo i każdy ruch kopiowego ołówka to rozmyślne kłamstwo. Podobnie jak wszystkim w departamencie, zależało mu, aby jego fałszerstwa były doskonałe. Rankiem szóstego dnia potok rulonów zmalał. Przez całe pół godziny nic nie wypadło z rury; potem wyleciał jeden zwitek, a po nim już nic. Mniej więcej o tej porze wszędzie ustawała praca. Cały departament wydał jedno głębokie westchnienie ulgi. Choć musiało to na zawsze pozostać tajemnicą, dokonano wielkiego dzieła. Nie istniał już ani jeden dokument świadczący o tym, iż wojna z Eurazją kiedykolwiek się toczyła. O dwunastej zero zero niespodziewanie ogłoszono, że wszyscy pracownicy ministerstwa są wolni do jutra rana. Z Księgą w teczce, którą trzymał między kolanami podczas pracy i pod sobą w czasie snu, Winston wrócił do domu, gdzie ogolił się i wykąpał, o mało nie zasypiając w wannie, choć woda była zaledwie letnia.
  107. Stawy trzeszczały mu przy każdym kroku, gdy z niemal lubieżną rozkoszą wspinał się po schodach do pokoju nad sklepem pana Charringtona. Był zmęczony, ale opuściła go senność. Otworzył okno, rozpalił brudny prymus i postawił na nim garnek wody, żeby zaparzyć kawę. Wiedział, że Julia wkrótce się zjawi; ale na razie miał Księgę. Usiadł w zniszczonym fotelu i rozpiął teczkę.
  108. Wydobył z niej ciężki tom w czarnej, amatorsko wykonanej oprawie, bez tytułu i nazwiska autora na okładce. Druk także nie był najlepszej jakości. Książka otwierała się łatwo, a brzegi miała wytarte; dowód, że przeszła przez wiele rąk. Na stronie tytułowej widniał napis:
  109.  
  110. Emmanuel Goldstein
  111. TEORIA I PRAKTYKA OLIGARCHICZNEGO KOLEKTYWIZMU
  112.  
  113. Winston zaczął czytać:
  114.  
  115.  
  116. Rozdział I
  117. Ignorancja to Siła
  118.  
  119. Od początku czasów historycznych, a prawdopodobnie już od końca neolitu, na świecie istnieją trzy warstwy ludzi: górna, średnia i dolna. Wprowadzano najrozmaitsze podziały i wymyślano dla każdej z grup niezliczone określenia, a zarówno ich względna liczebność, jak i wzajemne stosunki zmieniały się w różnych epokach; jednakże podstawowa struktura społeczeństwa pozostała ta sama. Po najburzliwszych nawet wstrząsach i pozornie nieodwołalnych przemianach ludzkość powraca niebawem do dawnego modelu, podobnie jak żyroskop wraca do stałego położenia bez względu na to, jak daleko i pod jakim kątem zostanie wychylony przez działające nań siły.
  120. Cele poszczególnych warstw są absolutnie nie do pogodzenia...
  121. Winston przerwał czytanie, głównie po to, aby rozkoszować się faktem, że czyta, na dodatek w wygodnych i bezpiecznych warunkach. Był sam; wolny od teleekranu, wolny od obaw, że ktoś podsłuchuje przez dziurkę od klucza, wolny nawet od nerwowego odruchu oglądania się za siebie i przysłaniania strony ręką. Wonny, letni wietrzyk łaskotał go w policzek. Z oddali dochodziły stłumione okrzyki dzieci; w samym pokoju panowała cisza przerywana jedynie owadzim cykaniem zegara. Winston zapadł się głębiej w fotelu i oparł nogi o kratę przed kominkiem. Tak wygląda rozkosz, wieczne szczęście. Nagle, jak ktoś, kto wie, że potem wróci do pierwszych stron i przeczyta całą książkę od deski do deski, otworzył ją w innym miejscu, akurat na początku trzeciego rozdziału. Zaczął czytać:
  122.  
  123. Rozdział III
  124. Wojna to Pokój
  125.  
  126. Rozpad świata na trzy wielkie supermocarstwa był wydarzeniem nietrudnym do przewidzenia już pod koniec pierwszej polowy dwudziestego wieku. Dwa z trzech istniejących mocarstw, Eurazja i Oceania, powstały właściwie z chwilą wchłonięcia Europy przez Rosję oraz Imperium Brytyjskiego przez Stany Zjednoczone. Trzecie, Wschódazja, wyłoniło się jako odrębna jednostka dopiero po następnym dziesięcioleciu chaotycznych walk. Granice pomiędzy trzema supermocarstwami w wielu miejscach są umowne, w innych zmieniają się zależnie od wyników działań wojennych, na ogół jednak są to granice naturalne. Eurazja zajmuje całą północną część kontynentu eurazjatyckiego, od Portugalii po Cieśninę Beringa. Oceania składa się z obu Ameryk, wysp Oceanu Atlantyckiego łącznie z Wyspami Brytyjskimi, z Australii, wysp południowego Pacyfiku oraz z południowej części Afryki. Wschódazja, najmniejsze z mocarstw, o mało wyraźnej granicy zachodniej, obejmuje Chiny i kraje leżące na południe od nich, Wyspy Japońskie oraz znaczny, lecz niestałej wielkości obszar na terytorium Mandżurii, Mongolii i Tybetu.
  127. Zmieniając sojusze, trzy supermocarstwa ustawicznie prowadzą ze sobą wojnę, która trwa już od dwudziestu pięciu lat. Jednakże wojna współczesna nie przypomina rozpaczliwych i niszczycielskich zmagań, jakie miały miejsce w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku. Jej cele są ograniczone, a prowadzący ją przeciwnicy nie potrafią się pokonać, nie walczą o nic konkretnego i nawet nie dzielą ich żadne zasadnicze różnice natury ideologicznej. Nie oznacza to bynajmniej, że sama wojna stała się bardziej humanitarna, a powszechne do niej nastawienie mniej krwawe. Wprost przeciwnie: histeria wojenna sięgnęła zenitu, a takie czyny, jak gwałty, grabieże, mordowanie dzieci, obracanie całych narodów w siłę niewolniczą oraz znęcanie się nad jeńcami (przybierające nawet tak drastyczne formy jak zakopywanie lub gotowanie żywcem) uchodzą za rzecz normalną, a kiedy dopuszcza się ich nie wróg, lecz własne wojska, za wręcz chwalebną. Jednakże samo prowadzenie działań wojennych angażuje tylko ograniczoną liczbę znakomicie wyszkolonych zawodowców; bilans strat także można uznać za stosunkowo niewielki. Bitwy, jeśli w ogóle do nich dochodzi, toczą się wyłącznie na rubieżach, o których położeniu przeciętny obywatel ma bardzo nikłe pojęcie, lub w pobliżu pływających fortec strzegących strategicznych punktów na szlakach morskich. W aglomeracjach miejskich wojna odczuwalna jest jedynie pod postacią chronicznego niedoboru towarów konsumpcyjnych lub sporadycznych wybuchów pocisków rakietowych, od których ginie najwyżej kilkadziesiąt osób. Charakter wojny zmienił się całkowicie. A ściślej mówiąc, zmieniła się priorytetowość racji jej prowadzenia. Sprawy, które w wielkich wojnach z początku dwudziestego wieku odgrywały tylko niewielką rolę, wysunęły się na czoło, stając się świadomą przyczyną podejmowania działań zaczepnych.
  128. Chcąc zrozumieć charakter obecnej wojny - a cały czas jest to ta sama wojna, choć co kilka lat następuje zmiana sojuszy – po pierwsze należy sobie w pełni uzmysłowić, iż nigdy nie zakończy się zdecydowanym zwycięstwem. Żadne dwa supermocarstwa, nawet działając wspólnie, nie zdołają pokonać trzeciego. Rozkład sił jest zbyt wyważony, a ponadto warunki naturalne każdego z mocarstw zapewniają mu znakomitą pozycję obronną. Eurazję chronią jej ogromne przestrzenie lądowe. Oceanię szerokość Atlantyku i Pacyfiku. Wschódazję liczebność i pracowitość jej mieszkańców. Ponadto, rozpatrując rzecz w kategoriach materialnych, nie ma już o co walczyć. Gospodarka każdego z mocarstw jest samowystarczalna, o podaży regulowanej lokalnym popytem, co sprawia, że traci sens główna niegdyś przyczyna prowadzenia wojen - pogoń za rynkami zbytu. Kwestia zaopatrzenia w surowce również przestała być żywotna, gdyż wszystkie trzy mocarstwa zajmują tak rozległe obszary, iż mają pod dostatkiem surowców wewnątrz własnych granic. Jeżeli w ogóle można mówić o ekonomicznych racjach prowadzenia wojny, jest to walka o siłę roboczą. Poza terytorium trzech mocarstw leży bowiem nie należący do żadnego z nich nieforemny czworobok zamieszkany przez jedną piątą ludzkości, który rozciąga się od Tangeru po Brazzaville i od Darwin po Hongkong. To właśnie o panowanie nad tym gęsto zaludnionym rejonem, a także nad obszarami polarnymi wokół bieguna północnego, mocarstwa wojują ze sobą. Żadne, z nich nie sprawuje władzy nad całym spornym terenem. Poszczególne jego części wciąż przechodzą z rąk do rąk, a możliwość zdobycia kolejnego kąska, dzięki błyskawicznej, zdradzieckiej akcji, jest właściwie jedyną przyczyną ciągłych zmian sojuszy między przeciwnikami.
  129. Na wszystkich spornych terenach występują złoża cennych minerałów, a tam gdzie panuje tropikalny klimat, w grę wchodzi dodatkowo możliwość uprawy roślin dających ważne surowce naturalne, takie jak kauczuk, którego syntetyczna produkcja jest stosunkowo kosztowna. Głównie jednak tereny te stanowią niewyczerpane źródło taniej siły roboczej. Mocarstwo okupujące albo równikową Afrykę, albo kraje Bliskiego Wschodu, albo też południowe Indie lub Archipelag Malajski dysponuje dziesiątkami lub setkami milionów źle opłacanych, pracowitych kulisów. Mieszkańcy tych obszarów, gdzie bardziej lub mniej jawnie przywrócono niewolnictwo, przechodzą nieustannie z rąk do rąk kolejnych zwycięskich najeźdźców, dla których ich życie nie przedstawia żadnej wartości; umieralność tubylców wkalkulowana jest tak samo jak koszt węgla czy ropy w cenę wzrostu produkcji broni niezbędnej do dalszych podbojów i powiększania siły roboczej, koniecznej do dalszego wzrostu produkcji broni, w celu dalszych podbojów dla zdobycia jeszcze większej siły roboczej - i tak w nieskończoność. Należy dodać, że działania wojenne właściwie nigdy nie przenoszą się poza sporne tereny. Południowa granica Eurazji wciąż przemieszcza się od dorzecza Konga po północne brzegi Morza Śródziemnego; nad wyspami leżącymi na Oceanie Indyjskim i na Pacyfiku panują na zmianę Oceania i Wschódazja; w Mongolii granica między Eurazją i Wschódazja nieustannie przesuwa się to w jedną to w drugą stronę; w Arktyce wszystkie trzy mocarstwa roszczą sobie prawo do ogromnych obszarów, lecz w większości są one nie zbadane i nie zamieszkane; w sumie równowaga sił między mocarstwami pozostaje niezachwiana, a tereny leżące w głębi nie tknięte wojną. Co więcej, praca wyzyskiwanych ludów zamieszkujących okolice równika jest zbędna dla gospodarki światowej. Ich trud nie wzbogaca reszty świata, gdyż całą produkcję pochłaniają działania wojenne, których jedynym celem jest uzyskanie lepszej pozycji do prowadzenia takich działań w przyszłości. Praca zniewolonych ludów umożliwia wyłącznie eskalację tempa wojny. Gdyby nie one, dominujący na świecie ustrój społeczny oraz procesy, dzięki którym się utrzymuje, właściwie pozostałyby bez zmian.
  130. Podstawowym celem działań wojennych (zgodnie z zasadą dwójmyślenia, kierownicze umysły Wewnętrznej Partii są, a zarazem nie są go świadome) jest zużywanie wytworzonych towarów bez podnoszenia stopy życiowej obywateli. Od końca dziewiętnastego wieku państwa uprzemysłowione borykały się z problemem - zrazu tylko potencjalnym - nadwyżki dóbr konsumpcyjnych. Obecnie, gdy większość obywateli głoduje, problem ten oczywiście przestał się rysować tak ostro, lecz może wcale nie stałby się istotny, nawet gdyby zaniechano sztucznych procesów niszczenia nadwyżek. Świat teraźniejszy jest nędzną, walącą się ruiną w porównaniu ze światem sprzed 1914 roku, a jeszcze bardziej w zestawieniu z wyobrażeniami, jakie ludzie wtedy żyjący mieli o przyszłości. W pierwszych latach dwudziestego wieku wizja przyszłych czasów, w których ludzkość żyć będzie w niewiarygodnym dobrobycie, wygodnie, spokojnie, pracując wydajnie - świetlany, aseptyczny świat ze szkła, stali i śnieżnobiałego betonu - tkwiła w świadomości prawie wszystkich osób wykształconych. Nauka i technika rozwijały się w niesłychanym tempie i wydawało się logiczne, że proces ten będzie postępował naprzód. Tak się jednak nie stało, częściowo w wyniku zubożenia spowodowanego przez długotrwałe wojny i rewolucje, a po części dlatego, że postęp naukowy i techniczny wymaga swobody empirycznego myślenia, dla której nie było miejsca w totalitarnych systemach politycznych. W sumie świat dzisiejszy jest znacznie bardziej prymitywny, niż był pięćdziesiąt lat temu. Rozwinęły się pewne zacofane gospodarczo obszary, wyprodukowano także nieco nowego sprzętu o przeznaczeniu militarnym lub policyjno-szpiegowskim, lecz niemal całkowicie zaniechano działalności badawczej i wynalazczej, a zniszczeń po wybuchach bomb atomowych z lat pięćdziesiątych nigdy nie naprawiono. Jednakże niebezpieczeństwa, jakie pociąga za sobą industrializacja, nadal są aktualne. Kiedy pojawiły się pierwsze maszyny, dla ludzi myślących stało się jasne, że oto następuje koniec ludzkiego mozołu, a co za tym idzie, w znacznej mierze także koniec nierówności społecznych. Gdyby świadomie użyto maszyn w celu zwalczania głodu, pracy ponad siły, brudu, analfabetyzmu i chorób, przez okres kilku pokoleń można by wyplenić wszystkie te plagi i bolączki. Ale chociaż kierowano się zupełnie innymi przesłankami, przeciętna stopa życiowa rzeczywiście wzrosła niesłychanie w ciągu pięćdziesięcioletniego okresu na przełomie ubiegłego i obecnego wieku, po prostu jako uboczny wynik procesu industrializacji, wytwarzającego dobra, które siłą rzeczy trafiały do rąk wszystkich.
  131. Zarazem jednak uświadomiono sobie, że powszechny dostatek zagraża trwałości społeczeństw hierarchicznych; właściwie jest ich zgubą. W świecie, gdzie każdy pracuje krótko, ma pod dostatkiem żywności, mieszka w domku z bieżącą wodą, posiada lodówkę, samochód, a może nawet i awionetkę, po prostu znikają najbardziej rzucające się w oczy i najbardziej istotne przejawy nierówności. Powszechny dostatek oznacza zatarcie różnic. Można sobie oczywiście wyobrazić społeczeństwo, w którym dobrobyt, w sensie własności dóbr materialnych i wygody życia., dostępny jest wszystkim na równi, podczas gdy władza spoczywa w rękach nielicznej kasty uprzywilejowanych. Ale w praktyce podobna społeczność nie miałaby zagwarantowanej trwałości. Gdyby wszyscy byli jednakowo zamożni i dysponowali taką samą ilością wolnego czasu, ogromna masa ludzi dotychczas ogłupionych nędzą zdobyłaby wykształcenie i nauczyła się myśleć, a wówczas prędzej czy później zdałaby sobie sprawę, że uprzywilejowana mniejszość nie ma żadnej racji bytu i należy ją obalić. Społeczeństwo hierarchiczne musi opierać się na nędzy i ciemnocie, aby sprawnie funkcjonować. Powrót do rolniczej gospodarki przeszłości, o czym marzyli niektórzy myśliciele z początku dwudziestego wieku, w ogóle nie wchodził w grę. Takie rozwiązanie kłóciło się z pędem ku mechanizacji, który na całym świecie przerodził się niemal w instynkt, a co ważniejsze, każdy kraj technicznie zacofany byłby zupełnie bezradny w razie wybuchu konfliktu zbrojnego; musiałby się podporządkować, bezpośrednio lub pośrednio, bardziej rozwiniętym przemysłowo rywalom.
  132. Utrzymanie mas w ubóstwie przez ograniczenie produkcji też nie było wyjściem zadowalającym. Tak właśnie przedstawiała się sytuacja w ostatniej fazie kapitalizmu, mniej więcej w latach 1920-1940. Gospodarkę wielu państw doprowadzono do stagnacji, ziemia leżała odłogiem, nie inwestowano w dalsze środki produkcji, ogromną część ludności pozbawiono pracy, a rządowe instytucje charytatywne wypłacały bezrobotnym zaledwie głodowe zasiłki. Ponieważ jednak taka polityka prowadziła również do osłabienia militarnego, a wynikającego z niej ubóstwa absolutnie nic nie usprawiedliwiało, z czasem napotkała opór. Należało się uporać z problemem, jak utrzymywać w ciągłym ruchu machinę przemysłu, nie zwiększając zamożności świata. Rozumiano, że dobra należy wytwarzać, lecz nie wolno ich rozpowszechniać. Jedynym realnym rozwiązaniem była więc ciągła wojna.
  133. Istotą wojny jest niszczenie - niekoniecznie zabijanie ludzi, lecz niszczenie wytworów ich rąk. Wojna to sposób na obracanie w pył, wysadzanie w stratosferę lub zatapianie na dno oceanów materiałów, które można by zużytkować inaczej, niepotrzebnie przyczyniając się do podwyższenia poziomu życia szerokich mas społeczeństwa, a co za tym idzie, do ich edukacji. Nawet wówczas, gdy sprzęt bojowy nie ulega zniszczeniu, jego produkcja to wygodny sposób zajęcia siły roboczej bez wytwarzania zbędnych towarów konsumpcyjnych. Na przykład każda pływająca forteca wymaga nakładów pracy wystarczających dla zbudowania kilkuset statków handlowych. Z czasem niszczy się ją jako przestarzałą i jeszcze większym nakładem sił i środków woduje następną, która również nie przynosi nikomu absolutnie żadnego pożytku. W teorii przemysł zbrojeniowy ma pochłaniać wszystkie nadwyżki pozostałe po zaspokojeniu bieżących potrzeb społeczeństwa. W praktyce zawsze zaniża się te potrzeby, czego rezultatem jest ciągły niedobór większości niezbędnych artykułów; ten stan rzeczy uchodzi jednak za korzystny. Rozmyślnie dąży się do tego, aby nawet egzystencja grup uprzywilejowanych utrzymywała się na granicy niedostatku, gdyż powszechna nędza zwiększa wartość drobnych przywilejów, a tym samym poszerza przepaść między poszczególnymi odłamami społeczeństwa. Jeśli przyjąć za kryterium warunki panujące na początku dwudziestego wieku, nawet członek Wewnętrznej Partii prowadzi życie skromne i pracowite. Lecz te nieliczne luksusy, które mu przysługują - duże, odpowiednio urządzone mieszkanie, lepsza gatunkowo odzież, lepszej jakości żywność, napoje i tytoń, dwóch lub trzech służących, prywatny samochód lub helikopter - sprawiają, że żyje w innym świecie niż członek Zewnętrznej Partii, podczas gdy ten z kolei korzysta z przywilejów wynoszących go ponad ciemiężone masy nazywane ,,prolami". Sytuacja społeczna przypomina tę, jaka istnieje w oblężonym mieście, kiedy to marny ochłap koniny stanowi różnicę między bogactwem a nędzą. Jednocześnie świadomość toczącej się wojny i ciągłego zagrożenia, powoduje, iż przekazanie całej władzy w ręce nielicznej kasty wydaje się naturalnym i koniecznym warunkiem przetrwania.
  134. Wojna, jak to się okaże w dalszym ciągu wywodu, nie tylko szerzy niezbędną destrukcję, lecz robi to w sposób psychologicznie łatwy do akceptacji. Teoretycznie można by bez większych trudności zmarnować nadmiar sił wytwórczych wznosząc świątynie, piramidy, kopiąc i zasypując doły lub produkując ogromne ilości towarów, a następnie je paląc. To jednak stwarzałoby wyłącznie ekonomiczne, a nie emocjonalne podstawy sprawnego funkcjonowania ustroju hierarchicznego. Nie chodzi o morale mas, których odczucia są nieistotne, jak długo ludzie wykonują swoją pracę, lecz o morale samej Partii. Nawet od szeregowych członków Partii oczekuje się fachowości, pracowitości i choćby minimalnej inteligencji, ale najważniejsze jest, aby byli łatwowiernymi fanatykami i ignorantami, których najczęstsze uczucia to strach, nienawiść, uwielbienie oraz orgiastyczny tryumf. Innymi słowy, ich mentalność powinna odpowiadać potrzebom wojny. Nieważne, czy trwa ona rzeczywiście ani też - ponieważ zdecydowane zwycięstwo jednej ze stron jest niemożliwe - jak toczą się jej losy. Liczy się sam fakt ciągłego stanu zagrożenia. Rozszczepienie mózgu, którego Partia wymaga od swych członków, a które łatwiej osiąga się w atmosferze wojny, stało się obecnie już niemal powszechne, a im kto wyżej stoi, tym bardziej wyraziste. Właśnie bowiem wśród członków Wewnętrznej Partii histeria wojenna i nienawiść do wroga są najsilniejsze. Ze względu na kierownicze funkcje członkowie Wewnętrznej Partii często muszą wiedzieć, że ten lub inny komunikat z linii frontu jest kłamliwy; może nawet orientują się, że cała wojna to blaga i albo nie toczy się wcale, albo z zupełnie innych przyczyn niż te, które się oficjalnie głosi; ale swoją wiedzę łatwo neutralizują dzięki technice zwanej dwójmyśleniem. Ich 'niemal mistyczna wiara, iż wojna trwa naprawdę, pozostaje niezachwiana; święcie wierzą również w to, że kiedyś wojna zakończy się zwycięstwem i Oceania zapanuje niepodzielnie nad światem.
  135. Dla wszystkich członków Wewnętrznej Partii rychłe zwycięstwo Oceanii jest po prostu aktem wiary. Zostanie osiągnięte albo przez stopniowy podbój coraz większych obszarów i związaną z tym przewagę militarną, albo przez wynalezienie nowej broni, przed którą wróg nie zdoła się zabezpieczyć. Badania nad tego typu bronią trwają bezustannie; przemysł zbrojeniowy jest zresztą jedną z niewielu gałęzi, w których pomysłowość lub w ogóle myślenie jako takie znajduje pewne ujście. We współczesnej Oceanii termin "nauka" w dawnym rozumieniu tego słowa przestał mieć jakiekolwiek zastosowanie. W nowo-mowie słowo to po prostu nie istnieje. Myślenie empiryczne, podstawa wszystkich naukowych osiągnięć przeszłości, sprzeczne jest z elementarnymi założeniami angsocu. Zresztą postęp techniczny też ma prawo bytu wyłącznie wówczas, gdy może przyczynić się do dalszego uszczuplenia swobód obywatelskich. We wszystkich dziedzinach świat albo się cofa, albo stoi w miejscu. Ziemię orze się pługami ciągniętymi przez konie, a książki pisze maszyna. Jednakże w kwestiach najwyższej wagi - czyli związanych z wojną i aparatem policyjno-szpiegowskim ~ podejście empiryczne wciąż spotyka się z aprobatą, a przynajmniej z przyzwoleniem. Partia ma dwa zasadnicze cele: zawładnąć całą kulą ziemską i zlikwidować raz na zawsze swobodę myślenia. Tak więc jej dwa największe problemy, które ustawicznie stara się rozwiązać, są następujące: jak wbrew woli danego człowieka odczytać jego myśli oraz jak w ciągu kilku sekund i bez żadnego ostrzeżenia zgładzić kilkaset milionów ludzi. Wszystkie badania koncentrują się na tych dwóch zagadnieniach. Współczesny naukowiec łączy w sobie cechy psychologa i inkwizytora, szczegółowo badając znaczenie ludzkiej mimiki, gestów, tonu głosu, sprawdzając wpływ na prawdomówność różnych preparatów, terapii wstrząsowej, hipnozy i tortur - lub też jest chemikiem, fizykiem czy biologiem, zajmującym się tylko tymi gałęziami swojej dziedziny, które mogą służyć ludobójstwu. W ogromnych laboratoriach Ministerstwa Pokoju, w stacjach badawczych ukrytych w brazylijskich dżunglach, na pustyniach Australii lub samotnych wysepkach Antarktydy zespoły ekspertów niestrudzenie prowadzą doświadczenia. Jedni koncentrują się na logistyce przyszłych wojen; drudzy wymyślają coraz większe pociski rakietowe, coraz silniejsze środki wybuchowe, coraz trwalsze materiały do opancerzania samolotów, statków i pojazdów; inni szukają nowych, bardziej zabójczych gazów, rozpuszczalnych trucizn, które można by produkować w dostatecznych ilościach, aby zniszczyć roślinność całego kontynentu, lub odmian bakterii chorobotwórczych odpornych na wszystkie znane antybiotyki; jeszcze inni usiłują wynaleźć pojazd, który umiałby się poruszać pod ziemią niczym kret, lub samolot zdolny do unoszenia się tygodniami w powietrzu; bada się również jeszcze bardziej odległe możliwości, takie jak skupianie promieni słonecznych dzięki soczewkom rozmieszczonym tysiące kilometrów od ziemi lub sztuczne wywoływanie trzęsień ziemi i potężnych pływów dzięki wykorzystaniu wysokich temperatur panujących wewnątrz skorupy ziemskiej.
  136. Jednakże do realizacji tych projektów wiedzie daleka droga; zresztą żadne z mocarstw nigdy nie osiąga w tym wyścigu znacznej przewagi. Ale najciekawsze jest to, że wszystkie trzy posiadają już broń bez porównania straszliwszą od środków rażenia, które ich naukowcy będą kiedykolwiek potrafili skonstruować, a mianowicie bombę atomową. Chociaż Partia, jak to zwykła czynić, sobie przypisuje jej wynalezienie, w rzeczywistości broń ta pojawiła się po raz pierwszy na początku lat czterdziestych, a mniej więcej dziesięć lat później posłużono się nią na masową skalę. Kilkaset bomb atomowych zrzucono wówczas na ośrodki przemysłowe rozsiane po europejskich obszarach Rosji, po Europie Zachodniej i Ameryce Północnej. Sfery rządzące doszły jednak do wniosku, że dalsze bombardowania doprowadzą do całkowitego zniszczenia cywilizacji, a tym samym ich władzy. Od tego czasu, aczkolwiek nie podpisano w tej sprawie żadnego porozumienia ani nie wystąpiono nawet z takim projektem, bomby przestały spadać. Ale wszystkie trzy mocarstwa nadal je produkują i gromadzą w nadziei, że kiedy nadejdzie decydujący moment, będą mogły posłużyć się nimi i odnieść druzgocące zwycięstwo. Tymczasem w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat sztuka wojenna nie posunęła się właściwie naprzód. Więcej jest helikopterów, zamiast bombowców wytwarza się raczej pociski samosterujące, a szybkie, lecz łatwe do zatopienia okręty zastąpiono niemal niezniszczalnymi pływającymi fortecami; poza tym jednak postęp jest nieznaczny. Czołgi, łodzie podwodne, torpedy, karabiny maszynowe, jak również karabiny i granaty ręczne pozostają w użyciu. I wbrew artykułom o ciągłych rzeziach regularnie ukazującym się w prasie, oraz tej samej treści komunikatom teleekranowym, krwawe bitwy znane z wcześniejszych wojen, kiedy w ciągu tygodni ginęły setki tysięcy lub nawet miliony ludzi, nie powtórzyły się ani razu.
  137. Żadne z trzech supermocarstw nigdy nie ryzykuje rozpoczynania działań, które mogłyby zakończyć się dla niego totalną klęską. Jedyne większe operacje wojenne to nagłe podstępne ataki na siły sojusznika. Wszystkie mocarstwa stosują lub raczej udają, że stosują identyczną strategię. Chodzi o to, aby w wyniku działań zbrojnych, traktatów i nagłej zdrady otoczyć własnymi bazami terytorium nieprzyjaciela, podpisać z nim układ przyjaźni i trwać w niej dostatecznie długo, by uśpić jego czujność. Następnie, zgromadziwszy w bazach rakiety uzbrojone w głowice atomowe, odpalić je równocześnie, powodując zniszczenia tak znaczne, iż akcja odwetowa nie będzie możliwa. Wtedy należy podpisać pakt o nieagresji z trzecim mocarstwem i rozpocząć przygotowania do kolejnego ataku. Nie trzeba nawet wyjaśniać, że te plany to mrzonki bez żadnej szansy powodzenia. Co więcej, jedyne podejmowane działania wojenne toczą się w okolicach równika lub bieguna północnego; nigdy nie dochodzi do inwazji rdzennych ziem nieprzyjaciela. To właśnie wyjaśnia, dlaczego niektóre granice między mocarstwami są umowne. Na przykład Eurazja mogłaby bez trudu opanować Wyspy Brytyjskie, które geograficznie stanowią część Europy, Oceania zaś mogłaby przesunąć swoje granice aż po Ren lub nawet Wisłę. Lecz to podważyłoby respektowaną przez wszystkie strony, choć nigdy oficjalnie nie sformułowaną zasadę kulturowej integralności. Gdyby Oceania podbiła tereny znane niegdyś jako Francja i Niemcy, musiałaby albo poddać eksterminacji całą ludność miejscową, co wcale nie byłoby proste, albo wchłonąć sto milionów mieszkańców reprezentujących bardzo zbliżony poziom rozwoju. Wszystkie trzy mocarstwa odczuwają ten problem. Brak wszelkich kontaktów z cudzoziemcami, z wyjątkiem jeńców i ciemnoskórych niewolników, to konieczny warunek powodzenia ich polityki. Nawet aktualnego sojusznika traktuje się podejrzliwie. Pomijając jeńców wojennych, przeciętny mieszkaniec Oceanii nigdy nie ogląda obywateli Eurazji lub Wschódazji, a nauka języków obcych jest zakazana. Gdyby pozwolono mu nawiązać znajomość z cudzoziemcami, przekonałby się, że są takimi samymi ludźmi jak on, a wszystko, co o nich słyszał, to przeważnie kłamstwa. Zamknięty świat, w którym żyje, otworzyłby się nagle, a strach, nienawiść i obłuda, od których zależy jego morale, mogłyby po prostu się ulotnić. Dlatego zainteresowane strony dobrze zdają sobie sprawę z tego, że bez względu na to, jak często Persja, Egipt, Jawa lub Cejlon przechodzą z rąk do rąk, granic samych mocarstw nie mogą przekraczać ludzie, lecz wyłącznie pociski.
  138. Takie rozumowanie wynika także z faktu - o którym nigdy nie wspomina się na głos, choć wszyscy potajemnie zdają sobie z niego sprawę - iż warunki życia w trzech mocarstwach są praktycznie identyczne. W Oceanii zwycięska ideologia nosi nazwę angsocu, w Eurazji neobolszewizmu, we Wschódazji określa się ją chińskim terminem tłumaczonym zwykle jako "kult śmierci", aczkolwiek jego sens lepiej chyba oddaje sformułowanie "zanik ja". Obywatel Oceanii nie ma prawa zgłębiać dwóch pozostałych ideologii, lecz uczy się gardzić nimi jako barbarzyńskimi idiotyzmami stanowiącymi obrazę moralności i zdrowego rozsądku. W rzeczywistości wszystkie trzy ideologie są bardzo do siebie zbliżone, oparte zaś na nich systemy polityczne w ogóle niczym się nie różnią. Wszędzie obowiązuje ta sama hierarchiczna struktura i kult niemal boskiego przywódcy, a identyczne gospodarki całkowicie podporządkowano prowadzeniu wojny. Trzy supermocarstwa nie tylko nie potrafią się pokonać, lecz także nie miałyby z tego żadnych korzyści. Przeciwnie: dopóki panuje między nimi niezgoda, dopóty podpierają się nawzajem niby trzy snopki pszenicy. Jak zwykle, grupy rządzące są równocześnie świadome i nieświadome tej zależności. Marzy im się podbój całego świata, ale zarazem zdają sobie sprawę, że wojna powinna trwać wiecznie i nikomu nie przynosić zwycięstwa. Fakt, iż groźba totalnej klęski po prostu nie istnieje, umożliwia negowanie rzeczywistości, co jest cechą charakterystyczną i angsocu, i wrogich mu światopoglądów. W tym miejscu należy powtórzyć wypowiedzianą już wcześniej myśl, że przez ciągłość wojna całkowicie zmieniła charakter.
  139. W minionych wiekach wojna niemal z definicji prędzej czy później kończyła się wyraźnym zwycięstwem lub klęską. Stanowiła też jeden z najlepszych sprawdzianów zakotwiczenia danej zbiorowości w rzeczywistym świecie. Wszyscy władcy we wszystkich stuleciach usiłowali narzucić swoim poddanym fałszywą wizję świata, lecz nie mogli upierać się przy iluzji, która osłabiałaby gotowość bojową ich kraju. Dopóki klęska oznaczała utratę niepodległości lub przynosiła inne niepożądane następstwa, należało dobrze zabezpieczyć się przed przegraną. Nie wolno było lekceważyć rzeczywistości. W filozofii, religii, etyce lub polityce dwa plus dwa mogło równać się pięć, ale gdy chodziło o skonstruowanie armaty czy samolotu, wynik musiał brzmieć cztery. Narody, które pozwalały się wyprzedzić pod względem rozwoju technicznego, z czasem podbijano bez wyjątku, a walka o postęp toczyła się zwykle w klimacie zabójczym dla iluzji. Aby iść naprzód, trzeba umieć korzystać z doświadczeń przeszłości, a chcąc to czynić, należy mieć o niej dokładne pojęcie. Gazety i podręczniki zawsze, oczywiście, przedstawiały wiadomości w sposób stronniczy, lecz fałszowanie ich do tego stopnia, jak praktykuje się to obecnie, było nie do pomyślenia. Groźba wojny powodowała, że warstwy stojące u władzy musiały się kierować zdrowym rozsądkiem w swoich poczynaniach. Dopóki wojna kończyła się klęską lub zwycięstwem, nie mogły sobie pozwolić na pełną samowolę.
  140. Kiedy jednak wojna zamienia się w proces ciągły, przestaje być niebezpieczna. Wieczna wojna wyklucza istnienie wyższych racji wojskowych. Postęp techniczny może ulec zahamowaniu, a najbardziej oczywiste fakty można przekręcić lub ignorować. Jak wspomniano powyżej, w przemyśle zbrojeniowym nadal prowadzi się badania uważane niegdyś za naukowe, lecz ponieważ plany podboju leżą wyłącznie w sferze fantazji, brak powodzenia bynajmniej nikogo nie martwi. Sprawność, nawet sprawność militarna, przestała być konieczna. Jedyny sprawnie funkcjonujący organ w Oceanii to Policja Myśli. Skoro każde z mocarstw jest niepokonane, każde w efekcie tworzy odrębny świat, w którym można bez żadnych przeszkód wprowadzać w życie najbardziej niedorzeczne koncepcje. Rzeczywistość daje się odczuć wyłącznie w kwestiach dotyczących podstawowych potrzeb życiowych - takich jak zaspokojenie głodu i pragnienia, zapewnienie dachu nad głową, zaopatrzenie w odzież, a także zabezpieczenie się przed przypadkowym połknięciem trucizny lub wypadnięciem z okna wieżowca. Między życiem a śmiercią, przyjemnością a bólem wciąż znać różnicę, ale to wszystko. Odcięty od kontaktu ze światem zewnętrznym, a także z przeszłością, obywatel Oceanii przypomina człowieka zawieszonego w przestrzeni międzygwiezdnej; jak on nie potrafi stwierdzić, gdzie jest góra, a gdzie dół. Rządzący takim państwem mają władzę absolutną, o jakiej nawet nie marzyli faraonowie czy rzymscy cesarze. Muszą się troszczyć o to, aby nie zagłodzić na śmierć zbyt wielkiej rzeszy poddanych, gdyż mogłoby to mieć negatywne skutki dla kraju, muszą też utrzymywać swój arsenał na tak samo niskim poziomie technicznym jak rywale; lecz zadbawszy o to minimum, mogą wyczyniać z rzeczywistością, co im się żywnie podoba.
  141. Tak więc obecna wojna, jeśli stosować do niej miarę dawnych wojen, jest zwyczajną fikcją. Przypomina walki toczone przez samce pewnych parzystokopytnych gatunków, których rogi wyrastają pod takim kątem, iż zwierzęta nie mogą wyrządzić sobie krzywdy. Ale chociaż jest fikcyjna, nie znaczy to, że nie odgrywa żadnej roli. Likwiduje nawis produkcyjny i pomaga utrzymać psychozę niezbędną do prawidłowego funkcjonowania systemu. Wojna, jak to wykażemy w dalszej części wywodu, obecnie stała się wyłącznie wewnętrzną sprawą państwa. W przeszłości grupy rządzące poszczególnych krajów wojowały ze sobą i zwycięzca zawsze łupił pokonanego, aczkolwiek świadomość wspólnoty interesów powstrzymywała go od nadmiernego szerzenia zniszczeń. W dzisiejszych czasach grupy te nie walczą ze sobą wcale. Teraz wojnę toczy rząd przeciwko obywatelom własnego państwa, a jej celem nie są korzyści terytorialne lub zapobieżenie grabieży, lecz zachowanie panującego ustroju w nie zmienionej formie. Sam termin "wojna" stał się więc mylący. Właściwie można rzec, nie mijając się z prawdą, iż z chwilą przeobrażenia się w ciągłą, wojna przestała istnieć. Nacisk, jaki jej groźba wywierała na społeczność ludzką pomiędzy neolitem a początkiem dwudziestego wieku, znikł; obecnie mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Skutek byłby identyczny, gdyby zamiast ze sobą walczyć, trzy mocarstwa zgodziły się zawrzeć wieczny pokój i zagwarantować sobie nienaruszalność granic. W tym wypadku każde z nich nadal byłoby zamkniętym światem, wolnym od jakiegokolwiek otrzeźwiającego zagrożenia z zewnątrz. Trwały pokój niczym by się nie różnił od ciągłej wojny. Taki właśnie - choć ogromna większość członków Partii uświadamia sobie tylko jego powierzchowne znaczenie - jest ukryty sens partyjnego hasła Wojna to Pokój.
  142. Winston na chwilę oderwał się od lektury. Gdzieś w oddali rozległ się huk pocisku rakietowego. Fakt czytania zakazanej książki w samotności, w pomieszczeniu bez teleekranów, wciąż napawał go błogością. Samotność i poczucie bezpieczeństwa odbierał jako takie same doznania fizyczne jak zmęczenie mięśni, miękkość fotela lub łagodny powiew wiatru wpadający przez okno. Był zachwycony książką; a może raczej tym, że potwierdza jego własne przemyślenia. Nie dowiedział się z niej właściwie nic nowego, lecz to jedynie zwiększało jej atrakcyjność. Słowa, które czytał, mógłby napisać sam, gdyby tylko zdołał uporządkować swoje rozproszone myśli. Książkę stworzył ktoś o podobnym umyśle, ale znacznie potężniejszym, bardziej systematycznym, mniej strachliwym. Winston doszedł do wniosku, że najlepszymi książkami są te, które mówią nam, co już sami wiemy. Otworzył tom na początku pierwszego rozdziału, gdy nagle usłyszał na schodach kroki Julii. Poderwał się z fotela, żeby ją przywitać. Cisnęła na podłogę brązową torbę z narzędziami i rzuciła mu się na szyję. Nie widzieli się przeszło tydzień.
  143. - Mam Księgę - oznajmił, jak tylko wypuścił ją z objęć.
  144. - Tak, naprawdę? Świetnie - odparła i nie okazując większego zainteresowania uklękła przy prymusie, aby zaparzyć kawę.
  145. Następne pół godziny spędzili w łóżku; w tym czasie nie wracali do tematu książki. Pod wieczór lekko się ochłodziło, przykryli się więc kapą. Z dołu dochodził znajomy śpiew i odgłosy butów szurających o bruk. Krzepka kobieta o czerwonych rękach, którą Winston widział, kiedy pierwszy raz czekał tu na Julię, dosłownie nie opuszczała podwórka. O każdej porze dnia krążyła nieustannie między balią a sznurem, to zatykając sobie usta spinaczami do bielizny, to śpiewając na całe gardło. Julia ułożyła się wygodniej i powoli zapadała w sen. Winston sięgnął po książkę, która leżała na podłodze, i usiadł na łóżku, oparty o wezgłowie.
  146. - Musimy ją przeczytać - rzekł. - Oboje. Wszyscy członkowie Braterstwa muszą ją znać.
  147. - Przeczytaj pierwszy - odpowiedziała nie otwierając oczu. - Najlepiej czytaj na głos. Wtedy będziesz mógł mi wyjaśniać trudniejsze fragmenty.
  148. Wskazówki zegara wskazywały szóstą, czyli osiemnastą. Mieli przed sobą trzy, cztery godziny. Winston oparł książkę o kolana i zaczął czytać.
  149.  
  150. Rozdział I
  151. Ignorancja to Siła
  152.  
  153. Od początku czasów historycznych, a prawdopodobnie już od końca neolitu, na świecie istnieją trzy warstwy ludzi: górna, średnia i dolna. Wprowadzano najrozmaitsze podziały i wymyślano dla każdej z grup niezliczone określenia, a zarówno ich względna liczebność, jak i wzajemne stosunki zmieniały się w różnych epokach; jednakże podstawowa struktura społeczeństwa pozostała ta sama. Po najburzliwszych nawet wstrząsach i pozornie nieodwołalnych przemianach ludzkość powraca niebawem do dawnego modelu, podobnie jak żyroskop wraca do stałego położenia bez względu na to, jak daleko i pod jakim kątem zostanie wychylony przez działające nań siły.
  154.  
  155. - Julio, nie śpisz? - spytał.
  156. - Nie, najdroższy, słucham. Czytaj dalej. To wspaniałe. Wrócił do lektury.
  157.  
  158. Cele poszczególnych warstw są absolutnie nie do pogodzenia. Celem górnej jest utrzymanie swojej pozycji. Celem średniej jest zamiana miejsc z górną. Celem dolnej, jeśli akurat go ma - gdyż na ogół jej przedstawiciele są zbyt ogłupieni ciężką pracą fizyczną, aby myśleć o czymkolwiek poza żmudną codziennością - jest znieść przywileje i stworzyć społeczeństwo, w którym wszyscy będą sobie równi. Na przestrzeni dziejów wciąż toczą się boje, w ogólnych zarysach przebiegające identycznie. Przez długie okresy warstwa górna pewnie dzierży władzę, lecz prędzej czy później następuje moment, kiedy traci wiarę we własne siły, albo w swoje umiejętności sprawnego rządzenia; czasami dzieje się to równocześnie. Wówczas obala ją warstwa średnia, która kaptuje do pomocy dolną, wmawiając jej, iż walczy o wolność i sprawiedliwość. Zaledwie osiąga cel, spycha warstwę dolną na jej dawną, podrzędną pozycję, a sama przeistacza się w górną. Po pewnym czasie z jednej lub obu tych warstw wykluwa się nowa grupa średnia i bój zaczyna się od początku. Z trzech warstw tylko dolnej nigdy nie udaje się choćby na krótko zrealizować upragnionych celów. Twierdzenie, iż w ciągu wieków nie dokonał się żaden postęp materialny, byłoby przesadą. Nawet w obecnych czasach, mimo panującego zacofania, warunki bytowe przeciętnego obywatela są lepsze niż przed kilkuset laty. Lecz ani dostatek, ani wzrost kultury obyczajów, ani reformy i rewolucje nie przybliżyły choćby o milimetr realizacji ideału powszechnej równości.
  159. Z punktu widzenia warstwy dolnej żadna odmiana historyczna nie zmieniła niczego oprócz nazwy panów.
  160. Pod koniec dziewiętnastego wieku wielu badaczy dostrzegło ten powtarzający się schemat. Powstały wówczas szkoły myślicieli, którzy pojmowali historię jako proces cykliczny i usiłowali wykazać, iż nierówność należy do niepodważalnych praw natury. Pogląd ten, oczywiście, zawsze miał swoich zwolenników, lecz po raz pierwszy sformułowano go tak dosadnie. Wcześniej doktryna uzasadniająca konieczność istnienia hierarchicznej struktury społeczeństwa była domeną warstwy górnej. Głosili ją królowie i arystokracja, a także księża, prawnicy i podobne pasożyty grup rządzących; zwykle dla osłody obiecywano rekompensatę w fikcyjnym świecie pozagrobowym. Warstwa średnia, dopóki walczyła o władzę, zawsze chętnie szermowała takimi hasłami jak wolność, sprawiedliwość, braterstwo. Nastał jednak czas, kiedy ideę braterstwa zaczęli atakować ci, którzy jeszcze nie skupiali w swych rękach władzy, lecz dopiero mieli ochotę po nią sięgnąć. Dotychczas warstwa średnia dokonywała rewolucji pod sztandarem równości, po czym obaliwszy dawną tyranię natychmiast ustanawiała własną. Natomiast reprezentanci nowej warstwy średniej z góry zapowiadali wprowadzenie tyranii. Socjalizm, teoria, która pojawiła się na początku dziewiętnastego wieku i stanowiła ostatnie ogniwo myśli leżącej u podstaw buntów niewolników jeszcze w starożytności, była początkowo głęboko przesiąknięta utopijnymi poglądami wcześniejszych stuleci. Lecz każda kolejna wersja socjalizmu tworzona po roku 1900 coraz bardziej jawnie dystansowała się od idei wolności i równości. Nowe ideologie, które wyłoniły się w połowie wieku - angsoc w Oceanii, neobolszewizm w Eurazji oraz, według powszechnie używanego określenia, "kult śmierci" we Wschódazji - zupełnie świadomie dążyły do wprowadzenia niewoli i nierówności. Ideologie te, wyrosłe z socjalizmu, zachowały jego terminologię i mieniły się jego duchowymi spadkobiercami. Jednakże celem ich twórców było zatrzymanie postępu i biegu historii w dowolnie wybranym momencie. Wahadło dziejów powinno się wychylić po raz ostatni... i zatrzymać. Jak zwykle, warstwę górną miała obalić i zastąpić warstwa średnia, lecz tym razem, dzięki świadomej strategii, nowi władcy mieli panować wiecznie.
  161. Przyczyną powstania nowych doktryn było w znacznej mierze nagromadzenie wiedzy historycznej oraz wykształcenie się historycznej świadomości, nieznanej w minionych stuleciach. Dostrzeżono cykliczność dziejów; a skoro ją dostrzeżono, wysnuto wniosek, iż zjawisko to można zmienić. Lecz za główną i podstawową przyczynę należy uznać fakt, że już na początku dwudziestego wieku realizacja hasła równości stała się możliwa. Wprawdzie ludzie nadal nie byli sobie równi pod względem wrodzonych uzdolnień, a ich pozycja zależała od wykonywanego zawodu, znikła jednak potrzeba podziałów klasowych oraz silnego zróżnicowania majątkowego. W przeszłości różnice klasowe nie tylko były nieuchronne, lecz także pożądane. Nierówność stanowiła cenę postępu. Ale wraz z początkiem industrializacji sytuacja zmieniła się radykalnie. To, że ludzie wykonują różne prace, nie musi wcale oznaczać, że różna jest ich sytuacja społeczna i materialna. Dlatego też nowym grupom dążącym do przechwycenia władzy powszechna równość jawiła się nie jako ideał, do którego należy dążyć, lecz niebezpieczeństwo, przed którym trzeba się bronić. W bardziej zacofanych epokach, kiedy sprawiedliwa i pokojowa egzystencja była nieziszczalnym marzeniem, łatwo przychodziło w nią wierzyć. Myśl o ziemskim raju, gdzie wszyscy żyją zgodnie jak bracia, a prawo i wyzysk nie istnieją, przez tysiące lat przewijała się w zbiorowej wyobraźni. Utopii tej uległy nawet grupy odnoszące największe korzyści po każdym przewrocie. Spadkobiercy rewolucji francuskiej, angielskiej i amerykańskiej po trosze sami wierzyli w swoje deklaracje, chociażby o niezbywalnych prawach człowieka, wolności słowa i równości w oczach prawa, a także pozwalali, by do pewnego stopnia kształtowały ich działanie. Ale już na początku lat trzydziestych myśl polityczną zdominowały poglądy, których głosiciele opowiadali się za władzą autorytatywną. Marzenia o ziemskim raju odrzucono dokładnie wtedy, gdy ich realizacja po raz pierwszy stała się możliwa. Każda nowa teoria polityczna, bez względu na to, jakie nosiła miano, propagowała hierarchizację i rządy silnej ręki. Powszechna zachowawczość poglądów, charakterystyczna dla tego okresu, sprawiła, iż powrócono do dawnych praktyk, zarzuconych już kilkaset lat temu, takich jak przetrzymywanie więźniów bez procesu, wykorzystywanie jeńców do niewolniczej pracy, publiczne egzekucje, wymuszanie zeznań torturami, porywanie zakładników oraz deportacje całych narodów - a co więcej, takie działania tolerowali i występowali w ich obronie ludzie uważający się za światłych i postępowych.
  162. Dopiero po dziesięcioleciu wojen, walk domowych, rewolucji i kontrrewolucji, które nie ominęły żadnej części świata, angsoc i konkurencyjne ideologie przekształciły się w praktyczne koncepcje polityczne. Zwiastowały je różne systemy rządzenia, zwykle nazywane totalitarnymi, które pojawiły się wcześniej, toteż ostateczny kształt świata, jaki wyłonił się z chaosu, nikogo nie zaskoczył. Podobnie i to, kto sięgnął po władzę. Nową arystokrację utworzyli w większości urzędnicy, naukowcy, technicy, etatowi pracownicy związków zawodowych, propagatorzy, socjologowie, nauczyciele, dziennikarze i zawodowi politycy. Ludzi tych, wywodzących się z inteligencji pracującej oraz górnych odłamów klasy robotniczej, ukształtował i zbliżył bezduszny świat zmonopolizowanego przemysłu i scentralizowany aparat rządowy. W porównaniu z poprzednikami nie cechowała ich wyjątkowa chciwość, mniej kusiły luksusy, ale za to w większym stopniu byli żądni władzy jako takiej, a przede wszystkim bardziej świadomi tego, co czynią, i bardziej bezwzględni w niszczeniu opozycji. Ta ostatnia różnica jest zasadnicza. W porównaniu z tyranią, jaka panuje obecnie, wszystkie poprzednie to zaledwie nieudolne, amatorskie przymiarki. Dawne grupy rządzące zawsze były w pewnej mierze skażone liberalizmem: unikały radykalnych rozwiązań i interweniowały tylko w wypadku jawnego buntu, natomiast treścią myśli poddanych nie interesowały się wcale. Nawet średniowieczny Kościół katolicki należy uznać, według obecnych norm, za instytucję tolerancyjną. Częściowo wynikało to stąd, że żaden z dawniejszych rządów nie miał możliwości prowadzenia ciągłej inwigilacji wszystkich obywateli. Wynalezienie druku ułatwiło jednak manipulację opinią publiczną, a film i radio przyspieszyły ten proces. Wraz z rozwojem telewizji i postępem technicznym, który umożliwił podwójną, nadawczo-odbiorczą rolę sprzętu telewizyjnego, skończyła się prywatność życia obywateli. Policja mogła - jeśli uznano to za pożądane - obserwować każdego obywatela dwadzieścia cztery godziny na dobę; cały czas bombardując ludzi oficjalną propagandą, odcinano ich jednocześnie od innych źródeł informacji. Po raz pierwszy otworzyła się przed władzą nie tylko możliwość narzucenia obywatelom całkowitego posłuchu wobec państwa, lecz także pełnej jednomyślności poglądów na dosłownie każdy temat.
  163. Po rewolucji i burzliwych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych społeczeństwo jak zawsze podzieliło się na warstwę górną, średnią i dolną. Lecz nowi władcy, w odróżnieniu od poprzednich, nie działali na oślep; wiedzieli dokładnie, co robić, aby utrzymać swoją pozycję. Od dawna zdawali sobie sprawę, że jedynym systemem społeczno-ekonomicznym zapewniającym trwałą podstawę rządom oligarchicznym jest kolektywizm. Dobrobyt i przywileje najłatwiej chronić, kiedy są własnością zbiorową. Tak zwane "zniesienie własności prywatnej", które nastąpiło w połowie stulecia, oznaczało w praktyce skupienie wszystkich dóbr w rękach jeszcze mniej licznej garstki, z tą różnicą, że nowymi właścicielami były nie poszczególne jednostki, lecz grupa. Indywidualnie żaden członek Partii nie posiada nic oprócz osobistych drobiazgów. Kolektywnie Partia jest właścicielem wszystkiego w Oceanii, gdyż wszystkim rządzi i dysponuje według własnego uznania. Kiedy po zwycięstwie Rewolucji Partia sięgnęła po władzę, właściwie nie napotkała oporu, ponieważ wszyscy uwierzyli, iż uczciwie wprowadzi kolektywizację. Zawsze zakładano, że po wywłaszczeniu kapitalistów nastąpi socjalizm; i Partia rzeczywiście wywłaszczyła kapitalistów. Odebrano im wszystko: fabryki, kopalnie, ziemię, domy, środki transportu, a skoro dobra te przestały być własnością prywatną, sądzono, że staną się teraz własnością społeczną. Angsoc, który wyrósł z wcześniejszego ruchu socjalistycznego i odziedziczył jego terminologię, rzeczywiście wprowadził w życie główny punkt programu socjalistów; wynikiem tego - zamierzonym i przewidzianym - jest trwała nierówność materialna.
  164. Jednakże utrzymanie hierarchicznej społeczności bez zmian to dość złożone zadanie. Istnieją cztery realne przyczyny utraty władzy przez grupę rządzącą: zbrojna interwencja z zewnątrz; tak nieudolne kierowanie państwem, iż uciśnione masy dokonują przewrotu; powstanie silnej i rozgoryczonej warstwy średniej; utrata pewności siebie i ochoty do rządzenia. Jedna z tych przyczyn nie wystarczy; zwykle występują, w różnym stopniu, wszystkie cztery. Grupa rządząca., która umiałaby się przed nimi zabezpieczyć, mogłaby wiecznie sprawować władzę. Decydującym czynnikiem jest więc samo nastawienie rządzących.
  165. Z końcem lat pięćdziesiątych obecnego stulecia pierwsze z powyższych zagrożeń właściwie znikło. Każde z trzech mocarstw obecnie panujących nad światem jest nie do pokonania; mogłoby zostać podbite jedynie po długotrwałym procesie zmian demograficznych, któremu każdy rząd o tak rozległej władzy potrafi bez trudu zapobiec. Drugie niebezpieczeństwo również istnieje wyłącznie w teorii. Masy nigdy nie buntują się same z siebie i nigdy tylko dlatego, że są ciemiężone. Dopóki nie mają skali porównawczej, nie zdają sobie nawet sprawy z ucisku. Powtarzającym się niegdyś kryzysom ekonomicznym, które już wówczas były zupełnie zbędne, obecnie się zapobiega, a inne, równie poważne zaburzenia, choć zdarzają się od czasu do czasu, nie mają żadnych następstw politycznych, gdyż panujące warunki nie pozwalają, aby niezadowolenie przerodziło się w bunt. Problem nadprodukcji, tak ważny dla świata od momentu wkroczenia w erę industrializacji, rozwiązuje polityka ciągłej wojny (por. Rozdział III), przydatna również do utrzymywania pożądanych nastrojów społecznych. Tak więc z punktu widzenia obecnej sfery rządzącej jedynym istotnym niebezpieczeństwem jest wyodrębnienie się nowej grupy ludzi zdolnych, niedowartościowanych, żądnych władzy, oraz szerzenie się liberalnych tendencji i sceptycznych nastrojów we własnych szeregach. Jest to, że tak powiem, problem wychowawczy. Należy cały czas odpowiednio kształtować świadomość zarówno grupy kierowniczej, jak i liczniejszej grupy wykonawczej stojącej tuż pod nią w hierarchii. Na świadomość mas wystarczy wpływać tylko w sensie negatywnym.
  166. Każdy, kto nie znał dotąd struktury społecznej Oceanii, mógłby sam nakreślić jej obraz, wykorzystując powyższe dane. Na szczycie stoi Wielki Brat. Wielki Brat jest nieomylny i wszechmocny. Każdy sukces, każde osiągnięcie, każde zwycięstwo, każde odkrycie naukowe, cała wiedza, mądrość, szczęście i cnota wynikają bezpośrednio z jego przewodnictwa i inspiracji. Nikt nigdy nie widział Wielkiego Brata. Jest podobizną na plakatach, głosem płynącym z teleekranów. Możemy być prawie pewni, że nigdy nie umrze, tak jak właściwie nie wiadomo, kiedy się urodził. Wielki Brat to przebranie, w którym Partia ukazuje się światu. Działa jak ogniskowa, skupiając na sobie miłość, strach i uwielbienie - tymi bowiem uczuciami łatwiej darzyć jednostkę niż organizację. Poniżej Wielkiego Brata stoi Wewnętrzna Partia, o liczebności ograniczonej do sześciu milionów członków, co wynosi niecałe dwa procent ludności Oceanii. Poniżej Wewnętrznej Partii znajduje się Zewnętrzna Partia; jeśli Wewnętrzną Partię nazwiemy mózgiem państwa, Zewnętrzną należy przyrównać do rąk. Jeszcze niżej stoją nieokrzesane masy określane mianem proli, które stanowią około osiemdziesiąt pięć procent ludności. Prole to właśnie dolna warstwa z naszej wstępnej klasyfikacji, gdyż niewolnicze ludy rejonów podzwrotnikowych, nad którymi na zmianę panują różni zdobywcy, nie są ani stałym, ani koniecznym elementem struktury społecznej.
  167. W zasadzie przynależność do danej grupy nie jest dziedziczna. Dziecko rodziców należących do Wewnętrznej Partii nie staje się automatycznie jej członkiem. Przyjęcie do jednej lub drugiej gałęzi Partii odbywa się w wieku lat szesnastu na podstawie egzaminu. Nie istnieje ani dyskryminacja rasowa, ani wyraźna dominacja którejś prowincji nad pozostałymi. Żydzi, Murzyni, a w Ameryce Południowej czystej krwi Indianie piastują często najwyższe stanowiska partyjne, natomiast administratorzy poszczególnych obszarów zawsze rekrutują się z ludności miejscowej. Żadna, prowincja Oceanii nie ma, w odczuciu jej mieszkańców, statusu kolonii, nad którą sprawuje rządy odległa stolica. Oceania takowej w ogóle nie posiada, a miejsca pobytu oficjalnej głowy państwa nie zna nikt. Poza tym, że językiem używanym na terenie całego mocarstwa jest angielski, językiem urzędowym zaś nowomowa, nie występuje zjawisko centralizacji. Władców Oceanii nie łączą więzy krwi, lecz wierność tej samej doktrynie. Prawdą jest, iż w naszym społeczeństwie mamy do czynienia ze sztywną stratyfikacją, a jej głównym kryterium może się wydawać dziedziczna przynależność do danej warstwy. Wynika to stąd, że pomiędzy poszczególnymi warstwami zachodzi znacznie bardziej ograniczony ruch niż w czasach kapitalizmu czy nawet w epoce wcześniejszej. W rzeczywistości następują drobne przetasowania między dwiema gałęziami Partii, ale jedynym ich celem jest pozbycie się z szeregów Wewnętrznej Partii słabeuszy oraz unieszkodliwienie ambitnych jednostek z Zewnętrznej Partii poprzez awans. Proletariusze nie mają w praktyce żadnych szans dostania się do Partii. Najzdolniejszych, którzy mogliby się stać przywódcami w wypadku rozruchów, wykrywa i eliminuje Policja Myśli. Ale ten stan rzeczy nie musi być trwały i nie wynika z ideologii. Partia nie jest klasą w dawnym sensie tego słowa i nie przyświeca jej idea przekazywania władzy potomkom; gdyby w jej własnych szeregach miało zabraknąć wartościowych jednostek zdolnych do sprawowania rządów, bez namysłu dokonałaby rekrutacji całego następnego pokolenia spośród proletariatu. W przełomowym, początkowym okresie fakt, że Partia wykluczyła dziedziczność, w znacznym stopniu przyczynił się do zneutralizowania opozycji. Socjalistom starej daty, przyzwyczajonym do walki z "przywilejami klasowymi", wydawało się, iż stratyfikacja nie oparta na dziedziczności nie może być trwała. Nie rozumieli, iż ciągłość oligarchii nie musi wynikać ze związków krwi, nie pomyśleli również o tym, że arystokracje rodowe zawsze krótko utrzymywały się przy władzy, podczas gdy organizacje adopcyjne, takie jak Kościół katolicki, istniały czasami niezmiennie przez setki i tysiące lat. Istotą ustroju oligarchicznego nie jest cedowanie własności z ojca na syna, lecz trwałość pewnego światopoglądu i sposobu życia, które umarli narzucają żywym. Grupa rządząca pozostaje grupą rządzącą, dopóki może wyznaczać swoich następców. Partii nie zależy na przekazywaniu władzy potomstwu jej członków, lecz na umacnianiu własnej potęgi. Nie ma znaczenia, kto sprawuje władzę, byleby tylko hierarchiczna struktura mogła trwać bez zmian. Wszystkie poglądy, obyczaje, gusty, uczucia i przekonania typowe dla naszych czasów kształtuje się tak, aby podtrzymywać kult Partii oraz ukryć prawdziwy charakter panującego łłłłłłłłłłustroju. Wszelkie zamieszki czy nawet próby ich wywołania stały się obecnie niemożliwe. Partia nie musi obawiać sąąąąąąąąąąię proletariatu. Pozostawiony sobie, będzie tak samo funkcjonował z pokolenśśśśśśśśśia na pokolenie przez najbliższe stulecia, pracując, płodząc potomstwo i umierając, nie tylko pozbawiony wszelkiego odruchu buntu, ęęęęęęęlecz również umiejętności wyobrażenia sobie innego,ćććć lepszego świata. Proletariusze mogliby się stać niebezpieczni tylko wtedy, gdyby w wyniku postępu technicznego zaszła konieczność zapewnienia im lepszego wykształcenia; jednakże odkąd ustał wyścig militarny i gospodarczy, poziom szkolenia proli nieustannżie spada. Jest właściwie sprawą obojętną, co myślą masy; ponieważ reprezentują zerowy poziom inteligencji, mogą cieszyć się wolnością myśli. Natomiast u członka Partii nie toleruje się choćby najdrobniejszego myślowego odstępstwa i to nawet w najbardziej błahych kwestiach.
  168. Życie członka Partii, od urodzin po śmierć, przebiega pod okiem Policji Myśli. Nawet gdy jest sam, nie może być całkowicie pewien, że nikt go nie śledzi. Bez względu na to, gdzie przebywa i co robi - śpi, pracuje, odpoczywa, kąpie się czy leży w łóżku - można go kontrolować bez żadnego ostrzeżenia i bez jego wiedzy. Wszystko, co czyni, ma swoje znaczenie. Jego przyjaźnie, rozrywki, zachowanie wobec żony i dzieci, wyraz twarzy, kiedy jest sam, słowa, które mamrocze przez sen, charakterystyczne gesty - wszystko to pozostaje pod ścisłym nadzorem. Nie umknie nie tylko żadne jego wykroczenie, lecz nawet najmniejsza jego ekscentryczność, zmiana zwyczajów lub nerwowy tik, który może świadczyć o wewnętrznej rozterce. Członek Partii jest całkowicie ubezwłasnowolniony; jego zachowania nie regulują jednak żadne normy prawne ani też nie istnieją wyraźne wzorce postępowania. W Oceanii praw nie ma. Myśli i czynów, których wykrycie oznacza śmierć, nigdy oficjalnie nie zakazano, a nie kończące się czystki, aresztowania, tortury, uwięzienia i ewaporacje to nie kary za popełnione zbrodnie, lecz działalność prewencyjna, polegająca na usuwaniu jednostek, które w przyszłości mogłyby się dopuścić przestępstw. Od członka Partii wymaga się nie tylko słusznych przekonań, lecz również prawidłowych reakcji. Większość poglądów i sądów, których się od niego oczekuje, nie została nigdzie jasno sformułowana, gdyż nie sposób ich spisać bez obnażenia sprzeczności angsocu. Człowiek z natury prawomyślny (w nowomowie dobromyślak) w każdej sytuacji będzie natychmiast wiedział, bez zastanawiania się, co sądzić i jak reagować. Gruntowny trening myślowy przebyty w dzieciństwie, a związany z takimi pojęciami z nowomowy, jak zbrodnio-szlaban, czarnobiał czy dwójmyślenie, sprawia zresztą, iż członek Partii z reguły niechętnie oddaje się jakimkolwiek głębszym rozważaniom, a często nawet tego nie potrafi.
  169. Członek Partii nie powinien mieć żadnych uczuć osobistych; musi natomiast, bez chwili wytchnienia, tryskać entuzjazmem, cały czas pałać dziką nienawiścią do wrogów i zdrajców, radować się ze zwycięstw oraz bałwochwalczo wielbić Partię za jej potęgę i mądrość. Niezadowolenie z marnej, jałowej egzystencji specjalnie kieruje się na zewnątrz, wyładowuje podczas takich akcji jak Dwie Minuty Nienawiści, a rozważania zdolne wywołać sceptycyzm lub nawet wrogość do ustroju uniemożliwia wpajana od najmłodszych lat dyscyplina wewnętrzna. Pierwszy i podstawowy stopień wtajemniczenia, od którego można rozpocząć edukację najmłodszych dzieci, nazywa się w nowomowie zbrodnioszlaban. Oznacza to zdolność niemal odruchowego zatrzymania i zmiany toku myśli, gdy tylko przybierają potencjalnie niebezpieczny kierunek. Pod pojęciem tym zawarta jest także umiejętność niewyciągania wniosków i zamykania oczu na błędy logiczne oraz nierozumienia najprostszych argumentów wrogich wobec angsocu, a ponadto automatyczne uczucie nudy i wstrętu do rozważań, które mogłyby prowadzić do nieprawomyślnych wniosków. Zbrodnioszlaban, innymi słowy, oznacza głupotę ochronną. Ale głupota sama w sobie nie wystarcza. Wręcz przeciwnie, chcąc być w pełni ortodoksyjnym, należy mieć większą kontrolę nad swoim umysłem, niż cyrkowy akrobata ma nad ciałem. U podstaw ustroju Oceanii leży wiara, iż Wielki Brat jest wszechmocny, a Partia nieomylna. W rzeczywistości jednak ani Partia nie jest nieomylna, ani Wielki Brat wszechmocny; od obywateli wymaga się zatem, by czujnie, a zarazem błyskawicznie zmieniali swoje podejście do faktów. Kluczowy termin to słowo czarnobiał. Podobnie jak wiele innych określeń nowomowy, ma dwa sprzeczne znaczenia. Użyte wobec przeciwnika, piętnuje jego zwyczaj bezczelnego upierania się, że coś jest białe, podczas gdy faktycznie jest czarne. Natomiast w stosunku do członka Partii wyróżnia jego lojalność dla dyscypliny partyjnej, szczerą chęć, by jej się podporządkować i twierdzić, iż czarne jest białe. Oznacza to także zdolność natychmiastowego uznania własnych słów za prawdę, a co więcej, wyrobienie w sobie głębokiej wiary, że tak było zawsze i że nigdy nie sądziło się inaczej. Wymaga to ciągłego przystosowywania pamięci do bezustannych zmian, jakim podlega przeszłość; umożliwia je sposób myślenia zawierający w sobie wszystkie pozostałe umiejętności, a określany w nowomowie terminem dwójmyślenie.
  170. Zmienianie przeszłości jest konieczne z dwóch powodów, z których jeden ma charakter uboczny i jest tylko .środkiem ostrożności. Przedstawia się następująco: członek Partii, podobnie jak proletariusze, toleruje nędzne warunki bytowe po części dlatego, że nie ma skali porównawczej. Chcąc podtrzymać w nim wiarę, iż żyje mu się lepiej niż jego przodkom, a stopa życiowa ustawicznie wzrasta, trzeba odciąć go zarówno od przeszłości, jak i od kontaktów z cudzoziemcami. Jednakże o wiele istotniejszą przyczyną manipulowania przeszłością jest ochrona nieomylności Partii. Należy zatem ustawicznie aktualizować przemówienia, statystykę i wszelkie zapisy, aby służyły za dowód, iż sprawdzają się wszystkie partyjne prognozy. Nie wolno się także przyznać do jakiejkolwiek zmiany dotyczącej politycznych sojuszy lub spraw doktrynalnych. Każda bowiem zmiana czy to poglądów, czy choćby polityki uchodzi za przejaw słabości. Jeśli na przykład obecnie wrogiem jest Eurazja, to była nim zawsze. Jeżeli z faktów wynika co innego, fakty należy zmienić. Tak więc ciągle tworzy się historię na nowo. Codzienne fałszowanie przeszłości przez Ministerstwo Prawdy jest równie niezbędne dla stabilności reżimu, jak represje i proceder szpiegowski Ministerstwa Miłości.
  171. Zmienność przeszłości to podstawowy dogmat angsocu. Według partyjnej argumentacji, przeszłe wydarzenia nie istnieją obiektywnie, a tylko w formie zapisów i wspomnień. Przeszłość jest więc tym, co do czego zapisy i pamięć ludzka są zgodne. Skoro w rękach Partii znajdują się i wszelkie archiwa, i władza nad umysłami członków, przeszłość wygląda tak, jak życzy sobie Partia. Chociaż jest zmienna, twierdzi się, iż nigdy nie bywa zmieniana. Kiedy bowiem przybiera kształt w danej chwili pożądany, nowa wersja wydarzeń po prostu jest przeszłością; inna przeszłość nigdy nie mogła istnieć. Zasada ta sprawdza się nawet wówczas, gdy - jak to się często dzieje - ten sam fakt przerabia się całkowicie kilka razy w roku. Partia zawsze głosi prawdy absolutne, a prawda absolutna nie mogła przecież być kiedyś inna niż obecnie. Jak zostanie wykazane w dalszej części wywodu, panowanie nad przeszłością zależy głównie od odpowiedniego szkolenia pamięci członków Partii. Chcąc sprawić, aby wszystkie archiwalne zapisy zgadzały się z aktualnie obowiązującą wersją, wystarczy wprowadzić stosowne zmiany. Partia jednak wymaga także i tego, by pamiętano, że wszystko zdarzyło się tak, jak sama akurat twierdzi, a ilekroć zachodzi konieczność dokonywania przeszufladkowań we własnej pamięci i przerabiania zapisów, należy o tym zaraz zapominać. Tej sztuczki można się nauczyć równie łatwo jak innych procesów myślowych. Opanowuje ją większość członków Partii, a zwłaszcza ci, którzy są inteligentni i prawomyślni. W staromowie mówi się o tym, całkiem otwarcie, jako o "regulacji faktów". W nowomowie stosowany jest termin dwójmyślenie, choć pojęcie to ma znacznie szerszy zakres.
  172. Dwójmyślenie oznacza przede wszystkim umiejętność wyznawania dwóch sprzecznych poglądów i wierzenia w oba naraz. Partyjny inteligent wie, kiedy powinien zmienić swoje wspomnienia, a zatem w pełni się orientuje, że przekręca fakty; równocześnie jednak, dzięki dwójmyśleniu, święcie wierzy, iż prawda nie została pogwałcona. Proces ten musi być świadomy, gdyż inaczej brakowałoby mu precyzji, a zarazem bezwiedny, aby człowiek nie zdawał sobie sprawy z faktu dokonania fałszerstwa, bo to mogłoby wywołać w nim poczucie winy. Dwój-myślenie to w gruncie rzeczy kwintesencja angsocu, ponieważ cała działalność Partii sprowadza się do głoszenia wierutnych kłamstw z takim przekonaniem i pewnością siebie, jakie normalnie cechują wypowiedzi ludzi kryształowo uczciwych. Kłamać z pełną premedytacją, a jednocześnie głęboko wierzyć we własne słowa, zapominać niewygodne fakty, po czym, gdy zachodzi konieczność, przywoływać je z niebytu na tak długo, jak trzeba, negować istnienie obiektywnej rzeczywistości, a zarazem kierować się nią - to wszystko musi umieć każdy. Nawet używając terminu dwój-myślenie należy stosować rozumianą pod nim technikę. Posłużenie się tym terminem jest bowiem równoznaczne z przyznaniem się do manipulowania rzeczywistością; dzięki dwójmyślowemu zabiegowi wymazuje się tę wiedzę - i tak w kółko. Kłamstwo bezustannie o krok wyprzedza prawdę. Jednakże to właśnie dzięki dwójmyśleniu Partii udało się - a stan ten może równie dobrze trwać przez tysiące lat - zatrzymać bieg historii.
  173. Wszystkie wcześniejsze oligarchie utraciły władzę albo dlatego, że skostniały, albo dlatego, że zmiękły. Jedne stawały się bezmyślne i aroganckie, nie chciały dostosować się do nowych warunków, a wówczas je obalano; inne opanowywał liberalizm, tchórzostwo, szły na ustępstwa, kiedy powinny użyć siły, co również kończyło się ich zniszczeniem. Można powiedzieć, że ginęły albo przez brak świadomości, albo przez jej nadmiar. Znacznym sukcesem Partii jest stworzenie systemu myślowego, w którym oba te stany mogą występować równocześnie. Na żadnym innym podłożu myślowym Partia nie zdołałaby tak trwale oprzeć swojej władzy. Jeśli ktoś pragnie rządzić, rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości. Tajemnica sprawnych rządów polega na łączeniu wiary we własną nieomylność z umiejętnością wyciągania wniosków z wcześniej popełnianych błędów.
  174. Najsubtelniej, rzecz jasna, potrafią się posługiwać dwójmyśleniem ci, którzy je wymyślili i wiedzą, iż jest to złożony system myślowego oszustwa. W naszym społeczeństwie ludźmi z najpełniejszym rozeznaniem we wszystkim, co się dzieje, są równocześnie ludzie najdalsi od postrzegania świata takim, jakim jest naprawdę. Z reguły im większa orientacja, tym większe omamienie; im kto inteligentniejszy, tym bardziej szalony. Najlepszym dowodem jest fakt, że wraz z zajmowaną pozycją w hierarchii społecznej wzrasta natężenie histerii wojennej. Najbardziej racjonalny stosunek do wojny mają zniewoleni mieszkańcy spornych obszarów. Dla nich wojna to po prostu ciągły kataklizm, który dosięga ich raz z jednej, raz z drugiej strony, niczym potężne fale. Jest im zupełnie obojętne, która strona zwycięża. Wiedzą, że każda zmiana polega jedynie na tym, iż będą wykonywać tę samą pracę dla nowych panów, a ci potraktują ich tak samo podle jak poprzedni. Znajdujący się w stosunkowo lepszym położeniu robotnicy, zwani "prolami", tylko sporadycznie zdają sobie sprawę z wojny. Kiedy zachodzi potrzeba, można ich pobudzić do szału strachu i nienawiści, jednakże pozostawieni sami sobie zapominają o wojnie na długi czas. Dopiero w szeregach Partii, zwłaszcza Wewnętrznej Partii, napotykamy autentyczny entuzjazm wojenny. W podbój świata najgoręcej wierzą ci, którzy zdają sobie sprawę, że jest niemożliwy. To osobliwe łączenie przeciwności - wiedzy z ignorancją, cynizmu z fanatyzmem - należy do najbardziej charakterystycznych cech społeczeństwa Oceanii. Oficjalna ideologia aż roi się od sprzeczności, nawet takich, które nie mają żadnego praktycznego uzasadnienia. Partia na przykład odrzuca i szkaluje wszystkie pierwotne idee ruchu socjalistycznego, lecz robi to właśnie pod maską socjalizmu. Głosi pogardę dla robotników będącą nie do pomyślenia nawet w ubiegłych stuleciach, a zarazem świadomie ubiera swoich członków w mundury wzorowane na dawnej odzieży roboczej pracowników fizycznych. Systematycznie podkopuje solidarność rodzinną, lecz swojego przywódcę obdarza mianem odwołującym się bezpośrednio do rodzinnych sentymentów. Również nazwy czterech rządzących nami ministerstw odzwierciedlają bezczelność, z jaką celowo przeinacza się fakty. Prawdziwą dziedziną Ministerstwa Pokoju jest wojna; Ministerstwa Prawdy - kłamstwa; Ministerstwa Miłości - tortury; Ministerstwa Obfitości - głód. Te sprzeczności nie są przypadkowe ani nie wynikają ze zwykłej hipokryzji; są celowymi przejawami dwójmyślenia. Tylko bowiem przez godzenie sprzeczności można nieustannie dzierżyć władzę. To jedyny sposób zatrzymania odwiecznego cyklu. Jeśli ma się powieść trwałe zapobieżenie równości, jeśli warstwa górna - jakeśmy ją na wstępie nazwali - ma nieprzerwanie utrzymywać się na szczycie, wówczas powszechnym stanem umysłów musi być kontrolowane szaleństwo.
  175. Pozostaje wszakże jedno pytanie, na które dotychczas nie próbowaliśmy odpowiedzieć. Dlaczego należy zapobiec równości? Załóżmy, że wszystkie mechanizmy tego ogromnego i z taką pieczołowitością opracowanego przedsięwzięcia zostały prawidłowo przedstawione; jakiż jednak przyświeca mu cel? Po co wkłada się tyle wysiłku w zatrzymanie biegu historii?
  176. W tym miejscu dochodzimy do tajemnicy stanowiącej istotę całego zagadnienia. Jak wykazano powyżej, trwałość Partii, a zwłaszcza Wewnętrznej Partii, opiera się na dwójmyśleniu. Lecz u samych podstaw jej sukcesu leży pierwotny motyw sięgnięcia po władzę, nigdy nie kwestionowany instynkt, z którego z czasem wzięło swój początek dwójmyślenie, Policja Myśli, ciągła wojna oraz inne elementy niezbędne do sprawnego funkcjonowania systemu. Motyw ten polega w rzeczywistości na...
  177.  
  178. Winston zdał sobie sprawę z panującej ciszy. Uświadomił ją sobie tak, jakby to był nowy dźwięk. Pomyślał, że Julia od dłuższego czasu zachowuje się wyjątkowo spokojnie. Leżała na boku, odkryta od pasa w górę, z policzkiem opartym o dłoń. Ciemny lok przysłaniał jej oczy, a pierś falowała wolno i miarowo.
  179. - Julio?
  180. Nie było odpowiedzi.
  181. - Julio, śpisz?
  182. Milczenie. Spała. Zamknął książkę, położył ją ostrożnie na podłodze, po czym sam również wyciągnął się wygodnie na łóżku i przykrył siebie i Julię kapą.
  183. Pomyślał, że wciąż jeszcze nie poznał największej tajemnicy. Rozumiał j a k; nie rozumiał dlaczego. Zarówno rozdział pierwszy, jak i trzeci nie powiedziały mu właściwie nic nowego; pozwoliły tylko usystematyzować posiadane informacje. Mimo to lektura utwierdziła go przynajmniej w jednym: nie jest szalony. Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny. Przez okno wpadł jasny promień zachodzącego słońca i rozświetlił poduszkę. Winston zamknął oczy. Słoneczny blask, który skąpał jego twarz, i gładkie, dziewczęce ciało leżące tuż obok natchnęły go senną pewnością siebie. On i Julia byli bezpieczni i wszystko układało się pomyślnie. Szepcząc do siebie "normalność nie jest kwestią statystyki", zasnął przekonany, że w stwierdzeniu tym kryje się głęboka mądrość.
  184. Obudził się z uczuciem, że spał bardzo długo, ale kiedy spojrzał na staromodny zegar, okazało się, iż jest dopiero dwudziesta trzydzieści. Drzemał jeszcze przez chwilę, dopóki z podwórza nie dobiegł go znajomy donośny śpiew:
  185.  
  186. To był tylko chwilowy urok
  187. I minął jak kwietniowy dzień,
  188. Lecz cóż za marzenia rozbudził!
  189. Z serca mego najlżejszy zdjął cień!
  190.  
  191. Kiczowaty szlagier nie tracił popularności. Słyszało się go na każdym kroku. Przetrwał nawet "Pieśń Nienawiści". Śpiew zbudził Julię, która przeciągnęła się z lubością i wstała z łóżka.
  192. - Głodna jestem. Zaparzę kawy. Cholera! Prymus zgasł i woda jest zupełnie zimna. - Podniosła go i potrząsnęła. - Pusty, nafta się skończyła.
  193. - Możemy pożyczyć od pana Charringtona. - Dziwne, ale kiedy sprawdzałam, zdawało mi się, że jest pełen. Muszę się ubrać, bo jakoś zrobiło się chłodno.
  194. Winston również wstał i włożył ubranie. Niestrudzony głos wciąż zawodził:
  195.  
  196. Mówią, że czas leczy rany,
  197. Wszystko w niepamięć odpływa;
  198. Lecz moje serce wciąż szlocha żałośnie,
  199. Gdy wspomnienie sprzed lat w nim odżywa!
  200.  
  201. Zapinając pasek kombinezonu, Winston podszedł do okna. Słońce skryło się za domami; nie oświetlało już podwórza. Bruk był mokry, jakby świeżo umyty, i niebo też wyglądało jak świeżo wyszorowane, tak jasny i czysty wydawał się jego błękit widoczny między kominami. W dole prolka krążyła wytrwale pomiędzy balią a sznurem, na przemian to zatykając sobie usta spinaczami i milknąc, to wyjmując spinacze i śpiewając, zajęta rozwieszaniem nieprzebranego zapasu pieluszek. Winston nie wiedział, czy praniem zarabia na życie, czy też haruje tak dla dwadzieściorga lub trzydzieściorga wnucząt. Julia podeszła do niego i wspólnie, z dziwnym zafascynowaniem, obserwowali tęgą sylwetkę prolki. Kiedy stanęła w swojej charakterystycznej pozie, z grubymi ramionami wyciągniętymi do sznura w górze, a potężnym jak u klaczy zadem mocno wypiętym, Winston po raz pierwszy uświadomił sobie jej piękno. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy, iż ciało pięćdziesięcioletniej kobiety, stwardniałe i zgrubiałe od ustawicznej pracy, grudowate jak przejrzała rzepa, może być urodziwe. Ale dlaczego nie, pomyślał. Masywne, bezkształtne ciało podobne do bloku granitu, ze swoją szorstką, czerwonawą skórą, tak się ma do ciała młodej dziewczyny jak owoc dzikiej róży do jej kwiatu. Dlaczegóż owoc miałby być gorszy?
  202. - Ależ ona piękna - szepnął.
  203. - Przecież jest gruba jak beka! - zawołała Julia.
  204. - Przy jej typie urody to nie przeszkadza - odparł.
  205. Jedną ręką obejmował gibką talię dziewczyny. Jej biodro i udo przylegały do jego boku. Z ich ciał nigdy nie narodzi się dziecko. Na ten krok się nie odważą. Jedynie przekazując innym swoje myśli będą mogli zapewnić ciągłość oporu wobec Partii. Kobieta w dole nie miała bystrego umysłu, a tylko silne dłonie, gorące serce i płodne łono. Ciekaw był, ile dzieci wydała na świat. Pewnie z piętnaścioro. Na krótko, nie dłużej niż rok, zakwitła jak dzika róża, po czym nabrzmiała niczym zapłodniony owoc, stała się masywna, czerwona, pospolita, a na jej życie złożyło się pranie, szorowanie, cerowanie, gotowanie, sprzątanie, polerowanie, szycie, i znów szorowanie, pranie, najpierw dla dzieci, potem dla wnuków, bez wytchnienia przez trzydzieści lat. A mimo to wciąż śpiewała. Niemal mistyczny szacunek, jaki dla niej odczuwał, wiązał się jakoś z jasnością bezchmurnego nieba, ciągnącego się w nieskończoność za kominami. To niezwykłe, że niebo jest wszędzie takie samo; w Eurazji, we Wschódazji, tutaj. I ludzie żyjący pod nim też niczym nie różnią się między sobą - wszędzie, na całym świecie, żyją setki tysięcy milionów takich samych ludzi, nieświadomych nawzajem swojego losu, rozdzielonych murami kłamstwa i nienawiści, a jednak tak bardzo podobnych; ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się myśleć, lecz w których sercach, lędźwiach i myślach gromadzi się siła zdolna w przyszłości wstrząsnąć światem. Jeśli w ogóle istnieje nadzieja, spoczywa w prolach! Chociaż nie przeczytał jeszcze całej Księgi, wiedział, iż tak musi brzmieć końcowe przesłanie Goldsteina. Przyszłość należy do proli. Ale czy mógł oczekiwać, że gdy nadejdzie ich pora, stworzą świat bardziej bliski jemu, Winstonowi Smithowi, niż świat stworzony przez Partię? Tak, albowiem nie będzie to świat oparty na szaleństwie. Tam gdzie istnieje równość, może istnieć i zdrowy rozsądek. Prędzej czy później to się stanie: siła przerodzi się w świadomość. Prole są nieśmiertelni - patrząc na dzielną kobietę na podwórzu nie sposób było w to wątpić. Kiedyś, choćby za tysiąc lat, wreszcie się zbudzą. Dopóki to nie nastąpi, nadal będą żyć wbrew wszelkim przeciwnościom, niczym ptaki, przekazując z pokolenia na pokolenie witalność, której Partia ani nie ma, ani nie umie stłumić.
  206. - Czy pamiętasz drozda, który śpiewał dla nas pierwszego dnia, tam na skraju lasu? - spytał.
  207. - Nie śpiewał dla nas - odparła Julia. - Śpiewał dla własnej przyjemności. Nie, to też nie. Po prostu śpiewał.
  208. Ptaki śpiewają, śpiewają prole - Partia nie śpiewa. Na całym świecie, w Londynie, i w Nowym Jorku, w Afryce i w Brazylii, a także w tajemniczych zakazanych krainach poza granicami Oceanii, na ulicach Paryża i Berlina, w wioskach na bezkresnych rosyjskich równinach, na chińskich i japońskich bazarach - wszędzie można napotkać tę samą masywną, niepokonaną postać, zeszpeconą przez pracę i liczne ciąże, przez całe życie harującą bez wytchnienia, ale mimo to rozśpiewaną. Pewnego dnia z jej potężnych lędźwi zrodzi się świadome pokolenie. My jesteśmy martwi; przyszłość należy do nich. Ale możemy w niej uczestniczyć, jeśli tak jak oni przekazują witalność swoich ciał, my zapewniamy przetrwanie naszym myślom, szerząc tajemną doktrynę, że dwa i dwa to cztery.
  209. - Jesteśmy martwi - rzekł.
  210. - Jesteśmy martwi - powtórzyła posłusznie Julia.
  211. - Jesteście martwi - oświadczył żelazny głos za nimi.
  212. Odskoczyli od siebie. Winston poczuł nagły chłód w kiszkach. Ujrzał białka wystraszonych oczu Julii. Jej twarz stała się mlecznożółta. Róż na policzkach kontrastował silnie z barwą jej skóry, zupełnie jakby przykleiła sobie dwa czerwone krążki.
  213. - Jesteście martwi - odezwał się ponownie żelazny głos.
  214. - Dochodzi zza ryciny - szepnęła Julia.
  215. - Dochodzi zza ryciny - powtórzył głos. - Zostańcie na swoich miejscach. Nie ruszać się bez rozkazu.
  216. Wreszcie, wreszcie się stało! Nie mogli uczynić nic, więc tylko patrzyli sobie w oczy. Uciekać, wybiec na ulicę, zanim będzie za późno - podobne myśli nawet nie przychodziły im do głowy. Nieposłuszeństwo wobec żelaznego głosu dobiegającego ze ściany było nie do pomyślenia. Usłyszeli cichy trzask, jakby coś odczepiano, a następnie brzęk tłuczonego szkła. Rycina spadła na podłogę, ukazując ukryty za nią teleekran.
  217. - Teraz nas widzą - powiedziała Julia.
  218. - Teraz was widzimy - rzekł głos. - Stańcie na środku pokoju, plecami do siebie. Ręce spleść na karku! Nie dotykać się!
  219. Chociaż się nie dotykali, Winstonowi zdawało się, że czuje, jak Julia dygocze. A może to dygotał on sam. Udało mu się powstrzymać dzwonienie zębów, ale nie potrafił zapanować nad drżeniem kolan. Na dole, w środku i na zewnątrz budynku, rozbrzmiewał tupot wielu nóg. Podwórze musiało roić się od ludzi. Coś wleczono po bruku. Śpiew prolki raptownie ucichł. Rozległ się głośny, wibrujący brzęk, jakby przewrócono na bruk blaszaną balię, a po chwili gniewne krzyki i głośny pisk bólu.
  220. - Dom jest otoczony - stwierdził Winston.
  221. - Dom jest otoczony - powtórzył głos. Julia szczękała zębami.
  222. - Chyba widzimy się po raz ostatni - powiedziała.
  223. - Widzicie się po raz ostatni - potwierdził głos. Po czym inny głos, cienki, kulturalny, który wydał się Winstonowi znajomy, dodał:
  224. - A skoro o tym mowa, coś wam chcę przypomnieć: "Oto ciastko, możesz zjeść połowę, a oto topór, który zetnie ci głowę!"
  225. Coś spadło z hukiem na łóżko za plecami Winstona. To wetknięta przez okno drabina wyważyła część ramy. Ktoś już wskakiwał do środka. Równocześnie schody zadudniły od ciężkich kroków. W następnej chwili pokój zapełnił się uzbrojonymi w pałki drabami w czarnych mundurach i podkutych żelazem buciorach.
  226. Winston przestał dygotać. Starał się nawet nie patrzeć na boki. Liczyło się jedno: nie ruszać się, nie ruszać, nie dać im żadnego pretekstu do bicia! Olbrzym o gładkiej twarzy zawodowego zapaśnika, na której usta były tylko cienką szramą, zatrzymał się naprzeciw Winstona, z namysłem kołysząc w dwóch palcach pałkę. Oczy mężczyzn na moment się zetknęły. Świadomość własnej bezbronności, gdy tak stał z rękami splecionymi na karku, wystawiony na razy, była dla Winstona nie do zniesienia. Olbrzym wysunął koniuszek białego języka, oblizał nie istniejące wargi, po czym odszedł. Rozległ się kolejny huk. To ktoś podniósł ze stolika szklany przycisk i roztrzaskał o płytę kominka.
  227. Niewielki, pofałdowany koral, podobny do cukrowej różyczki zdobiącej tort, potoczył się po dywanie. Jakiż jest maleńki, pomyślał Winston, jakiż maleńki był zawsze! Tuż
  228. za plecami usłyszał jęk, po czym głuchy łoskot, i coś tak silnie uderzyło go w kostkę, że omal nie stracił równowagi. To jeden z funkcjonariuszy wyrżnął Julię pięścią w splot słoneczny; dziewczyna zgięła się jak scyzoryk i padła na ziemię. Miotała się po podłodze usiłując złapać oddech. Winston bał się odwrócić głowę choćby o milimetr, lecz chwilami kątem oka dostrzegał siną twarz Julii i jej szeroko otwarte usta. Mimo panicznego strachu niemal fizycznie odczuwał jej straszliwy ból i jeszcze straszliwsze, rozpaczliwe wysiłki odzyskania tchu. Wiedział, co przeżywa; okropny, rozdzierający ból, który jednak schodzi na drugi plan, bo stokroć ważniejsze jest, by wciągnąć powietrze w płuca. Potem dwóch funkcjonariuszy chwyciło Julię za ręce i nogi i wyniosło jak worek. Winstonowi mignęła jej odchylona do tyłu twarz, żółta, wykrzywiona, z zaciśniętymi oczami i wciąż ze śladami różu na policzkach; więcej Julii nie widział.
  229. Stał w całkowitym bezruchu. Jak dotąd nikt go nie uderzył. Różne myśli, wcale nie najistotniejsze, przepływały mu przez głowę. Co zrobili z panem Charringtonem? Co się stało z prolką z podwórza? Zdał sobie sprawę, że czuje gwałtowną potrzebę oddania moczu i zdziwił się nieco, ponieważ zaledwie dwie, trzy godziny temu korzystał z toalety. Zauważył, że zegar na kominku wskazuje dziewiątą, czyli dwudziestą pierwszą. Ale na dworze wciąż było jasno. Może on i Julia pomylili się co do godziny - może przespali całą noc i tylko im się wydawało, że jest dwudziesta trzydzieści, gdy w rzeczywistości była ósma trzydzieści rano? Lecz nie zastanawiał się nad tym długo. Nie miało to teraz znaczenia.
  230. Na korytarzu rozległy się inne, trochę lżejsze kroki. Do pokoju wszedł pan Charrington. Funkcjonariusze w czarnych mundurach od razu przycichli. W wyglądzie pana Charringtona coś jakby się zmieniło. Dostrzegł na podłodze roztrzaskany przycisk.
  231. - Sprzątnąć to - rozkazał ostro.
  232. Jeden z drabów natychmiast schylił się, żeby pozbierać kawałki szkła. Głos pana Charringtona stracił akcent typowy dla proli; Winston nagle zdał sobie sprawę, że to właśnie on przemówił do niego i Julii z teleekranu. Pan Charrington jak zwykle miał na sobie aksamitną marynarkę, lecz jego siwe włosy były teraz całkiem czarne. I nie nosił okularów. Rzucił Winstonowi krótkie, badawcze spojrzenie, jakby sprawdzał jego tożsamość, i nie poświęcał mu już więcej uwagi. W ciemnowłosym mężczyźnie wciąż dawało się rozpoznać pana Charringtona, lecz w sumie wyglądał na zupełnie innego człowieka. Przygarbione plecy wyprostowały się, przez co sprawiał wrażenie znacznie wyższego. Twarz zmieniła się tylko minimalnie, ale i tak różnica była piorunująca: wystarczyło, że czarne brwi stały się mniej krzaczaste i znikły zmarszczki, a kształt twarzy wydawał się inny, nos zaś znacznie krótszy. Winston miał przed sobą czujne, zimne oblicze trzydziestopięcioletniego mężczyzny. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu patrzy na kogoś, co do kogo nie ma wątpliwości, iż jest agentem Policji Myśli.
  233.  
  234. CZĘŚĆ TRZECIA
  235.  
  236.  
  237. 1
  238.  
  239.  
  240. Nie wiedział, gdzie jest. Prawdopodobnie przebywał w Ministerstwie Miłości, ale nie miał jak się upewnić.
  241. Znajdował się w wysokiej, pozbawionej okien celi o ścianach wyłożonych lśniącymi białymi kaflami. Ukryte lampy zalewały pomieszczenie zimnym światłem. Skądś dobiegał cichy, miarowy szum, zapewne urządzeń wentylacyjnych. Wzdłuż ścian, z przerwą na drzwi oraz na usytuowany naprzeciwko nich klozet bez deski, biegła ława lub raczej półka, tak wąska, że ledwo dawało się na niej usiąść.
  242. W brzuchu czuł tępe kłucie. Ból towarzyszył mu od momentu, kiedy wepchnęli go do furgonetki i odjechali spod sklepu. Równocześnie doskwierał mu głód, od którego aż skręcały mu się kiszki. Minęła doba, może półtorej, odkąd jadł po raz ostatni. Wciąż nie wiedział i podejrzewał, że już nigdy się nie dowie, czy aresztowano go rano, czy wieczorem. Od chwili aresztowania nie miał nic w ustach.
  243. Siedział na wąskiej ławie z dłońmi złożonymi na kolanie, starając się zachować bezruch. Szybko nauczył się nie wykonywać żadnych ruchów. Każdy niespodziewany gest prowokował jeden z teleekranów do wrzasku. Ale głód nie dawał Winstonowi spokoju. Oddałby wszystko za kromkę chleba. Przyszło mu do głowy, że w kieszeni kombinezonu może znaleźć nieco okruchów. A nawet - pomyślał tak, gdyż od czasu do czasu coś łaskotało go w udo - spory kawałek skórki. W końcu głód pokonał strach; więzień wsunął dłoń do kieszeni.
  244. - Smith! - wrzasnął teleekran. - 6079 Smith W.! W celi nie wolno wkładać rąk do kieszeni.
  245. Znieruchomiał i ponownie oparł dłonie na kolanie. Zanim tu trafił, najpierw zawieziono go w inne miejsce, do zwykłego więzienia lub raczej aresztu. Nie wiedział, jak długo go tam trzymano, ale przynajmniej kilka godzin; ponieważ nie było ani zegara, ani okien, przez które wpadałoby światło, nie umiał ocenić upływu czasu. Panował tam hałas i potworny smród. Umieszczono go w celi podobnej do tej, w której znajdował się obecnie, tylko obrzydliwie brudnej i zatłoczonej - przebywało w niej równocześnie od dziesięciu do piętnastu osób. Byli to w większości przestępcy kryminalni, choć zauważył również kilku więźniów politycznych. Winston siedział w milczeniu oparty o ścianę, wtłoczony między cuchnące, rozpychające się ciała, zbyt zaprzątnięty swoim lękiem i kłuciem w żołądku, by zwracać uwagę na otoczenie, lecz i tak uderzyła go różnica w zachowaniu członków Partii i pozostałych więźniów. Wszyscy partyjni milczeli wystraszeni, podczas gdy pospolici przestępcy zachowywali się tak, jakby nie bali się nikogo i niczego. Wymyślali strażnikom, szamotali się z furią, gdy odbierano im posiadane przedmioty, wypisywali na podłodze różne świństwa, spożywali przeszmuglowane jedzenie, które wydobywali z różnych zakamarków odzienia, a nawet zakrzykiwali teleekran, kiedy płynący z niego głos usiłował zaprowadzić porządek. Niektórzy byli w jak najlepszej komitywie ze strażnikami, zwracali się do nich po imieniu i próbowali wyłudzić od nich papierosy przez judasza. Strażnicy również traktowali kryminalistów bardziej wyrozumiale, nawet wówczas, gdy musieli siłą zmuszać ich do posłuchu. Głównym tematem rozmów były obozy pracy, dokąd większość aresztantów spodziewała się trafić. Winston dowiedział się, że w obozach "nie jest źle", o ile człowiek ma chody i umie sobie radzić. Cwaniacy prosperowali: liczyły się łapówki oraz znajomości, kwitł homoseksualizm i prostytucja; krążył nawet alkohol nielegalnie pędzony z kartofli. Porządkowych mianowano spośród przestępców kryminalnych; na ogół byli to gangsterzy i mordercy, tworzący obozową arystokrację. Politycznym przypadały najbrudniejsze prace.
  246. Przez areszt ustawicznie przewijali się najróżniejsi klienci: handlarze narkotyków, złodzieje, bandyci, spekulanci, pijacy, prostytutki. Niektórzy pijacy tak bardzo się awanturowali, że reszta więźniów musiała ich uspokajać wspólnymi siłami. Czterech strażników wniosło, trzymając ją pod ręce i za nogi, wielką, steraną życiem babę około sześćdziesiątki, o ogromnych, zwalistych piersiach i grubych splotach siwych włosów, które rozsypały się podczas szarpaniny. Ściągnęli jej buciory, bo próbowała ich kopać i cisnęli ją prosto na Winstona, o mało nie gruchocząc mu kości. Wyprostowała się, wrzasnęła za nimi "P... skurwysyny!", po czym - czując, że siedzi na czymś nierównym - zsunęła się z kolan Winstona na ławkę.
  247. - Przepraszam cię, kochaniutki, nie siadłabym na tobie, gdyby mnie nie rzuciły te łajdaki. Chamy, nie wiedzą, jak
  248. należy traktować kobietę! - Poklepała się po brzuchu i beknęła. - Przepraszam, coś niezbyt dobrze się czuję. Pochyliła się i długo wymiotowała na posadzkę.
  249. - No, nieco mi ulżyło - oświadczyła, opierając się o ścianę i przymykając oczy. - Jak ci coś zaszkodzi, nie warto trzymać tego w sobie. Najlepiej czym prędzej opróżnić żołądek.
  250. Po krótkim odpoczynku otworzyła oczy i znów spojrzała na Winstona; chyba musiał przypaść jej do gustu, bo objęła go potężnym ramieniem i przyciągnęła do siebie, zionąc mu prosto w twarz wonią piwa i rzygowin.
  251. - Jak się nazywasz, kochaniutki? - spytała.
  252. - Smith - odparł Winston.
  253. - Smith? - ucieszyła się. - A to mi numer! Ja też mam Smith na nazwisko. Mogłabym być twoją matką.
  254. Rzeczywiście mogłaby, pomyślał Winston. Typem budowy przypominała jego matkę, wiek również się zgadzał, a przecież po dwudziestu latach w obozie pracy wygląd człowieka ma prawo się zmienić.
  255. Nikt więcej się do niego nie odezwał. Był zdziwiony, że kryminaliści tak kompletnie ignorują członków Partii. Z pogardliwą obojętnością nazywali ich "politami". Partyjni bali się otworzyć usta do kogokolwiek, a zwłaszcza do innych partyjnych. Tylko raz, gdy dwie kobiety, obie należące do Partii, przysunęły się do siebie w ogólnym ścisku, pośród panującego gwaru dobiegł go pośpieszny szept jednej z nich; powiedziała coś, czego nie zrozumiał, o "pokoju sto jeden".
  256. Do nowej celi przywieźli go dwie lub trzy godziny temu. Kłucie w trzewiach nie ustępowało; chwilami ból dokuczał bardziej, chwilami mniej, a to z kolei wpływało na tok jego myśli. Kiedy ból się wzmagał, Winston myślał
  257. jedynie o swoim żołądku i głodzie; gdy tylko robiło mu się trochę lepiej, natychmiast ogarniał go strach. Chwilami tak dokładnie wyobrażał sobie, co go czeka, że serce waliło mu jak młotem, a w płucach brakowało tchu. Czuł na łokciach razy spadających pałek, a na łydkach kopniaki podkutych butów; widział siebie, jak tarza się po ziemi i wyje błagając o litość przez pieńki powybijanych zębów. Prawie nie myślał o Julii. Próbował, lecz jego myśli zaraz biegły innym torem. Wiedział, że ją kocha i że jej nie zdradzi; ale poczucie to było tak bezemocjonalne, jak znajomość matematycznych reguł. Nie czuł miłości i wcale nie zastanawiał się nad losem dziewczyny. Częściej myślał o O'Brienie, i to z pewną nikłą nadzieją. O'Brien musiał mieć już informacje o aresztowaniu. Mówił, że Braterstwo nigdy nie stara się ratować swoich członków, ale wspominał też o żyletce; jeśli im się uda, dostarczą mu żyletkę. Będzie miał pewnie z pięć sekund, zanim strażnik wpadnie do celi. Wyobraził sobie palący chłód ostrza, które werżnie mu się w ciało; nawet palce zaciśnięte na żyletce będzie miał rozorane aż do kości. Wszystko sprowadzało się do jego obolałego ciała - a ono kurczyło się, dygocząc, na myśl o najmniejszym bólu. Wątpił, czy starczy mu odwagi, by użyć żyletki, nawet jeśli ją dostanie. Bardziej naturalne wydawało mu się egzystować z chwili na chwilę, cieszyć się z każdych dziesięciu minut życia, nawet ze świadomością, że nie uniknie tortur.
  258. Dla zabicia czasu usiłował liczyć lśniące kafle pokrywające ściany. Proste, łatwe zajęcie, a jednak ciągle gubił się w rachubie. Dość często próbował zgadnąć, gdzie się znajduje i która jest godzina. Raz był przekonany, że na zewnątrz świeci słońce, a za moment, że panuje nieprzenikniona noc. Niemal instynktownie wiedział, że tu światło nie gaśnie nigdy. Przebywał w miejscu, gdzie nie ma mroku; teraz pojął, dlaczego O'Brien jakby od razu zrozumiał jego aluzję. Gmach Ministerstwa Miłości pozbawiony był okien. Cela mogła mieścić się w samym środku budynku lub przy jednej ze ścian zewnętrznych; mogła znajdować się dziesięć pięter pod powierzchnią lub trzydzieści nad ziemią. W myślach przenosił ją z miejsca na miejsce i usiłował wybadać z reakcji swojego ciała, czy tkwi wysoko pod niebem, czy głęboko w dole.
  259. Na korytarzu rozległ się miarowy stukot butów. Stalowe drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem. Młody oficer o zgrabnej sylwetce opiętej czarnym mundurem, niemal całym z lśniącej, wypolerowanej skóry, i o bladej, surowej twarzy podobnej do woskowej maski wmaszerował sprężystym krokiem do środka i dał znak strażnikom, żeby wprowadzili eskortowanego więźnia. Do celi, powłócząc nogami, wszedł poeta Ampleforth. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.
  260. Ampleforth obrócił się niepewnie w lewo, potem w prawo, jakby szukał drugich drzwi, przez które mógłby wydostać się na zewnątrz, po czym zaczął chodzić tam i z powrotem. Jeszcze nie dostrzegł Winstona. Jego niespokojny wzrok przesuwał się po ścianie mniej więcej metr nad głową siedzącego. Ampleforth był bez butów; duże brudne palce u nóg wyłaziły przez dziury w skarpetkach. Najwyraźniej nie golił się od kilku dni. Twarz aż po kości policzkowe pokrywał szczeciniasty zarost, nadając jej bandycki wygląd, dziwnie nie pasujący do dużego, ale słabego ciała i nerwowych ruchów.
  261. Winston otrząsnął się nieco z letargu. Choćby miał narazić się na wrzaski teleekranu, musiał odezwać się do Amplefortha. Istniał cień prawdopodobieństwa, że to właśnie poeta przekaże mu żyletkę.
  262. - Ampleforth - rzekł.
  263. Teleekran milczał. Ampleforth zatrzymał się, lekko zaskoczony. Powoli przeniósł wzrok na Winstona.
  264. - A, Smith! - zawołał. - Ty również!
  265. - Za co cię zamknęli?
  266. - Prawdę mówiąc... - Usiadł ciężko na ławie naprzeciw Winstona. - Jest tylko jedna zbrodnia, nie?
  267. - I ty ją popełniłeś?
  268. - Na to wygląda.
  269. Przyłożył dłoń do czoła i trzymał ją tak przez chwilę, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.
  270. - Nie ma jak temu zapobiec. Zdołałem odgrzebać w pamięci jeden jedyny moment, kiedy mogłem ją popełnić. Tak, postąpiłem bardzo nierozważnie. Przygotowywaliśmy ostateczne wydanie poezji Kiplinga. Pozwoliłem, żeby na końcu jednego wersu pozostało słowo "Bóg". Nie miałem wyjścia! - zawołał niemal z oburzeniem, unosząc głowę, by spojrzeć na Winstona. - Nie dało rady tego zmienić. Konieczny był rzeczownik, pełny rym męski do słowa "głóg". Znalazłem czterdzieści, lecz żaden nie pasował. Przez wiele dni łamałem sobie głowę, aż w końcu dałem za wygraną. Więcej takich stów po prostu nie ma!
  271. Wyraz jego twarzy uległ transformacji. Znikło rozdrażnienie; przez chwilę Ampleforth miał prawie zadowoloną minę. Mimo brudu i zarostu jego oblicze promieniowało intelektualnym ciepłem, radością pedanta z odkrycia jakiegoś bezużytecznego faktu.
  272. - Czy myślałeś kiedykolwiek o tym, jak bogactwo lub ubóstwo rymów wpływa na treść poezji?
  273. Nie, tego problemu Winston akurat nigdy nie rozważał.
  274. W obecnych okolicznościach tym bardziej nie wydało mu się to ani specjalnie ważne, ani interesujące.
  275. - Wiesz może, która jest godzina? - spytał. Ampleforth znów zrobił zaskoczoną minę.
  276. - W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Aresztowali mnie dwa dni temu. Może trzy. - Ponownie obiegł spojrzeniem ściany, jakby oczekiwał, że zobaczy okno. - Tu noce i dnie nie różnią się od siebie. Nie wiem, jak mierzyć upływ czasu.
  277. Przez kilka minut prowadzili urywaną rozmowę, po czym nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, teleekran wrzasnął na nich, żeby się uciszyli. Winston siedział spokojnie ze skrzyżowanymi rękami. Ampleforth, zbyt masywny, by zmieścić się wygodnie na wąskiej ławce, wiercił się splatając szczupłe dłonie to na jednym, to na drugim kolanie. Teleekran warknął na niego, żeby przestał się kręcić. Czas płynął. Dwadzieścia minut, godzina - trudno zgadnąć. Na korytarzu znów zadudniły kroki. Winston poczuł skurcz kiszek. Wkrótce, już bardzo niedługo, może za pięć minut, a może nawet teraz, tupot za drzwiami będzie oznaczał, że nadeszła jego kolej.
  278. Drzwi otworzyły się. Do celi wszedł oficer o lodowatej twarzy. Szybkim ruchem dłoni wskazał Amplefortha.
  279. - Pokój sto jeden - powiedział.
  280. Ampleforth wymaszerował niezdarnie między dwoma strażnikami; na jego twarzy malował się cień niepokoju, lecz przede wszystkim dezorientacja.
  281. Winstonowi zdawało się, że mijają godziny. Ból żołądka narastał. Myśli krążyły uporczywie po tych samych torach, niczym bile raz po raz wpadające w te same otwory. Powtarzało się tylko sześć tematów. Ból żołądka - kromka chleba - krew i krzyki - O'Brien - Julia - żyletka. Znów poczuł skurcz kiszek; kroki zbliżały się ponownie. Kiedy odemknięto drzwi celi, poruszone nimi powietrze wypełniła ostra woń zimnego potu. Do celi wszedł Parsons. Miał na sobie szorty barwy khaki i sportową koszulę.
  282. Winston był tak zaskoczony, że zapomniał o własnej niedoli.
  283. - Ty tutaj? - zawołał.
  284. W spojrzeniu, które Parsons mu posłał, nie malowało się ani zaciekawienie, ani zdumienie, jedynie boleść. Zaczął przechadzać się nerwowo po celi, najwyraźniej niezdolny usiedzieć w miejscu. Kiedy przy każdym kroku prostował grube kolana, widać było, że nogi mu dygoczą. Oczy miał wielkie, rozszerzone, jakby cały czas wypatrywał czegoś w oddali.
  285. - Za co się wsadzili? - spytał Winston.
  286. - Za myślozbrodnię! - wykrzyknął Parsons, o mało nie wybuchając płaczem.
  287. Ton jego głosu sugerował z jednej strony pełne przyznanie się do winy, a z drugiej zdumienie i trwogę, że coś takiego mogło się przytrafić właśnie jemu. Zatrzymał się przed Winstonem i zaczął wypytywać go błagalnie:
  288. - Nie zastrzelą mnie, prawda, stary? Nie zabiją kogoś, kto niczego nie zrobił, tylko coś pomyślał wbrew sobie, prawda? Wiem, że potraktują mnie sprawiedliwie. Mam do nich pełne zaufanie! Będą wiedzieli, że mam nieskazitelną opinię, prawda? Nawet ty możesz to poświadczyć! Starałem się, jak umiałem, prawda? Może nie jestem najbystrzejszy, ale za to nigdy nie żałowałem sił. Wypruwałem sobie żyły dla Partii! Nie skażą mnie na więcej niż pięć lat, co? Góra dziesięć, prawda? Ktoś taki jak ja przyda się w obozie pracy, prawda? Nie zastrzelą mnie przecież za ten jeden wyskok, co?
  289. - Jesteś winny?
  290. - Oczywiście! - zawołał Parsons, zerkając wiernopoddańczo w stronę teleekranu. - Chyba nie sądzisz, że Partia mogłaby aresztować niewinnego człowieka, co?
  291. Jego żabia twarz jakby się trochę uspokoiła, a nawet przybrała nieco świętoszkowaty wyraz.
  292. - Myślozbrodnia to straszna rzecz, stary - oświadczył moralizatorskim tonem. - Może zdradziecko wkraść się do twojego umysłu bez najmniejszego udziału woli. Wiesz, jak to było ze mną? Owładnęła mną we śnie! Tak, wierz mi. Żyłem sobie spokojnie, pracowałem, przykładałem się najlepiej, jak mogłem, i nawet nie podejrzewałem, że w moim umyśle dzieje się coś niedobrego. Po czym nagle zacząłem mówić przez sen. I wiesz, co powiedziałem?
  293. Zniżył głos, jak ktoś, kto ze względów medycznych musi użyć nieprzyzwoitego słowa.
  294. - "Precz z Wielkim Bratem!" Tak, dokładnie! Ja! Podobno nawet powtórzyłem wiele razy. Zdradzę ci w zaufaniu, stary, cieszę się, że mnie aresztowano, zanim posunąłem się dalej. Wiesz, co zrobię, kiedy postawią mnie przed trybunałem? "Dziękuję wam - oświadczę - że mnie uratowaliście, zanim byłoby za późno".
  295. - Kto cię zadenuncjował?
  296. - Moja córeczka - oznajmił Parsons z ponurą dumą. - Podsłuchiwała przez dziurkę od klucza. Jak usłyszała, co mówię, zaraz nazajutrz pognała na policję. Ma dopiero siedem lat, a patrz, jaka cwana! Wcale nie mam jej za złe tego, co zrobiła. Jestem z niej dumny. Przynajmniej widać, że dobrze ją wychowałem.
  297. Postąpił nerwowo kilka kroków, zerkając z upragnieniem na muszlę klozetową, po czym nagle ściągnął szorty.
  298. - Przepraszam cię, stary. Nic nie poradzę. Nie wytrzymuję tego czekania.
  299. Usadowił swój tłusty zad na muszli. Winston przysłonił twarz dłońmi.
  300. - Smith! - ryknął teleekran.- 6079 Smith W.! Odkryć twarz! W celi nie wolno zasłaniać twarzy!
  301. Winston odjął dłonie od oczu. Parsons załatwiał się długo, głośno i obficie. Ponieważ odpływ był zatkany, cela cuchnęła potem przez wiele godzin.
  302. Parsonsa zabrano. Do celi wprowadzano coraz to nowych więźniów, a po pewnym czasie zabierano ich, nie wiadomo dokąd. Jedna z kobiet miała pójść do pokoju sto jeden; Winston zauważył jak na wieść o tym skurczyła się i zbladła. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że jeśli trafił tu rano, teraz musi być popołudnie; jeśli po południu, północ. W celi znajdowało się sześcioro więźniów. Wszyscy siedzieli bez ruchu. Miejsce naprzeciw Winstona zajmował mężczyzna o tłustym podbródku i wystających zębach, który przypominał jakiegoś wielkiego, nieszkodliwego gryzonia. Jego obfite, czerwone policzki były tak pękate, jakby miał w nich poupychane zapasy jedzenia, a bladoszare oczy przesuwały się płochliwie po twarzach współwięźniów i umykały natychmiast, gdy ktoś kierował na niego wzrok.
  303. Drzwi otworzyły się i do celi wprowadzono kolejnego więźnia; na jego widok ciarki przeszły Winstona po grzbiecie. Wygląd miał dość powszedni, nawet prostacki; mógł być inżynierem czy technikiem. Jednakże chudość jego twarzy przejmowała grozą. Właściwie była to czaszka. Wymizerowanie sprawiało, że usta i oczy wydawały się nieproporcjonalnie wielkie; zwłaszcza oczy, w których żarzyła się jakaś straszliwa, mordercza nienawiść.
  304. Chudzielec usiadł na ławie nie opodal Winstona. Winston nie patrzył na niego, lecz udręczona, wynędzniała twarz tak silnie wryła mu się w pamięć, że widział ją równie wyraźnie, jakby nadal się w nią wpatrywał. Nagle zdał sobie sprawę, co dolega mężczyźnie. Po prostu umierał z głodu. W tym samym momencie uświadomili to sobie także pozostali. Naokoło celi poszedł szmer. Więzień o tłustych policzkach to kierował spojrzenie na głodomora, to odwracał je zmieszany, to znów zerkał w jego stronę; nie umiał się powstrzymać od patrzenia. Przez chwilę wiercił się niespokojnie, w końcu wstał, przeszedł kaczym chodem przez celę, pogrzebał w kieszeni kombinezonu i nieśmiało podał nowemu przybrudzony kawałek chleba.
  305. Z teleekranu rozległ się wściekły, ogłuszający ryk. Grubas aż podskoczył. Głodomór natomiast schował ręce za siebie, jakby demonstrując całemu światu, że nie zamierzał przyjąć daru.
  306. - Bumstead! - ryczał teleekran. - 2713 Bumstead J.! Rzuć chleb na ziemię!
  307. Grubas upuścił kawałek chleba.
  308. - Pozostań na miejscu! - rozkazał dalej głos. - Obróć się twarzą do drzwi! I nie ruszaj się!
  309. Grubas posłusznie wykonał polecenia. Jego wielkie, pękate policzki drżały niepohamowanie. Drzwi otworzyły się z łoskotem. Do środka wmaszerował młody oficer i usunął się na bok; za nim wpadł niski, krępy strażnik o potężnych barach. Zatrzymał się przed grubasem, po czym, na znak oficera, zamachnął się szeroko i z całej siły rąbnął więźnia pięścią w usta. Cios niemal oderwał grubasa od ziemi. Przeleciał przez długość celi i upadł obok muszli klozetowej. Przez chwilę leżał ogłuszony, a z ust i nosa sączyła mu się ciemnoczerwona krew. Półprzytomny, wydawał z siebie ciche jęki, niemal zwierzęce skowytanie, potem przekręcił się na brzuch i zaczął niepewnie unosić się na czworakach. Z ust wypadła mu ociekająca śliną i krwią sztuczna szczęka, złamana na pół.
  310. Pozostali więźniowie siedzieli bez ruchu, z rękami splecionymi na kolanach. Grubas dowlókł się na swoje miejsce. Jedna strona twarzy zaczynała mu sinieć. Spuchnięte usta wyglądały jak wiśniowy wrzód z czarną dziurą pośrodku. Od czasu do czasu wąska strużka krwi ściekała mu na pierś. Szare oczy, w których malowało się poczucie winy, znów wędrowały szybko po twarzach obecnych, jakby grubas usiłował się przekonać, czy współwięźniowie pogardzają nim ze względu na doznane przez niego upokorzenie.
  311. Drzwi ponownie się otworzyły. Oficer wskazał niedbałym gestem głodomora.
  312. - Pokój sto jeden - rzekł.
  313. Obok Winstona rozległ się jęk, po czym coś upadło na ziemię. To głodomór rzucił się na kolana, wyciągając błagalnie ręce.
  314. - Towarzyszu oficerze! - zawołał. - Nie zabierajcie mnie tam! Przecież powiedziałem już wszystko! Co jeszcze chcecie wiedzieć? Gotów jestem przyznać się do każdej zbrodni, naprawdę każdej! Powiedzcie tylko, do czego mam się przyznać, a natychmiast to zrobię! Przygotujcie dowolne zeznania, ja wszystko podpiszę! Przysięgam! Tylko nie bierzcie mnie do pokoju sto jeden!
  315. - Pokój sto jeden - powtórzył oficer.
  316. Twarz głodomora, od początku bardzo blada, przybrała teraz odcień, który Winston zawsze dotąd uważał wyłącznie za przenośnię. Stała się autentycznie zielona.
  317. - Uczyńcie ze mną, co chcecie! Głodzicie mnie od tygodni. Więc zabijcie mnie wreszcie! Zastrzelcie! Powieście! Skażcie na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót! Chcecie, żebym jeszcze kogoś wsypał? Powiedzcie tylko kogo, a natychmiast go obciążę! Nie obchodzi mnie, kto to będzie ani co z nim zrobicie! Mam żonę i troje dzieci. Najstarsze z nich nie ma jeszcze sześciu lat. Możecie przywieźć tu całą trójkę i na moich oczach poderżnąć im gardła. Wolę to, niż iść do pokoju sto jeden!
  318. - Pokój sto jeden - powtórzył oficer.
  319. Głodomór powiódł oszalałym spojrzeniem po współwięźniach, jakby szukał kogoś, z kim mógłby się zamienić na miejsca. Jego wzrok zatrzymał się na zakrwawionej twarzy grubasa. Wskazał go wychudłą dłonią.
  320. - To jego powinniście zabrać, a nie mnie! - zawołał. -Nie słyszeliście, co mówił, kiedy dostał w gębę! Poczekajcie, zaraz wam wszystko powtórzę! To on jest wrogiem Partii, nie ja!
  321. Kiedy strażnicy postąpili krok w stronę głodomora, jego głos przeszedł w cienki pisk.
  322. - Nie słyszeliście! Coś się zacięło w teleekranie! To on jest wrogiem! Bierzcie jego, nie mnie!
  323. Dwóch masywnych strażników pochyliło się, by chwycić głodomora pod pachy, ale rzucił się rozpaczliwie w bok i uczepił żelaznej' nogi ławki, skowycząc jak zwierzę. Usiłowali go oderwać, jednakże trzymał się kurczowo i z nieoczekiwaną siłą. Szamotali się tak z pół minuty. Pozostali więźniowie siedzieli bez słowa, z rękami złożonymi na kolanach, patrząc prosto przed siebie. Skowyt ucichł; głodomór z trudem łapał oddech, lecz nie dawał się oderwać od ławki. Nagle zawył; to jeden ze strażników zmiażdżył mu palce kopniakiem. Teraz z łatwością podnieśli go na nogi.
  324. - Pokój sto jeden - powtórzył oficer.
  325. Strażnicy wyprowadzili głodomora; szedł słaniając się, z głową zwieszoną nisko, tuląc do piersi bolącą rękę; wola walki opuściła go zupełnie.
  326. Czas płynął. Jeśli głodomora wyprowadzono o północy, nastał już świt; jeśli o świcie, minęło południe. Winston był sam; sam od kilku godzin. Od siedzenia na wąskiej ławce tak bardzo bolały go kości, że co pewien czas wstawał i przechadzał się po celi; teleekran ani razu dotąd nie zareagował. Kawałek chleba leżał wciąż tam, gdzie upuścił go grubas. Początkowo Winston musiał specjalnie odwracać wzrok, żeby nie patrzeć w tamtą stronę, ale w końcu głód ustąpił miejsca pragnieniu. W ustach miał suchy, nieprzyjemny smak. Miarowy szum i ciągłe jaskrawe światło sprawiły, że ogarnęła go słabość, a w głowie czuł kompletną pustkę. Kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać bólu, wstawał, po czym siadał niemal natychmiast, gdyż ilekroć się podnosił, zaczynało mu się kręcić w głowie. Kiedy chwilami niewygody ciała przestawały mu tak okropnie doskwierać, powracał przeraźliwy strach. Momentami z gasnącą nadzieją myślał o O'Brienie i żyletce. Wydawało mu się prawdopodobne, że zostanie dostarczona w jedzeniu - jeśli w ogóle będą go tu karmić. Rzadziej myślał o Julii. Możliwe, że cierpi teraz jeszcze gorsze męczarnie niż on. Może właśnie w tym momencie wyje z bólu. "Czy gdybym mógł ją uratować zwiększając swoje męki, uczyniłbym to? - zapytał się w myślach. - Tak, nie wahałbym się". Ale była to wyrozumowana decyzja; uznał, że tak powinien postąpić. Nie podyktowała mu tej odpowiedzi miłość. Tu, gdzie teraz przebywał, nie odczuwało się nic prócz bólu i strachu przed jeszcze większym bólem. A zresztą, czy kiedy się cierpi, można z jakiegokolwiek powodu szczerze pragnąć, aby ból się wzmógł? Tego jeszcze nie wiedział.
  327. Znów rozległy się kroki. Szczęknęły drzwi. Do celi wszedł O'Brien.
  328. Winston poderwał się na równe nogi. Widok O'Briena tak go zaskoczył, że zapomniał o ostrożności. Po raz pierwszy od wielu lat zapomniał nawet o obecności teleekranu.
  329. - Was też mają!
  330. - I to od bardzo dawna - odparł ironicznie i niemal z żalem przybysz.
  331. Odsunął się od drzwi; za nim wkroczył potężnie zbudowany strażnik z długą czarną pałką w ręce.
  332. - Wiedziałeś o tym, Winston - rzekł O'Brien. - Nie oszukuj się. Wiedziałeś; wiedziałeś od samego początku.
  333. Tak, Winston zdał sobie teraz sprawę, że rzeczywiście wiedział od samego początku. Nie miał jednak czasu głębiej się nad tym zastanawiać. Całą uwagę skupił na pałce w dłoni strażnika. Mogła spaść wszędzie: rąbnąć go w czubek głowy, tuż nad uchem, w ramię, w łokieć...
  334. Łokieć! Osunął się na kolana jak rażony gromem, drugą ręką przyciskając palący łokieć. Przed oczami zrobiło mu się żółto. Niemożliwe, niemożliwe, aby jeden cios mógł wywołać tak przeraźliwy ból! Kiedy wzrok mu się rozjaśnił, ujrzał strażnika i O'Briena, którzy pochylali się nad nim. Strażnik chichotał obserwując, jak więzień skręca się z bólu. A Winston poznał odpowiedź na swoje pytanie. Nigdy, z najwznioślejszego powodu, nie można pragnąć zwiększenia bólu. Chce się tylko jednego: by zelżał. Nic na świecie nie jest tak straszne jak ból fizyczny. W obliczu bólu nie ma bohaterów, w obliczu bólu nie ma bohaterów - powtarzał w myślach, tarzając się po posadzce i bezradnie tuląc do siebie rwące lewe ramię.
  335.  
  336.  
  337. 2
  338.  
  339.  
  340. Leżał na czymś zbliżonym do polowego łóżka, ale znacznie wyższym, w dodatku nie mógł się poruszyć, gdyż krępowały go pasy. Światło, jeszcze bardziej jaskrawe niż zwykle, świeciło mu prosto w twarz. Tuż obok łóżka stał O'Brien, wpatrując się w niego badawczo. Z drugiej strony znajdował się mężczyzna w białym kitlu trzymający strzykawkę.
  341. Kiedy otworzył oczy, nie od razu zdał sobie sprawę ze swojego otoczenia. Miał uczucie, że wpływa do tego wnętrza z zupełnie innego świata, z podwodnego świata gdzieś głęboko w dole. Nie miał pojęcia, jak długo tam przebywał. Od momentu aresztowania nie widział ani mroku, ani światła dziennego. Poza tym jego wspomnieniom brakowało ciągłości. Zdarzało się, że świadomość - nawet taka, jaką ma człowiek śpiący - urywała mu się zupełnie i powracała po przerwie wypełnionej próżnią. Lecz czy przerwy te trwały dni, tygodnie, czy zaledwie sekundy, tego nie wiedział.
  342. Koszmar rozpoczął się od uderzenia w łokieć. Dopiero znacznie później Winston zdał sobie sprawę, że było to jedynie wstępne, rutynowe przesłuchanie, jakiemu poddawano niemal wszystkich więźniów. Istniał długi wykaz zbrodni - szpiegostwo, sabotaż i tym podobne - do których po prostu każdy musiał się przyznać. Stanowiło to zwykłą formalność, choć same tortury były jak najprawdziwsze. Nie pamiętał, ile razy go bito i jak długo. Zawsze zajmowało się nim pięciu lub sześciu oprawców w czarnych mundurach. Czasami walili go pięściami, kiedy indziej używali pałek lub żelaznych prętów, czasem wyłącznie kopali. Zdarzało się, że przekroczywszy wszelkie granice wstydu tarzał się po posadzce jak zwierzę,
  343. zwijając się i miotając na boki w ciągłej, beznadziejnej próbie uniknięcia buciorów, które co chwila trafiały go żebra, brzuch, łokcie, uda, pachwiny, jądra i kość ogonową. Niekiedy tortury trwały tak długo, że najokrutniejsze, najstraszniejsze i najbardziej nieludzkie wydawało mu się nie to, iż funkcjonariusze nie przestają się nad nim pastwić, lecz że sam nie potrafi się zmusić do utraty przytomności. Wiele razy kompletnie zawodziły go nerwy i wtedy błagał o litość, jeszcze zanim spadło pierwsze uderzenie; sam widok pięści wzniesionej do ciosu wystarczył, aby zaczął przyznawać się do prawdziwych i zmyślonych zbrodni. Czasami obiecywał sobie, że tym razem nie powie nic, i każde słowo musieli z niego wyciskać pomiędzy jękami bólu; kiedy indziej decydował się na niewielki kompromis, postanawiając: "Przyznam się, ale jeszcze nie teraz. Muszę wytrzymać, aż ból stanie się nieznośny. Jeszcze trzy kopniaki, jeszcze dwa, a wtedy zeznam to, czego chcą". Nieraz bili go tak, że ledwo mógł ustać, po czym ciskali na kamienną posadzkę celi niczym wór kartofli, a gdy po kilku godzinach przychodził nieco do siebie, zabierali go i znów bili. Zdarzały się i dłuższe okresy, kiedy pozwalano mu trochę odzyskać siły. Niewiele z tego zostało mu w pamięci, gdyż albo wówczas spał, albo leżał otępiały. Pamiętał celę z blaszaną miednicą do mycia i twardą pryczą z desek, jakby półką umocowaną do ściany, oraz posiłki złożone z gorącej zupy, chleba i rzadziej kawy. Pamiętał gburowatego fryzjera, który przyszedł zeskrobać mu zarost i przystrzyc włosy, a także ludzi w białych kitlach: ci w sposób rutynowy, bez cienia współczucia, mierzyli mu puls, sprawdzali odruchy, podwijali powieki, obmacywali twardymi rękami ciało szukając połamanych kości i wstrzykiwali środki nasenne.
  344. Tortury stały się rzadsze; funkcjonowały teraz na zasadzie groźby, okropności, które lada moment mogą go znów spotkać, jeśli odpowiedzi będą niezadowalające. Przesłuchania prowadzili teraz nie oprawcy w czarnych mundurach, lecz partyjni intelektualiści, mali, krępi osobnicy o szybkich ruchach i połyskujących okularach; zmieniali się kilkakrotnie podczas każdej sesji, zwykle trwającej - tak mu się zdawało, choć pewności nie miał - dziesięć, dwanaście godzin. Ci nowi śledczy pilnowali, żeby wciąż odczuwał lekki ból, ale nie polegali wyłącznie na bólu. Bili go po twarzy, szarpali za włosy, wykręcali mu uszy, kazali stać na jednej nodze, nie pozwalali oddać moczu, świecili w twarz jaskrawymi lampami, aż oczy zaczynały mu łzawić; to wszystko jednak robili głównie po to, żeby go poniżyć i pozbawić zdolności logicznego rozumowania. Ich prawdziwą bronią było samo śledztwo, ciągnące się bezlitośnie przez długie godziny, kiedy to usiłowali przyłapać go na sprzecznych zeznaniach, zastawiali na niego pułapki i przekręcali jego wypowiedzi, co rusz zarzucając mu kłamstwo i plątanie się w faktach, aż zaczynał płakać ze wstydu i nerwowego wyczerpania. Zdarzało się, że płakał kilka razy podczas jednej sesji. Niemal cały czas wrzeszczeli i obrzucali go wyzwiskami, a gdy się wahał, co mówić, grozili, że znów trafi do rąk strażników; niekiedy jednak nieoczekiwanie zmieniali taktykę, tytułując go "towarzyszem", apelując do jego sumienia w imię angsocu i Wielkiego Brata i pytając ze smutkiem, czy tak dalece wyzbył się lojalności wobec Partii, iż nie pragnie naprawić wyrządzonych przez siebie szkód. Po wielogodzinnej sesji, kiedy nerwy miał już zupełnie poszarpane, nawet na takie słowa reagował łkaniem. W końcu ich natrętne głosy złamały go bardziej niż pięści i buciory strażników. Cała jego osoba sprowadzała się teraz do ust, które mówiły to, czego żądano, i do ręki, która podpisywała wszystko, co mu podsunięto. Jedynym celem, jaki sobie stawiał, było odgadnąć czym prędzej, do czego ma się przyznać - i przyznawał się natychmiast, żeby tylko się nad nim więcej nie znęcali. Przyznał się do zamachów na ważnych członków Partii, do rozprowadzania ulotek o wywrotowych treściach, do malwersacji pieniężnych, do sprzedawania tajemnic wojskowych, do uprawiania sabotażu. Przyznał się, że od 1968 roku był płatnym szpiegiem rządu wschódazjatyckiego. Zeznał, że uprawiał praktyki religijne, że jest zwolennikiem kapitalizmu i zboczeńcem seksualnym. Przyznał się do zamordowania żony, chociaż wiedział, a przesłuchujący zapewne wiedzieli również, iż ona wciąż żyje. Zeznał, że od lat utrzymywał ścisły kontakt z Goldsteinem i należał do podziemnej organizacji, w której szeregach znalazły się także niemal wszystkie znajome mu osoby. Najprościej było przyznać się do wszystkiego i obciążyć każdego, kogo się tylko znało. Zresztą w pewnym sensie nie kłamał. Był przecież wrogiem Partii, a w oczach Partii między myślą i czynem nie zachodziła żadna różnica.
  345. Miał też inne wspomnienia. Zapisały się w jego umyśle jako luźne, nie powiązane ze sobą obrazy przedzielone czernią.
  346. Znajdował się w celi, w której równie dobrze mógł panować mrok jak jasność, albowiem całe pole widzenia wypełniała para świecących oczu. Tuż obok tykało wolno i miarowo jakieś urządzenie. Oczy powiększyły się, stały bardziej lśniące. Nagle wzniósł się do góry, skoczył między ślepia i znikł.
  347. Przywiązany do fotela i otoczony tarczami różnych przyrządów, siedział skąpany blaskiem oślepiających lamp. Człowiek w białym kitlu studiował tarcze. Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Drzwi otworzyły się z łoskotem. Do środka wmaszerował oficer o woskowej twarzy, a za nim dwaj strażnicy.
  348. - Pokój sto jeden - rozkazał oficer.
  349. Człowiek w białym kitlu nie zareagował. Nie spojrzał też na Winstona; cały czas wpatrywał się tylko w tarcze.
  350. Toczył się ogromnym korytarzem szerokości kilometra zalanym wspaniałym złotym światłem, wyjąc ze śmiechu i wykrzykując ile tchu najróżniejsze zeznania. Przyznawał się do wszystkiego, nawet do tego, co udało mu się przemilczeć podczas tortur. Spowiadał się z całego życia słuchaczom, którzy świetnie je znali. Razem z nim byli jego oprawcy, śledczy, ludzie w białych kitlach. O'Brien, Julia, pan Charrington; wszyscy toczyli się korytarzem, zarykując się ze śmiechu. Jakieś okropne zdarzenie, które miało nastąpić w przyszłości, ominęło go i już nie musiał się obawiać. Wszystko było w porządku, tortury się skończyły, każdy szczegół jego życia został wyciągnięty na wierzch, zrozumiany, wybaczony.
  351. Na wpół uniósł się z twardej pryczy, przekonany, że doleciał go głos O'Briena. Podczas przesłuchań, aczkolwiek nie widział go ani razu, miał uczucie, że O'Brien stoi tuż obok, choć poza zasięgiem wzroku. To O'Brien wszystkim kierował. On kazał strażnikom bić Winstona 1 on pilnował, aby go nie zatłukli na śmierć. To on decydował, kiedy więzień ma wyć z bólu, kiedy odpoczywać, kiedy jeść, kiedy spać, jakie środki należy mu wstrzykiwać. To on zadawał pytania i podsuwał odpowiedzi. On był katem i obrońcą, inkwizytorem i przyjacielem.
  352. Pewnego razu - Winston nie pamiętał, czy podczas normalnego snu, czy też snu wywołanego środkami nasennymi, a może nawet w momencie przebudzenia - usłyszał przy uchu szept: "Nie przejmuj się, Winston; mam nad tobą pieczę. Obserwowałem cię przez siedem lat. Teraz nadeszła chwila zwrotna. Uratuję cię, uczynię doskonałym". Nie miał pewności, czy przemawiał do niego O'Brien, ale nie wątpił, że był to ten sam głos, który w innym śnie, przed siedmioma laty, oznajmił mu: "Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku".
  353. Nie pamiętał końca przesłuchań. We wspomnieniach miał lukę; następna rzecz, która powoli wyłoniła się w jego świadomości, to pomieszczenie czy też cela, gdzie znajdował się teraz. Leżał niemal płasko na wznak i nie mógł się poruszyć. Jego ciało w różnych punktach przytrzymywały pasy. Nawet głowę miał całkowicie unieruchomioną. O'Brien przyglądał mu się z powagą i jakby ze smutkiem. Widziana od dołu twarz była prostacka i zmęczona, z worami pod oczyma i głębokimi bruzdami ciągnącymi się od nosa do brody. O'Brien wyglądał starzej, niż Winstonowi się dotąd wydawało; mógł mieć już pięćdziesiątkę. Trzymał dłoń na przełączniku obok tarczy z podziałką.
  354. - Powiedziałem ci - rzekł O'Brien - że jeśli się spotkamy, to właśnie tutaj.
  355. - Tak - przyznał Winston.
  356. Drobny ruch dłoni O'Briena i bez żadnego uprzedzenia Winstona zalała fala bólu. Torturę potęgował fakt, że więzień nie widział, co się dzieje, a czuł się tak, jakby zadawano mu śmiertelne rany. Nie miał pojęcia, czy katują go naprawdę, czy też wrażenie bólu powstaje za sprawą prądu, lecz zdawało mu się, że ciało rozszarpują mu szczypce, a stawy wyłamuje jakaś siła. I choć od bólu pot wystąpił mu na czoło, straszniejsza od samych cierpień była myśl, że pęknie mu kręgosłup. Zacisnął zęby i oddychał ciężko przez nos, usiłując jak najdłużej wytrzymać bez krzyku.
  357. - Boisz się, że za chwilę coś ci pęknie - zauważył O'Brien, obserwując jego twarz. - Najbardziej się lękasz, że trzaśnie ci kręgosłup. Masz przed oczami wyraźny obraz tego, jak kręgi odskakują od siebie, a spomiędzy nich zaczyna się sączyć płyn rdzeniowy. O tym właśnie teraz myślisz, prawda, Winston?
  358. Winston nie odpowiedział. O'Brien przesunął umieszczony nad tarczą przełącznik. Ból odpłynął niemal równie szybko, jak się pojawił.
  359. - To było czterdzieści - wyjaśnił O'Brien. - Jak widzisz, skala dochodzi do setki. Staraj się nie zapominać podczas naszej rozmowy, że w każdej chwili mogę zadać ci ból o dowolnym natężeniu, dobrze? Jeśli zaczniesz uciekać się do kłamstw, stosować wykręty lub choćby udzielać mi odpowiedzi nie dorastających do twoich umysłowych możliwości, natychmiast będziesz wył z bólu. Zrozumiałeś?
  360. - Tak.
  361. Zachowanie O'Briena stało się mniej surowe. Poprawił w zamyśleniu okulary i przeszedł parę kroków. Kiedy się znów odezwał, jego głos był łagodny i cierpliwy. O'Brien miał teraz w sobie coś z lekarza, nauczyciela lub nawet księdza, kogoś, kto nie pragnie karać, lecz tłumaczyć i przekonywać.
  362. - Specjalnie zadaję sobie tyle trudu i zajmuję się tobą, Winston, bo jesteś tego wart. Sam dobrze wiesz, co ci dolega. Wiedziałeś od lat, chociaż usiłowałeś nie dopuszczać tego do świadomości. Jesteś obłąkany. Cierpisz na zaburzenia pamięci. Nie pamiętasz prawdziwych wypadków i wmawiasz w siebie, że pamiętasz zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca. Na szczęście twoja choroba jest uleczalna. Sam nigdy się nie wykurowałeś, bo nie chciało ci się próbować. Wymagało to wysiłku, na który nie umiałeś się zdobyć. Wiem, że nawet teraz wciąż trwasz przy swoich ułudach, bo wydaje ci się, że na tym polega cnota. Przykładowo, z którym mocarstwem, twoim zdaniem, Oceania prowadzi obecnie wojnę?
  363. - Kiedy mnie aresztowano, prowadziła wojnę ze Wschódazją.
  364. - Ze Wschódazją. Znakomicie. I zawsze prowadziła wojnę ze Wschódazją, tak?
  365. Winston wciągnął powietrze. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał. Nie mógł oderwać oczu od tarczy.
  366. - Mów prawdę, Winston, dobrze? Swoją prawdę. Powiedz mi, co ty pamiętasz.
  367. - Pamiętam, że zaledwie tydzień przed moim aresztowaniem, Wschódazja nie była naszym wrogiem. Łączył nas sojusz. A wojnę prowadziliśmy z Eurazją. Przez cztery lata. Wcześniej...
  368. O'Brien powstrzymał go ruchem dłoni.
  369. - Weźmy inny przykład. Przed kilkoma laty uległeś bardzo poważnym omamom. Nabrałeś przekonania, że trzej ludzie, dawni członkowie Partii o nazwiskach Jones, Aaronson i Rutherford, straceni za zdradę i sabotaż po złożeniu pełnych, wyczerpujących zeznań, wcale nie popełnili zbrodni, o które ich oskarżano. Zdawało ci się, że widziałeś niezaprzeczalny dowód, jakoby te zeznania były fałszywe. Miałeś halucynacje na temat pewnej fotografii.
  370. Nawet wierzyłeś, że trzymałeś ją w palcach. I że wyglądała mniej więcej tak.
  371. W rękach O'Briena pojawił się strzęp gazety. Przez pięć sekund Winston miał go w polu widzenia. Ujrzał zdjęcie, to samo zdjęcie, na które natrafił przypadkiem jedenaście lat temu i które zaraz zniszczył; pomyłka nie wchodziła w grę. O'Brien trzymał strzęp innego egzemplarza gazety ze zdjęciem Jonesa, Aaronsona i Rutherforda na uroczystości partyjnej w Nowym Jorku. Po chwili cofnął dłoń. Lecz zdjęcie istniało, co do tego nie było dwóch zdań! Z rozpaczliwym, bolesnym wysiłkiem Winston szarpnął całym ciałem, aby się podnieść. Ani drgnął. W tym momencie zapomniał nawet o tarczy. Pragnął tylko dotknąć fotografii albo przynajmniej jeszcze raz na nią spojrzeć.
  372. - Więc istnieje! - zawołał.
  373. - Nie - powiedział O'Brien.
  374. Przeszedł na drugi koniec pomieszczenia. Na przeciwległej ścianie znajdowała się luka pamięci. O'Brien uniósł klapę. Strumień ciepłego powietrza porwał skrawek papieru; chwilę później połknęły go niewidoczne płomienie. O'Brien odwrócił się od ściany.
  375. - Popiół - stwierdził. - Nawet nie popiół, pył. Zdjęcie nie istnieje. Nigdy nie istniało.
  376. - Istniało! Wciąż istnieje! Istnieje w pamięci. Pamiętam je. Wy je pamiętacie!
  377. - Nie pamiętam - rzekł O'Brien.
  378. Winston stracił wszelką nadzieję. Na tym właśnie polegało dwójmyślenie. Czuł się absolutnie bezradny. Gdyby przynajmniej miał pewność, że O'Brien kłamie, nie ogarnęłoby go takie przygnębienie. O'Brien mógł jednak naprawdę zapomnieć o zdjęciu. A jeśli tak, zapomniał już
  379. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby dawał Winstonowi czas na zrozumienie tego, co powiedział.
  380. - Czy pamiętasz - podjął znów - jak napisałeś w pamiętniku: "Wolność oznacza prawo twierdzenia, że dwa i dwa to cztery"?
  381. - Tak.
  382. O'Brien podniósł do góry lewą dłoń, obróconą wierzchem do Winstona; kciuk był schowany, lecz pozostałe palce wyraźnie widoczne.
  383. - Ile palców widzisz?
  384. - Cztery.
  385. - A jeśli Partia powie, że jest ich pięć, to ile będziesz widział wtedy?
  386. - Cztery.
  387. Głos Winstona przeszedł w skowyt bólu. Strzałka na tarczy wskazywała pięćdziesiąt pięć. Pot zrosił całe jego ciało. Przy każdym oddechu z piersi wydobywał mu się głęboki jęk, którego nie umiał powstrzymać, choć z całej siły zaciskał zęby. O'Brien nie spuszczał go z oka, wciąż trzymając w górze cztery palce. Cofnął przełącznik. Lecz tym razem ból zelżał tylko trochę.
  388. - Ile palców, Winston?
  389. - Cztery.
  390. Strzałka skoczyła do sześćdziesięciu.
  391. - Ile palców, Winston?
  392. - Cztery! Cztery! Co innego mogę powiedzieć? Cztery!
  393. Strzałka musiała znów podskoczyć, lecz Winston nie mógł spojrzeć na tarczę. Surowa, masywna twarz O'Briena i uniesione cztery palce wypełniły jego pole widzenia. Palce sterczały mu przed oczami jak kolumny; wielkie, trochę zamazane, zdawały się wibrować, ale wciąż na pewno było ich cztery.
  394. - Ile palców, Winston?
  395. - Cztery! Przestańcie, przestańcie! Nie męczcie mnie! Cztery! Cztery!
  396. - Ile palców, Winston?
  397. - Pięć! Pięć! Pięć!
  398. - Nie, Winston, nic z tego. Kłamiesz. Wciąż wydaje ci się, że widzisz cztery. Słucham, ile palców?
  399. - Cztery! Pięć! Cztery! Ile chcecie! Tylko błagam, wyłączcie tę machinę!
  400. I nagle siedział, a O'Brien podtrzymywał go ramieniem. Chyba stracił na kilka sekund przytomność. Nie wiedział, kiedy rozluźniono krępujące go pasy. Było mu potwornie zimno; dygotał na całym ciele, szczękając zębami, a po policzkach spływały mu łzy. Na chwilę przylgnął do O'Briena jak niemowlę, czerpiąc dziwną otuchę z tego, że czuje na barkach ciężkie ramię starszego mężczyzny. Zdawało mu się, że O'Brien jest jego obrońcą i chroni go przed bólem, który pochodzi z zewnątrz, z jakiegoś obcego źródła.
  401. - Nie jesteś zbyt pojętnym uczniem, Winston - powiedział łagodnie O'Brien.
  402. - Cóż na to poradzę? - wyszlochał. - Jak mogę widzieć coś innego niż to, co mam przed oczami? Dwa i dwa to cztery.
  403. - Czasami, Winston. Czasami pięć. Czasami trzy. Czasami cztery, pięć i trzy równocześnie. Musisz się bardziej starać. Powrót do zmysłów nie jest rzeczą łatwą.
  404. O'Brien puścił go i Winston z powrotem opadł na łóżko. Pasy znów zacisnęły się na jego ciele, ból jednak odpłynął, a dreszcze ustąpiły; tylko wciąż czuł się słaby i było mu zimno. O'Brien skinął na mężczyznę w białym kitlu, który dotąd cały czas stał bez ruchu. Ten pochylił się i zajrzał Winstonowi w oczy, zmierzył mu puls, a następnie przyłożył ucho do jego piersi i go ostukał; w końcu spojrzał na O'Briena i kiwnął głową.
  405. - Jeszcze raz - rzekł O'Brien.
  406. Ból ponownie przeniknął ciało więźnia. Strzałka musiała dojść do siedemdziesięciu, siedemdziesięciu pięciu. Winston zamknął oczy. Zdawał sobie sprawę, że O'Brien wciąż stoi tuż obok z dłonią uniesioną i rozczapierzonymi palcami - czterema palcami! Ale myślał tylko o tym, czy uda mu się przetrwać ból, czy nie wyzionie ducha. Nie wiedział nawet, czy krzyczy, czy milczy. Potem ból znów zelżał. Otworzył oczy. O'Brien cofnął przełącznik.
  407. - Ile palców widzisz, Winston?
  408. - Cztery. Chyba cztery. Gdybym umiał, chętnie zobaczyłbym pięć. Staram się zobaczyć pięć.
  409. - Czego pragniesz: przekonać mnie, że widzisz pięć, czy naprawdę zobaczyć?
  410. - Naprawdę zobaczyć.
  411. - Jeszcze raz - polecił O'Brien.
  412. Strzałka doszła do osiemdziesięciu - może dziewięćdziesięciu. Winston chwilami zapominał, co jest przyczyną bólu. Pod zaciśniętymi powiekami widział jakby roztańczony las palców, które to zbliżały się, to oddalały, zlewały się ze sobą i zaraz rozdzielały. Usiłował je zliczyć, choć nie pamiętał po co. Wiedział jednak, że nie potrafi i że wiąże się to z zagadkową tożsamością liczb pięć i cztery. Ból zaczął powoli słabnąć, ale kiedy Winston otworzył oczy, wciąż widział to samo. Gąszcz niezliczonych palców przesuwał się bezustannie raz w jedną, raz w drugą stronę, a ich szeregi nakładały się na siebie. Znów zamknął oczy.
  413. - Ile palców trzymam teraz w górze, Winston?
  414. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Drugi raz nie przeżyję takiego bólu! Cztery, pięć, sześć, przysięgam, nie wiem!
  415. - Już lepiej - pochwalił O'Brien.
  416. Igła wbiła się w ramię Winstona. W tym samym momencie po całym jego ciele rozeszło się błogie, kojące ciepło. Prawie natychmiast zapomniał o bólu. Otworzył oczy i z wdzięcznością popatrzył na O'Briena. Na widok masywnej, pożłobionej zmarszczkami twarzy, tak brzydkiej, a zarazem tak inteligentnej, zrobiło mu się lżej na duszy. Gdyby mógł się poruszyć, chętnie wyciągnąłby dłoń i dotknął ramienia O'Briena. W tej chwili darzył go tak wielką miłością jak nigdy dotąd, i to wcale nie dlatego, że wyłączył urządzenie. Powróciło dawne uczucie, że w sumie nie robi różnicy, czy O'Brien jest przyjacielem, czy wrogiem. Z O'Brienem można rozmawiać. Może to, czego człowiek pragnie najbardziej, to nie tyle być kochanym, ile rozumianym. O'Brien zadał mu męki, które doprowadziły go na skraj obłędu, a wkrótce pośle go na śmierć. Ale to niczego nie zmienia, łączy ich zażyłość w pewnym sensie znacznie głębsza od przyjaźni; choć prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie, gdyby się spotkali we właściwych okolicznościach, na pewno mogliby się świetnie porozumieć. Wyraz twarzy, z jakim O'Brien spoglądał na niego, zdawał się wskazywać, że myśli dokładnie o tym samym. A kiedy się odezwał, mówił takim tonem, jakby prowadzili towarzyską pogawędkę.
  417. - Czy wiesz, Winston, gdzie się teraz znajdujesz?
  418. - Nie wiem. Domyślam się, że w Ministerstwie Miłości.
  419. - Czy wiesz, jak długo tu jesteś?
  420. - Nie wiem. Dni, tygodnie, miesiące... Chyba od kilku miesięcy.
  421. - A jak ci się wydaje, po co trzymamy tu ludzi?
  422. - Żeby wydobyć z nich zeznania.
  423. - Nie, wcale nie dlatego. Spróbuj jeszcze raz.
  424. - Żeby ich ukarać.
  425. - Nie! - ryknął O'Brien; głos zmienił mu się całkowicie, a na twarzy odmalowały się poruszenie i gniew. - Nie! Wcale nie po to, żeby wydobyć zeznania lub wymierzyć karę! Mam ci powiedzieć, dlaczego się tu znalazłeś? Bo chcemy cię wyleczyć! Sprawić, byś odzyskał zmysły! Czy ty nie rozumiesz, Winston, że nikt nie opuszcza tych murów nie uleczony? Nie obchodzą nas te głupie zbrodnie, które popełniłeś. Partii nie obchodzą czyny; nas interesuje myśl. My nie niszczymy naszych wrogów; my ich zmieniamy. Rozumiesz, o czym mówię?
  426. Pochylił się nisko nad Winstonem. Z bliska jego twarz wydawała się ogromna, a widziana od dołu wręcz potworna. Bił z niej jakiś szaleńczy entuzjazm, jakaś pasja.
  427. Winstonowi serce podeszło do gardła. Gdyby mógł, najchętniej zapadłby się pod ziemię. Był przekonany, że O'Brien ze złości nastawi przełącznik na największą moc. Lecz O'Brien nagle odsunął się od łóżka. Przeszedł się kilka kroków, po czym znów podjął wątek, ale mówił | teraz znacznie mniej gwałtownie:
  428. - Pierwsze, co musisz zrozumieć, to że tutaj nie ma męczenników. Czytałeś o prześladowaniach religijnych w przeszłości. W średniowieczu była inkwizycja. Poniosła klęskę. Miała wyplenić herezję, a przyczyniła się do jej rozprzestrzenienia. Na miejscu każdego heretyka spalonego na stosie pojawiały się tysiące nowych. Dlaczego? Ponieważ inkwizycja zabijała swoich wrogów publicznie i zabijała ich, choć nie okazywali skruchy; w rzeczy samej, zabijała ich właśnie za to, że byli nie skruszeni. Ludzie umierali dlatego, że nie chcieli wyrzec się swoich przekonań. Oczywiście, że cała gloria spływała na ofiary, a inkwizytorzy okrywali się hańbą. Później, w dwudziestym wieku, pojawili się zwolennicy totalitaryzmu: hitlerowcy w Niemczech i komuniści w Rosji. Rosjanie tępili herezję znacznie okrutniej niż inkwizycja. Wydawało im się, że nauczyli się czegoś od przeszłości; w każdym razie wiedzieli, że nie należy przysparzać męczenników. Zanim wystawiali swoje ofiary na pokaz .podczas publicznych procesów, najpierw świadomie niszczyli ich godność. Poprzez tortury i izolację przemieniali tych ludzi w obrzydliwe, kulące się ze strachu wraki, gotowe zeznać wszystko, co im kazano, lżyć się, oskarżać wzajemnie i skamleć o litość. A jednak po kilku latach historia się powtórzyła. Zgładzonych uznano za męczenników, a o ich upodleniu zapomniano. Dlaczego tak się stało? Przede wszystkim dlatego, że ich zeznania były wyraźnie wymuszone, nieprawdziwe. My nie popełnimy tego rodzaju błędów. Wszystkie składane nam zeznania są prawdziwe. Sprawiamy, że stają się prawdziwe. A co najważniejsze, nie pozwalamy, aby zgładzeni powstali przeciwko nam. Nie wyobrażaj sobie, Winston, że potomność cię zrehabilituje. Potomność nigdy się o tobie nie dowie. Usuniemy cię ze strumienia historii. Poddamy ewaporacji; ulecisz w strato-sferę jako para. Nic po tobie nie zostanie: ani nazwisko w księgach metrykalnych, ani wspomnienie w czyjejś pamięci. Nie będziesz istniał w przeszłości, tak samo jak w przyszłości. To, że nigdy nie istniałeś, stanie się faktem.
  429. Po co więc zadawać sobie trud, żeby mnie torturować? - pomyślał z goryczą Winston. O'Brien zatrzymał się w pół kroku, zupełnie jakby go usłyszał. Jego wielka, brzydka twarz znów się przybliżyła, oczy zwęziły w szparki.
  430. - Zastanawiasz się - rzekł - po co tracimy czas na przesłuchania, skoro i tak zamierzamy zetrzeć cię z powierzchni ziemi, a więc cokolwiek powiesz lub uczynisz, nie ma najmniejszego znaczenia. O tym myślałeś, prawda?
  431. - Tak - potwierdził Winston. O'Brien uśmiechnął się nieznacznie.
  432. - Jesteś skazą na obowiązującym modelu, Winston. Plamą, którą należy wywabić. Czyż nie mówiłem ci przed sekundą, że się różnimy od dawnych prześladowców? Nie zadowala nas ani wymuszony posłuch, ani nawet najbardziej pokorna uległość. Kiedy wreszcie pokajasz się przed nami, zrobisz to całkiem dobrowolnie. Nie zabijamy heretyków dlatego, że nam się opierają; dopóki nam się ktoś opiera, nie ginie. My go musimy nawrócić, opanować jego umysł, zrobić z niego nowego człowieka. Wypalamy z jego mózgu wszelkie zło i ułudę; przeciągamy go na naszą stronę, nie pozornie, lecz z duszą i ciałem. Zanim go zabijemy, staje się jednym z nas. Partia nigdy nie pogodzi się z myślą, że gdzieś na świecie egzystuje wroga myśl, choćby najbardziej skryta i bezsilna. Nawet w chwili śmierci nie możemy tolerować odstępstwa. W dawnych czasach heretyk prowadzony na stos wciąż był heretykiem i triumfalnie głosił swoją herezję. Również ofiary rosyjskich czystek, idąc korytarzem na rozstrzelanie, nadal mogły żywić myśl o buncie, ukrytą głęboko pod czaszką. Ale my sprawiamy, że zanim kula roztrzaska mózg skazańca, staje się on doskonały. Przykazanie dawnych despotów głosiło: "Nie będziesz słuchał innego". W totalitaryzmie przekształciło się w: "Będziesz słuchał nas". Nasze przykazanie brzmi: "Słuchasz nas". Nikt, kto tu trafia, więcej się przeciw nam nie buntuje. Wszyscy zostają oczyszczeni. Nawet ci trzej nieszczęśni zdrajcy, w których niewinność niegdyś wierzyłeś, Jones, Aaronson i Rutherford, dali się złamać. Osobiście uczestniczyłem w przesłuchaniach. Byłem świadkiem, jak stopniowo się załamują, jak się płaszczą, skowyczą, łkają, na końcu wcale już nie z bólu czy ze strachu, lecz w poczuciu skruchy. Kiedy z nimi skończyliśmy, przypominali wydrążone skorupy. Nie zostało w nich nic oprócz żalu za popełnione zbrodnie i miłości do Wielkiego Brata. Kochali go tak bardzo, że było to wręcz wzruszające. Błagali, żeby zastrzelić ich jak najprędzej, ponieważ chcą zginąć nie splamieni złą myślą.
  433. Głos O'Briena stał się niemal marzycielski. Na jego twarzy wciąż malowały się uniesienie i obłąkańczy entuzjazm. Nie udaje, pomyślał Winston, nie jest hipokrytą, wierzy we wszystko, co mówi. Najbardziej przygnębiała Winstona świadomość własnej intelektualnej niższości. Wpatrywał się w masywną, a jednak pełną gracji sylwetkę, która to pojawiała mu się przed oczami, to znów odchodziła. O'Brien był człowiekiem przerastającym go pod każdym względem. Każdą myśl, która kiedykolwiek przyszła lub mogła przyjść Winstonowi do głowy, O'Brien już dawno przeanalizował i odrzucił. Jego umysł mieścił w sobie umysł Winstona. Ale czyż w takim razie O'Brien mógł być szalony? Nie - to on, Winston, musiał stracić rozum. O'Brien zatrzymał się i spojrzał na niego, ponownie przybierając surowy wyraz twarzy.
  434. - Nie wyobrażaj sobie, Winston, że zdołasz się uratować, choćbyś, nie wiem jak, ukorzył się przed nami. Nie darujemy nikomu, kto zbłądził. Nawet gdybyśmy pozwolili ci żyć, dopóki nie umrzesz śmiercią naturalną, i tak byś się nam nie wymknął. To, co ci się tu przydarzy, zmieni cię na zawsze. Uświadom to sobie wreszcie, zgnieciemy cię tak, że nigdy się nie podźwigniesz. Z tego, czego doznasz, nie otrząśniesz się, nawet gdybyś żył tysiąc lat. Nigdy więcej nie zaznasz żadnych ludzkich uczuć. Wszystko w tobie obumrze. Nigdy nie będziesz zdolny odczuwać miłości, przyjaźni, radości życia; zapomnisz, co to śmiech, ciekawość, odwaga, prawość. Będziesz pusty w środku. Wyciśniemy z ciebie wszystko, po czym napełnimy cię sami.
  435. Umilkł i dał znak człowiekowi w kitlu. Winston słyszał, że ten przysuwa mu do głowy jakieś ciężkie urządzenie. O'Brien usiadł przy łóżku; jego twarz znajdowała się prawie na tym samym poziomie co Winstona.
  436. - Trzy tysiące - polecił, zwracając się do asystenta nad głową leżącego.
  437. Dwie niewielkie poduszeczki, lekko wilgotne w dotyku, przywarły do skroni Winstona. Zadrżał. Czekał go ból; nowy, nieznany. O'Brien uspokajającym, niemal dobrotliwym gestem położył rękę na dłoni więźnia.
  438. - Tym razem nie będzie bolało. Patrz mi w oczy.
  439. W tej samej chwili nastąpiła przeraźliwa eksplozja, a przynajmniej Winstonowi zdawało się, że słyszy jej huk, choć może brzmiał tylko w jego głowie. Na pewno jednak ujrzał oślepiający blask. Nic mu się nie stało, ale czuł się tak, jakby siła wybuchu cisnęła go na ziemię. Chociaż cały czas leżał na plecach, miał wrażenie, że dopiero za sprawą wybuchu znalazł się w tej pozycji. Straszliwe, bezbolesne uderzenie rozciągnęło go na płask. Zarazem coś dziwnego wydarzyło się z jego umysłem. Kiedy odzyskał wzrok, przypomniał sobie, kim jest i gdzie się znajduje, rozpoznał twarz wpatrzonego w niego człowieka; lecz gdzieś w jego głowie powstała nagle próżnia, jakby wycięto mu kawałek mózgu.
  440. - Zaraz wrócisz do siebie - rzekł O'Brien. - Spójrz na mnie. Powiedz, z jakim państwem Oceania prowadzi wojnę?
  441. Winston zadumał się. Wiedział, co to Oceania, i wiedział, że jest jej obywatelem. Znał też nazwy Eurazja i Wschódazja, ale zupełnie się nie orientował, kto z kim wojuje. Prawdę mówiąc, w ogóle nie kojarzył, że trwa jakaś wojna. - Nie pamiętam.
  442. - Oceania prowadzi wojnę ze Wschódazja. Przypominasz sobie?
  443. - Tak.
  444. - Oceania zawsze walczyła ze Wschódazja. Od twojego urodzenia, od powstania Partii, od początku historii wojna trwa nieprzerwanie, cały czas ta sama. Teraz pamiętasz?
  445. - Przed jedenastu laty wymyśliłeś sobie bajeczkę o trzech ludziach skazanych na śmierć za zdradę. Wmówiłeś sobie, że widziałeś strzęp papieru świadczący o ich niewinności. Nic takiego nigdy nie istniało. Po prostu całą historię wyssałeś z palca, a potem w nią uwierzyłeś. Czy teraz pamiętasz, że to się tak właśnie zaczęło?
  446. - Tak.
  447. - Przed chwilą pokazałem ci uniesioną dłoń. Widziałeś pięć palców. Pamiętasz?
  448. - Tak.
  449. O'Brien podniósł lewą dłoń, jak uprzednio chowając kciuk.
  450. - Pokazuję ci pięć palców. Widzisz pięć palców?
  451. - Tak.
  452. I naprawdę je widział przez ułamek sekundy, dopóki coś w jego mózgu się nagle nie przestawiło. Zupełnie wyraźnie widział pięć palców. Po chwili wszystko wróciło do normy; powróciły też strach, nienawiść i dezorientacja. Ale przez pewien czas - nie miał pewności, jak długo to trwało, może nie więcej niż trzydzieści sekund - widział wszystko z wyjątkową jasnością; każda kolejna sugestia O'Briena wypełniała sobą mały segment pustki, stając się niepodważalną prawdą, a dwa plus dwa mogło się naprawdę równać trzy lub pięć, jeśli zachodziła potrzeba. Wrażenie to rozwiało się, jeszcze zanim O'Brien opuścił rękę; Winston zapamiętał ten swój krótkotrwały stan tak samo, jak pamięta się istotne przeżycia sprzed wielu lat, kiedy właściwie było się zupełnie innym człowiekiem. Nie potrafiłby jednak ponownie się w ten stan wprowadzić.
  453. - Teraz przynajmniej wiesz - rzekł O'Brien - że to możliwe.
  454. - Tak - przyznał Winston.
  455. O'Brien, wyraźnie zadowolony, podniósł się z miejsca. Winston ujrzał, jak mężczyzna, w białym kitlu na lewo od niego łamie ampułkę i napełnia strzykawkę. O'Brien z uśmiechem znów zwrócił się do Winstona. Poprawił okulary na nosie niemal takim samym gestem, jak to czynił niegdyś.
  456. - Czy pamiętasz - zaczął - jak napisałeś w pamiętniku, że wszystko jedno, czy jestem przyjacielem, czy wrogiem, bo przynajmniej jestem kimś, kto cię rozumie i z kim mógłbyś porozmawiać? Miałeś rację. Lubię z tobą gawędzić. Pociąga mnie twój umysł. Jest podobny do mojego, z tą różnicą, że ty jesteś szalony. Zanim zakończymy sesję, możesz mi zadać kilka pytań, jeśli masz ochotę.
  457. - Mogę pytać o wszystko?
  458. - Tak. - Widząc, że Winston wpatruje się w przełącznik, dodał: - Urządzenie jest wyłączone. Co chcesz wiedzieć?
  459. - Co zrobiliście z Julią? O'Brien się uśmiechnął.
  460. - Zdradziła cię, Winston. Od razu i bez wahania. Rzadko zdarza mi się widzieć, by ktoś tak szybko przeszedł na naszą stronę. Gdybyś ją teraz ujrzał, prawie byś jej nie poznał. Skłonność do buntu, oszustw, ryzyka, umiłowanie sprośności - wszystko zostało w niej wypalone do cna. Idealne nawrócenie, wręcz klasyczny przypadek.
  461. - Torturowaliście ją?
  462. O'Brien nie udzielił mu odpowiedzi.
  463. - Następne pytanie - rzekł.
  464. - Czy Wielki Brat istnieje?
  465. - Oczywiście, że istnieje. Partia istnieje, a Wielki Brat to ucieleśnienie Partii.
  466. - Czy istnieje w ten sam sposób co ja?
  467. - Ty nie istniejesz.
  468. Winstona znów ogarnęło poczucie bezsilności. Wiedział, a przynajmniej wyobrażał sobie, jakimi argumentami można się posłużyć chcąc udowodnić, że nie istnieje - ale to przecież oczywista bzdura, żonglowanie słowami. Czyż stwierdzenie "Ty nie istniejesz" nie jest logicznym absurdem? Lecz spieranie się nic by nie dało. Jego umysł aż wzdrygnął się na myśl o niezbitych, szalonych argumentach, które O'Brien zacząłby przytaczać, aby pokonać rozmówcę.
  469. - Myślę, że istnieję - powiedział ze znużeniem. - Jestem świadom swojej egzystencji. Urodziłem się i umrę. Mam ręce i nogi. Zajmuję określone miejsce w przestrzeni. Tej samej przestrzeni nie może równocześnie zajmować żaden inny konkretny przedmiot. Czy Wielki Brat istnieje podobnie?
  470. - To nie ma znaczenia. Wielki Brat istnieje.
  471. - Czy Wielki Brat kiedyś umrze?
  472. - Skądże znowu! To niemożliwe. Następne pytanie.
  473. - Czy istnieje Braterstwo?
  474. - Tego, Winston, nie dowiesz się nigdy. Nawet jeśli po zakończeniu twojej reedukacji postanowimy cię zwolnić i dożyjesz spokojnie dziewięćdziesiątki, nigdy nie poznasz prawdy. Jak długo będziesz żył, istnienie Braterstwa pozostanie dla ciebie nie rozwiązaną zagadką.
  475. Winston leżał w milczeniu. Oddech miał przyspieszony. Wciąż nie zadał pytania, które pierwsze przyszło mu do głowy. Musiał je postawić, lecz język jakby odmawiał mu posłuszeństwa. Na twarzy O'Briena malowało się lekkie rozbawienie. Nawet jego okulary zdawały się połyskiwać ironicznie. Wie, pomyślał nagle Winston, o co chcę zapytać! I niemal natychmiast wyrzucił z siebie powstrzymywane słowa:
  476. - Co jest w pokoju sto jeden?
  477. Wyraz twarzy O'Briena nie zmienił się. Członek Wewnętrznej Partii z nie skrywaną przyjemnością wygłosił następującą odpowiedź:
  478. - Sam wiesz najlepiej, Winston, co jest w pokoju sto jeden. Wszyscy wiedzą, co się tam znajduje.
  479. Dał ręką znak człowiekowi w białym kitlu. Najwidoczniej sesja dobiegła końca. Winston poczuł ukłucie igły i z miejsca zapadł w głęboki sen.
  480.  
  481.  
  482. 3
  483.  
  484.  
  485. Twoja reedukacja składa się z trzech etapów - oświadczył O'Brien. - Pierwszy to nauka; drugi to zrozumienie; trzeci to akceptacja. Najwyższy czas przejść do drugiego etapu.
  486. Winston jak zawsze leżał płasko na wznak. Ostatnio jednak krępujące go pasy były luźniejsze. Wciąż przytwierdzały go do łóżka, lecz mógł poruszać nieco kolanami, przekręcać głowę oraz podnosić dłonie; ręce przywiązane miał dopiero nad łokciami. Również tarcza z podziałką przestała napawać go taką grozą, jak na początku. Mógł uniknąć bólu, jeśli postępował inteligentnie; z reguły tylko wówczas, gdy głupio odpowiadał na pytania, O'Brien przesuwał przełącznik. Zdarzały się sesje, podczas których nawet go nie dotykał. Winston nie pamiętał, ile sesji ma już za sobą. Cały proces ciągnął się chyba bardzo długo, może wiele tygodni, a przerwy między sesjami trwały czasami kilka dni, czasami zaledwie godzinę lub dwie.
  487. - Leżąc tu - rzekł O'Brien - często zastanawiałeś się i nawet pytałeś mnie o to, dlaczego Ministerstwo Miłości zadaje sobie tyle trudu, dlaczego poświęca ci tak wiele cennego czasu. Właściwie to samo pytanie gnębiło cię, kiedy żyłeś na wolności. Pojmowałeś mechanizmy działania naszego ustroju, ale nie rozumiałeś motywów, z których wynikają. Pamiętasz chyba, że napisałeś w pamiętniku "Rozumiem jak; nie rozumiem dlaczego". To właśnie zastanawiając się dlaczego, zacząłeś powątpiewać, czy jesteś normalny. Przeczytałeś Księgę, Księgę Goldsteina, a przynajmniej jej fragmenty. Czy dowiedziałeś się z niej czegoś, o czym byś sam nie wiedział?
  488. - Wyście ją czytali?
  489. - Napisałem ją. To znaczy, uczestniczyłem w jej pisaniu. Jak wiesz, każdą książkę przygotowuje zespół.
  490. - A czy nakreślony w niej obraz jest prawdziwy?
  491. - Jeśli chodzi o sam opis, tak. Ale program, który przedstawia, to nonsens. Potajemne gromadzenie wiedzy, stopniowe oświecanie ludzi, a wreszcie bunt proletariatu i obalenie Partii. Sam przewidziałeś, że właśnie taka będzie jej konkluzja. Czysta bzdura. Proletariat nigdy się nie zbuntuje ani za tysiąc, ani za milion lat. Nie ma jak. Nie muszę ci tłumaczyć dlaczego; sam dobrze wiesz. Jeśli miałeś kiedykolwiek nadzieję na burzliwy przewrót, musisz ją porzucić. Obalenie Partii nie jest możliwe. Jej rządy będą trwały wiecznie. Musisz to przyjąć jako pierwszy aksjomat.
  492. Przysunął się bliżej łóżka.
  493. - Wiecznie - powtórzył. - A teraz powróćmy do kwestii "jak" i "dlaczego". Zdajesz sobie dostatecznie jasno sprawę z tego, jak Partia utrzymuje się przy władzy. Powiedz mi więc, dlaczego tak nam na władzy zależy? Jakie są nasze pobudki? Po co nam władza?
  494. Widząc, że Winston milczy, dodał:
  495. - No, mów!
  496. Mimo to upłynęło parę chwil, zanim Winston wreszcie się odezwał. Ogarnęło go głębokie znużenie. Z twarzy O'Briena znów bił maniakalny entuzjazm. Winston z góry wiedział, co tamten mu powie. Że Partia nie pragnie władzy dla własnych celów, lecz dla dobra ogółu. Że sięgnęła po władzę tylko dlatego, iż większość ludzi to słabe, tchórzliwe jednostki, które nie potrafią radzić sobie z wolnością i z prawdą, a zatem muszą być rządzone i systematycznie oszukiwane przez innych, znacznie od nich silniejszych. Że należy wybierać między wolnością i szczęściem, a dla szerokich mas szczęście jest sprawą ważniejszą. Że Partia to odwieczny opiekun słabych, sekta z samozaparciem czyniąca zło dla dobra ogółu, poświęcająca własne szczęście dla korzyści innych. Ale najbardziej przerażała Winstona świadomość, iż O'Brien wierzy w te brednie. Tę wiarę miał wypisaną na twarzy. A przecież wiedział wszystko. Orientował się tysiąc razy lepiej od niego, Winstona, jak naprawdę wygląda świat, w jakim poniżeniu żyje niemal cała ludzkość i do jakich kłamstw oraz jakiego barbarzyństwa ucieka się Partia, aby nie pozwolić się podźwignąć rządzonym. Wszystko poznał, wszystko zważył, ale prawda nie miała dla niego znaczenia: cel ostateczny uświęcał wszelkie środki. Jak można radzić sobie z szaleńcem - pomyślał Winston - który jest inteligentniejszy od ciebie, wysłuchuje wszystkich twoich argumentów, po czym dalej upiera się przy swoich błędnych racjach?
  497. - Rządzicie nami dla naszego własnego dobra - zaczął bez przekonania. - Uważacie, że ludzie nie potrafią rządzić się sami, więc...
  498. Podskoczył i o mało nie krzyknął. Ból przeniknął jego ciało. O'Brien nastawił przełącznik na trzydzieści pięć.
  499. - Co za głupoty wygadujesz, Winston! - zawołał. - Wstyd! Stać cię na coś mądrzejszego. Cofnął przełącznik i mówił dalej:
  500. - Sam udzielę ci odpowiedzi na moje pytanie. Partia pragnie władzy wyłącznie dla samej władzy. Nie obchodzi nas dobro ludzkości; obchodzi nas wyłącznie władza. Nie bogactwa, luksusy, długie życie lub szczęście, a tylko władza, czysta władza. Zaraz ci wyjaśnię, co oznacza czysta władza. Otóż różnimy się od wszystkich oligarchii przeszłości, ponieważ działamy całkowicie świadomie. Wszyscy nasi poprzednicy, nawet ci najbardziej do nas podobni, byli tchórzami i hipokrytami. Hitlerowcy w Niemczech i komuniści w Rosji stosowali metody zbliżone do naszych, ale nigdy nie mieli dość odwagi, aby otwarcie przyznać się do pobudek, które nimi kierują. Udawali, a może nawet w to wierzyli, że sięgnęli po władzę wbrew sobie i będą ją dzierżyć tylko przez krótki czas - że tuż za następnym zakrętem czeka raj, w którym wszyscy staną się wolni i równi. My jesteśmy inni. Wiemy, że nikt nie sięga po władzę z zamiarem jej oddania. Władza to nie środek do celu; władza to cel. Nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję; wznieca się rewolucję w celu narzucenia dyktatury. Celem prześladowań są prześladowania. Celem tortur są tortury. Celem władzy jest władza. Czy wreszcie zaczynasz rozumieć?
  501. Winstona, nie po raz pierwszy, uderzyło zmęczenie widoczne na twarzy O'Briena. Była to twarz silna, mięsista, brutalna; biły z niej inteligencja i jakby hamowany, obezwładniający fanatyzm, ale także zmęczenie. Od razu dostrzegało się wory pod oczami i bruzdy na policzkach. O'Brien pochylił się nad Winstonem, specjalnie przybliżając swoją znużoną twarz do jego.
  502. - Myślisz o tym, jak starą i zniszczoną mam twarz - powiedział. - Myślisz o tym, że mówię o władzy, a nie umiem nawet powstrzymać rozpadu własnego ciała. Czy nie rozumiesz, Winston, że człowiek to tylko pojedyncza komórka? Zmęczenie komórek świadczy o żywotności całego organizmu. Czy umiera się od obcinania paznokci?
  503. Odsunął się od łóżka i z ręką w kieszeni zaczął spacerować tam i z powrotem.
  504. - Jesteśmy kapłanami władzy - rzekł. - Bóg to władza. Ale dla ciebie władza jest tylko pustym słowem. Czas, żebyś choć w części zdał sobie sprawę, co ono znaczy. Po pierwsze musisz zrozumieć, że władza należy do zbiorowości. Jednostka posiada władzę tylko wtedy, gdy przestaje być jednostką. Znasz hasło Partii: "Wolność to Niewola". Czy przyszło ci kiedy do głowy, że można je odwrócić? Niewola to Wolność. Pojedynczy człowiek, co z tego, że wolny, zawsze ponosi klęskę. Tak być musi, bo przecież każdy w końcu umiera, a śmierć jest największą klęską. Ale jeśli człowiek potrafi całkowicie i bezwzględnie podporządkować się Partii, do tego stopnia, że rezygnuje ze swojej tożsamości, wówczas zlewa się z Partią, s t a j e się Partią, a wtedy jest wszechmocny i nieśmiertelny. Druga rzecz, którą musisz zrozumieć, to że władza oznacza władzę nad ludźmi. Nad ich ciałami, lecz co ważniejsze, także nad umysłami. Władza nad materią, czy jak byś to określił, rzeczywistością zewnętrzną, nie odgrywa tak istotnej roli. Nasza władza nad nią jest obecnie absolutna.
  505. Na moment Winston zapomniał o tarczy. Szarpnął się gwałtownie, chcąc usiąść na łóżku, ale jedyny skutek był taki, że pasy werżnęły mu się głębiej w ciało.
  506. - Jak możecie władać materią?! - zawołał. - Nie panujecie chociażby nad klimatem czy siłą ciężkości. A przecież są choroby, ból, śmierć...
  507. O'Brien uciszył go ruchem ręki.
  508. - Rządzimy materią, bo rządzimy umysłami. Rzeczywistość mieści się w mózgu. Stopniowo wszystkiego się nauczysz, Winston. Nie ma nic, czego byśmy nie potrafili dokonać. Niewidzialność, lewitacja, to dla nas nic trudnego. Gdybym chciał, mógłbym unieść się w górę niczym bańka mydlana. Nie chcę, gdyż nie chce tego Partia. Musisz pozbyć się tych dziewiętnastowiecznych przesądów o prawach przyrody. To my ustanawiamy prawa przyrody!
  509. - Nic podobnego! Przecież nie jesteście nawet panami tej planety! Co z Eurazją i Wschódazją? Jeszcze nie udało wam się pokonać żadnego z tych mocarstw!
  510. - To nieistotne. Kiedy uznamy za stosowne, podbijemy oba. A jeśli nie, co z tego? Zawsze możemy wykreślić je z naszej rzeczywistości. Wtedy całym światem będzie Oceania.
  511. - A czy nasz świat nie jest tylko drobiną pyłu, a człowiek maleńką, bezsilną istotą? I pojawił się nie tak dawno temu. Ziemia przez miliony lat była nie zamieszkana.
  512. - Bzdura. Ziemia istnieje tak długo jak my, ani chwili dłużej. Jak może być inaczej? Wszystko istnieje wyłącznie dzięki naszej świadomości.
  513. - Przecież pełno jest skamieniałych kości wymarłych gatunków: mamutów, mastodontów, ogromnych gadów, które zamieszkiwały Ziemię na wiele lat przed pojawieniem się człowieka.
  514. - A widziałeś, Winston, te skamieniałe kości? Oczywiście, nie widziałeś. To wymysł dziewiętnastowiecznych biologów. Przed człowiekiem nie było nic. Po nim, gdyby nagle miał nastąpić kres ludzkości, też nic nie będzie. Bez człowieka nic nie ma.
  515. - Przecież cały wszechświat istnieje bez człowieka! Choćby gwiazdy! Niektóre są odległe o milion lat świetlnych! Na zawsze zostaną poza naszym zasięgiem.
  516. - Co znaczy te kilka gwiazd? - spytał obojętnie O'Brien. - To drobiny ognia oddalone o kilka kilometrów. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy do nich dolecieć. Albo je zakryć. Ziemia jest środkiem wszechświata. Słońce i gwiazdy obracają się dookoła niej.
  517. Winston znów szarpnął się konwulsyjnie, ale tym razem nic nie powiedział. O'Brien kontynuował tak, jakby zbijał jego kolejne argumenty:
  518. - Są oczywiście sytuacje, kiedy twierdzenie to nie musi być prawdziwe. Do celów nawigacji morskiej lub kiedy przewidujemy zaćmienia, często wygodniej nam przyjąć roboczą hipotezę, że to Ziemia obraca się wokół słońca, a gwiazdy są odległe o wiele milionów kilometrów. Ale co z tego? Czy myślisz, że stworzenie podwójnego systemu astronomii przekracza nasze możliwości? Gwiazdy mogą być bliskie lub dalekie, zależnie od naszych potrzeb. Myślisz, że nasi uczeni nie potrafią sobie z tym radzić? Zapomniałeś o dwój-myśleniu?
  519. Winston opadł na łóżko. Cokolwiek wymyślił, szybka riposta miażdżyła jego argumenty. A przecież wiedział, wiedział, że się nie myli. Musiał istnieć jakiś sposób udowodnienia fałszywości poglądu, iż nic nie istnieje poza ludzkim umysłem! Czyż już dawno temu nie dowiedziono, że opiera się na błędnym rozumowaniu? Nawet był na to odpowiedni termin, choć teraz go nie pamiętał. Kąciki ust O'Briena drgnęły; uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając w dół na Winstona.
  520. - Mówiłem ci już, Winston, że metafizyka nie jest twoją najmocniejszą stroną. Słowo, którego szukasz, to solipsyzm. Mylisz się jednak. Nasze podejście nie jest solipsyzmem. Można je nazwać ewentualnie solipsyzmem zbiorowym. A to już zupełnie co innego; wręcz przeciwieństwo solipsyzmu. To zresztą tylko dygresja - dodał zmieniając ton. - Prawdziwa władza, władza, o którą musimy walczyć w dzień i w nocy, to władza nad ludźmi.
  521. Urwał, po czym na moment znów przeobraził się w nauczyciela przepytującego zdolnego ucznia:
  522. - Powiedz, Winston, w jaki sposób człowiek utwierdza swoją władzę nad drugim człowiekiem? Winston zastanowił się chwilę.
  523. - Każąc mu cierpieć.
  524. - Doskonale. Każąc mu cierpieć. Posłuszeństwo nie wystarczy. Bo dopóki ktoś nie cierpi, czy można mieć pewność, że jest posłuszny twojej woli, a nie własnej? Władza polega na poniżaniu i zadawaniu bólu. Władza oznacza rozrywanie umysłów na strzępy i składanie ich ponownie według obranego przez siebie modelu. Czy powoli wyłania ci się wreszcie obraz tworzonego przez nas świata? Jest dokładnym przeciwieństwem idiotycznych, hedonistycznych utopii, jakie wymyślali dawni reformatorzy. Świat strachu, zdrady i cierpienia, świat depczących i deptanych, świat, który w miarę rozwoju staje się nie mniej, lecz bardziej okrutny. Postęp w naszym świecie oznacza postęp bólu. Dawne cywilizacje twierdziły, że opierają się na miłości lub sprawiedliwości. Nasza zbudowana jest na nienawiści. Wkrótce wyeliminujemy wszystkie uczucia oprócz strachu, wściekłości, triumfu i samo-upodlenia. Zniszczymy je; zniszczymy wszystkie! Już teraz trzebimy nawyki myślowe, które przetrwały sprzed Rewolucji. Przecięliśmy więź łączącą rodziców z dziećmi, człowieka z człowiekiem, mężczyznę z kobietą. Nikt nie ma już odwagi ufać żonie, dziecku lub przyjacielowi. W przyszłości jednak w ogóle nie będzie żon i przyjaciół. Dzieci zaraz po porodzie będzie się odbierać matkom, podobnie jak kurom zabiera, się jajka. Wyplenimy popęd seksualny. Płodzenie potomstwa stanie się doroczną formalnością, taką samą jak przedłużanie kart zaopatrzeniowych. Zlikwidujemy orgazm. Nasi neurolodzy już nad tym pracują. Nikt nie będzie odczuwał lojalności wobec nikogo i niczego oprócz Partii. Nie będzie kochał nikogo oprócz Wielkiego Brata. Nie będzie się śmiał, chyba że radując się z triumfu nad wrogiem. Zniesiemy sztukę, literaturę, naukę. Kiedy staniemy się wszechwiedzący, nauka na nic się nam nie zda. Zatrzemy różnicę między brzydotą a pięknem. Zniknie ciekawość, zniknie radość życia. Zniknie cała gama przyjemności. Ale zawsze, Winston, zapamiętaj to sobie, zawsze istnieć będzie upajająca władza, coraz potężniejsza i coraz bardziej wyrafinowana. I zawsze, w każdej sekundzie da się odczuć rozkoszny dreszcz zwycięstwa, jaki budzi deptanie pokonanego wroga. Jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie przyszłość, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie!
  525. Zamilkł spodziewając się, że Winston coś odpowie. Winston jednak, zupełnie przybity, leżał nieruchomo. Serce w nim struchlało; nie potrafił wydusić z siebie słowa. O'Brien mówił więc dalej:
  526. - Pamiętaj, że tak będzie już zawsze. Nie zabraknie twarzy, które można deptać. Zawsze znajdą się heretycy i wrogowie państwa, abyśmy mogli pokonywać ich i poniżać bez końca. Przetrwa wszystko, czego doznałeś, odkąd znalazłeś się w naszych rękach, i to zwielokrotnione. Inwigilacja, donosicielstwo, aresztowania, tortury, egzekucje i zniknięcia nigdy się nie skończą. Świat przyszłości okaże się w równej mierze światem terroru co triumfu. Im potężniejsza będzie Partia, tym mniej tolerancyjna; im słabsza opozycja, tym silniejszy despotyzm. Goldstein i jego herezje będą żyć wiecznie. Codziennie, co chwila pokonywany, dyskredytowany, ośmieszany, lżony, jednak zdoła przetrwać. Ta gra, którą prowadzę z tobą od siedmiu lat, zacznie się powtarzać z pokolenia na pokolenie, z tym, że nasze metody staną się subtelniejsze. I zawsze heretyk trafi tutaj; zdany na naszą łaskę, wrzeszczący, złamany wrak człowieka, w końcu będzie z własnej, nieprzymuszonej woli czołgać się u naszych stóp, całkowicie skruszony i uratowany od samego siebie. Taki właśnie świat szykujemy, Winston. Świat, w którym zwycięstwo goni zwycięstwo, a po triumfie następuje triumf; ciągłe, ustawiczne naciskanie na nerw władzy. Widzę, że powoli zaczynasz to wszystko ogarniać. Wkrótce nie tylko zrozumiesz ten nasz świat, ale zaakceptujesz go, powitasz, staniesz się jego częścią.
  527. Winston na tyle doszedł do siebie, że mógł się odezwać.
  528. - Nie uda wam się! - zaprotestował słabym głosem.
  529. - Co przez to rozumiesz, Winston?
  530. - Nie uda wam się stworzyć takiego świata, jak opisaliście. To mrzonka. To nierealne.
  531. - Dlaczego?
  532. - Nie można oprzeć cywilizacji na strachu, nienawiści i okrucieństwie. Upadnie natychmiast.
  533. - Dlaczego?
  534. - Zabraknie jej witalności. Rozpadnie się. To czyste samobójstwo.
  535. - Bzdura. Wydaje ci się, że nienawiść jest bardziej wyczerpująca od miłości. Niby dlaczego? A jeśli nawet, cóż to zmienia? Załóżmy, że gotowi jesteśmy spalać się szybciej. Że przyspieszymy tempo ludzkiego życia tak, że człowiek w wieku lat trzydziestu będzie zgrzybiałym starcem. I co z tego? Czy nie rozumiesz, że śmierć jednostki nie jest śmiercią? Partia jest nieśmiertelna.
  536. Winston znowu poczuł się bezsilny; głos O'Briena jak taran kruszył wszystkie jego racje. Co więcej, bał się, że jeśli dalej będzie się sprzeciwiał, O'Brien przesunie przełącznik. A jednak nie mógł milczeć. Wizja nakreślona przez O'Briena zdjęła go taką grozą, że musiał zaprotestować, nawet jeśli nie miał już żadnych argumentów.
  537. - Nie wiem... I nie obchodzi mnie jak. Ale na pewno wam się nie uda. Coś was pokona. Życie was pokona.
  538. - To my, Winston, kontrolujemy życie, każdy jego wycinek. Wydaje ci się, że istnieje coś takiego jak natura ludzka, która oburzona tym, co robimy, zwróci się przeciwko nam. Ale pamiętaj, że to my kształtujemy ludzką naturę. Człowiek jest nieskończenie podatny na formowanie. A może powróciłeś do swojej starej tezy, że proletariusze lub niewolnicy powstaną i nas obalą? Daj sobie spokój. Są bezradni, jak zwierzęta. Ludzkość to Partia. Ci poza nią są bez znaczenia.
  539. - Nic mnie to nie obchodzi. W końcu was pokonają. Prędzej czy później przejrzą na oczy, a wtedy rozszarpią was na strzępy.
  540. - Czy cokolwiek przemawia za tym, że tak się stanie? Masz jakieś dowody, że na to się zanosi?
  541. - Nie. Po prostu w to wierzę. Wiem, że poniesiecie klęskę. Istnieje we wszechświecie... sam nie wiem, jakiś duch, jakaś siła... której nigdy nie uda wam się zwyciężyć.
  542. - Czy wierzysz w Boga, Winston?
  543. - Nie.
  544. - Więc co to za siła nas pokona?
  545. - Nie wiem. Duch ludzki.
  546. - Czy uważasz się za człowieka, Winston?
  547. - Tak.
  548. - Jeśli jesteś człowiekiem, Winston, to ostatnim. Twój gatunek wymiera, a za spadkobierców ma nas. Czy nie pojmujesz, że zostałeś sam jak palec? Wypadłeś już poza nawias historii; nie istniejesz. - Zachowanie O'Briena zmieniło się; szorstkim tonem zapytał: - Czy uważasz się za lepszego od nas, dlatego że kłamiemy i umiemy być okrutni?
  549. - Tak. Jestem lepszy od was.
  550. O'Brien nic nie powiedział. W pomieszczeniu rozległy się dwa inne głosy. Po chwili Winston zorientował się, że jeden należy do niego. Było to nagranie rozmowy, którą odbył z O'Brienem w dniu, kiedy wstąpił do Braterstwa. Słyszał siebie, jak obiecuje kłamać, kraść, fałszować, mordować, zachęcać do narkomanii i prostytucji, rozpowszechniać choroby weneryczne, oblać kwasem siarkowym twarz dziecka. O'Brien machnął niecierpliwie ręką, jakby uważał, że szkoda czasu na dalsze wykazywanie Winstonowi jego dwulicowości. Nacisnął klawisz i głosy umilkły.
  551. - Wstań - polecił.
  552. Pasy się rozpięły. Winston spuścił nogi na ziemię i wyprostował się niepewnie.
  553. - Jesteś ostatnim człowiekiem - rzekł O'Brien. - Strażnikiem ducha ludzkości. Ujrzysz się takim, jaki jesteś naprawdę. Rozbierz się do naga.
  554. Winston rozsupłał sznurek, który przytrzymywał jego kombinezon. Zamek błyskawiczny dawno już wyrwano. Nie pamiętał, czy od chwili aresztowania choć raz zdejmował ubranie. Pod kombinezonem jego ciało spowijały brudne, pożółkłe szmaty, w których z trudem rozpoznał resztki bielizny. Zsunąwszy je na ziemię, ujrzał na końcu pomieszczenia trójskrzydłowe lustro. Zaczął iść w jego stronę; nagle zatrzymał się w pół kroku i mimo woli krzyknął.
  555. - Dalej - rozkazał O'Brien. - Stań między skrzydłami. Wówczas zobaczysz się również z boku.
  556. Winston zatrzymał się zdjęty grozą. Z lustra szedł mu naprzeciw przygarbiony, szary kościotrup. Winstona przeraziła nie tyle świadomość, że widzi siebie, ile sam
  557. widok. Przysunął się bliżej. Z powodu zgiętej sylwetki twarz wydawała się wysunięta do przodu; posępna twarz więźnia z guzowatym czołem przechodzącym w łysy czerep, z krzywym nosem i poobijanymi kośćmi policzkowymi, nad którymi płonęły czujne, gniewne oczy. Policzki poznaczone bruzdami, usta zapadłe. Winston oczywiście nadal mógł się rozpoznać, lecz jego twarz zmieniła się bardziej, niż on zmienił się wewnętrznie. Zapisane na niej przeżycia przerastały okropnością wszystko, co faktycznie przeszedł. Częściowo wyłysiał. Przez moment zdawało mu się również, iż osiwiał, ale okazało się, że resztki włosów ma po prostu szare od nawarstwionego brudu, który pokrywał całe jego ciało poza dłońmi i twarzą. Gdzieniegdzie spod wżartego brudu wyzierały czerwone blizny po ranach, a owrzodzenie powyżej kostki stało się jedną wielką opuchlizną z łuszczącą się skórą. Ale najbardziej przeraziło Winstona ogólne wycieńczenie jego ciała. Klatkę piersiową miał chudą jak szkielet; nogi tak cienkie, że kolana były grubsze niż uda. Zrozumiał, dlaczego O'Brien chciał, aby obejrzał się z boku. Wygięcie kręgosłupa wydawało się wprost nieprawdopodobne. Wychudłe ramiona tak mocno pochyliły się do przodu, że klatka piersiowa zapadła się do wewnątrz, a wiotka szyja niemal zgięła wpół pod ciężarem głowy. Powiedziałby, że patrzy na ciało śmiertelnie chorego sześćdziesięcioletniego starca.
  558. - Myślałeś, że moja twarz, twarz członka Wewnętrznej Partii, jest stara i zniszczona - rzekł O'Brien. - Jak oceniasz własną?
  559. Złapał Winstona za ramiona i obrócił szybko do siebie.
  560. - Popatrz, jak wyglądasz! - zawołał. - Spójrz na brud, którym obrosłeś, który wżarł ci się między palce u nóg!
  561. Spójrz na ten ohydny, ropiejący wrzód powyżej kostki! Czy wiesz, że cuchniesz jak cap? Pewnie przestałeś to zauważać. Patrz, jaki jesteś chudy. Widzisz? Kciukiem i palcem wskazującym mogę objąć twój biceps. Mógłbym ci złamać szyję niczym marchew. Czy wiesz, że odkąd jesteś w naszych rękach, schudłeś dwadzieścia pięć kilo? Włosy wyłażą ci garściami. Popatrz! - Chwycił go za włosy i wyszarpnął mu kilka kosmyków. - Otwórz usta. Zostało ci dziewięć, dziesięć, jedenaście zębów. Ile miałeś przedtem? A te mizerne resztki wkrótce też ci wypadną. Spójrz! Zacisnął dwa potężne palce na jednym z ocalałych przednich zębów Winstona. Ból przeszył szczękę więźnia. O'Brien wyrwał mu ruszający się ząb wraz z korzeniem, po czym cisnął go na drugi koniec celi.
  562. - Gnijesz, rozpadasz się! - ryknął. - Wiesz, czym jesteś? Worem gnoju. A teraz obróć się i jeszcze raz popatrz w lustro. Widzisz tę ohydę? To właśnie ostatni człowiek. Tak wygląda ludzkość, jeśli ty ją reprezentujesz. Możesz się ubrać.
  563. Winston zaczął się ubierać, powoli i niedołężnie. Do tej - pory jakoś nie zauważył, że jest taki chudy i słaby. W jego głowie kołatała się jedna myśl: musi tu być znacznie dłużej, niż sądził. Po czym nagle, gdy owijał się w nędzne łachmany, zrobiło mu się straszliwie żal swojego wyniszczonego ciała. Opadł bezwolnie na stołek przy łóżku i wybuchnął płaczem. Mimo świadomości, jak okropnie, wręcz odrażająco wygląda w ostrym, jaskrawym świetle - szlochający worek kości w cuchnącej bieliźnie - nie mógł pohamować łez. O'Brien niemal dobrotliwym gestem dotknął jego ramienia.
  564. - Twoja męka kiedyś się skończy - rzekł. - Jeśli tylko zechcesz, przestaniesz cierpieć. Wszystko zależy od ciebie.
  565. - To wy! To wy doprowadziliście mnie do tego stanu! - zaszlochał Winston.
  566. - Nie, Winston, sam się doprowadziłeś. Sam wybrałeś tę drogę, kiedy postanowiłeś sprzeciwić się Partii. Wszystkie następstwa wynikły z twojego pierwszego kroku. Nie spotkało cię nic, czego nie mogłeś przewidzieć.
  567. Na chwilę przerwał, po czym oznajmił:
  568. - Pokonaliśmy cię, Winston. Złamaliśmy. Widzisz, jak wygląda twoje ciało. Twój umysł jest w identycznym stanie. Nie sądzę, aby zostało w tobie wiele dumy. Kopano cię, bito, lżono; wrzeszczałeś z bólu, tarzałeś się po ziemi we własnej krwi i we własnych wymiocinach. Skamlałeś o litość, zdradziłeś wszystkich i wszystko. Czy znasz choć jedno poniżenie, które cię ominęło?
  569. Winston przestał szlochać, choć łzy wciąż spływały mu po twarzy. Podniósł wzrok na O'Briena.
  570. - Nie zdradziłem Julii - powiedział. O'Brien popatrzył na niego z namysłem.
  571. - Tak. To prawda. Nie zdradziłeś Julii.
  572. Dziwaczny podziw dla O'Briena, podziw, którego nic nie mogło zniszczyć, znów przepełnił serce Winstona. Jakiż to mądry człowiek, pomyślał, jakiż inteligentny! O'Brien zawsze rozumiał wszystko, co się do niego mówiło. Ktoś inny natychmiast odparłby, że przecież zdradził Julię. Bo czyż nie złożył wyczerpujących zeznań podczas tortur? Poinformował dokładnie śledczych o jej zwyczajach, charakterze, przeszłości; wyjawił w najdrobniejszych szczegółach przebieg spotkań i treść rozmów; opowiedział o posiłkach przyrządzanych z czarnorynkowych artykułów, o cudzołóstwie, o nie sprecyzowanych knowaniach przeciwko Partii - o wszystkim. A jednak, w tym sensie, w jakim rozumiał to słowo, nie zdradził
  573. Julii. Nie przestał jej kochać. Jego uczucia wobec niej pozostały takie same. O'Brien pojął rzecz od razu, nic nie trzeba mu było tłumaczyć.
  574. - Powiedzcie mi, kiedy mnie zastrzelą? - spytał Winston.
  575. - Chyba będziesz musiał jeszcze długo czekać - rzekł O'Brien. - Twój przypadek nie jest prosty. Ale nie trać nadziei. Prędzej czy później każdego udaje się wyleczyć. Na końcu zastrzelimy cię na pewno.
  576.  
  577.  
  578. 4
  579.  
  580.  
  581. Czuł się znacznie lepiej. Z dnia na dzień - o ile można mówić o dniach, gdy nic nie dzieli ich od siebie - przybierał na wadze i powracały mu siły.
  582. Jaskrawe światło nie gasło ani na chwilę i wciąż rozlegał się szum, lecz nowa cela była trochę wygodniejsza od poprzednich. Miał w niej stołek, a na pryczy z desek leżały materac i poduszka. Zaprowadzono Winstona do łaźni, dość często pozwalano mu się myć w blaszanej miednicy. Nawet dostarczano ciepłą wodę. Otrzymał nową bieliznę i czysty kombinezon. Owrzodzenie posmarowano jakąś kojącą maścią i nałożono opatrunek. Na koniec usunięto więźniowi resztkę zębów i dano mu sztuczne szczęki.
  583. Musiało minąć wiele tygodni lub nawet miesięcy. Teraz, gdyby miał ochotę, mógłby mierzyć upływ czasu, ponieważ karmiono go w miarę regularnie. Sądził, że dostaje trzy posiłki na dobę; nie miał tylko pewności, czy podawane są w dzień, czy w nocy. Jedzenie było nadspodziewanie smaczne; na co trzeci posiłek dostawał mięso. Raz nawet otrzymał paczkę papierosów. Nie miał zapałek, ale zawsze mógł prosić o ogień milczącego strażnika, który przynosił posiłki. Kiedy pierwszy raz zapalił, zrobiło mu się niedobrze, lecz nie zrezygnował. Dawkował sobie papierosy, paląc pół po każdym posiłku, żeby paczka starczyła na dłużej.
  584. Dostał także białą tabliczkę z przywiązanym do rogu ołówkiem. Początkowo w ogóle z niej nie korzystał. Nie próbował nawet wyrwać się z apatii. Czas między posiłkami spędzał prawie bez ruchu, albo śpiąc, albo leżąc w sennym odrętwieniu, z zamkniętymi oczami, gdyż otwarcie ich wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Już dawno przywykł do spania przy silnym świetle padającym mu prosto na twarz. Jedynie sny miewał znacznie mniej chaotyczne. Śnił teraz wyjątkowo często, zawsze o rzeczach przyjemnych. Przebywał w Złotej Krainie lub siedział wśród potężnych, wspaniałych, zalanych słońcem ruin, z matką, z Julią, z O'Brienem - siedzieli sobie leniwie i rozmawiali o pogodnych sprawach. Kiedy myślał o czymś na jawie, to niemal wyłącznie o swoich snach. Odkąd znikł bodziec w postaci groźby bólu, Winston jakby stracił zdolność do podejmowania wysiłku intelektualnego. Nie nudził się, nie czuł potrzeby prowadzenia rozmów, nie tęsknił do żadnych rozrywek. To, że przebywał w samotności, bez bicia i przesłuchań, w dodatku syty i czysty, zadowalało go w zupełności.
  585. Z czasem spał coraz mniej, ale wciąż nie miał ochoty wstawać z łóżka. Najchętniej leżał bez ruchu, czując, jak powracają mu siły. Obmacywał swoje ciało, aby się upewnić, czy jego mięśnie naprawdę nabierają masy, a skóra staje się mniej wiotka.
  586. Wreszcie odeszły go wszelkie wątpliwości: tak, przybierał na wadze; uda miał już zdecydowanie grubsze od kolan.
  587. Od tej chwili, na początku z niejakim ociąganiem, zaczął się systematycznie gimnastykować. Wkrótce mógł już przejść trzy kilometry, spacerując wolno po celi, a kabłąkowate ramiona nieco mu się wyprostowały. Ale kiedy zabrał się do trudniejszych ćwiczeń, ze zdziwieniem i upokorzeniem odkrył, że nie może im podołać. Nie potrafił przyspieszyć kroku, nie umiał utrzymać stołka w wyprostowanej ręce, przewracał się, gdy usiłował stanąć na jednej nodze. Z przysiadu podniósł się z ogromnym wysiłkiem, ledwo przezwyciężając rwący ból ud i łydek. Kiedy się położył na brzuchu i usiłował zrobić pompkę, okazało się to beznadziejne: nie potrafił podźwignąć się choćby o centymetr. Ale po kilku dniach - i kilku kolejnych posiłkach - nawet tej sztuki udało mu się dopiąć; z czasem doszedł do sześciu pompek pod rząd. Zaczął odczuwać dumę ze swojej sprawności fizycznej i miał tylko nadzieję, iż jego twarz również odzyskuje dawny wygląd. Dopiero przypadkiem dotknąwszy łysej czaszki, przypomniał sobie, jak dalece zniszczona i pokryta bruzdami była twarz, którą widział w lustrze.
  588. Jego umysł stał się bardziej sprawny. Winston mógł teraz usiąść na pryczy, oprzeć się o ścianę i z tabliczką na kolanie całkiem świadomie przystąpić do swojej reedukacji.
  589. Skapitulował, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Zastanawiając się nad tym obecnie, zrozumiał, że właściwie gotów był skapitulować znacznie wcześniej, niż sobie to uświadomił. Już w chwili kiedy znalazł się w Ministerstwie Miłości - a nawet wcześniej, wtedy gdy stał bezradnie z Julią słuchając poleceń żelaznego głosu płynącego z teleekranu - zdał sobie sprawę z lekkomyślności i naiwności swojej próby buntu przeciwko Partii. Teraz wiedział, że przez siedem lat Policja Myśli obserwowała go niczym owada przez lupę. Uwadze funkcjonariuszy nie umknął żaden jego czyn, żadne słowo; znali nawet jego myśli. Ostrożnie kładli jasny paproch z powrotem na okładce pamiętnika. W trakcie przesłuchań puszczano mu nagrania, pokazywano zdjęcia. Niektóre przedstawiały jego i Julię. Tak, nawet wówczas, gdy... Nie potrafił dłużej walczyć z Partią. A zresztą, Partia ma rację. Musi mieć, bo czy nieśmiertelny, zbiorowy mózg może się mylić? Według jakich zewnętrznych kryteriów można oceniać jego sądy? Normalność to średnia statystyczna. Należało jedynie nauczyć się myśleć tak jak oni. Tylko...!
  590. Ołówek, który trzymał w palcach, wydawał mu się jakiś gruby i nieporęczny. Winston zaczął notować myśli, które przychodziły mu do głowy. Na początku napisał dużymi, krzywymi literami:
  591.  
  592. WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
  593.  
  594. Po czym, nie zastanawiając się, dopisał:
  595.  
  596. DWA I DWA TO PIĘĆ
  597.  
  598. Ale nagle coś się w nim zacięło. Jego umysł, jakby pragnąc czegoś uniknąć, odmawiał posłuszeństwa. Więzień miał świadomość, że wie, jak brzmi kolejna maksyma, lecz chwilowo nie mógł sobie przypomnieć. Wreszcie udało mu się ją odtworzyć; nie tyle przypomnieć, ile zrekonstruować w myślach. Zanotował:
  599.  
  600. BóG TO WŁADZA
  601.  
  602. Zgadzał się na wszystko. Przeszłość była zmienna. Przeszłości nigdy nie zmieniono. Oceania prowadziła wojnę ze Wschódazją. Oceania zawsze prowadziła wojnę ze Wschódazją. Jones, Aaronson i Rutherford byli winni zbrodni, o które zostali oskarżeni. Nigdy nie widział zdjęcia, które stanowiło dowód ich niewinności. Nigdy nie istniało, po prostu je wymyślił. Pamiętał sprzeczne ze sobą fakty, lecz wiedział, że wiele wspomnień sobie uroił, powstały z jego zmyśleń. Jakież to było proste! Wystarczyło się poddać, a reszta wynikała sama. Zupełnie jakby człowiek płynął pod prąd, który spycha go do tyłu mimo najrozpaczliwszych wysiłków, a potem nagle decydował się zawrócić i płynąć z prądem, zamiast mu się opierać. Nie zmieniało się nic oprócz nastawienia: działo się i tak to, co było nieuchronne. Winston właściwie nie wiedział, dlaczego w ogóle się buntował. Przecież prościej jest zaniechać oporu; jedynie...!
  603. Wszystko może być prawdą. Tak zwane prawa przyrody to nonsens. Prawo ciążenia to nonsens. "Gdybym chciał - powiedział O'Brien - mógłbym wznieść się do góry niczym bańka mydlana". Winston rozważał to przez chwilę. "Jeśli jemu się wydaje, że się unosi, a mnie, że to widzę, wówczas tak jest w istocie". Nagle jednak, niczym zanurzony pod wodę drąg, który wypływa na powierzchnię, z głębi mózgu wyłoniła się refleksja: "Nie, wcale tak nie jest. Po prostu ponosi nas fantazja. Ulegamy halucynacji". Czym prędzej odepchnął ją od siebie. Opierała się na ewidentnym błędzie, na fałszywym założeniu, że gdzieś na zewnątrz istnieje "rzeczywisty" świat, w którym dzieją się "rzeczywiste" rzeczy. Ale jak może istnieć? Jak można mieć świadomość czegokolwiek inaczej niż poprzez myśli? Wszystko dzieje się w głowie. A co dzieje się w głowach wszystkich, dzieje się naprawdę.
  604. Odrzucenie błędu nie sprawiło mu trudności; nie obawiał się, że da się znów sprowadzić na manowce. Jednakże taki fałszywy tok rozumowania w ogóle nie powinien był mu przyjść do głowy. Umysł musi umieć się wyłączać, ilekroć zbacza na niebezpieczne tory. Proces ten powinien zachodzić automatycznie, odruchowo. W nowomowie określano go mianem zbrodnioszlaban.
  605. Winston zaczął wyrabiać w sobie tę umiejętność. Przywoływał w myślach różne tezy - na przykład: "Partia twierdzi, że ziemia jest płaska", "Partia twierdzi, iż lód jest cięższy od wody" - i ćwiczył zdolność niedostrzegania lub nierozumienia argumentów, które mogłyby je obalić. Nie było to łatwe. Należało szybko myśleć, a ponadto mieć dar improwizacji. Już problemy arytmetyczne typu "dwa i dwa to pięć" znacznie przekraczały intelektualne możliwości Winstona. Wymagały niesłychanej giętkości umysłu pozwalającej w jednym momencie dokonywać najsubtelniejszych operacji logicznych, w następnym nie dostrzegać najbardziej podstawowych błędów w rozumowaniu. Głupota okazywała się równie niezbędna jak inteligencja, a znacznie trudniej było mu ją w sobie wykształcić.
  606. Przez cały czas nurtowało go pytanie, kiedy go zastrzelą. "Wszystko zależy od ciebie" - powiedział O'Brien; Winston zdawał sobie jednak sprawę, że żadnym swoim czynem nie zdoła przybliżyć końca. Mogą go zastrzelić za dziesięć minut lub za dziesięć lat. Mogą trzymać latami w izolatce, zesłać do obozu pracy, a nawet na krótko zwolnić, jak to się niekiedy zdarza. Bardzo możliwe, że wówczas, zanim go zastrzelą, powtórzy się cały cyrk z aresztowaniem i przesłuchaniem. Jedno było pewne: śmierć nadchodzi nieoczekiwanie. Zgodnie z tradycją - nie mówioną tradycją; choć nikt o tym nie
  607. wspominał, jakoś się wiedziało - więźniowi strzelano zawsze w tył głowy, zawsze znienacka, prowadząc go korytarzem niby to z jednej celi do drugiej.
  608. Pewnego dnia - aczkolwiek mógł to być nie dzień, a środek nocy - Winston zapadł w dziwny, błogi sen. Szedł korytarzem czekając na kulę. Wiedział, że strzał padnie w następnej sekundzie. Wszystko było załatwione, wyjaśnione, umierał pogodzony. Nie dręczyły go już wątpliwości, nie wdawał się w żadne spory, nie czuł bólu ani strachu. Ciało miał zdrowe i silne. Szedł bez wysiłku, radując się ruchem, przekonany, że idzie w pełnym słońcu. Nie znajdował się w jednym z wąskich, białych korytarzy Ministerstwa Miłości, lecz w ogromnym, zalanym słońcem pasażu, ponad kilometr szerokim, który pamiętał z majaków wywołanych zastrzykami. Był w Złotej Krainie, szedł ścieżką po wyskubanej przez króliki łące. Czuł pod stopami krótką, sprężystą trawę, a na twarzy ciepłe promienie słońca. Na skraju pola widział kołyszące się łagodnie wiązy, a gdzieś w oddali wił się strumień, w którego zielonych rozlewiskach pod wierzbami pływały klenie.
  609. Nagle poderwał się niczym rażony prądem. Pot zrosił mu plecy. Usłyszał, jak krzyczy na głos:
  610. - Julio! Julio! Julio, moja najdroższa! Julio!
  611. Przez chwilę trwał w iluzji, iż Julia jest tuż obok niego. A właściwie nie tyle obok, ile w nim, jakby stanowili jedność. W tym momencie kochał ją bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż wtedy, gdy byli razem i na wolności. Zrozumiał, że Julia wciąż żyje i potrzebuje jego pomocy.
  612. Opadł na posłanie, starając się opanować. Cóż zrobił najlepszego! Ileż dodatkowych lat niewoli będzie go kosztować ten moment słabości!
  613. Za chwilę doleci go stukot kroków. Tego wybuchu nie puszczą mu płazem. Jeśli nawet dotąd się nie domyślali, teraz wiedzą na pewno, że nie dotrzymuje warunków umowy. Był posłuszny Partii, lecz wciąż jej nienawidził. Dawniej ukrywał heretyckie poglądy pod płaszczykiem prawomyślności. Teraz cofnął się o krok wstecz: oddał im w niewolę swój umysł, jednakże serce zachował nieskażone. Wiedział, że nie ma racji, ale wolał jej nie mieć, niż być taki jak oni. Rozszyfrują go - O'Brien go rozszyfruje. Zdradził się tym jednym, głupim okrzykiem.
  614. Będzie musiał zaczynać od początku. Proces może trwać lata. Przejechał ręką po twarzy, usiłując przyzwyczaić się do jej dotyku. Głębokie bruzdy znaczyły policzki, kości policzkowe sterczały ostro, nos był spłaszczony. A odkąd widział się w lustrze, wprawiono mu sztuczne zęby. Niełatwo kontrolować mimikę, kiedy nie zna się wyglądu własnej twarzy. Zresztą samo panowanie nad mimiką nie wystarczało. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że jeśli chce się zachować tajemnicę, należy ukryć ją nawet przed sobą. Trzeba pamiętać o niej bez przerwy, lecz dopóki nie nadejdzie właściwa chwila, nie należy ani ubierać jej w słowa, ani pozwolić, aby przeniknęła do świadomości. Od tej chwili nie tylko jego myśli, ale również odczucia i sny muszą być prawomyślne. I przez cały ten czas musi kryć swoją nienawiść głęboko w sobie, nosić ją jak torbiel, która tkwi w ciele, a zarazem nic jej z nim nie łączy.
  615. Pewnego dnia postanowią go zastrzelić. Nie sposób przewidzieć, kiedy to nastąpi, ale chyba domyśli się kilka sekund wcześniej. Zawsze strzelają w tył głowy, prowadząc korytarzem. Dziesięć sekund starczy. Przez ten czas wszystko w nim zdąży wywrócić się na opak. Nagle, bez
  616. słowa, bez zmiany rytmu kroków, bez drgnienia twarzy - nagle spadnie zasłona kamuflażu i trach! gruchną armaty nienawiści. Nienawiść wypełni go niczym potężny, szalejący płomień. I niemal w tym samym momencie trach! wystrzeli kula; wystrzeli za późno lub za wcześnie. Rozsadzi mu mózg, zanim znów zdołają nad nim zapanować. Heretycka myśl pozostanie nie ukarana, nie skruszona, na zawsze poza ich zasięgiem. Jednym strzałem zniszczą stworzoną przez siebie doskonałość. Umrzeć pałając do nich nienawiścią - oto prawdziwa wolność.
  617. Zamknął oczy. Czekało go trudniejsze zadanie od narzucenia sobie myślowej dyscypliny. Musiał się upokorzyć, okaleczyć. Musiał zanurzyć się w najohydniejszym brudzie. Przez chwilę zastanawiał się, co jest najbardziej wstrętne, najbardziej obmierzłe ze wszystkiego? Pomyślał o Wielkim Bracie. Ogromna twarz (ponieważ ciągle widział ją na plakatach, w jego wyobraźni też miała ponad metr szerokości), z sutymi, czarnymi wąsami i o oczach pilnie śledzących każdy ruch, sama z siebie stanęła mu w myślach. Co naprawdę odczuwał wobec Wielkiego Brata?
  618. Na korytarzu rozległ się ciężki stukot butów. Stalowe drzwi celi otworzyły się z brzękiem. Do środka wszedł O'Brien; oficer o woskowej twarzy i strażnicy w czarnych mundurach zostali na zewnątrz.
  619. - Wstań - rozkazał O'Brien. - Zbliż się. Winston stanął naprzeciwko O'Briena. Ten ujął go za ramiona i przyjrzał mu się bacznie.
  620. - Miałeś ochotę mnie oszukać - rzekł. - Bardzo nierozsądnie. Wyprostuj się. Patrz mi w oczy.
  621. Na moment umilkł, po czym kontynuował nieco łagodniejszym tonem:
  622. - Robisz postępy. Umysłowo jesteś już prawie zdrów, ale emocjonalnie nie posunąłeś się ani o krok do przodu. Powiedz mi, Winston, i pamiętaj, nie łżyj: wiesz, że zawsze potrafię poznać, kiedy kłamiesz; powiedz mi, jakie uczucia żywisz naprawdę do Wielkiego Brata?
  623. - Nienawidzę go.
  624. - Nienawidzisz go. Świetnie. Więc najwyższy czas, abyśmy przeszli do ostatniego etapu. Musisz pokochać Wielkiego Brata. Nie wystarczy go słuchać; trzeba go kochać.
  625. Pchnął Winstona w stronę strażników.
  626. - Pokój sto jeden - polecił.
  627.  
  628. 5
  629.  
  630. Na każdym etapie uwięzienia Winston wiedział, a przynajmniej tak mu się zdawało, w jakiej części pozbawionego okien budynku akurat przebywa. Może poznawał to po niewielkich różnicach ciśnienia. Cele, w których bili go strażnicy, mieściły się pod ziemią. Pokój, w którym przesłuchiwał go O'Brien, ulokowany był gdzieś wysoko, niemal pod samym dachem. Teraz z kolei zabrano go do pomieszczenia położonego wiele metrów pod ziemią, chyba na najniższej kondygnacji budynku.
  631. Było obszerniejsze niż większość cel, gdzie dotąd go trzymano. Jednakże nie zwracał uwagi na otoczenie. Zauważył tylko, że przed sobą ma dwa stoliki, oba przykryte zielonym suknem. Jeden stał zaledwie półtora metra od niego, drugi nieco dalej, bliżej drzwi. Winston siedział w fotelu, skrępowany tak ciasno, że nie mógł się poruszyć, nawet skinąć głową. Sztywna podpórka sprawiała, że musiał patrzeć prosto przed siebie.
  632. Przez chwilę był sam, po czym drzwi otworzyły się i do środka wszedł O'Brien.
  633. - Pytałeś mnie kiedyś - rzekł - co jest w pokoju sto jeden. Powiedziałem ci, że sam wiesz najlepiej. Wszyscy wiedzą. Tutaj czeka cię to, co jest najstraszniejsze na świecie.
  634. Drzwi otworzyły się ponownie. Do środka wszedł strażnik; wniósł jakiś przedmiot wykonany z drutu, kosz albo skrzynkę i postawił na dalszym stoliku. O'Brien zasłaniał mu widok, Winston nie mógł więc dobrze się przyjrzeć.
  635. - Dla każdego człowieka co innego jest najstraszniejsze na świecie - wyjaśnił O'Brien. - dla jednego może to być pogrzebanie żywcem, dla drugiego spalenie, a dla trzeciego utonięcie, wbicie na pal lub dopiero pięćdziesiąty rodzaj śmierci. Czasami chodzi o coś bardzo trywialnego, co wcale nie powoduje zgonu.
  636. Przesunął się nieco, aby Winston mógł lepiej dojrzeć przedmiot umieszczony na stole. Była to podłużna, druciana klatka z umocowanym na wierzchu uchwytem do noszenia. Z przodu znajdowała się jakby maska szermiercza, wklęsłą stroną zwrócona na zewnątrz. Chociaż klatka stała w odległości prawie czterech metrów, Winston widział, że przedzielona jest wzdłuż na dwie części i że w każdej z nich siedzi zwierzę. Szczur.
  637. - W twoim wypadku - kontynuował O'Brien - najstraszniejsze są szczury.
  638. Dziwny, ostrzegawczy dreszcz, niewytłumaczalny lęk wstrząsnął Winstonem, gdy tylko ujrzał klatkę. Lecz dopiero w tym momencie zrozumiał, do czego służy podobne do maski urządzenie umocowane z przodu.
  639. Kiszki zamieniły mu się w lód.
  640. - Nie możecie! - zawył piskliwym, łamiącym się głosem. - Nie możecie! Nie! Nie!
  641. - Czy pamiętasz chwile grozy, które nachodziły cię w snach? - spytał O'Brien. - Przed sobą widziałeś mroczną jamę, w uszach słyszałeś grzmot. W jamie kryło się coś strasznego. Wiedziałeś co, lecz nie dopuszczałeś tej wiedzy do świadomości. Szczury!
  642. - O'Brien! - zawołał Winston, usiłując zapanować nad głosem. - Przecież wiecie, że to nie jest konieczne. Czego ode mnie chcecie?
  643. O'Brien nie odpowiedział wprost. Kiedy się odezwał, mówił - co mu się czasem zdarzało - tonem nauczycielskim. Patrzył z namysłem przed siebie, jakby zwracał się do słuchaczy siedzących gdzieś za Winstonem.
  644. - Ból sam w sobie często nie wystarczy. Są sytuacje, w których człowiek zdoła wytrzymać największy ból, a nawet może z bólu umrzeć. Ale każdego coś napawa taką grozą, że boi się choćby o tym myśleć. Nie ma to nic wspólnego z odwagą i strachem. Kiedy człowiek spada z wysokości, nie jest tchórzostwem łapanie się liny. Jeśli wynurza się spod wody, nie jest tchórzostwem wciąganie powietrza w płuca. To odruch, którego nie sposób się wyzbyć. Tak samo jest z tobą i szczurami. Dla ciebie są najkoszmarniejszą rzeczą na świecie. Choćbyś nie wiem jak pragnął, tej formy nacisku nie potrafisz znieść. Zrobisz, czego tylko od ciebie zażądam.
  645. - Ale czego, czego żądacie?! Jak mogę to zrobić, skoro nie wiem?!
  646. O'Brien przeniósł klatkę na bliższy stolik. Postawił ją ostrożnie na zielonym suknie. Winstonowi krew zahuczała w uszach. Czuł się straszliwie osamotniony. Zdawało
  647. mu się, że siedzi pośrodku rozległej, bezludnej równiny, pustyni zalanej słonecznym blaskiem, a wszystkie dźwięki docierają do niego z ogromnej odległości. Ale klatka ze szczurami stała zaledwie półtora metra od jego fotela. Były wielkie. Oba w tym wieku, gdy szczurom grubieją pyski i stają się bardziej drapieżne, a sierść z szarej przemienia się w brunatną.
  648. - Szczury, choć gryzonie, są mięsożerne - ciągnął O'Brien, jakby wciąż przemawiał do swoich niewidocznych słuchaczy. - Chyba sam wiesz, co zdarza się w ubogich dzielnicach. Są ulice, gdzie kobiety boją się zostawiać niemowlę w domu bez opieki choćby na pięć minut. Szczury z miejsca by się na nie rzuciły i po kilku chwilach pozostałyby tylko ogryzione do cna kości. Szczury atakują również ludzi chorych lub umierających. Wykazują niebywałą zdolność wyczuwania, że ktoś jest bezsilny.
  649. Nagle z klatki rozległy się głośne piski. Dochodziły Winstona jakby z bardzo daleka. Szczury, rozdrażnione, szturmowały dzielącą je ściankę. Usłyszał głęboki jęk rozpaczy. Ten dźwięk również zdawał się płynąć z oddali.
  650. O'Brien podniósł klatkę i coś przy niej nacisnął. Rozległ się głośny trzask. Winston szarpnął całym ciałem jak oszalały, próbując zerwać się z fotela. Daremny wysiłek; ciało i głowę miał całkowicie unieruchomione. O'Brien przybliżył klatkę. Była teraz niecały metr od twarzy Winstona.
  651. - Nacisnąłem pierwszą dźwignię - wyjaśnił O'Brien. - Domyślasz się chyba, jak funkcjonuje klatka. Maska zamknie się wokół twojej głowy. Kiedy nacisnę drugą dźwignię, drzwiczki w klatce uniosą się do góry. Wygłodniałe bestie skoczą do przodu jak wystrzelone z procy. Czy widziałeś kiedy, jak szczur rzuca się do ataku? Skoczą ci prosto na twarz i zaczną się w nią wgryzać. Czasami od razu wyżerają oczy. Czasami najpierw przegryzają policzki i wyjadają język.
  652. Klatka była coraz bliżej, coraz większa. Winston usłyszał kilka krótkich jęków, które dolatywały jakby gdzieś znad jego głowy. Walczył rozpaczliwie, aby opanować strach. Wymyśl coś, wymyśl, masz jeszcze ułamek sekundy, to twoja ostatnia szansa! Nagle stęchły, obrzydliwy smród uderzył go w nozdrza. Wstrząsnęły nim mdłości tak silne, że o mało nie zemdlał. Zrobiło mu się czarno przed oczami. Na moment sam zmienił się w szalone, wyjące zwierzę. Jednakże wydobył się z mroku, unosząc ze sobą zbawienną myśl. Był to jeden, jeden jedyny sposób ratunku. Musi odgrodzić się od szczurów ciałem innego człowieka.
  653. Otwór maski był tak blisko, że nic poza nim nie widział. Druciane drzwiczki zbliżyły się na szerokość dwu dłoni do jego twarzy. Szczury wiedziały już, co zaraz nastąpi. Jeden podskakiwał niecierpliwie, a drugi, stary rynsztokowiec o szorstkim, pomarszczonym pysku, uniósł się na tylne łapy i opierając o druty różowe spody przednich, zaczął gniewnie węszyć. Winston wpatrywał się w jego wąsy i żółte zębiska. Znów owładnął nim paniczny strach. Czuł się ślepy, bezsilny, otępiały.
  654. - W cesarskich Chinach była to dość pospolita tortura - oświadczył O'Brien tym samym dydaktycznym tonem.
  655. Maska zamykała się wokół twarzy Winstona. Druty dotykały policzków. I wówczas - nie, nie była to ulga, lecz nadzieja, zaledwie iskierka nadziei. Za późno, mogło już być za późno. Ale nagle zrozumiał, że na całym świecie istnieje tylko jedna osoba, na którą może przenieść tę straszliwą torturę - jedno ciało, którym może się zasłonić przed szczurami. I zaczął wrzeszczeć jak opętany, powtarzając w kółko:
  656. - Zróbcie to Julii! Julii! Nie mnie! Julii! Nie obchodzi mnie, co się z nią stanie. Niech jej zeżrą twarz, obgryzą aż do kości. Nie mnie! Julii! Nie mnie!
  657. Spadł do tyłu, w jakąś bezdenną otchłań; oddalał się od szczurów. Wciąż przywiązany do fotela, przeleciał przez posadzkę, przez ściany budynku, przez ziemię, przez oceany, przez atmosferę, uniósł się w kosmos, w gwieździste przestworza - cały czas coraz bardziej oddalając się od szczurów. Dzieliły go od nich lata świetlne, ale wciąż czuł na policzkach zimny dotyk drucianej siatki. I O'Brien wciąż stał u jego boku. Kiedy jednak w ciemnościach rozległ się metaliczny trzask, Winston wiedział, że drzwiczki klatki nie otworzyły się, lecz zatrzasnęły na dobre.
  658.  
  659.  
  660. 6
  661.  
  662.  
  663. W kawiarni Pod Kasztanem nie było prawie nikogo. Zakurzone stoły złociły się w promieniach słońca wpadających ukośnie przez okno. Dochodziła godzina piętnasta; spokojna pora. Z teleekranów sączyły się blaszane tony muzyki.
  664. Winston siedział w tym samym rogu co zawsze, ze wzrokiem utkwionym w pustej szklance. Raz na jakiś czas spoglądał na ogromną twarz obserwującą go z przeciwnej ściany. WIELKI BRAT PATRZY - głosił napis. Kelner, nie wzywany, podszedł i napełnił szklankę Dżinem Zwycięstwa, po czym z innej butelki, przez rurkę osadzoną w korku, strząsnął do środka kilka kropli. Była to sacharyna przyprawiona goździkami, specjalność zakładu.
  665. Winston słuchał teleekranu. Chwilowo płynęła z niego muzyka, lecz lada moment mogli nadać specjalny komunikat Ministerstwa Pokoju. Z frontu afrykańskiego nadchodziły wyjątkowo niepokojące wiadomości. Winston zadręczał się nimi od samego rana. Wojska eurazjatyckie (Oceania prowadziła wojnę z Eurazją; Oceania zawsze prowadziła wojnę z Eurazją) posuwały się na południe w przerażającym tempie. Komunikat nadany o dwunastej nie wymieniał żadnego konkretnego rejonu, lecz walki prawdopodobnie toczyły się już przy ujściu Kongo. Brazzaville i Leopoldville znalazły się w niebezpieczeństwie. Winston nawet bez patrzenia na mapę wiedział, co to oznacza. W grę wchodziła nie tylko utrata Afryki Środkowej; po raz pierwszy od wybuchu wojny zagrożona była sama Oceania.
  666. Gwałtowne uczucie - nie całkiem strachu, raczej dziwnego podniecenia - targnęło Winstonem, po czym znów przygasło. Przestał myśleć o wojnie. Nie umiał skoncentrować się na żadnym temacie dłużej niż przez kilka chwil. Podniósł szklankę i opróżnił ją jednym haustem. Jak zwykle wzdrygnął się z obrzydzenia i zrobiło mu się niedobrze. Smak był ohydny. Goździki i sacharyna, same odrażająco mdłe, nie mogły zabić przykrej, oleistej woni dżinu; najgorsze jednak, że ta woń, która roztaczała się wokół niego w dzień i w nocy, kojarzyła mu się nierozerwalnie ze smrodem tych...
  667. Nigdy, nawet w myślach, nie wymieniał ich nazwy, i na ile mógł, starał się nie przywoływać ich widoku. Były czymś, czego usiłował do końca sobie nie uświadamiać: cieniem przy twarzy, smrodem trzymającym się nozdrzy. Kiedy dżin podszedł mu do gardła, beknął przez sine wargi. Utył, odkąd go zwolniono, rysy mu zgrubiały, a cera stała się bardziej rumiana niż przedtem; nos i policzki miał wręcz prostacko czerwone, łysinę zaś ciemnoróżową. Kelner, znów nie proszony, przyniósł szachy i ostatnie wydanie "The Times", otwarte na stronie z zadaniem szachowym. Następnie widząc, że szklanka Winstona jest pusta, napełnił ją dżinem. Winston nie potrzebował wydawać żadnych poleceń. Znano jego zwyczaje. Szachy zawsze na niego czekały, podobnie jak stolik w kącie; nawet gdy w lokalu panował tłok, nikt się nie dosiadał do Winstona, bo ludzie woleli nie być widziani w jego towarzystwie. Nigdy nie liczył, ile kolejek wypija. W nieregularnych odstępach czasu przynoszono mu brudne świstki, niby rachunki, lecz odnosił wrażenie, że za każdym razem żądają od niego za mało pieniędzy. Gdyby było odwrotnie, nie robiłoby mu to żadnej różnicy. Nie cierpiał na brak gotówki; na nowej posadzie - typowej synekurze - zarabiał znacznie więcej niż kiedykolwiek przedtem.
  668. Muzyka umilkła i z teleekranu rozległ się głos. Winston uniósł głowę. Nie nadawano jednak komunikatu z frontu, lecz krótki biuletyn Ministerstwa Obfitości. Wynikało z niego, że w ubiegłym kwartale produkcja sznurowadeł przewidziana w Dziesiątym Planie Trzyletnim została przekroczona o dziewięćdziesiąt osiem procent.
  669. Winston przestudiował zadanie szachowe i ustawił figury. Była to trudna końcówka, wymagająca użycia obu skoczków. "Grają białe; mat w dwóch posunięciach". Winston spojrzał na plakat Wielkiego Brata. Białe zawsze zwyciężają, pomyślał z niejasnym uczuciem mistycyzmu.
  670. Zawsze, bez wyjątku; taki jest porządek rzeczy. Jak świat światem, w żadnym zadaniu szachowym czarne jeszcze nigdy nie odniosły zwycięstwa. Czy nie miało to symbolizować wiecznego, niezmiennego triumfu Dobra nad Złem? Ogromna twarz patrzyła na niego; promieniowała spokojną mocą. Białe zawsze zwyciężają.
  671. Głos urwał, po czym dodał innym, znacznie poważniejszym tonem:
  672. - Informujemy, że o piętnastej trzydzieści nadamy ważny komunikat. Prosimy pamiętać: piętnasta trzydzieści, wiadomości najwyższej wagi! Należy ich wysłuchać. Powtarzam: piętnasta trzydzieści!
  673. Znów popłynęły dźwięki blaszanej muzyki.
  674. Winstonowi serce zabiło mocniej. Na pewno będzie to komunikat z frontu; przeczucie mówiło mu, że podadzą złe nowiny. Przez cały dzień co rusz ogarniało go podniecenie na myśl o druzgocącej klęsce w Afryce. Niemal widział, jak wojska eurazjatyckie przelewają się przez nigdy dotąd nie naruszoną granicę i pędzą w dół niczym kolumny mrówek. Dlaczego nie udało się jakoś oskrzydlić wroga? Miał przed oczami wyraźny kontur zachodniego wybrzeża kontynentu. Podniósł białego skoczka i przestawił na nowe pole. Tak, to było właściwe miejsce. Wyobrażając sobie gnające na południe czarne hordy, naraz ujrzał inne wojska, nie wiadomo skąd przybyłe, zajmujące pozycje na tyłach nieprzyjaciela, odcinające jego łączność na morzu i lądzie. Zdawało mu się, że wysiłkiem woli powołuje te wojska do życia. Ale trzeba się spieszyć. Jeśli wróg opanuje całą Afrykę i założy na Przylądku lotniska i bazy łodzi podwodnych, tym samym przepołowi Oceanię. A to może oznaczać wszystko: klęskę, rozpad, nowy podział świata, zniszczenie
  675. Partii! Wziął głęboki oddech. Niesłychanie pomieszane uczucia - właściwie nie tyle pomieszane, ile tak nawarstwione, że trudno było poznać, które jest najsilniejsze - walczyły w nim o prymat.
  676. Spazm minął. Cofnął białego skoczka, ale przez chwilę nie mógł się skupić na zadaniu szachowym. Jego myśli znów biegły innym torem. Niemal nieświadomie napisał palcem na zakurzonym blacie stołu:
  677.  
  678. 2 + 2 =
  679.  
  680. "Nie mają dostępu do twojego mózgu" - powiedziała. A jednak mieli. "To, co ci się tu przydarzy, zmieni cię na zawsze" - powiedział O'Brien. I nie skłamał. Są rzeczy, własne czyny, po których nie można wrócić do siebie. Coś w człowieku umiera: zostaje wypalone, skauteryzowane.
  681. Widział ją; nawet z nią rozmawiał. Nie było to niebezpieczne. Wiedział, a raczej czuł, że teraz prawie wcale się nim nie interesują. Mógł się z nią ponownie umówić, gdyby którekolwiek z nich wyraziło ochotę. Spotkali się przypadkiem w parku, w ohydny, zimny marcowy dzień, kiedy ziemia była twarda jak żelazna skorupa, trawa martwa i nie rosło nic prócz kilku krokusów, które przebiły się na powierzchnię po to tylko, by wiatr rozszarpał je na strzępy. Szedł pospiesznie, ze zlodowaciałymi rękoma i oczami łzawiącymi od zimna, gdy nagle ujrzał ją niespełna dziesięć metrów przed sobą. Z miejsca uderzyła go dziwna, nieuchwytna zmiana, jaka się w niej dokonała. Minęli się bez słowa; zawrócił jednak i ruszył za nią, choć bez specjalnej ochoty. Wiedział, że nic im nie grozi, że nikt nie będzie się nimi interesował. Nie powiedziała do niego słowa. Szła na ukos po wyschniętej trawie, jakby chciała się go pozbyć, ale w końcu, zrezygnowana, pogodziła się z jego obecnością. Wkrótce znaleźli się wśród strzępiastych, bezlistnych krzaków, niezdatnych zarówno do osłony przed ludzkim wzrokiem, jak i przed wiatrem. Zatrzymali się. Panował potworny ziąb. Wiatr gwizdał w gałęziach i szarpał rzadkie, sine krokusy.
  682. Objął ją w pasie. Wprawdzie nie było teleekranów, lecz na pewno gdzieś tkwiły poukrywane mikrofony, a w dodatku stali na widoku. Ale to nie miało znaczenia; nic nie miało znaczenia. Gdyby chcieli, mogli się położyć na ziemi i robić to co dawniej. Jego ciało wzdrygnęło się, kiedy o tym pomyślał.
  683. Nie zareagowała w żaden sposób na jego uścisk; nie próbowała nawet się uwolnić. Teraz wiedział, co się w niej zmieniło. Twarz miała ziemistą, a przez czoło i skroń biegła długa blizna, częściowo przysłonięta włosami; lecz nie to było główną odmianą. Zmieniła się przede wszystkim jej talia; stała się grubsza i jakby dziwnie sztywna. Przypomniał sobie, jak kiedyś, po wybuchu bomby, pomagał wyciągnąć z ruin trupa; zdumiał go wówczas nie tyle ciężar, ile sztywność zwłok, piekielnie utrudniająca zadanie; kojarzyła się bardziej z bryłą kamienia niż z martwym ludzkim ciałem. Talia, której dotykał, sprawiała takie samo wrażenie. Przyszło mu do głowy, że również skóra musi być w dotyku całkiem inna niż niegdyś.
  684. Nie odzywali się do siebie i nie próbował jej pocałować. Po raz pierwszy popatrzyła na niego, kiedy szli z powrotem przez trawnik. Rzuciła mu krótkie spojrzenie pełne pogardy i niechęci. Nie wiedział, czy niechęć ta wynika wyłącznie z przeszłości, czy może wywołał ją widok jego nabrzmiałej twarzy i oczu łzawiących od wiatru. Usiedli na żelaznych krzesłach, obok siebie, ale nie za blisko. Zorientował się, że chce coś powiedzieć. Przesunęła o kilka centymetrów nogę w niezgrabnym bucie i rozdeptała gałązkę. Jej stopa wydała mu się o wiele szersza, niż pamiętał.
  685. - Zdradziłam cię - oświadczyła bez ogródek.
  686. - Ja ciebie też - odparł.
  687. Znów rzuciła mu krótkie, pełne niechęci spojrzenie.
  688. - Czasami - ciągnęła - grożą ci czymś... czymś, czego nie możesz znieść, o czym boisz się nawet myśleć. A wtedy mówisz: "Nie róbcie tego mnie, zróbcie to temu-a-temu". I może później próbujesz udawać, że był to jedynie wybieg, że powiedziałeś tak tylko po to, aby przestali cię dręczyć, że przecież wcale tak nie myślałeś. Ale to nieprawda. Wówczas, kiedy ci grożą, pragniesz tego ze wszystkich sił. Wiesz, że to jedyny ratunek, więc chwytasz się go kurczowo. Chcesz, żeby zrobili to tej osobie. Nie obchodzi cię, jak bardzo będzie cierpiała. Liczysz się tylko ty.
  689. - Liczysz się tylko ty - powtórzył.
  690. - I potem zmienia się nastawienie do tego kogoś.
  691. - Tak, zmienia - potwierdził.
  692. Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Świszczący wiatr przylepiał im do ciał cienkie kombinezony. Po tej krótkiej wymianie zdań oboje czuli się niezręcznie w swoim towarzystwie; poza tym było zbyt zimno, aby siedzieć tak bez ruchu. Oznajmiła, że nie chce się spóźnić na metro i wstała.
  693. - Musimy się znów spotkać - rzekł.
  694. - Tak, musimy - odparła.
  695. Przez pewien czas szedł niezdecydowanie pół kroku za nią. Oboje milczeli. Nie próbowała się go pozbyć, lecz specjalnie szła szybko, aby nie mógł się z nią zrównać. Postanowił, że odprowadzi ją do stacji metra, ale nagle zdjęła go niechęć do bezsensownego włóczenia się na zimnie. Ogarnęło go pragnienie nie tyle ucieczki od Julii, ile powrotu do kawiarni Pod Kasztanem, która nigdy nie wydawała mu się tak atrakcyjna jak w tym momencie. Z tęsknotą myślał o swoim stoliku w rogu, o gazecie, szachach, dżinie lejącym się nieprzerwaną strugą, a zwłaszcza o cieple. W następnej chwili pozwolił, by grupka ludzi oddzieliła go od Julii. Bez zbytniego entuzjazmu spróbował ją jeszcze dogonić, po czym zwolnił, odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Kiedy uszedł pięćdziesiąt metrów, obejrzał się. Na ulicy panował niewielki ruch, lecz już nie zdołał jej dojrzeć. Mogła być którąkolwiek z kilkunastu oddalających się pospiesznie sylwetek. Nie umiał rozpoznać od tyłu jej zgrubiałego, zesztywniałego ciała.
  696. "Wówczas, kiedy ci grożą, pragniesz tego ze wszystkich sił" - oznajmiła. Tak, pragnął tego. Nie tylko tak powiedział; rzeczywiście pragnął. Modlił się, żeby to ją, a nie jego, wystawiono na łup tych...
  697. Wtem zmieniła się muzyka płynąca z teleekranu. Wkradła się w nią fałszywa, szydercza, wręcz ociekająca żółcią nuta. A potem - choć może nie działo się to naprawdę, może to tylko pamięć płatała mu figle - głos zaśpiewał:
  698.  
  699. Pod konarami kasztana,
  700. Pan sprzedał mnie, a ja pana...
  701.  
  702. Łzy napłynęły mu do oczu. Przechodzący kelner spostrzegłszy, że szklanka jest pusta, wrócił z butelką dżinu.
  703. Winston podniósł szklankę i powąchał jej zawartość. Dżin z każdym łykiem wydawał mu się nie mniej, lecz bardziej ohydny. Ale stał się jego żywiołem. Był jego życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem. Wieczorem pozwalał mu się zwalić jak kłoda i zasnąć, a rano oprzytomnieć. Kiedy Winston się budził, rzadko przed jedenastą, ze sklejonymi ropą oczyma, palącym gardłem i tak obolałym grzbietem, jakby miał złamany kręgosłup, nie zdobyłby się na to, aby się w ogóle podnieść, gdyby nie butelka i filiżanka, które wieczorem stawiał sobie przy łóżku. Przez następne kilka godzin siedział z butelką pod ręką, wpatrując się tępo w teleekran. Od piętnastej do zamknięcia lokalu tkwił w kawiarni Pod Kasztanem. Nikogo już nie obchodziło, co robi; nie budził go gwizd i nie upominał głos z teleekranu. Czasami, zwykle dwa razy w tygodniu, wpadał do zakurzonego, obskurnego pokoju w Ministerstwie Prawdy, gdzie oddawał się pracy - lub czemuś, co nazywało się pracą. Został przydzielony do podkomitetu jednego z podkomitetów, które powstały z jednego z niezliczonych komitetów zajmujących się opracowywaniem drobniejszych zagadnień związanych z redakcją jedenastego wydania Słownika nowomowy. Przygotowywali "Sprawozdanie okresowe", choć Winston nie wiedział, czego dokładnie ma ono dotyczyć. Chodziło mniej więcej o to, czy przecinki powinno się umieszczać wewnątrz nawiasów, czy poza nimi. Z pozostałych czterech członków podkomitetu wszyscy przeszli przez podobne doświadczenia co Winston. Bywały dni, kiedy zbierali się i zaraz rozchodzili, jawnie przyznając się przed sobą, że nie mają nic do roboty. Ale bywały i takie, kiedy niemalże z entuzjazmem rozpoczynali dzień pracy, ostentacyjnie sporządzając notatki, a następnie zabierając się do opracowania sążnistych elaboratów, których nigdy nie kończyli. Spierali się wówczas zażarcie na temat tego, co powinni robić, używając coraz bardziej złożonych i zawiłych argumentów, targowali się o najdrobniejsze odcienie znaczeniowe, raczyli długimi dygresjami, kłócili, a nawet uciekali do gróźb poskarżenia się nadrzędnym czynnikom. Po czym nagle umykał z nich cały zapał i tylko siedzieli wokół stołu wpatrując się w siebie nawzajem martwym wzrokiem, niczym duchy rozmywające się w powietrzu po zapianiu koguta.
  704. Teleekran umilkł. Winston znów podniósł głowę. Zaraz nadadzą komunikat! Ale nie, po prostu zmieniali muzykę. Miał przed oczami mapę Afryki. Ruchy armii były na niej zaznaczone strzałami: czarna strzała pędziła pionowo w dół, na południe, biała zaś mknęła na wschód i wbijała się w ogon czarnej. Jakby pragnąc potwierdzenia, znów zerknął na niewzruszone oblicze na plakacie. Czy możliwe, aby druga strzała wcale nie istniała?
  705. Znowu nie potrafił skupić uwagi. Wypił kolejny łyk dżinu, podniósł białego skoczka i na próbę postawił go w innym miejscu. Szach. Ale nie było to właściwe posunięcie, gdyż...
  706. Nagle, bez powodu, stanął mu przed oczami pewien obraz. Ujrzał oświetlony świecą pokój, ogromne łóżko przykryte białą kapą oraz siebie jako dziesięcioletniego chłopca; siedział na podłodze potrząsając kubkiem z kośćmi i śmiał się do rozpuku. Matka siedziała naprzeciwko i również się śmiała.
  707. Działo się to mniej więcej miesiąc przed jej zniknięciem: chwila pogodzenia, kiedy zapomniał o dokuczliwym głodzie skręcającym mu wnętrzności i na krótko wróciła miłość, jaką dawniej darzył matkę. Pamiętał dobrze ów dzień, mokry i deszczowy; strugi wody spływały po szybach, a w środku było zbyt ciemno, żeby czytać. Dwójka dzieci w ciemnym, ciasnym pokoju nudziła się okropnie. Winston marudził i narzekał, daremnie dopraszając się jedzenia, rozdrażniony biegał po pokoju grzebiąc w szafkach i kopiąc w listwę nad podłogą, aż sąsiedzi zaczęli stukać w ścianę, podczas gdy młodsze dziecko co rusz zanosiło się płaczem. W końcu matka powiedziała: "Jak będziesz grzeczny, kupię ci grę. Śliczną grę, zobaczysz, na pewno ci się spodoba". Wyszła na deszcz, do niewielkiego sklepiku w pobliżu, który czasem jeszcze bywał czynny, po czym wróciła z tekturowym pudełkiem z dziecięcą grą planszową "Węże i drabiny". Do dziś pamiętał zapach mokrej tektury. Grę wykonano nędznie: plansza była popękana, a maleńkie, drewniane kości tak nierówne, że nie chciały leżeć prosto. Winston patrzył na nią nadąsany, bez zainteresowania, ale matka zapaliła ogarek świecy i namówiła go, by usiedli na podłodze i zaczęli grać. Wkrótce strasznie się zapalił; krzyczał i śmiał się, gdy pionki wspinały się ochoczo na drabiny, po czym ześlizgiwały po wężach niemal do linii startu. Zagrali osiem partii, każde wygrywając cztery razy. Jego siostrzyczka, zbyt mała, żeby rozumieć zasady gry, siedziała oparta o poduszkę i śmiała się, bo oni się śmiali. Przez całe popołudnie tworzyli zgodną, szczęśliwą rodzinę, tak jak za czasów jego wczesnego dzieciństwa.
  708. Odsunął od siebie ten obraz, ewidentnie fałszywe wspomnienia. Chwilami dręczyły go takie fałszywe wspomnienia. Ale były niegroźne, póki pamiętał, że są fałszywe. Po prostu niektóre rzeczy zdarzyły się naprawdę, a inne nie zdarzyły się nigdy. Ponownie skupił się nad zadaniem szachowym. Podniósł białego skoczka i w tej samej sekundzie poderwał się jak ukłuty szpilką, wypuszczając go z palców; skoczek z trzaskiem spadł na szachownicę.
  709. Powietrze przeciął przenikliwy dźwięk trąbki. Wreszcie
  710. komunikat! Zwycięstwo! Ilekroć komunikat poprzedzano sygnałem trąbki, oznaczało to zwycięstwo. Dreszcz radości wstrząsnął wszystkimi gośćmi. Nawet kelnerzy zamarli i nadstawili uszu.
  711. Sygnał trąbki wywołał prawdziwą wrzawę. Podniecony głos, który zaczął trajkotać z teleekranu, niemal natychmiast zagłuszyły okrzyki wznoszone na zewnątrz. Wiadomość lotem błyskawicy obiegła całe miasto. Z tego, co zdołał wyłowić, Winston zorientował się, że akcja potoczyła się tak, jak sobie wyobraził: ogromna, w tajemnicy zebrana armada uderzyła niespodziewanie na tyły nieprzyjaciela; biała strzała wbiła się w ogon czarnej. Przez zgiełk dolatywały go urywki triumfalnych wieści: "Wspaniały manewr strategiczny... idealna koordynacja... całkowita klęska... pół miliona jeńców... totalna demoralizacja... opanowanie całej Afryki... koniec wojny tuż, tuż... zwycięstwo... największe zwycięstwo w dziejach ludzkości... zwycięstwo, zwycięstwo, zwycięstwo!"
  712. Pod stolikiem nogi Winstona drgały konwulsyjnie. Nie ruszył się z miejsca, lecz w myślach gnał, pędził, przyłączał się do tłumu na zewnątrz i krzyczał z radości ile tchu w piersi. Znów spojrzał na plakat Wielkiego Brata. Kolos, który stoi na straży świata! Skała, o którą rozbijają się azjatyckie hordy! Pomyślał o tym, jak dziesięć minut temu - tak, zaledwie dziesięć minut temu - z mieszanymi uczuciami w sercu czekał na ogłoszenie klęski lub zwycięstwa. Och, nie tylko armia eurazjatycka została pokonana! Bardzo się zmienił od pierwszego dnia pobytu w Ministerstwie Miłości, lecz ostateczna, konieczna, uzdrawiająca zmiana dokonała się w nim dopiero teraz.
  713. Głos z teleekranu wciąż informował o jeńcach, łupach i rzezi, ale okrzyki na ulicy trochę przycichły. Kelnerzy wrócili do pracy. Jeden z nich zbliżył się z butelką dżinu. Winston, błogo rozmarzony, nawet nie zauważył, że napełniono mu szklankę. Nie biegł już, nie krzyczał. Znowu był w Ministerstwie Miłości. Wybaczono mu zbrodnie, duszę miał czystą jak śnieg. Siedział na ławie oskarżonych, zeznając wszystko co trzeba i wszystkich obciążając. Szedł korytarzem wyłożonym białymi kaflami, z uczuciem, że idzie w słońcu; za nim maszerował uzbrojony strażnik. Jeszcze chwila i od dawna upragniona kula rozsadzi mu mózg.
  714. Spojrzał na ogromną twarz. Zajęło mu czterdzieści lat, nim odkrył, jaki to uśmiech kryje się pod czarnym wąsem. Och, cóż za okrutna, niepotrzebna pomyłka! Och, cóż za upór i arogancja nie pozwalały mu się przytulić do miłującej piersi! Dwie pachnące dżinem łzy spłynęły mu wolno po policzkach. Ale wszystko już było dobrze, wreszcie było dobrze; walka się skończyła. Odniósł zwycięstwo nad samym sobą. Kochał Wielkiego Brata.
  715.  
  716. ANEKS
  717.  
  718.  
  719. Zasady nowomowy
  720.  
  721. Nowomowa, urzędowy język Oceanii, została opracowana zgodnie z ideologicznymi potrzebami angsocu, czyli socjalizmu angielskiego. W 1984 roku nikt jeszcze nie posługiwał się wyłącznie nowomową. Co prawda pisano w niej artykuły wstępne w "The Times", lecz wymagało to biegłości posiadanej zaledwie przez garstkę specjalistów. Przewidywano, że do roku 2050 nowomowa wyprze ostatecznie staromowę (czyli język, którym porozumiewamy się obecnie). Rozprzestrzeniała się stosunkowo szybko, albowiem członkowie Partii wykazywali tendencję do używania na co dzień jej neologizmów i konstrukcji gramatycznych. Wersję z 1984 roku, opartą na dziewiątym oraz dziesiątym wydaniu Słownika nowomowy, traktowano jako przejściową; zawierała wiele zbędnych słów i archaicznych konstrukcji, które zamierzano usunąć w późniejszym terminie. Poniżej zajmiemy się jej ostateczną i udoskonaloną postacią, zaprezentowaną w jedenastym wydaniu Słownika.
  722. Celem nowomowy było nie tylko dostarczenie środków odpowiednich do wyrażania światopoglądu oraz myśli właściwych dla zwolenników angsocu, lecz również uniemożliwienie swobody myślenia. Zakładano, że z chwilą gdy nowomowa wejdzie całkowicie do powszechnego użytku, a staromowa ulegnie zapomnieniu, jakakolwiek herezja myślowa - czyli odejście od zasad angsocu - stanie się całkowicie nierealna, przynajmniej jeśli chodzi o ujęcie jej w słowa. Słownictwo nowomowy tak ukształtowano, aby za jego pomocą można było przekazać - ze wszystkimi odcieniami znaczeniowymi - to, co lojalny członek Partii ma do powiedzenia, zarazem zaś uniemożliwiono wykorzystanie języka do formułowania, nawet okrężną drogą, myśli uznawanych za niewłaściwe. Osiągnięto to częściowo poprzez tworzenie nowych słów, głównie jednak przez usunięcie wyrazów niepożądanych oraz przez pozbawienie pozostawionych jednostek leksykalnych nie-prawomyślnego sensu, a w miarę możności jakichkolwiek znaczeń ubocznych. Niech wystarczy ten jeden przykład: słowo wolny wciąż istniało w nowomowie, lecz występowało tylko w takich zdaniach jak: "Pies jest wolny od pcheł" lub "Pole jest wolne od chwastów". Nie sposób było się nim posłużyć, aby stwierdzić, iż ktoś jest "wolny politycznie" albo "wolny intelektualnie", gdyż takie pojęcia jak wolności obywatelskie oraz wolnomyślność dawno wypleniono, a odpowiadające im określenia zlikwidowano. Oprócz usuwania słów o wyraźnie nieprawomyślnym zabarwieniu, redukcję słownictwa traktowano jako cel sam w sobie; nie pozostawiono żadnych wyrazów, bez których można się obyć. Nowomowę skonstruowano nie po to, żeby zwiększyć, a wręcz przeciwnie, żeby zawęzić zakres myślenia. Temu celowi pośrednio służyło również ograniczenie do minimum zasobu słów dostępnych użytkownikom.
  723. Nowomowa opierała się na języku, którym posługujemy się obecnie, ale wiele zdań, nawet nie zawierających świeżo powstałych wyrazów, byłoby dla nas po prostu niezrozumiałych. Słownictwo nowomowy dzieliło się na trzy odrębne kategorie określane jako zbiory A, B (wyrazy złożone) oraz C. Najprościej będzie omówić każdy po kolei; gramatyczne właściwości nowomowy zostaną zaprezentowane w części poświęconej zbiorowi A, gdyż te same zasady obowiązują we wszystkich grupach jednostek leksykalnych.
  724.  
  725. ZBIÓR A. Zbiór A składał się z wyrazów niezbędnych w życiu codziennym, wyrażających takie czynności, jak: jedzenie, picie, praca, wkładanie odzieży, chodzenie, poruszanie się pojazdami, uprawa ogrodu, gotowanie itp. Zawierał niemal wyłącznie słowa występujące w naszym języku, takie jak cios, bieg, pies, drzewo, cukier, dom, pole, lecz ich zasób, w porównaniu z obecnym, był niezmiernie mały, a sens zdefiniowano o wiele bardziej rygorystycznie. Wyeliminowano wszelką dwuznaczność i odcienie znaczeniowe. Właściwie doprowadzono do tego, iż wyrazy tej kategorii, stanowiące krótkie, wyraźne dźwięki, służyły przekazywaniu jednej konkretnej informacji. Posługiwanie się zbiorem A w twórczości literackiej czy w politycznych lub filozoficznych dyskusjach było całkowicie niemożliwe. Miał służyć do wyrażania prostych, nieabstrakcyjnych myśli, zwykle odnoszących się do przedmiotów konkretnych lub do czynności fizycznych.
  726. Najbardziej charakterystyczną cechę nowego języka stanowiła łatwość tworzenia nowych jednostek wyrazowych w oparciu o zupełnie dowolne części mowy. Każdy istniejący wyraz (w zasadzie odnosiło się to nawet do wyrazów tak abstrakcyjnych jak, jeśli lub kiedy) mógł służyć za podstawę słowotwórczą do urabiania czasownika, rzeczownika, przymiotnika czy przysłówka. Czasownik i rzeczownik opierały się na tym samym temacie wyrazowym, którym najczęściej był rzeczownik, a czasownik powstawał przez dodanie do niego przyrostka; sama ta zasada spowodowała likwidację wielu dawnych form. Na przykład czasownik krwawić nie występował w nowomowie. Jego miejsce zajął neologizm krewać, powstały z rzeczownika krew uzupełnionego elementem formalnym. Przy wydzielaniu tematów nie kierowano się żadną regułą etymologiczną; w jednym przypadku zachowywano temat wyrazowy rzeczownika, w innym czasownika. Jeśli nawet rzeczownik i czasownik o zbliżonym znaczeniu nie były sobie etymologicznie pokrewne, zwykle pozostawiano tylko jeden formant. Wyeliminowano na przykład słowo ciąć, gdyż sens ten oddawał czasownik nóżać, mający za punkt wyjścia rzeczownik nóż. Przymiotniki urabiano przez dodawanie do rzeczownika przyrostka -ny, natomiast przysłówki przez dodawanie przyrostka -nie. Tak więc pędny oznaczało "szybki", a pędnie "szybko". Niektóre ze współczesnych przymiotników - takie jak dobry, silny, wielki, ciepły, miękki - zachowały się w nie zmienionej formie, lecz w sumie pozostawiono ich bardzo niewiele. Stały się zbędne, skoro przymiotniki można było tworzyć do woli przez dodanie właściwego przedrostka. Z używanych obecnie przysłówków nie ocalały żadne, oprócz tych stosunkowo nielicznych, które kończą się na -nie; tego przyrostka używano właściwie wyłącznie. Przysłówek "głośno", na przykład, zastąpiono przez głośnie.
  727. Co więcej, każdy wyraz - to również stosowało się w teorii do absolutnie wszystkich - mógł przyjąć znaczenie przeciwstawne po dodaniu przedrostka bez- lub zyskać na natężeniu dzięki przedrostkowi plus-, albo, dla większej intensywności, przedrostkowi dwaplus-. I tak, na przykład, bezciepły oznaczało "zimny", podczas gdy plusciepły oraz dwaplusciepły odpowiednio "gorący" i "bardzo gorący". Przymiotnik "zimny" stał się zbyteczny, podobnie jak "zły", którego sens oddawał nie gorzej, a nawet lepiej, przymiotnik bezdobry. W przypadku antonimów należało tylko zdecydować, które ze słów o przeciwstawnym znaczeniu zatrzymać, a które usunąć. Zamiast "ciemny", na przykład, można było powiedzieć bezjasny lub zamiast "jasny" - bezciemny; wybór podstawy słowotwórczej zależał od kaprysu specjalistów. Było też możliwe, podobnie jak obecnie, zmienianie sensu niemal każdego wyrazu przez pisane łącznie przedrostki przyimkowe typu pod-, nad-, na-, wy-, prze- etc. Dzięki takim zabiegom udało się doprowadzić do nieprawdopodobnej redukcji słownictwa.
  728. Jeśli chodzi o odmianę rzeczowników, dążono do jej maksymalnego uproszczenia, które osiągnięto głównie dzięki przyjęciu zasady niezmienności tematu rzeczownika; tak więc liczby mnogie rzeczowników człowiek, pies, ucho, wyglądały odpowiednio: człowieki, piesy, ucha. Stopniowanie przymiotników odbywało się wyłącznie przez dodanie do formy stopnia równego przedrostka wtóruj stopniu wyższym oraz przedrostka naj - w stopniu najwyższym (np. dobry, wtórdobry, najdobry). Identycznie stopniowano przymiotniki uchodzące dotąd za nieregularne, a stopniowanie opisowe polegające na stosowaniu przysłówków bardziej i najbardziej skasowano.
  729. Chociaż pozostawiono w nie zmienionej formie część dawnych, najczęściej używanych czasowników, formy fleksyjne nowo powstających starano się ujednolicić i uprościć; wszystkie bezokoliczniki urabiano przez dodanie przyrostka -ać do rzeczownika lub wydzielonego z niego tematu, przykładowo: krok - krakać; robota - robotać; sklep - sklepać. Prostota była zresztą celem nadrzędnym; na odstępstwo od własnych zasad słowotwórczych decydowano się wówczas, gdy ich ścisłe przestrzeganie stwarzało niebezpieczeństwo, że danego neologizmu nie da się wymówić szybko i płynnie. Wyraz trudny do wymówienia lub taki, który mógł być błędnie zrozumiany przez odbiorcę, uważano za nieodpowiedni; dla lepszego brzmienia wstawiano dodatkowe zgłoski lub zachowywano dawną formę słowa. Dotyczyło to przede wszystkim zbioru B. Z dalszej części wywodu jasno wyniknie, dlaczego tak wielką wagę przykładano do łatwości wypowiadania słów.
  730.  
  731. ZBIÓR B. Na zbiór B składały się wyrazy utworzone specjalnie do celów politycznych, czyli takie, które nie tylko były nośnikami politycznych treści, lecz miały również wywierać odpowiedni wpływ na umysłowość ich użytkownika. Brak pełnego zrozumienia zasad angsocu właściwie wykluczał prawidłowe posługiwanie się nimi. Niektóre dawały się tłumaczyć na staromowę lub nawet na słowa ze zbioru A, choć otrzymywało się wówczas nie tyle przekład, ile raczej okrężną parafrazę, a proces ten pociągał za sobą utratę wielu odcieni znaczeniowych. Wyrazy ze zbioru B stanowiły jakby werbalny odpowiednik stenotypii; korzystając z nich, w zaledwie kilku sylabach można było zawrzeć całe bogactwo idei, w dodatku znacznie bardziej precyzyjnie i z większym ładunkiem emocjonalnym niż przy użyciu normalnego słownictwa.
  732. Do zbioru B należały wyłącznie wyrazy złożone.2 Tworzyły kombinacje dwu i więcej wyrazów lub ich wybranych grup głoskowych, scalonych w łatwą do wymówienia, jednolitą całość. Każde złożenie można było bez trudu przekształcić - przez dodanie odpowiedniej końcówki - w inną część mowy, a odmieniano je według zasad tę część mowy obowiązujących. Jako przykład weźmy wyraz dobromyśl, w przybliżeniu oznaczający "myśl ortodoksyjną". Utworzony z niego czasownik dobromyśleć można oddać jako "myśleć ortodoksyjnie". Jego pochodne były następujące: rzeczownik odsłowny: dobromyślenie; przymiotnik: dobromyślny; przysłówek: dobromyślnie; wykonawca czynności: dobromyślak.
  733. Przy komponowaniu nowych wyrazów ze zbioru B nie kierowano się żadnymi zasadami etymologicznymi. Łączone tematy wyrazowe mogły być wyodrębnione ze wszystkich części mowy, stać w dowolnym szyku i podlegać dowolnym zniekształceniom upraszczającym ich wymowę, o ile nie przysłaniało to sensu. Na przykład w wyrazie myślozbrodnia (zbrodnia myślowa), temat myśl stanowił człon pierwszy, a w wyrazie polmyśl (Policja Myśli) - drugi; element łączący, jak widać, nie zawsze musiał występować. Ponieważ w wypadku wyrazów ze zbioru B uzyskanie prostoty brzmienia było znacznie trudniejsze niż w wypadku wyrazów ze zbioru A, zdecydowano się wprowadzić wiele form przestępnych. Przykładowo, od nazw ministerstw Miniprawd, Minipax i Minimiło utworzono przymiotniki miniprany, minikojny oraz minimiły, gdyż końcówki -prawdny, -pokójny oraz -miłny uznano za niewygodne do wymówienia. W zasadzie jednak wyrazy ze zbioru B przyjmowały wyłącznie przyrostki używane w nowomowie.
  734. Niektóre słowa zawarte w zbiorze B przekazywały bardzo subtelne odcienie znaczeniowe, zupełnie niezrozumiałe dla kogoś, kto nie posiadał sztuki operowania nowomową. Weźmy na przykład typowe zdanie z artykułu wstępnego w "The Times": Staromyślaki bezkiszkoczują angsoc. Na staromowę należy je przełożyć w następujący sposób: "Ludzie, których światopogląd ukształtował się przed Rewolucją, nie rozumieją socjalizmu angielskiego we właściwy, emocjonalny sposób". Tłumaczenie jednak nie oddaje zadowalająco treści oryginału. Chcąc w pełni pojąć sens przytoczonego zdania, trzeba przede wszystkim dokładnie wiedzieć, co oznacza angsoc. Co więcej, jedynie ktoś dobrze obeznany z ideologią angsocu może w pełni docenić siłę czasownika kiszkoczuć, sugerującego ślepą, entuzjastyczną akceptację, wręcz niemożliwą do wyobrażenia w dzisiejszych czasach; podobne trudności nastręcza również określenie staromyślaki, nierozerwalnie kojarzące się z niegodziwością i dekadencją. Niektóre słowa nowomowy, między innymi właśnie staromyślak, miały służyć nie tyle przekazywaniu znaczeń, ile ich niszczeniu. Zakres pojęciowy tych słów, z założenia nielicznych, rozciągał się jak gumowy worek, aż w końcu wyrażały sobą treści, których nośnikami były oryginalnie dziesiątki odrębnych wyrazów, z czasem usuniętych z języka i zapomnianych. Największa trudność, z jaką borykali się specjaliści redagujący Słownik nowomowy, nie polegała na wymyślaniu nowych wyrazów, lecz na ustalaniu, co one znaczą i ile dawniejszych słów można nimi zastąpić.
  735. Jak wykazaliśmy na przykładzie wyrazu wolny, pewne słowa, które niegdyś miały nieprawomyślne znaczenie, pozostawiono dla wygody w nowomowie, odarłszy je uprzednio z ich niepożądanego sensu. Niezliczone inne wyrazy, takie jak honor, sprawiedliwość, moralność, internacjonalizm, demokracja, wiedza i religia po prostu usunięto. Zastąpiło je kilka słów funkcjonujących na zasadzie gumowych worków, które całkiem zatarły ich pierwotną treść. Na przykład słowa dotyczące wolności i równości oddawało określenie myślozbrodnia, a wszystkie wyrazy związane z pojęciami obiektywności i racjonalizmu obejmował termin staromyślenie. Większa precyzja byłaby niebezpieczna. Od członków Partii oczekiwano podejścia, jakie charakteryzowało starożytnych Hebrajczyków, którzy - nie posiadając żadnej wiedzy na ten temat - uważali, że wszystkie pozostałe narody czczą "fałszywych bogów". Nie potrzebowali się orientować, iż bogowie ci nazywają się Ozyrys, Baal, Moloch, Isztar; im mniej o nich wiedzieli, tym lepiej to świadczyło o ich ortodoksyjności. Wierzyli, że istnieje Jahwe, i znali jego przykazania, z których przecież jasno wynikało, iż wszyscy bogowie noszący inne imiona lub obdarzeni innymi atrybutami są fałszywi. Podobnie członek Partii orientował się, jakie postępowanie jest właściwe, a o tym, jakie odstępstwa od niego mógłby popełnić, miał jedynie bardzo mgliste pojęcie. Na przykład życie seksualne każdego członka Partii wyrażały i kształtowały dwa słowa: seksozbrodnia (niemoralność seksualna) oraz dobroseks (wstrzemięźliwość). Termin seksozbrodnia odnosił się do wszelkiego rodzaju wykroczeń seksualnych. Obejmował cudzołóstwo, nierząd, homoseksualizm i inne zboczenia, a także normalny stosunek płciowy między małżonkami, uprawiany wyłącznie dla przyjemności. Wszystkie te formy współżycia uważano za zbrodnicze i groziła za nie kara śmierci; nie zachodziła zatem konieczność ich wyszczególniania. W zbiorze C, na który składały się terminy naukowe i techniczne, mogły się znaleźć specjalistyczne określenia poszczególnych zboczeń, lecz dla przeciętnego obywatela ich znajomość była zbędna. Wiedział, co znaczy dobroseks - normalny stosunek między małżonkami, uprawiany jedynie w celu płodzenia potomstwa i nie sprawiający kobiecie żadnej satysfakcji; wiedział też, że inne formy współżycia to seksozbrodnie. Nowomowa rzadko pozwalała rozwinąć heretycką myśl - człowiek najwyżej mógł sobie uświadomić, że stoi na progu herezji; na krok następny po prostu brakowało mu słów.
  736. Żaden wyraz ze zbioru B nie był ideologicznie obojętny. Wiele z nich to eufemizmy. Na przykład określenia: miłbóz (karny obóz pracy) lub Minipax (Ministerstwo Pokoju, czyli Ministerstwo Wojny) miały niemal dokładnie odwrotny sens od tego, co zdawały się sugerować. Z kolei inne słowa jawnie i z pogardą nawiązywały do prawdziwego charakteru stosunków panujących w Oceanii. Do nich należy zaliczyć wyraz prolżarło, oznaczający tandetne rozrywki oraz fałszywe wiadomości, którymi Partia karmiła masy. Zbiór B zawierał też słowa dwuznaczne, mające sens pozytywny, gdy stosowano je w odniesieniu do Partii, oraz negatywny, gdy dotyczyły jej wrogów. Ponadto występowało w nim wiele słów, które na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie zwykłych skrótowców, gdyż ich ideologiczne zabarwienie wynikało nie tyle z ich znaczenia, ile z budowy.
  737. W miarę możliwości starano się, żeby wszystkie słowa mające lub mogące mieć jakiekolwiek znaczenie polityczne zaliczały się właśnie do zbioru B. Nazwom organizacji, zrzeszeń, doktryn, państw, instytucji, budynków publicznych nadawano - pilnując się tylko, aby sens był nadal zrozumiały - swojskie brzmienie poprzez sprowadzenie ich do pojedynczych, łatwo wpadających w ucho słów o jak najmniejszej liczbie sylab. Na przykład Departament Archiwów Ministerstwa Prawdy, w którym pracował Winston, nazywano Ardep, Departament Literatury - Lidep, Departament Teleprogramów - Teldep, i tak dalej. Nie chodziło wyłącznie o oszczędność czasu. Już w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku w języku politycznym istniała tendencja do skracania słów i określeń; najsilniej przejawiała się w państwach o ustroju totalitarnym lub w organizacjach o takim charakterze. Przykładowo: Nazi, Gestapo, Agitprop. Na początku zasadę tę stosowano niemal instynktownie, w nowomowie jednak posługiwano się nią z całą świadomością. Uznano bowiem, że skracając nazwę zawęża się i subtelnie odmienia jej sens, odzierając ją ze skojarzeń, które inaczej nasuwałyby się same. Nazwa Międzynarodówka Komunistyczna przywodzi na myśl powszechne braterstwo, czerwone sztandary, barykady, Karola Marksa i Komunę Paryską. Natomiast skrót Komintern kojarzy się jedynie z organizacją o zwartych szeregach oraz zestawem jasno określonych doktryn. Sugeruje coś równie konkretnego jak krzesło lub stół. Komintern to wyraz, który można wymówić zupełnie bezmyślnie, podczas gdy nie sposób powiedzieć Międzynarodówka Komunistyczna nie zastanawiając się choć przez chwilę nad sensem własnych słów. Skojarzenia wywołane określeniem Miniprawd są również mniej liczne i łatwiej poddają się kontroli niż te, które nasuwa nazwa Ministerstwo Prawdy. Właśnie chęć wyeliminowania niebezpiecznych skojarzeń tłumaczy, dlaczego tak ochoczo wprowadzano skróty i dlaczego przywiązywano tak dużą wagę do łatwości wymawiania poszczególnych słów.
  738. W nowomowie największy nacisk kładziono na dokładność semantyczną, a tuż po niej na eufonię. Kiedy zachodziła potrzeba, bez skrupułów poświęcano prawidłowość gramatyczną. I słusznie, gdyż dla celów politycznych najlepiej się nadawały krótkie, dobitne słowa o jasnej, jednoznacznej treści, łatwe do wymówienia i wywołujące minimalną liczbę skojarzeń w umyśle użytkownika. Wyrazy ze zbioru B nawet zyskiwały na sile dzięki temu, że tak niewiele różniły się między sobą. Prawie bez wyjątku - dobromyśl, Minipax, prolżarło, dobroseks, miłbóz, angsoc, kiszkoczuć, polmyśl i wiele, wiele innych - były to wyrazy dwu- lub trzysylabowe, akcentowane zazwyczaj na przedostatniej sylabie. Posługiwanie się nimi sprawiało, że mowa przypominała szczekanie, składały się bowiem z krótkich, monotonicznych dźwięków. Właśnie o to chodziło: chciano uniezależnić mowę - a zwłaszcza mówienie na tematy nieobojętne politycznie - od świadomości. O ile bowiem w rozmowie o sprawach codziennych człowiek czasami musi się zastanowić przed wypowiedzeniem jakiejś kwestii, o tyle członek Partii powołany do wygłoszenia oceny natury politycznej lub etycznej powinien umieć wyrzucić z siebie właściwe opinie równie automatycznie, jak karabin maszynowy wystrzeliwuje kule. Przygotowywało go do tego stosowne wyszkolenie, nowomowa dostarczała mu niezbędnych środków, a zadanie upraszczały same słowa, ich chropawe dźwięki i celowa brzydota zgodna z duchem angsocu.
  739. Za duże ułatwienie należy również uznać ograniczony wybór słów. W porównaniu ze słownictwem używanym przez nas, zasób nowomowy był niezwykle mały, a ponadto wciąż wyszukiwano sposoby, żeby go jeszcze bardziej uszczuplić. Nowomowa tym właśnie różniła się od większości języków, iż jej słownictwo nie rosło, lecz kurczyło się z roku na rok. Każdą redukcję traktowano jako korzystną, gdyż im mniejszy wybór, tym mniejsza pokusa myślenia. Dążono do tego, aby przekształcić mowę w strumień dźwięków wydobywający się prosto z krtani bez żadnego udziału ośrodków wyższych. Do tego celu przyznawano się otwarcie, czego przykładem wyraz kwak-mowa, oznaczający "mowę podobną do kwakania kaczki". Jak wiele innych słów ze zbioru B, termin kwakmowa miał znaczenie pozytywne i negatywne - pozytywne wówczas, kiedy wygłaszane tym sposobem opinie były ortodoksyjne; tak więc gdy w "The Times" nazwano jednego z partyjnych mówców dwaplusdobrym kwakmówcą, należało rozumieć to jako najwyższą pochwałę.
  740.  
  741. ZBIÓR C. Zbiór C stanowił uzupełnienie dwóch powyższych; składała się nań wyłącznie terminologia naukowa i techniczna. Poszczególne wyrazy przypominały te znajdujące się w użyciu obecnie, miały również identyczną etymologię; podobnie jednak jak w wypadku innych wyrazów, sztywno określono ich sens oraz usunięto wszelkie znaczenia uboczne. Do terminów ze zbioru C stosowały się te same zasady gramatyczne co do całej nowomowy. Bardzo niewiele wyrazów tej kategorii trafiało bądź to do potocznego, bądź do politycznego języka. Każdy naukowiec lub technik mógł znaleźć wszystkie niezbędne mu terminy w spisie poświęconym jego specjalności, lecz rzadko znał więcej niż garść terminów z innych dziedzin, a zaledwie kilka określeń było dla nich wspólnych. Całkiem natomiast brakowało słów, aby wyrazić pojęcie nauki jako takiej lub mówić o naukowym sposobie myślenia czy naukowym podejściu w sensie interdyscyplinarnej metody poznawczej. Nie istniało też w ogóle słowo odpowiadające pojęciu "wiedza" - wszystkie jego odcienie znaczeniowe przejął na siebie termin angsoc.
  742. Z powyższego opisu wynika jasno, że wyrażenie w nowomowie nieortodoksyjnych poglądów było właściwie niewykonalne. Pozostawała, oczywiście, możliwość wygłaszania bardzo prymitywnych herezji, a raczej bluźnierstw, typu: Wielki Brat jest bezdobry. Jednakże podobnego stwierdzenia, które osoba ortodoksyjna przyjęłaby jako ewidentny absurd, nikt nie zdołałby poprzeć rozsądną argumentacją, gdyż zabrakłoby mu podstawowych słów. Idee wrogie angsocowi nie mogły zostać sformułowane i wyrażone słowami; także potępiając je stosowano ogólne miano herezji bez precyzowania ich bliżej. Właściwie jedyny sposób, w jaki można było posłużyć się nowomową do nieortodoksyjnych celów, to przestępczo podstawiając pod słowa ich pierwotne, staromowne znaczenia. Zdanie Wszystkie człowieki są równe brzmiało w nowomowie równie bezsensownie co w staromowie stwierdzenie Wszyscy ludnie są rudzi. Nie zawierało błędu gramatycznego, lecz głosiło oczywistą nieprawdę, a mianowicie, że wszyscy są równi wagą, wzrostem i siłą. Nie istniało pojęcie politycznej równości, ten uboczny sens słowa równy dawno już wyrugowano. W roku 1984, gdy wszyscy na co dzień wciąż jeszcze posługiwali się staro-mową, istniało teoretycznie niebezpieczeństwo, że używając nowomownych słów nadal będą pamiętać ich dawne znaczenia, lecz w praktyce uniknięcie takiej sytuacji nie sprawiało trudności żadnemu obywatelowi dobrze obeznanemu z zasadami dwój my ś lenia, a liczono, że w ciągu dwóch pokoleń niebezpieczeństwo to zniknie zupełnie. Tak jak ktoś, kto nigdy w życiu nie słyszał o szachach, nie jest świadom ubocznych znaczeń słów "królowa" i "wieża", tak człowiek od dziecka mówiący wyłącznie nowomową nie będzie wiedział, że słowo równy wiązało się niegdyś z pojęciem równości politycznej, a słowo wolny z pojęciem swobody intelektualnej. Wielu przestępstw i omyłek nie będzie mógł popełnić po prostu dlatego, że nie zdoła ująć ich w słowa i nawet sformułować w myślach. Spodziewano się, że z biegiem lat charakterystyczne cechy nowomowy staną się jeszcze wyraźniejsze: postępująca redukcja słów, coraz sztywniej określone znaczenia pozostałych, a możliwość posłużenia się nimi do niewłaściwych celów coraz mniej prawdopodobna.
  743. Kiedy staromowa raz na zawsze ustąpi miejsca nowomowie, zerwaniu ulegnie ostatnie ogniwo łączące z przeszłością. Historię już dawno napisano ponownie, lecz - na skutek niedopatrzeń cenzury - fragmentom dawnych dzieł literackich udało się gdzieniegdzie przetrwać, i dla tych, którzy znali staromowę, nadal były dostępne. W przyszłości jednak, nawet jeśli się zachowają, podobne urywki będą niezrozumiałe i nieprzetłumaczalne. Nie sposób bowiem przełożyć tekstu ze staromowy na nowomowę, chyba że jest to opis techniczny, dotyczy bardzo prostej codziennej czynności lub ma ortodoksyjny (w nowomowie dobromyślny} charakter. W praktyce oznacza to, iż żadnej książki sprzed około 1960 roku nie można przetłumaczyć w całości. Literaturę z okresu przedrewolucyjnego należy poddać przekładowi ideologicznemu, czyli takiemu, który zmienia nie tylko język, lecz również treść. Weźmy na przykład ten dobrze znany ustęp Deklaracji Niepodległości:
  744.  
  745. Uważamy na niezbite i oczywiste prawdy: że ludzie stworzeni zostali równymi sobie; że Stwórca udzielił im pewnych praw niezbywalnych, w rzędzie których na pierwszym miejscu postawić należy prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia; że w celu zapewnienia sobie tych praw ludzie ustanowili między sobą rządy, których władza wypływa z woli rządzonych; że ilekroć jakakolwiek forma rządu sprzeciwia się celowi, w jakim była ustanowiona, naród ma prawo zmienić ją lub znieść zupełnie, i ustanowić rząd nowy...
  746.  
  747. Przełożenie tego ustępu na nowomowę, przy zachowaniu wierności oryginałowi, jest niepodobieństwem. Najbliżej można by oddać całość tekstu zaledwie jednym słowem: myślozbrodnia. Pełny przekład mógłby być wyłącznie przekładem ideologicznym, w którym słowa Jeffersona przybrałyby formę panegiryku na cześć rządów totalitarnych.
  748. Wiele dzieł literatury dawniejszej tłumaczono właśnie w ten sposób. Ze względów prestiżowych uważano za wskazane zachować pamięć o pewnych postaciach historycznych, równocześnie przetwarzając ich osiągnięcia zgodnie z duchem angsocu. Podjęto prace nad przekładami utworów różnych pisarzy, takich jak Shakespeare, Milton, Swift, Byron, Dickens; po ich zakończeniu zamierzano zniszczyć dzieła oryginalne, jak również wszystko, co pozostało z literatury dawniejszej. Proces tłumaczenia był powolny i żmudny; przewidywano, że zakończy się nie wcześniej niż w pierwszym lub drugim dziesięcioleciu dwudziestego pierwszego wieku. Ogromne masy literatury fachowej, w tym podręczników, również należało przetworzyć. To właśnie głównie dlatego, chcąc dać czas na wstępne opracowanie przekładów, ostateczny termin wprowadzenia nowomowy wyznaczono dopiero na rok 2050.
  749. 1 Nowomowa stanowiła urzędowy język Oceanii. Opis jego budowy i etymologii zawarty jest w Aneksie.
  750.  
  751. 2 Niektóre wyrazy złożone, np. mowopis, znajdowały się oczywiście również w zbiorze A, lecz były to po prostu wygodne skrótowce bez żadnego zabarwienia ideologicznego.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement