Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- Księga trzecia
- ROZDZIAŁ XV
- Było tuż po świcie.
- Marlowe leżał w półśnie na pryczy.
- Czy to mi się przyśniło? - zadał sobie pytanie, nagle przytomniejąc. Ostrożnie
- wymacał małe zawiniątko z kondensatorem i teraz był już pewien, że to nie sen.
- Na górnej pryczy Ewart przekręcił się na bok i obudził z jękiem.
- - ’Mahlu, co za noc - powiedział spuszczając nogi.
- Marlowe przypomniał sobie, że dziś na jego grupę przypada kolej, żeby obrobić
- doły kloaczne. Poszedł więc obudzić Larkina.
- - Co? A, to ty - wymamrotał Larkin otrząsając się ze snu. - Co się stało?
- Marlowe z trudem opanował chęć podzielenia się z nim dobrą wiadomością o
- kondensatorze, ale ponieważ chciał, żeby przy jej przekazywaniu był obecny Mac, rzekł
- tylko:
- - Dziś nasza kolej obrobić doły.
- - Co, znowu? A niech to dunder świśnie!
- Larkin rozprostował obolałe plecy, zawiązał sarong i wsunął stopy w chodaki.
- Zabrali siatkę, dwudziestolitrowy kanister i ruszyli przez obóz, w którym zaczynała
- się poranna krzątanina. Kiedy doszli do latryn, nie zwrócili najmniejszej uwagi na
- obecnych tam mężczyzn, sami też nie wzbudzili żadnego zainteresowania.
- Larkin zdjął pokrywę z jednego z dołów, a Marlowe szybkim ruchem przeciągnął
- siatką po jego ścianach. Kiedy wydobył ją na zewnątrz, była pełna karaluchów.
- Wytrząsnął całą zawartość do kanistra i jeszcze raz przejechał siatką po ścianach dołu.
- Połów znów się udał.
- Larkin zakrył dół pokrywą i przeszli do następnego.
- - Niech pan trzyma równo - rzekł Marlowe. - No proszę, nie mówiłem? Chyba ze
- 232
- sto mi uciekło.
- - Nic straconego, jest ich całe mnóstwo - powiedział z obrzydzeniem Larkin,
- przytrzymując mocniej kanister.
- Smród był nie do zniesienia, ale za to plon obfity. Po niedługim czasie kanister
- wypełnił się. Najmniejsze z karaluchów miały prawie cztery centymetry długości. Larkin
- wcisnął wieczko i zanieśli kanister do szpitala.
- - Jako regularna dieta, to nie dla mnie - rzekł Marlowe.
- - Naprawdę jadłeś je na Jawie, Peter?
- - Oczywiście. Pan zresztą też. Tu, w Changi.
- - Co? - wykrzyknął Larkin, o mały włos nie wypuszczając kanistra z ręki.
- - Nie myśli pan chyba, że oddałbym lekarzom malajski przysmak i źródło białka,
- nie uszczknąwszy przy tym czegoś dla nas.
- - Przecież zawarliśmy umowę! Uzgodniliśmy we trzech, że żaden z nas nie będzie
- przygotowywał dziwacznych potraw bez wiedzy pozostałych.
- - Powiedziałem o tym Macowi, a on się zgodził.
- - Ale nie ja, do jasnej cholery!
- - No, niech się pan już nie złości, pułkowniku. Nie mogliśmy sobie odmówić tej
- przyjemności, żeby je złapać, przyrządzić w tajemnicy przed panem, a potem słuchać,
- jak pan wychwala naszą kuchnię. Brzydzimy się tak samo jak pan.
- - Tak czy owak, następnym razem chcę wiedzieć, co pichcicie. To rozkaz!
- - Tak jest, panie pułkowniku! - odparł Marlowe uśmiechając się.
- Zanieśli kanister do szpitalnej kuchni. Mieściła się ona w oddzielnym budynku.
- Przygotowywano tam posiłki dla śmiertelnie chorych.
- Kiedy wrócili do baraku, Mac już na nich czekał. Miał szarożółtą cerę, przekrwione
- oczy i trzęsły mu się ręce, ale atak malarii minął. Na twarz powrócił mu uśmiech.
- - Dobrze, że wróciłeś, chłopie - powiedział Larkin i usiadł.
- - No chyba.
- Marlowe niedbałym ruchem wyjął szmaciane zawiniątko.
- - A, przypomniałem sobie właśnie - powiedział z udaną obojętnością - że to może
- 233
- ci się kiedyś przydać.
- Mac odwinął szmatkę bez zainteresowania.
- - A niech mnie wszyscy diabli! - wykrzyknął Larkin.
- - Cholera jasna, Peter, chcesz mnie przyprawić o atak serca? - powiedział Mac.
- Palce mu drżały.
- Marlowe był bardzo podniecony i ogromnie się cieszył, ale zachował beznamiętną
- minę i równie beznamiętnie oświadczył:
- - A kto by się przejmował byle drobiazgiem?
- Jednakże już po chwili, nie mogąc dłużej powstrzymać uśmiechu, cały się
- rozpromienił.
- - A niech cię diabli, za tę twoją angielską powściągliwość - rzekł Larkin starając się
- to powiedzieć cierpkim tonem, ale on też promieniował radością. - Jak to zdobyłeś,
- chłopie?
- Marlowe wzruszył ramionami.
- - Głupie pytanie. Przepraszam, Peter - powiedział Larkin ze skruchą.
- Marlowe był pewien, że więcej go o to nie spytają. Będzie lepiej, jeśli żaden z nich
- nie dowie się o wiosce, pomyślał.
- Zmierzchało.
- Larkin i Marlowe stali na straży. Osłonięty moskitierą Mac wymienił kondensator. A
- potem, z wielką niecierpliwością, modląc się w duchu podłączył przewód do prądu.
- Spocony, nasłuchiwał, czy w małej słuchawce nie rozlegnie się jakiś dźwięk.
- Czekanie było udręką. Pod moskitierą zrobiło się duszno nie do wytrzymania, a
- betonowe ściany i podłoga trzymały ciepło, choć słońce już zachodziło. Wtem napastliwie
- bzyknął komar. Mac zaklął, ale nawet nie próbował go wytropić i zatłuc, ponieważ w
- słuchawce niespodziewanie zatrzeszczało.
- Zesztywniałe palce, mokre od potu, który spływał mu po rękach, ześlizgnęły się
- po śrubokręcie. Wytarł je. Ostrożnie wymacał śrubkę, którą regulowało się stroik, i zaczął
- ją delikatnie, nieskończenie delikatnie obracać. Trzaski. Nic, tylko trzaski. I wtedy
- 234
- usłyszał muzykę. Nagranie orkiestry Glenna Millera.
- Muzyka urwała się i odezwał się spiker:
- - Mówi Kalkuta. W dalszym ciągu recitalu Glenna Millera usłyszymy w jego
- wykonaniu “Księżycową serenadę”.
- Przez otwarte drzwi Mac widział przykucniętego w cieniu Larkina, a dalej
- mężczyzn idących korytarzem utworzonym przez szeregi betonowych baraków. Miał
- ochotę wybiec na dwór i krzyknąć: Chcecie za chwilę posłuchać wiadomości, chłopcy?
- Złapałem Kalkutę!
- Przez minutę słuchał muzyki, a potem rozmontował radio, powkładał manierki do
- szarozielonych filcowych futerałów i niedbale rzucił je na łóżka. Rozgłośnia w Kalkucie
- podawała wiadomości o dziesiątej, więc zamiast włożyć przewód i słuchawkę do trzeciej
- manierki, Mac schował je, dla zaoszczędzenia czasu, pod siennik.
- Tak długo leżał skulony pod moskitierą, że kiedy wstawał, w plecach chwycił go
- bolesny skurcz. Jęknął. Larkin obejrzał się ze swojego stanowiska przed barakiem.
- - Co ci jest, chłopie? Nie możesz spać? - spytał.
- - Jakoś nie mogę - odparł Mac i przycupnął obok Larkina.
- - Pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala powinieneś odpoczywać - powiedział
- Larkin, któremu nie trzeba było mówić, że radio działa. Oczy Maca płonęły podnie-
- ceniem. Larkin wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. - Nic ci nie jest, stary draniu.
- - Gdzie Peter? - spytał Mac, dobrze wiedząc, że Marlowe trzyma wartę obok
- pryszniców.
- - Tam. Siedzi jak głupek. Spójrz tylko na niego.
- - Hej, ’mahlu sana! - zawołał Mac.
- Marlowe zorientował się już wcześniej, że Mac skończył próbę, ale dopiero teraz
- wstał i podszedł do nich.
- - ‘Mahlu senderis - powiedział, co znaczyło: “sam się ‘mahlu”. Jemu też nie trzeba
- było nic mówić.
- - A może byśmy zagrali w brydża? - zaproponował Mac.
- - Kogo weźmiemy na czwartego?
- 235
- - Hej, Gavin - zawołał Larkin. - Chce pan z nami zagrać w brydża?
- Major Gavin Ross zdjął nogi z krzesła. Wspierając się na kulach wyszedł z
- sąsiedniego baraku. Zaproszenie ucieszyło go. Noce zawsze były najgorsze. Przeklęty
- paraliż. Kiedyś był człowiek mężczyzną, a teraz... Nogi do niczego. Do końca życia
- skazany na wózek inwalidzki.
- Tuż przed kapitulacją Singapuru trafił go w głowę drobny odłamek szrapnela.
- Lekarze mówili mu, że to nic poważnego, że się nie śpieszy, że wyjmą mu ten odłamek,
- jak tylko znajdzie się odpowiedni szpital z odpowiednim wyposażeniem. Ale ten
- odpowiednio wyposażony szpital jakoś nigdy się nie znalazł, a potem było już za późno.
- - Z przyjemnością z wami zagram - wykrztusił, siadając na betonowej podłodze.
- Mac rzucił mu poduszkę. - Dziękuję, kochany! - powiedział z wdzięcznością.
- Chwilę trwało, zanim się usadowił. W tym czasie Marlowe przyniósł karty, a Larkin
- ich rozsadził. Gavin podniósł lewą nogę i zgiął ją tak, żeby mu nie przeszkadzała,
- odczepiając jednocześnie metalową sprężynę łączącą czubek buta z opaską na nodze
- tuż pod kolanem. Następnie odsunął drugą nogę, również sparaliżowaną, i podłożywszy
- pod plecy poduszkę, oparł się o ścianę.
- - Zupełnie co innego - powiedział, szybkim nerwowym ruchem podkręcając wąsy
- a la cesarz Wiluś.
- - Jak tam bóle głowy? - spytał odruchowo Larkin.
- - Nie najgorzej, mój drogi, nie najgorzej - równie odruchowo odparł Gavin. - Kto
- jest moim partnerem? Pan?
- - Nie. Proszę zagrać z Peterem.
- - Oj, tylko nie to. Ten chłopak zawsze mi przebija asa atutem.
- - To się zdarzyło tylko raz - zaprotestował Marlowe.
- - Raz na wieczór - rzekł ze śmiechem Mac, zaczynając rozdawać karty.
- - ‘Mahlu.
- - Dwa piki - rozpoczął z fantazją Larkin.
- Zawiązała się ostra i zaciekła licytacja.
- Tego samego dnia późnym wieczorem Larkin zapukał do drzwi jednego z
- 236
- baraków.
- - Przepraszam, że pana niepokoję, panie pułkowniku.
- - Ach, to pan. Czy coś się stało? - spytał Smedly-Taylor. Pewnie to co zwykle,
- pomyślał. Kiedy obolały wstawał z łóżka, zastanawiał się, co też ci Australijczycy znowu
- nabroili.
- - Nie, nic się nie stało, panie pułkowniku - odparł Larkin i upewnił się, czy nikt go
- nie słyszy. Mówił cicho i wyraźnie. - Rosjanie są sześćdziesiąt pięć kilometrów od
- Berlina. Manila jest wolna. Amerykanie wylądowali na Corregidorze i Iwo Jimie.
- - Człowieku, jest pan tego pewien?
- - Tak, panie pułkowniku.
- - Kto... - zaczął Smedly-Taylor, ale urwał. - Nie. Nie chcę nic wiedzieć. Niech pan
- siada, pułkowniku - powiedział cicho. - Jest pan tego absolutnie pewien?
- - Tak, panie pułkowniku.
- - Mogę jedynie powiedzieć - rzekł beznamiętnym i poważnym tonem Smedly-
- Taylor - że nie będę mógł w żaden sposób pomóc nikomu, kto zostanie przyłapany z...
- kto zostanie przyłapany. - Nie chciał nawet wymawiać słowa “radio”. - Nic na ten temat
- nie chcę wiedzieć. - Cień uśmiechu przemknął po jego granitowej twarzy, łagodząc jej
- surowy wyraz. - Proszę tylko, żebyście go strzegli jak oka w głowie i natychmiast
- wszystko mi przekazywali.
- - Tak jest, panie pułkowniku. Mamy zamiar...
- - Nie chcę o niczym słyszeć. Interesują mnie tylko wiadomości - powiedział
- Smedly-Taylor i ze smutkiem dotknął ramienia Larkina. - Przepraszam.
- - Tak będzie bezpieczniej, panie pułkowniku - zapewnił go Larkin, zadowolony, że
- pułkownik nie chce wiedzieć, jakie mają plany. Postanowił mianowicie, że każdy z ich
- trójki poda wiadomości tylko dwu osobom. On sam - Smedly-Taylorowi i Gavinowi
- Rossowi, Mac - majorowi Tooleyowi i porucznikowi Bosleyowi, którzy byli jego ser-
- decznymi przyjaciółmi, a Marlowe - Królowi i katolickiemu kapelanowi Donovanowi. Ci z
- kolei mieli je przekazać dwóm zaufanym osobom, i tak dalej. Plan jest dobry, pomyślał.
- Peter słusznie zatrzymał dla siebie informację, skąd wziął kondensator. Dobry z niego
- 237
- chłopak.
- Kiedy późnym wieczorem Marlowe wrócił do baraku po odwiedzinach u Króla,
- Ewart jeszcze nie spał. Wysadził głowę spod moskitiery i szepnął podnieconym głosem:
- - Peter, słyszałeś wiadomości?
- - Jakie wiadomości?
- - Rosjanie są sześćdziesiąt pięć kilometrów od Berlina. Amerykanie wylądowali na
- Corregidorze i Iwo Jimie.
- Marlowe’a ogarnęło przerażenie. O Boże, już?!
- - Znów jakieś cholerne plotki, Ewart. Bzdura, i tyle - oświadczył.
- - Ależ nie, Peter. W obozie jest nowe radio. Żadne plotki. To wszystko prawda.
- Czy to nie wspaniale? O rany, zapomniałem o najważniejszym. Amerykanie wyzwolili
- Manilę. Teraz to już nie potrwa długo, prawda?
- - Uwierzę, jak zobaczę na własne oczy.
- A może trzeba było powiedzieć tylko Smedly-Taylorowi i nikomu więcej,
- zastanawiał się Marlowe kładąc się na pryczy. Jeżeli Ewart już wie, to wszystko jest
- możliwe.
- Przysłuchiwał się nerwowo odgłosom obozu. Niemal czuło się, że w Changi
- rośnie podniecenie. Obóz wiedział, że znów ma łączność ze światem.
- Spocony ze strachu Yoshima stał na baczność przed rozwścieczonym generałem.
- - Ty głupcze! Ty nieudolny idioto! - grzmiał generał.
- Yoshima przygotował się na cios, który teraz powinien nastąpić. I rzeczywiście,
- generał uderzył go otwartą dłonią w twarz.
- - Ma pan odnaleźć to radio, bo jeśli nie, zdegraduje do szeregowca. Odwołuje
- pańskie przeniesienie. Odmaszerować!
- Yoshima zasalutował przepisowo, a niski ukłon, jaki złożył, był uosobieniem
- pokory. Wyszedł z kwatery generała szczęśliwy, że skończyło się tylko na tym. Żeby ich
- zaraza wybiła, tych przeklętych jeńców! - zaklął w myślach.
- W koszarach kazał swoim podwładnym stanąć w szeregu i obrzucił ich stekiem
- 238
- wyzwisk, wymierzając policzki tak długo, aż go rozbolała ręka. Z kolei sierżanci policz-
- kowali kaprali, kaprale szeregowców, a szeregowcy Koreańczyków. Rozkaz był wyraźny:
- “Znaleźć radio, bo inaczej...”
- Przez pięć dni nic się nie działo. Szóstego dnia strażnicy rzucili się na obóz,
- roznosząc go niemal na kawałki. Ale nic nie znaleźli. Obozowy zdrajca nie wiedział
- jeszcze, gdzie należy szukać radia. Nic więcej się nie wydarzyło poza tym, że odwołano
- obiecane przywrócenie normalnych racji żywnościowych. Obóz postanowił przeczekać
- dłużące się dni, dłużące się tym bardziej, że nie było co jeść. Jedno wszakże wiedziano
- na pewno, że przynajmniej będą docierały wiadomości. Prawdziwe wiadomości, a nie
- jakieś tam plotki. A były one pomyślne. Wojna w Europie miała się ku końcowi.
- Ale mimo to jeńców nie opuszczał strach. Nieliczni mieli jeszcze jakieś zapasy
- żywności. Jednakże za dobrymi wiadomościami z frontu czaiła się groźba. Gdyby wojna
- w Europie się skończyła, wówczas na Pacyfik przerzucono by nowe siły. Musiało dojść w
- końcu do ataku na samą Japonię. A taki atak wprawiłby w szał pilnujących obozu
- Japończyków. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że koniec Changi może być tylko jeden.
- Marlowe szedł w stronę kurzych kojców. U biodra kołysała mu się manierka.
- Wspólnie z Makiem i Larkinem uzgodnili, że najbezpieczniej będzie nie rozstawać się z
- manierkami i nosić je zawsze przy sobie. Na wypadek niespodziewanej rewizji.
- Był w dobrym nastroju. Choć pieniądze zarobione na sprzedaży zegarka dawno
- się skończyły. Król częstował go jedzeniem i papierosami na konto przyszłych zarobków.
- Co za człowiek, pomyślał z podziwem. Gdyby nie on, Mac, Larkin i ja przymieralibyśmy
- głodem jak całe Changi.
- Dzień był chłodniejszy niż zwykle. Po wczorajszym deszczu kurz osiadł na ziemi.
- Zbliżała się pora obiadu. Podchodząc do kojców, Marlowe przyśpieszył kroku. Może
- będą dziś jakieś jajka, pomyślał. Raptem zatrzymał się, zaskoczony niezwykłym
- widokiem.
- Niedaleko wybiegu dla kur, należącego do jego grupy, zebrał się tłum gniewnych,
- gotowych na wszystko mężczyzn. Ku swojemu zdziwieniu Marlowe dostrzegł wśród nich
- Greya. Naprzeciw Greya pułkownik Foster, nagi, jeśli nie liczyć brudnej przepaski na
- 239
- biodrach, podskakiwał w miejscu jak szalony i wykrzykiwał bez ładu i składu obelgi pod
- adresem Johnny’ego Hawkinsa, który tulił opiekuńczo do piersi swojego psa.
- - Cześć, Max - powiedział Marlowe przechodząc obok kojca Króla. - Co się tu
- dzieje?
- - Cześć, Pete - pozdrowił go swobodnie Max, przekładając z ręki do ręki grabki.
- Zauważył, że Anglik drgnął na dźwięk swojego zdrobniałego imienia. Ci oficerowie...,
- pomyślał. Wszyscy jednakowi! Spróbuj tylko takiego potraktować jak równiachę i zwróć
- się do niego po imieniu, a zaraz się wścieka. Cholera by ich wzięła! - Ano tak, Pete -
- powtórzył z rozmysłem. - Cała draka wybuchła z godzinę temu. Wygląda na to, że pies
- Hawkinsa wpadł do kojca tego Irlandczyka i zagryzł mu kurę.
- - Niemożliwe!
- - Nie będzie się już długo cieszył tym psem, to pewne.
- - Żądam w zamian kurę i odszkodowanie! - wrzeszczał Foster. - Ten potwór zabił
- jedno z moich dzieci. Żądam aresztowania go za morderstwo...
- - Ależ panie pułkowniku, przecież to była kura, nie dziecko - powiedział Grey,
- który był już u kresu cierpliwości. - Nie można oskarżać...
- - Moje kury są moimi dziećmi, idioto! Kura, dziecko, co za różnica? Hawkins to
- parszywy morderca! Morderca, słyszy pan?!
- - Niechże pan mnie posłucha, pułkowniku - rzekł ze złością Grey. - Hawkins nie
- może zwrócić panu kury. Powiedział już, że przeprasza. Pies zerwał mu się ze smyczy...
- - Żądam sądu wojennego. Hawkins to morderca, tak samo jak ten jego potwór. -
- Fosterowi wystąpiła na usta piana. - Ta bestia z piekła rodem zabiła moją kurę i zjadła ją.
- Po moim dziecku zostały tylko pióra.
- Odsłoniwszy zęby, pułkownik rzucił się nagle na Hawkinsa z wyciągniętymi
- rękami. Zakrzywionymi jak szpony palcami zaczął szarpać psa, którego Hawkins trzymał
- na rękach, krzycząc:
- - Zabiję ciebie i twoją przeklętą bestię!
- Hawkins uchylił się i odepchnął go. Foster upadł, a Pirat zaskomlił ze strachu.
- - Powiedziałem już, że przepraszam - wykrztusił Hawkins. - Gdybym miał
- 240
- pieniądze, chętnie bym dał panu dwie, a nawet dziesięć kur, ale nie mogę! Grey -
- powiedział z desperacją - na miłość boską, niechże pan coś zrobi.
- - A co ja tu mogę poradzić? - Grey był zmęczony, zły i miał czerwonkę. - Wie pan
- dobrze, że nic nie mogę zrobić. Będę musiał zameldować o tym, co się stało. A pan niech
- jak najszybciej pozbędzie się tego psa.
- - Jak to?
- - Do jasnej cholery! - huknął na niego Grey. - Powiedziałem wyraźnie: niech pan
- się go pozbędzie. Niech pan go zabije. Jeżeli nie sam, to proszę znaleźć kogoś, kto to
- zrobi. Wszystko jedno, byleby jeszcze dziś zniknął z obozu.
- - To jest mój pies. Pan nie może rozkazać...
- - Nie mogę? Właśnie, że mogę! - przerwał mu Grey, napinając mięśnie brzucha. -
- Zna pan regulamin. Ostrzegano pana, żeby trzymał pan psa na smyczy i jak najdalej
- stąd. Pirat zagryzł i zjadł kurę. Są na to świadkowie.
- Pułkownik Foster podniósł się z ziemi. Oczy miał jak czarne paciorki.
- - Zabiję go - wysyczał. - To ja zabiję tego psa. Oko za oko.
- Grey zastąpił mu drogę. Foster pochylił się, gotów do kolejnego ataku.
- - Pułkowniku Foster, złożę w tej sprawie meldunek. Kapitan Hawkins otrzymał
- rozkaz zabicia psa...
- Foster jakby nie słyszał słów Greya.
- - Ten potwór należy do mnie - mówił. - Zabiję go, tak jak on zabił moją kurę. On
- jest mój. Zabiję go. - Zaczął skradać się w stronę Hawkinsa, z kącików ust ciekła mu
- ślina. - Zabiję go, tak jak on zabił moje dziecko.
- Grey zagrodził mu drogę ręką.
- - Nie! Hawkins sam się tym zajmie.
- - Pułkowniku Foster, ja proszę, błagam pana, niech pan przyjmie moje
- przeprosiny - korzył się Hawkins. - Proszę, niech mi pan pozwoli zatrzymać psa. To już
- się nigdy nie powtórzy.
- - Pewnie, że się nie powtórzy. - Foster zaśmiał się obłąkańczo. - On już nie żyje i
- jest mój.
- 241
- Rzucił się na Hawkinsa, ale ten się cofnął, a Grey złapał pułkownika za ramię.
- - Dość tego, bo pana zaaresztuję! - krzyknął. - Kto to widział, żeby tak się
- zachowywał wyższy oficer. Proszę zostawić Hawkinsa w spokoju. Proszę stąd odejść.
- Foster wyswobodził rękę z uścisku Greya.
- - Już ja się z tobą policzę, morderco - zwrócił się do Hawkinsa cichym, ledwie
- słyszalnym szeptem. - Już ja się z tobą policzę.
- Wrócił do kojca i wczołgał się do środka. To był jego dom, miejsce, gdzie żył, jadł i
- spał ze swoimi dziećmi - kurami.
- - Przykro mi, Hawkins, ale musi pan się pozbyć tego psa - rzekł Grey.
- - Grey, bardzo pana proszę, niech pan cofnie ten rozkaz. Proszę, błagam pana,
- zrobię wszystko, co pan każe, wszystko.
- - Nie mogę - powiedział Grey. Nie miał innego wyboru. - Sam pan wie, że nie
- mogę. Nie mogę, człowieku. Niech pan się go pozbędzie, i to jak najszybciej.
- Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Policzki Hawkinsa były mokre od łez. Tulił do siebie psa. Nagle zauważył wśród
- zgromadzonych Marlowe’a.
- - Na miłość boską, Peter, pomóż mi - zwrócił się do niego.
- - Nie mogę, Johnny. Jest mi bardzo przykro, ale ani ja, ani nikt inny nie może ci
- pomóc.
- Zrozpaczony Hawkins rozejrzał się po milczących twarzach. Nie krył się już z
- płaczem. Mężczyźni odwrócili się, bo nic nie mogli poradzić na to, co się stało. Nie ma
- co, gdyby to nie pies, ale człowiek zabił kurę, skończyłoby się podobnie, jeśli nie tak
- samo. Jeszcze chwilę trwała ta żałosna scena, aż wreszcie Hawkins uciekł z łkaniem, nie
- wypuszczając Pirata z objęć.
- - Żal mi go - powiedział Marlowe do Maxa.
- - Pewnie, ale całe szczęście, że to nie była kura Króla. O rany, to byłby mój
- koniec.
- Max zamknął klatkę i skinął Marlowe’owi głową na pożegnanie.
- Lubił zajmować się kurami. Nie ma to jak od czasu do czasu dodatkowe jajko. A
- 242
- ryzyko żadne, trzeba tylko było prędko wyssać zawartość, ubić skorupkę na proszek i
- domieszać go kurom do żarcia. W ten sposób po jajku nie pozostawało śladu. Poza tym
- skorupki też przecież były kurom potrzebne. A zresztą, cóż znaczyło dla Króla
- podebranie mu raz czy drugi jajka? Dopóki Król miał zapewnione codziennie
- przynajmniej jedno, nie było się o co martwić. Ani trochę! Max naprawdę ogromnie się
- cieszył. Przez cały najbliższy tydzień miał doglądać kur.
- Tego samego dnia po obiedzie Marlowe leżał na pryczy odpoczywając.
- - Przepraszam, panie kapitanie.
- Marlowe obrócił głowę i zobaczył, że obok stoi Dino.
- - Słucham? - powiedział i z lekkim zakłopotaniem rozejrzał się po baraku.
- - Mmm... Czy mogę prosić o chwilę rozmowy, panie kapitanie?- spytał Dino.
- “Panie kapitanie” jak zwykle zabrzmiało impertynencko.
- Czemu ci Amerykanie nie potrafią wymówić tego zwyczajnie? - pomyślał Marlowe,
- po czym wstał i wyszedł za Dinem na dwór.
- Dino poprowadził go na środek niewielkiego placyku pomiędzy barakami.
- - Słuchaj, Pete. Król chce się z tobą widzieć. Masz zabrać ze sobą Larkina i Maca
- - wyszeptał naglącym tonem.
- - O co chodzi?
- - Powiedział tylko, żebyś ich przyprowadził. Macie się z nim spotkać za pół
- godziny w więzieniu, w celi pięćdziesiąt cztery na czwartym piętrze.
- Oficerom nie wolno było przebywać na terenie więzienia. Tak brzmiał japoński
- rozkaz, a obozowa żandarmeria pilnowała, żeby go przestrzegano. Ryzykowna sprawa,
- pomyślał Marlowe.
- - Nic więcej nie mówił? - spytał.
- - Nie. To wszystko. Cela pięćdziesiąt cztery, czwarte piętro, za pół godziny. To
- tymczasem, Pete.
- Co się znów szykuje? - zastanawiał się Marlowe. Wrócił prędko do baraku i
- powtórzył Macowi i Larkinowi rozmowę z Dinem.
- - Co o tym sądzisz, Mac? - spytał.
- 243
- - Cóż, nie sądzę, żeby Król zaprosił wszystkich trzech ot tak sobie, bez
- wyjaśnienia, gdyby nie szło o coś ważnego - odparł ostrożnie Mac.
- - A co zrobimy z wejściem do więzienia?
- - Na wypadek gdyby nas przyłapano, musimy mieć w pogotowiu jakąś historyjkę -
- powiedział Larkin. - Grey na pewno się o tym dowie i zaraz zacznie coś podejrzewać.
- Najlepiej, jeśli każdy z nas pójdzie osobno. Zawsze mogę powiedzieć, że idę zobaczyć
- się z kilkoma Australijczykami zakwaterowanymi w więzieniu. A ty, Mac?
- - Jest tam też paru z Pułku Malajskiego. Mógłbym akurat odwiedzić któregoś z
- nich. No, a ty, Peter?
- - Mógłbym się spotkać z paroma gośćmi z RAF-u - rzekł Marlowe i po chwili
- wahania dodał: - A może najpierw pójdę sam, dowiem się, o co chodzi, i wrócę was
- zawiadomić?
- - Nie. Jeżeli nawet nie zauważą, że wchodzisz, to mogą cię złapać przy wyjściu i
- zatrzymać. A wtedy już cię tam nie wpuszczą. Przecież nie mógłbyś nie usłuchać
- bezpośredniego rozkazu i wejść tam znowu. Idźmy wszyscy, ale każdy oddzielnie -
- powiedział Larkin i uśmiechnął się. - Tajemnicza sprawa, co? Ciekaw jestem, o co
- właściwie chodzi?
- - Oby tylko nie wynikły z tego jakieś nieprzyjemności - rzekł z troską Marlowe.
- - W naszych czasach, mój chłopcze, nieprzyjemności wynikają z faktu, że się żyje
- - rzekł Mac. - Wcale nie czułbym się bezpiecznie, gdybym tam nie poszedł. Król ma
- wpływowych znajomych. Może coś wie.
- - A co z manierkami?
- Zastanawiali się przez chwilę. Pierwszy odezwał się Larkin.
- - Weźmiemy je ze sobą - zadecydował.
- - Czy to aby bezpieczne? Jak już znajdziemy się w środku, to w razie nagłej
- rewizji w żaden sposób nie zdołamy ich ukryć.
- - Jeżeli mają nas złapać, to i tak złapią - rzekł surowo Larkin. - Albo jest to nam
- pisane, albo nie - dodał z zaciętą miną.
- - Ej, Peter, zapomniałeś założyć opaskę - zawołał Ewart w ślad za wychodzącym
- 244
- z baraku Marlowe’em.
- - A, rzeczywiście, dziękuję. Całkiem zapomniałem.
- Wracając do pryczy Marlowe klął w duchu.
- - Mnie też to się ciągle zdarza. Ostrożność nie zawadzi.
- - Racja. Dziękuję.
- Marlowe przyłączył się do mężczyzn spacerujących ścieżką wydeptaną przy
- murze więzienia, Poszedł nią na północ, skręcił i znalazł się przed bramą. Zsunął opaskę
- z ramienia i nagle poczuł się nagi. Miał wrażenie, że mijający go mężczyźni przyglądają
- mu się i dziwią, dlaczego ten oficer nie nosi opaski. Na wprost, dwieście metrów dalej,
- kończyła się prowadząca na zachód droga. Ale w tej chwili nie zamykała jej blokada z
- drutów, ponieważ po skończonym dniu pracy wracało do obozu kilka oddziałów jeńców.
- Wyczerpani ludzie ciągnęli na olbrzymich płozach pnie drzew, które w wielkim znoju
- wydobyli z bagna, a które przeznaczone były dla obozowych kuchni. Marlowe przy-
- pomniał sobie, że pojutrze jego też czeka podobna praca. Nie miał nic przeciwko
- robotom na lotnisku, gdzie pracował niemal codziennie. Praca była tam lekka. Ale roboty
- w lesie to zupełnie co innego. Holowanie ciężkich pni było niebezpieczne. Brak
- odpowiedniego sprzętu, który ułatwiałby pracę, sprawiał, że wielu nabawiało się
- przepukliny. Wielu łamało ręce, nogi albo skręcało kostki.
- Wszyscy sprawni, zarówno żołnierze, jak i oficerowie, mieli obowiązek raz lub
- dwa razy w tygodniu pracować przy drewnie, ponieważ kuchnie pochłaniały duże ilości
- opału. I było to w końcu słuszne, że zdrowi pracują dla chorych.
- Po jednej stronie bramy stał żandarm, a po drugiej koreański strażnik, który
- opierał się o mur, palił papierosa i ospale przyglądał się mijającym go jeńcom. Żandarm
- obserwował wracających z robót ludzi, którzy szurając nogami wchodzili przez obozową
- bramę. Na saniach leżał jakiś człowiek. Dla jednego czy dwóch tak to się zwykle
- kończyło. Tylko śmiertelnie wyczerpanych albo ciężko chorych ciągnięto w ten sposób z
- powrotem do Changi.
- Marlowe prześliznął się pomiędzy nieuważnymi strażnikami i wmieszał w tłum
- krążący bezustannie po wielkim betonowym dziedzińcu więzienia.
- 245
- Odszukał właściwy blok i zaczął wspinać się po metalowych schodach, wymijając
- prycze i rozłożone na podłodze maty do spania. Wszędzie tu pełno było ludzi. Na
- schodach, na korytarzach, w otwartych celach - po czterech, po pięciu w celi
- przeznaczonej dla jednego więźnia. Narastało w nim przerażające uczucie stłamszenia,
- naporu z dołu, z góry, zewsząd. Panujący tu smród przyprawiał o mdłości: smród
- więziennych murów, smród ciał gnijących i nie mytych, smród ludzi zamkniętych i
- stłoczonych.
- Marlowe znalazł wreszcie celę numer pięćdziesiąt cztery. Drzwi były zamknięte,
- nacisnął więc klamkę i wszedł do środka. Mac i Larkin już tam byli.
- - Jezu, ten smród mnie wykończy - powiedział.
- - Mnie też - odparł spocony Larkin.
- Również i Mac był spocony. W celi panowała duchota, a betonowe ściany zionęły
- wilgocią i pokryte były pleśnią na skutek wielu lat potnienia.
- Cela miała ze dwa metry szerokości, dwa i pół długości i trzy wysokości. Jej
- środek zajmowało spojone zjedna ze ścian łóżko - betonowa bryła dwumetrowej
- długości, wysoka i szeroka na metr. Betonowy występ łóżka służył za poduszkę. W kącie
- była toaleta - otwór w podłodze, połączony ze ściekiem. Ale kanalizacja od dawna nie
- działała. Pod samym sufitem znajdowało się małe zakratowane okienko. Nie było przez
- nie widać nieba, bo ściany miały ponad pół metra grubości.
- - Mac. Dajmy mu jeszcze parę minut, a potem zmykamy stąd - odezwał się
- Larkin.
- - Dobra.
- - Otwórzmy chociaż drzwi - zaproponował Marlowe. Pot lał się z niego
- strumieniami.
- - Lepiej niech będą zamknięte, Peter. Tak jest bezpieczniej - rzekł z niepokojem
- Larkin.
- - Wolałbym umrzeć, niż tu mieszkać.
- - Pewnie. Dziękujmy Bogu za świeże powietrze.
- - Widzisz to, Larkin? - spytał Mac, wskazując leżące na betonowym łóżku koce. -
- 246
- Nie rozumiem, gdzie się podziali mieszkańcy tej celi. Przecież wszyscy jednocześnie nie
- mogli pójść na roboty.
- - Nic z tego nie rozumiem - odparł Larkin, który zaczynał się już denerwować. -
- Chodźmy stąd...
- W tej samej chwili drzwi otworzyły się i do celi wszedł rozpromieniony Król. W
- rękach trzymał kilka paczek.
- - Cześć, chłopcy! - zawołał i zrobił miejsce, żeby przepuścić Texa, który również
- był obładowany paczkami. - Połóż to na łóżku, Tex - polecił.
- Przyglądali się zdumieni, jak Tex stawia na łóżku maszynkę elektryczną i garnek,
- a potem kopniakiem zamyka drzwi.
- - Przynieś wody - polecił mu Król.
- - Dobra.
- - Co tu się dzieje? W jakiej sprawie chciał pan się z nami widzieć? - spytał Larkin.
- Król roześmiał się.
- - Zaraz sobie coś ugotujemy - oznajmił.
- - Mam rozumieć, że sprowadził pan nas tu tylko po to? Psiakrew, przecież
- mogliśmy to zrobić u nas, na kwaterze! - wściekł się Larkin.
- Król spojrzał na niego i uśmiechnął się. Odwrócił się do Larkina plecami i otworzył
- jakąś paczkę. Tex wrócił z garnkiem napełnionym wodą i postawił go na maszynce.
- - Słuchaj, Radża, co... - zaczął Marlowe i urwał.
- Król wsypywał właśnie do wody niemal całą, kilogramową torbę fasolki katchang
- idju. Następnie wsypał do garnka soli i dwie czubate łyżki cukru. Znów się odwrócił, wyjął
- coś zapakowanego w liść banana, odwinął i podniósł to do góry.
- - Matko święta!
- W celi zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
- Król był zachwycony wrażeniem, jakie zrobiła na nich jego niespodzianka.
- - A nie mówiłem, Tex? - powiedział z uśmiechem. - Jesteś mi winien dolara.
- Mac wyciągnął rękę i dotknął mięsa.
- - ’Mahlu. Prawdziwe.
- 247
- Larkin też dotknął mięsa.
- - Zapomniałem już, jak wygląda mięso - powiedział ściszonym i pełnym podziwu
- głosem. - Słowo honoru daję, jest pan genialny. Genialny.
- - Dziś są moje urodziny, więc pomyślałem sobie, że trzeba to jakoś uczcić. Mam
- jeszcze to - powiedział Król unosząc butelkę.
- - Co to jest?
- - Sake!
- - Nie do wiary - wyszeptał Mac. - Przecież to jest cały świński zad. - Nachylił się i
- powąchał mięso. - Wielki Boże, prawdziwe, prawdziwe i świeże jak wiosenny ranek.
- Hurra!
- Wszyscy się roześmieli.
- - Przekręć klucz, Tex - polecił Król i zwrócił się do Marlowe’a. - No i jak,
- wspólniku?
- Marlowe nadal nie odrywał oczu od mięsa
- - Skąd je wytrzasnąłeś?
- - Długo by mówić - odparł Król. Wziął nóż, naciął mięso i rozerwał mały zad na
- dwie części, a następnie włożył je do garnka. Wszyscy przyglądali się zafascynowani, jak
- soli wodę, ustawia rondel idealnie pośrodku maszynki, opiera się plecami o ścianę i
- zakłada nogę na nogę. - Nieźle, co?
- Przez dłuższy czas wszyscy milczeli.
- Ciszę przerwało nagłe poruszenie klamki. Król skinął na Texa, który przekręcił
- klucz w zamku i uchylił lekko drzwi, a potem szeroko je otworzył. Wszedł Brough.
- Rozejrzał się zdumiony po celi. Zauważył maszynkę. Podszedł i zajrzał do garnka.
- - O, do pioruna! - zawołał.
- - Dziś są moje urodziny - wyjaśnił z uśmiechem Król. - Dlatego zaprosiłem cię na
- obiad.
- - A więc masz we mnie gościa - rzekł Brough i wyciągnął rękę do Larkina. - Don
- Brough, panie pułkowniku -przedstawił się.
- - Mów mi Grant! Znasz Maca i Petera?
- 248
- - Pewnie, że znam. - Brough uśmiechnął się do nich i zwrócił się do Texa. -
- Cześć, Tex! - pozdrowił go.
- - Fajnie, że jesteś, Don.
- - Siadaj, Don - powiedział Król wskazując łóżko. - Zabierajmy się do roboty.
- Marlowe zastanawiał się, co sprawia, że amerykańscy żołnierze i oficerowie tak
- łatwo przechodzą ze sobą na “ty”. Nie było w tym żadnego pospolitowania się czy
- podlizywania. Miało się wrażenie, że tak właśnie powinno być. Zresztą już wcześniej
- zwrócił uwagę, że amerykańscy żołnierze uznają Brougha za swojego dowódcę i są mu
- posłuszni, chociaż wszyscy zwracają się do niego po imieniu. Zastanawiające.
- - A ta robota to niby co? - spytał Brough.
- Król wyciągnął kilka kawałków koca.
- - Będziemy musieli uszczelnić drzwi - oznajmił.
- - Co takiego? - spytał z niedowierzaniem Larkin.
- - Bezwarunkowo. Jak tylko zacznie się gotować, może się zrobić draka.
- Wystarczy, żeby ludzie poczuli zapach, a wtedy... sami rozumiecie. Rozerwaliby nas na
- strzępy. Myślałem nad tym i wygłówkowałem, że więzienie to jedyne miejsce, gdzie nikt
- nam nie przeszkodzi w gotowaniu. Zapach wyleci przez okno. Jeśli, ma się rozumieć,
- dobrze uszczelnimy drzwi. W każdym razie gdzie indziej na pewno nie można by było
- tego zrobić.
- - Larkin miał rację. Jest pan genialny - oświadczył z powagą Mac. - Ja nawet bym
- o tym nie pomyślał. Słowo daję, od tej chwili Amerykanów zaliczam do moich przyjaciół! -
- dodał ze śmiechem.
- - Dziękuję, Mac. A teraz bierzmy się do roboty.
- Goście Króla wzięli kawałki koca, powpychali je w szpary wokół drzwi i zasłonili
- okratowanego judasza. Kiedy skończyli, Król obejrzał dzieło.
- - W porządku - orzekł. - No, a co z oknem?
- Spojrzeli na mały, okratowany otwór pod sufitem.
- - Zostawmy je tak, jak jest, aż jedzenie się zagotuje. Wtedy je zakryjemy i
- postaramy się wytrzymać, ile się da. Potem możemy je na chwilę odsłonić - powiedział
- 249
- Król i rozejrzał się po zgromadzonych. - Chyba nie zaszkodzi wypuścić raz na jakiś czas
- trochę zapachu. Coś jak indiański sygnał dymny.
- - Jest wiatr?
- - Żebym to ja wiedział. Czy ktoś zwrócił na to uwagę?
- - Podsadź mnie, Peter - powiedział Mac.
- Mac, jako najniższy, mógł stanąć Marlowe’owi na ramionach. Wyjrzał przez kratę,
- poślinił palec i wystawił go na zewnątrz.
- - Pośpiesz się, Mac, jak Boga kocham, nie myśl, że z ciebie takie piórko! -
- krzyczał z dołu Marlowe.
- - Muszę przecież sprawdzić, skąd wieje, bezczelny młokosie!
- Mac znowu poślinił palec i wystawił go za okno. Miał przy tym tak skupioną minę i
- wyglądał do tego stopnia komicznie, że Marlowe wybuchnął śmiechem. A kiedy
- zawtórował mu Larkin, obaj tak skręcali się ze śmiechu, że Mac spadł z wysokości
- prawie dwóch metrów, otarł sobie nogę o betonowe podłoże i zaczął kląć na czym świat
- stoi.
- - No popatrz, tylko popatrz, co sobie przez ciebie zrobiłem. A niech cię szlag -
- wykrztusił. Było to tylko małe zadrapanie, ale pociekła z niego strużka krwi. - Cholera
- jasna, o mały włos nie zdarłem sobie skóry z całej nogi.
- - Popatrz no, Peter, Macowi płynie w żyłach prawdziwa krew - wystękał Larkin
- trzymając się za brzuch. - A ja zawsze myślałem, że mleczko kauczukowe!
- - A idźcie do diabła, sukinsyny, ‘mahlul - powiedział rozdrażniony Mac, aż nagle
- też zdjął go pusty śmiech, wstał, chwycił Marlowe’a i Larkina za ręce i zaczął śpiewać: -
- Dalej wszyscy wkoło, kręćmy się wesoło...
- Marlowe pochwycił rękę Brougha, Brough Texa i korowód rozśpiewanych i
- zanoszących się histerycznym śmiechem mężczyzn obtańczył garnek i siedzącego przy
- nim po turecku Króla. Mac zatrzymał korowód.
- - Witaj, Cezarze! - zawołał. - Mający jeść pozdrawiają ciebie.
- Wszyscy jak jeden mąż zasalutowali po rzymsku Królowi i zwalili się na podłogę,
- jeden na drugiego.
- 250
- - Przygniotłeś mi rękę, Peter!
- - Wsadziłeś mi nogę w jaja! - krzyknął Larkin na Brougha.
- - Przepraszam, Grant. O Jezu! Dawno tak się nie uśmiałem.
- - Słuchaj, Radża, chyba wszyscy powinniśmy zamieszać w garnku na szczęście -
- zaproponował Marlowe.
- - No, to chodź, zamieszaj - odparł Król. Serce w nim rosło, kiedy widział, jak się
- cieszą.
- Ustawili się uroczyście w kolejce i pierwszy zamieszał gorącą już potrawę
- Marlowe. Mac wziął od niego łyżkę i mieszając obdarzył garnek sprośnym
- błogosławieństwem. Żeby nie być gorszym, Larkin zaczął mieszać ze słowami:
- - Wrzyj, wrzyj, kotle, wrzyj i buchaj...
- - Czyś ty oszalał? Cytujesz Makbeta?! - przerwał mu Brough.
- - A czemu nie?
- - To przynosi pecha. Tak samo jak gwizdanie w garderobie teatru.
- - Naprawdę?
- - Każdy głupi to wie!
- - Niech mnie diabli! Nigdy o tym nie słyszałem - powiedział Larkin, marszcząc
- brwi.
- - A zresztą, pomyliłeś się - rzekł Brough. - To leci: Dalej! żwawo! hopsa! hej!
- Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!
- - Co mi tu będziesz mówił, Jankesie! Już ja znam Szekspira!
- - Załóżmy się o jutrzejszą porcję ryżu.
- - Pilnuj się, Larkin - ostrzegł podejrzliwie Mac, znając skłonność Larkina do
- hazardu. - Nie wolno się tak lekkomyślnie zakładać.
- - Ależ ja mam rację, Mac - powiedział Larkin, któremu wcale nie podobał się
- pewny siebie wyraz twarzy Amerykanina. - Skąd jesteś taki pewien, że wiesz to lepiej
- ode mnie?
- - Zakład stoi? - spytał Brough.
- Larkin zastanawiał się przez chwilę. Lubił się zakładać, ale jutrzejsza porcja ryżu
- 251
- była zbyt wysoką stawką.
- - Nie. Mogę grać o ryż w karty, ale na Szekspira go nie postawię, żeby nie wiem
- co.
- - Szkoda - rzekł Brough. - Przydałaby mi się dodatkowa porcja. To był akt czwarty,
- scena pierwsza, wiersz dziesiąty.
- - A skąd ty to tak dokładnie wiesz?
- - Nie masz się czemu dziwić - odparł Brough. - Studiowałem dziennikarstwo i
- dramatopisarstwo. Kiedy stąd wyjdę, zostanę pisarzem.
- Mac pochylił się nad garnkiem i zajrzał do środka.
- - Zazdroszczę ci, chłopie - powiedział. - Praca pisarza może się okazać
- najważniejsza ze wszystkich. Pod warunkiem, że jest coś warta.
- - Bzdury pleciesz, Mac - rzekł Marlowe. - Są przecież tysiące innych,
- ważniejszych zajęć.
- - To tylko świadczy o tym, jak mało wiesz o świecie.
- - O wiele ważniejszy jest biznes - wtrącił Król. - Bez tego świat stanąłby w
- miejscu, a bez pieniędzy i stabilnej gospodarki nie miałby kto kupować książek.
- - Wypchaj się ze swoim biznesem i gospodarką - rzekł Brough. - To są rzeczy
- materialne. Mac ma rację. Jest właśnie tak, jak powiedział.
- - Mac, dlaczego pisarstwo jest takie ważne? - spytał Marlowe.
- - No cóż, chłopcze, po pierwsze, jest to coś, czym zawsze chciałem się zająć, ale
- mi nie wyszło. Próbowałem wiele razy, ale nigdy nie udało mi się niczego doprowadzić do
- końca. Zakończyć coś - to jest właśnie najtrudniejsze. Ale najważniejsze wydaje mi się
- to, że pisarze są jedynymi ludźmi, którzy mogą zrobić coś z tym światem. Biznesmen nie
- zrobi nic...
- - Bzdura - przerwał mu Król. - A Rockefeller! A Morgan, Ford, a du Pont i cała
- reszta? To oni finansują instytuty naukowe, biblioteki, szpitale i galerie sztuki. Gdyby nie
- ich forsa...
- - Tak, ale doszli do swoich pieniędzy cudzym kosztem -zareplikował szorstko
- Brough. - Mogliby zwrócić część tych krociowych zysków ludziom, którzy je wypracowali.
- 252
- Te pijawki...
- - Zdaje się, że jesteś demokratą? - spytał zaperzony Król.
- - Żebyś wiedział, że jestem. Weź na przykład Roosevelta. Spójrz, co on robi dla
- kraju. Postawił go na nogi, podczas gdy ci cholerni republikanie...
- - To bzdura, sam dobrze o tym wiesz. Republikanie nie mieli z tym nic wspólnego.
- To był cykl ekonomiczny.
- - Nie wciskaj mi tu bredni o cyklach ekonomicznych. Republikanie...
- - Ej, koledzy - przerwał im łagodnie Larkin. - Odłóżmy politykę do czasu, aż zjemy.
- Co wy na to?
- - Dobrze, niech będzie - zgodził się niechętnie Brough. - Ale ten tutaj gada jak
- potłuczony.
- - Mac, a ja nadal nie rozumiem, dlaczego pisarstwo jest takie ważne - rzekł
- Marlowe.
- - Jak by ci to powiedzieć... Pisarz może przelać na kawałek papieru jakąś ideę
- albo punkt widzenia. Jeżeli naprawdę ma coś do powiedzenia, to może poruszyć ludzi,
- choćby pisał na papierze toaletowym. I tylko on jeden w tym naszym wieku nowoczesnej
- ekonomii może to zrobić, on jeden może zmienić świat. Biznesmen nie, jeśli nie
- dysponuje odpowiednim kapitałem. Polityk też nie, jeśli nie zajmuje wysokiego
- stanowiska i nie ma w ręku władzy. A już na pewno nie plantator. Księgowy też nie,
- prawda, Larkin?
- - Oczywiście.
- - Ale pan mówi o propagandzie - rzekł Brough. - A ja nie chcę pisać propagandy.
- - Pisałeś może do filmu, Don? - spytał Król.
- - Nigdy nikomu nic nie sprzedałem, a pisarzem zostajesz dopiero wtedy, kiedy coś
- sprzedasz. Ale film to cholernie ważna rzecz. Wiecie, Lenin powiedział, że kino to
- najważniejszy wynalazek wszechczasów, za pomocą którego można rozpowszechniać
- idee. - Brough zauważył, że Król szykuje się do ataku. - Tylko sobie, sukinsynu, nie myśl,
- że ponieważ jestem demokratą, to muszę być komunistą. Cholera jasna - zwrócił się do
- Maca - wystarczy, że ktoś czyta Lenina, Stalina czy Trockiego, a już z niego robią
- 253
- komunistę.
- - Dobra, Don, ale musisz przyznać, że kupa demokratów jest nastawionych
- lewicowe - rzekł Król.
- - A odkąd to ktoś, kto ma proradzieckie poglądy, musi być od razu komunistą? W
- końcu są to nasi sprzymierzeńcy!
- - Historycznie rzecz biorąc, wcale mnie to nie cieszy - powiedział Mac.
- - A to dlaczego?
- - Bo po wojnie będziemy mieli z nimi kłopoty. Zwłaszcza na Wschodzie. Już przed
- wojną zaczęli mieszać na całego.
- - W przyszłości karierę zrobi telewizja - powiedział Marlowe wpatrując się w
- smużkę pary tańczącą na powierzchni gotującej się strawy. - Widziałem kiedyś pokaz
- telewizji nadany z Alexandra Pałace w Londynie. Baird raz na tydzień nadaje stamtąd
- jakiś program.
- - Słyszałem o telewizji, ale jej nie widziałem - rzekł Brough.
- - Ja też nie - wyznał Król. - Można by pewnie na tym zrobić kapitalny interes.
- - Na pewno nie w Stanach - mruknął Brough. - Pomyśl tylko, jakie tam są
- odległości! Może to dobre dla małych państewek, jak na przykład Anglia, ale nie dla
- państwa z prawdziwego zdarzenia, jakim są Stany.
- - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Marlowe, sztywniejąc.
- - A to, że gdyby nie my, to ta wojna nigdy by się nie skończyła. To przecież nasze
- pieniądze, nasza broń, nasza potęga...
- - Posłuchaj no, stary, radziliśmy sobie nieźle sami, dając czas wam, leniom,
- żebyście wreszcie ruszyli tyłki. To jest tak samo wasza, jak i nasza wojna.
- Zmierzyli się wzrokiem.
- - Bzdura! Czemu wy, Europejczycy, nie powybijacie się nawzajem, tak jak to
- robiliście od wieków, i nie zostawicie nas w spokoju, tego nie wiem. Musieliśmy przyjść
- wam z pomocą, zanim...
- Nie wiadomo kiedy rozpętała się powszechna kłótnia: jeden przez drugiego klęli,
- nikt nikogo nie słuchał, każdy miał swoją rację, a wszystkie racje były słuszne.
- 254
- Król i Brough wygrażali sobie zapamiętale pięściami, Marlowe wrzeszczał na
- Maca. Wtem rozległo się walenie do drzwi.
- Natychmiast zapadła cisza.
- - Co się tak drzecie, do jasnej niespodziewanej? - dobiegł zza drzwi czyjś głos.
- - To ty, Griffiths?
- - A co se myślisz, że to może ten zasrany Adolf Hitler? Chceta, żeby nas zamkli,
- czy co?
- - Nie. Przepraszamy.
- - No, to siedźta cicho, do cholery!
- - Kto to? - spytał Mac.
- - Griffiths. To jego cela.
- - Jak to?
- - Ano tak. Wynająłem ją od niego na pięć godzin. Po trzy dolce za godzinę. Nic
- nie ma za darmo.
- - Wynajął pan tę celę? - spytał z niedowierzaniem Larkin.
- - Oczywiście. Spryciarz z tego Griffithsa - rzekł Król i wyjaśnił: - Jest tu kupa ludzi,
- tak czy nie? Siedzą sobie na głowach i nie mają chwili spokoju. Więc ten Anglik
- wynajmuje celę wszystkim, którzy chcą, żeby im nie przeszkadzać. Nie powiem, żeby to
- była wymarzona kryjówka, ale Griffiths nieźle na tym wychodzi.
- - Założę się, że on tego nie wymyślił - rzekł Brough.
- - Kapitanie, nie umiem kłamać - powiedział z uśmiechem Król. Przyznaję, że
- pomysł był mój. Ale Griffiths ma z tego tyle, że jemu i jego grupie wiedzie się bardzo
- dobrze.
- - A ile z tego masz ty?
- - Normalne dziesięć procent.
- - Jeżeli to jest tylko dziesięć procent, to w porządku -stwierdził Brough.
- - Tylko dziesięć - potwierdził Król. Nigdy by mu nie skłamał, chociaż Broughowi
- guzik było do tego, co on robi.
- Brough nachylił się nad garnkiem i zamieszał w nim.
- 255
- - Hej, chłopcy, już się gotuje.
- Stłoczyli się wokół maszynki. Rzeczywiście, teraz już naprawdę wrzało.
- - W takim razie trzeba się zająć oknem. Lada chwila zacznie rozchodzić się
- zapach.
- Zasłonili zakratowany otwór kocem i wkrótce cela wypełniła się smakowitą wonią.
- Mac, Larkin i Tex przykucnęli pod ścianą ze wzrokiem utkwionym w garnek.
- Marlowe usiadł po drugiej stronie łoża, a ponieważ był najbliżej garnka, od czasu do
- czasu w nim mieszał.
- Woda wrzała łagodnie wynosząc na powierzchnie delikatne, sierpowato
- zakrzywione ziarna, które umykały potem kaskadą w głąb płynu. Od kipiącej powierzchni
- oderwał się obłoczek pary, przynosząc ze sobą intensywny zapach mięsa. Król nachylił
- się i wrzucił do środka garść malajskich ziół: szafran indyjski, kajang, huan, taka oraz
- goździki i czosnek, co jeszcze bardziej wzbogaciło intensywny aromat. A po następnych
- dziesięciu minutach dodał jeszcze niedojrzały owoc melonowca.
- - I pomyśleć tylko, że facet, który znalazłby sposób na produkcję melonowca w
- proszku, mógłby zrobić po wojnie fortunę - powiedział. - To by zmiękczyło nawet skórę
- bawołu!
- - Malajczycy używają melonowca od niepamiętnych czasów - odezwał się Mac,
- ale właściwie nikt go nie słuchał, on sam też zresztą nie myślał o tym, co mówi, po-
- chłonięty otaczającą ich rozkosznie intensywną wonią.
- Pot skapywał im z bród, spływał po piersiach, rękach i nogach, ale nie zdawali
- sobie sprawy ani z tego, ani z panującej duchoty. Myśleli wyłącznie o tym, że to nie sen,
- że oto na ich oczach gotuje się mięso, które już niedługo będą jedli.
- - Skąd je masz? - spytał Marlowe, choć właściwie nie był ciekaw odpowiedzi. Czuł
- po prostu, że musi coś powiedzieć, żeby przerwać przytłaczającą ciszę.
- - To pies Hawkinsa - odparł Król, myśląc tylko: Chryste, jak to pachnie, co za
- zapach!
- - Pies Hawkinsa?
- - To jest Pirat?
- 256
- - Jego pies?
- - Myślałem, że to małe prosię!
- - Pies Hawkinsa?!
- - To straszne!
- - Chcesz powiedzieć, że to zad Pirata? - spytał Marlowe z przerażeniem.
- - Oczywiście - odparł Król. Teraz, kiedy sprawa się wydała, było mu wszystko
- jedno. - Chciałem powiedzieć wam o tym później, ale niech tam. Teraz już wiecie.
- Rozejrzeli się po sobie w osłupieniu.
- - Matko Boska, pies Hawkinsa! - odezwał się wreszcie Marlowe.
- - Ej, słuchajcie, właściwie co to za różnica? - starał się trafić im do rozsądku Król.
- - W życiu nie widziałem czyściej utrzymanego psa. Był czystszy niż prosiak, a nawet,
- dajmy na to, kura. Mięso to mięso. Proste jak drut!
- - Słusznie - przyznał z rozdrażnieniem Mac. - Nic złego w tym, że je się psa.
- Chińczycy jadali je zawsze i nadal jedzą. To dla nich przysmak. Tak, tak. Nie da się
- ukryć.
- - Niby racja - rzekł Brough z nutą obrzydzenia w głosie. - Ale my nie jesteśmy
- Chińczykami, a to jest przecież pies Hawkinsa!
- - Czuję się jak kanibal - powiedział Marlowe.
- - Zrozumcie, Mac ma rację - rzekł Król. - Nic złego w tym, że to pies. No, tylko
- powąchajcie.
- - Powąchajcie! - powtórzył Larkin. Z trudem wydobywał z siebie głos, bo krztusił
- się śliną. - Czuję tylko mięso. To najwspanialszy zapach, jaki spotkałem w życiu, i nic
- mnie nie obchodzi, czy to jest Pirat, czy nie. Chcę jeść. - Potarł rękami brzuch, jak gdyby
- miał boleści. - Nie wiem jak wy, ale ja jestem taki głodny, że aż mnie łapią skurcze. Ten
- zapach dziwnie wpływa na moją przemianę materii.
- - Mnie też jest niedobrze. I to wcale nie dlatego, że to jest psie mięso - powiedział
- Marlowe, po czym dodał niemal z płaczem: - Ja po prostu nie chcę jeść Pirata. Jak my
- potem spojrzymy w oczy Hawkinsowi? - spytał Maca.
- - Nie wiem, chłopcze. Spojrzę gdzieś w bok. Tak. Chyba nie zdołam patrzeć mu w
- 257
- oczy - wyznał Mac. Nozdrza mu zadrżały. Skierował wzrok na bulgoczący garnek. - Ach,
- jak to pachnie.
- - Kto nie chce jeść, może oczywiście wyjść - rzekł ze spokojem Król.
- Nikt się nie poruszył. Wkrótce wszyscy usiedli opierając się plecami o ścianę i
- pogrążyli się w myślach, wsłuchując się w bulgotanie i sycąc aromatem. To była rozkosz.
- - Kiedy się nad tym zastanowić, nic w tym szokującego - powiedział Larkin,
- bardziej po to, żeby przekonać samego siebie niż innych. - Weźmy na przykład nasze
- kury. Bardzo się do nich przywiązujemy, ale to nie przeszkadza nam zjadać je albo ich
- jajka.
- - Masz rację, stary - przyznał Mac. - A pamiętasz tego kota, którego złapaliśmy i
- zjedliśmy? Wcale nam nie przeszkadzało, że to kot, prawda, Peter?
- - Tak, ale on był niczyj. A to jest Pirat!
- - To był Pirat! A teraz to jest zwykłe mięso.
- - To wy złapaliście tego kota? - spytał Brough, nie mogąc opanować złości. -
- Jakieś pół roku temu?
- - Nie. Tamto było na Jawie.
- - Ach tak - rzekł Brough. Po chwili jego wzrok spoczął na Królu. - Powinienem się
- był domyślić - wybuchnął. - To twoja sprawka, sukinsynu. Polowaliśmy na tego kota przez
- cztery godziny!
- - Nie masz się o co złościć, Don. Przecież to my go zdobyliśmy. Grunt, że
- zwycięstwo zostało przy Ameryce.
- - Coś ci moi Australijczycy wychodzą z wprawy - rzekł Larkin.
- Król nabrał łyżkę wywaru i drżącą ręką podniósł go do ust.
- - Smaczne - zawyrokował, a potem dźwignął mięso. Wciąż trzymało się mocno
- kości. - Jeszcze z godzinę - dodał.
- Po dziesięciu minutach znowu posmakował.
- - Może trochę dosolić? Jak myślisz, Peter?
- Marlowe spróbował wywaru. Ach, jak mu smakował, jak smakował.
- - Kapkę, kapeczkę! - stwierdził.
- 258
- I tak po kolei, próbowali wszyscy. Szczypta soli, kawałeczek huanu, odrobina
- cukru, ździebko szafranu indyjskiego. Potem znów się rozsiedli i czekali, bliscy udusze-
- nia w tej celi wyszukanych tortur.
- Co jakiś czas usuwali z okienka koc, wpuszczając do środka nieco świeżego
- powietrza i wypuszczając trochę zapachu. Wiatr rozniósł aromatyczną woń po obozie.
- Wewnątrz więzienia smużki zapachu wydostawały się przez drzwi na korytarz, nasycając
- powietrze.
- - Jasny gwint! Smithy, czujesz?
- - Pewnie, że czuję. Myślisz, że nie mam nosa? Skąd to tak zalatuje?
- - Czekaj, czekaj. Gdzieś od więzienia, o, stamtąd!
- - To pewnie te żółte sukinsyny pichcą coś sobie tuż za drutem.
- - Tak, to oni. Bydlaki.
- - A ja myślę, że to wcale nie oni. To leci prosto od więzienia.
- - O rany, zobaczysz, co powie Smithy. Spójrz tylko, stoi i węszy. Całkiem jak pies.
- - Mówię wam, czuję, że to zalatuje od więzienia.
- - To wiatr. Wiatr wieje z tamtej strony.
- - Przecież wiatr nigdy tak nie pachnie. Mówię wam, ktoś gotuje mięso. Wołowinę.
- Głowę daję. Duszona wołowina!
- - Nowa japońska tortura. Sukinsyny! Żeby nam robić taki świński kawał!
- - A może to się nam tylko wydaje. Mówią, że zapach można sobie wyobrazić.
- - Jakim cudem może się to wydawać nam wszystkim? Popatrz na innych,
- wszyscy stoją.
- - Kto tak mówi?
- - Co?
- - Powiedziałeś przed chwilą: “Mówią, że zapach można sobie wyobrazić”. To niby
- kto tak mówi?
- - O Boże, Smithy. To takie powiedzenie.
- - No, ale ci, co tak “mówią”, to kto?
- 259
- - Skąd mam, do diabła, wiedzieć?!
- - To przestań z tym “mówią” to, “mówią” tamto. Zwariować można od takiego
- gadania.
- Siedzący w celi wybrańcy Króla przyglądali się mu, jak odmierza warząchwią
- porcję i wręcza napełnioną menażkę Larkinowi. Następnie wszystkie oczy oderwały się
- od naczynia Larkina i skierowały na warząchew, potem na Maca i znowu na warząchew,
- na Brougha i z powrotem na warząchew, na Texa i na warząchew, na Marlo-we’a i
- ponownie na warząchew, a wreszcie na porcję Króla. Kiedy obdzielił wszystkich i
- zabrano się do jedzenia, w garnku zostało jeszcze tyle jadła, że starczyłoby dla każdego
- na co najmniej dwie porcje.
- Jakąż udręką było tak dobrze jeść.
- Ziarna katchang idju rozpadły się w czasie gotowania i stały się częścią
- zawiesistej zupy. Melonowiec zmiękczył mięso i sprawił, że odpadło od kości, rozdrobniło
- się, a od fasoli i ziół nabrało brunatnej barwy. Potrawa była gęsta jak prawdziwy irlandzki
- gulasz z baraniny duszonej z ziemniakami i cebulą. I tak jak przy prawdziwym gulaszu
- ścianki menażek pokrywały krople miodowozłotego tłuszczu.
- Król uniósł głowę znad wyczyszczonej do sucha menażki. Dał Larkinowi znak, a
- ten bez słowa podał mu swoje naczynie. Potem w milczeniu wszyscy po kolei przyjęli
- dokładkę, która zniknęła szybko i bez śladu, tak zresztą jak następna, tym razem już
- ostatnia porcja. Wreszcie Król odłożył menażkę.
- - Kurwa jego mać - powiedział z rozkoszą.
- - Wyśmienite! - rzekł Larkin.
- - Coś wspaniałego - dodał Marlowe. - Zapomniałem już, co to znaczy żuć. Aż
- mnie szczęki bolą.
- Mac zebrał łyżką resztki fasolki. Odbiło mu się. Było to głębokie i donośne
- czknięcie.
- - Powiem wam, chłopcy, że jadałem swego czasu różne rzeczy w różnych
- miejscach, począwszy od rostbefu w restauracji Simpsona na Picadilly, a skończywszy
- 260
- na rijsttafelu w Hotel des Indes na Jawie. Ale żadne, przysięgam wam, żadne z tych dań
- nie umywa się do tego - powiedział.
- - Zgadzam się z tobą - rzekł Larkin, sadowiąc się wygodniej. - Nawet w najlepszej
- restauracji w Sydney, chociaż muszę przyznać, befsztyki są tam znakomite, nic mi tak
- nie smakowało.
- Król czknął i poczęstował wszystkich papierosami. Potem odpieczętował butelkę z
- sake i pociągnął długi łyk. Wódka była mocna i ostra w smaku, ale usuwała z ust
- wrażenie przesytu.
- - Trzymaj - powiedział Król, podając butelkę Marlowe’owi.
- Napili się wszyscy i wszyscy wypalili papierosa.
- - Ej, Tex, nie zająłbyś się kawą? - spytał Król ziewając.
- - Zaczekajmy jeszcze parę minut z otwarciem drzwi - zaproponował Brough, choć
- było mu wszystko jedno, czy drzwi zostaną otwarte, czy nie. Zależało mu tylko na tym,
- żeby choć jeszcze przez chwilę się nie ruszać. - O Boże, jak mi dobrze!
- - Tak się najadłem, że chyba pęknę - stwierdził Marlowe. - Nie ma co, to był naj...
- - Daj spokój, Peter. Wszyscyśmy to już powiedzieli. Wszyscy o tym wiemy.
- - Owszem, ale ja musiałem to powiedzieć.
- - Jak to załatwiłeś? - spytał Brough Króla i stłumił ziewnięcie.
- - Max powiedział mi, że pies zagryzł kurę. Wysłałem więc Dina do Hawkinsa i ten
- oddał mu Pirata. Potem daliśmy psa Kurtowi, żeby go zabił. Ja miałem dostać z niego
- zadek.
- - A dlaczego to Hawkins oddał psa Dinowi? - spytał Marlowe.
- - Bo Dino jest weterynarzem.
- - Aha, teraz rozumiem.
- - Jakim znowu weterynarzem - wtrącił się Brough. - Przecież to jest marynarz.
- Krół wzruszył ramionami.
- - No więc dziś dla odmiany był weterynarzem. Przestań się czepiać!
- - Cholera, jesteś niezrównany. Muszę ci to przyznać!
- - Dziękuję, Don.
- 261
- - W jaki... w jaki sposób Kurt to załatwił? - spytał Brough.
- - Nie pytałem go.
- - I słusznie, chłopcze - rzekł Mac. - A teraz proponuję, żebyśmy przestali o tym
- mówić, zgoda?
- - Dobra myśl.
- Marlowe wstał i przeciągnął się.
- - A co z kośćmi? - spytał.
- - Przeszmuglujemy je, kiedy będziemy stąd wychodzić.
- - A może byśmy tak zagrali w pokera? - zaproponował Larkin.
- - Świetnie - zgodził się Król. - Tex, nastaw wodę na kawę, Peter, sprzątnij tu
- trochę. Grant, zajmij się drzwiami. A ty, Don, może byś zebrał naczynia.
- Brough podniósł się ociężale.
- - A ty niby co będziesz robił? - spytał.
- - Ja? - Król uniósł brwi. - Posiedzę sobie.
- Brough spojrzał na niego. Inni też. Wreszcie Brough rzekł:
- - Mam wielką ochotę awansować cię na oficera... i to wyłącznie dla tej
- przyjemności, żeby ci dołożyć.
- - Za każde dwa ciosy zarobiłbyś ode mnie pięć, a to nie wyszłoby ci na zdrowie -
- odparł Król.
- Brough rozejrzał się po wszystkich i znów spojrzał na Króla.
- - Chyba masz rację - powiedział. - Trafiłbym pod sąd wojenny. - Roześmiał się. -
- Ale nic mi nie broni zabrać ci trochę forsy. Powiedziawszy to, wyciągnął pięciodola-rowy
- banknot i wskazał talię kart, którą Król trzymał w ręku. - Starsza wygrywa!
- Król rozłożył karty.
- - Wybieraj - powiedział.
- Brough triumfalnie odsłonił damę. Król przyjrzał się kartom i wybrał jedną z nich -
- był to walet.
- - Podwójna stawka albo nic - powiedział Brough uśmiechając się szeroko.
- - Don, zrezygnuj, dopóki jesteś wygrany - poradził mu Król, po czym wziął jeszcze
- 262
- jedną kartę i odwrócił ją. Tym razem był to as. - Mógłbym ci w ten sposób odsłonić
- jeszcze jednego. Przecież to są moje karty!
- - No to dlaczego mnie nie ograłeś? - spytał Brough.
- - Ależ panie kapitanie - powiedział Król ogromnie ubawiony. - Byłoby bardzo
- niegrzecznie z mojej strony, gdybym zabierał panu forsę. Jest pan w końcu naszym
- nieustraszonym wodzem.
- - Odpieprz się! - rzekł Brough, zaczynając zbierać puste menażki. - Nie ma rady.
- Jak nie można kogoś pobić, to trzeba się podporządkować.
- Tej nocy, kiedy prawie cały obóz spał, Marlowe leżał z otwartymi oczami pod
- moskitierą i nie pragnął zasnąć. Wreszcie wstał i omijając po drodze moskitiery towarzy-
- szy, wyszedł na świeże powietrze. Brough również nie spał.
- - Cześć, Peter - zawołał cicho. - Chodź tu i siadaj. Co, ty też nie możesz zasnąć?
- - Nie, po prostu nie mam ochoty spać. Za dobrze się czuję.
- Niebo nad nimi było jak aksamit.
- - Cudowna noc.
- - Tak.
- - Jesteś żonaty?
- - Nie - odparł Marlowe.
- - Masz szczęście. Takim jak ty nie jest chyba aż tak ciężko - rzekł Brough i zamilkł
- na dłuższą chwilę. -Wariuję na myśl, czy ona tam jeszcze jest. A jeżeli jest, to co się z nią
- teraz dzieje. Co mogła do tego czasu wymyślić?
- - Nic - powiedział odruchowo Marlowe, mając przed oczami N’ai jak żywą. - Nie
- martw się - dodał, co brzmiało jak: “Nie oddychaj”.
- - Nie, żebym miał do niej pretensje, bo nie miałbym ich do żadnej kobiety. Tak
- długo już tu jesteśmy, tak długo. Trudno ją winić.
- Trzęsącymi się palcami Brough zrobił sobie skręta z wysuszonych liści herbaty i
- niedopałka fabrycznego papierosa. Zapaliwszy, zaciągnął się głęboko i podał skręta
- Marlowe’owi.
- 263
- - Dziękuję, Don.
- Marlowe zaciągnął się i zwrócił papierosa. Dręczeni tęsknotą, wypalili go do
- końca. Brough wstał.
- - Chyba już się położę - powiedział. - Do zobaczenia, Peter.
- - Dobranoc, Don.
- Marlowe odwrócił głowę i wpatrzywszy się w mrok znów pomknął myślami ku N’ai.
- Wiedział, że tak samo jak Brough, nie zaśnie, dopóki nie zrobi pewnej rzeczy.
- 264
- ROZDZIAŁ XVI
- W Europie nadszedł Dzień Zwycięstwa. Napełnił on jeńców z Changi radością i
- dumą. Poza tym był to dzień jak inne i nic nie zmienił w ich życiu. Takie samo było
- jedzenie, takie samo niebo, taki sam upał, takie same choroby i muchy i taka sama
- beznadziejność. Grey nadal czekał i czuwał. Szpieg zawiadomił go, że brylant wkrótce
- zmieni właściciela. Należało się tego spodziewać lada dzień. Równie niespokojnie
- oczekiwali tego dnia Marlowe i Król.
- Pozostały już tylko cztery doby.
- Nadszedł dzień “U” i Ewa wydała na świat następne dwanaścioro młodych. Skrót
- ten, oznaczający dzień urodzin, ogromnie ubawił Króla i jego wspólników, ponieważ
- Grey, który dowiedział się o dniu “U” od szpiega, obstawił tego dnia barak Amerykanów
- swoimi ludźmi i rewidował wszystkich, szukając zegarków lub czegokolwiek, co mogłoby
- być sprzedane w dniu ubijania interesów. Głupi glina! Król wcale nie przejął się kolejnym
- dowodem na to, że w baraku jest szpieg. Poczęty został trzeci miot.
- Pod barakiem znajdowało się teraz siedemdziesiąt klatek. Czternaście z nich było
- już zajętych, a wkrótce miało się zapełnić kolejne dwanaście.
- Problem imion rozwiązano w najprostszy sposób. Samce oznaczano numerami
- parzystymi, samice nieparzystymi.
- - Słuchajcie - rzekł Król. - Nie ma rady, trzeba przygotować więcej klatek.
- W baraku odbywało się właśnie zebranie. Noc była chłodna i przyjemna, a cienki
- sierp księżyca spowijała mgiełka.
- - Gonimy resztkami materiału - poskarżył się Tex. - Po prostu nie ma skąd wziąć
- dodatkowej siatki. Jedyne wyjście, to poprosić Australijczyków.
- - Pewnie - powiedział wolno Max. - Równie dobrze możemy oddać patafianom
- cały ten interes.
- Wszelkie wysiłki Amerykanów skupiły się wokół żywego złota, które gwałtownie
- rozrastało się pod ich stopami. Czteroosobowa brygada zdążyła już przemienić wąskie
- 265
- rowy w sieć podziemnych przejść. Mieli więc mnóstwo miejsca na klatki, tyle że nie było
- ich z czego zrobić. Na gwałt potrzebowali siatki. Znów szykował się dzień “U”, a wkrótce
- potem następny i znów następny.
- - Gdyby znaleźć z tuzin gości, którym można zaufać, to dalibyśmy im po parze,
- żeby założyli własne hodowle -powiedział w zamyśleniu Marlowe. - Moglibyśmy wtedy
- uzupełniać stan hodowli.
- - To na nic, Peter. Za nic w świecie nie udałoby się tego utrzymać w tajemnicy.
- Król skręcał papierosa, myśląc o tym, że ostatnio interesy idą marnie i od tygodnia
- nie palił nic porządnego.
- - Jedyne wyjście, to dopuścić do spółki Timsena - rzekł po chwili zastanowienia.
- - I bez tego ten australijski parch dość nam szkodzi - sprzeciwił się Max.
- - Nie ma wyjścia - powiedział Król stanowczo. - Musimy mieć klatki, a tylko on
- jeden będzie wiedział, jak je zdobyć, i tylko jemu możemy zaufać, że będzie trzymał
- gębę na kłódkę. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, forsy starczy dla wszystkich.-
- Spojrzał na Texa. - Sprowadź Timsena.
- Tex wzruszył ramionami i wyszedł.
- - Chodź, Peter, zobaczymy, co słychać na dole - rzekł Król i pierwszy spuścił się
- przez otwór w podłodze. - Ja cię kręcę - wyrwało mu się, gdy zobaczył, jak daleko
- posunęły się podziemne prace. - Pokopiemy jeszcze trochę i cały barak nam się
- zapadnie, a my razem z nim!
- - Spokojna główka, szefie - powiedział z dumą Miller, który dowodził brygadą
- kopaczy. - Wszystko jest zaplanowane tak, żeby ominąć betonowe słupy. Mamy już dość
- miejsca na tysiąc pięćset klatek, byleby tylko była siatka. Aha, jeszcze jedno. Miejsca
- może być dwa razy więcej, jeśli tylko dostaniemy drewno na stemple.
- Król ruszył środkowym rowem, żeby obejrzeć szczury. Na jego widok Adam rzucił
- się wściekle na siatkę, jakby gotów był rozszarpać go na kawałki.
- - Sympatyczny, nie?
- Miller uśmiechnął się szeroko.
- - Tak jakby ciebie skądś znał, sukinsyn.
- 266
- - Może przerwiemy na jakiś czas rozmnażanie - zaproponował Marlowe. - Do
- czasu, aż będą gotowe klatki.
- - Jedyne rozwiązanie to Timsen - odparł Król. - Tylko jego złodziejska banda może
- nam dostarczyć, czego trzeba.
- Wdrapali się z powrotem do baraku i otrzepali z ziemi. Poczuli się lepiej, kiedy
- wzięli prysznic.
- - Cześć, kolego - rozległ się głos Timsena. Australijczyk przemierzył barak i usiadł
- przy Królu. - Co to, strach was obleciał, boicie się, że wam jaja poodstrzelają?
- Był wysoki i silny, miał głęboko osadzone oczy.
- - O czym ty mówisz?
- - Tak kopiecie te rowy i kopiecie, myślałby kto, że tylko patrzeć, jak zleci się nad
- Changi całe lotnictwo.
- - Nigdy nie za dużo ostrożności - odparł Król. Znowu ogarnęły go wątpliwości, czy
- dobrze robią przyjmując Timsena do spółki. - Niezadługo dobiorą się do Singapuru. Ale
- wtedy my będziemy pod ziemią.
- - Nigdy w życiu nie uderzą w Changi. Przecież wiedzą, że tu jesteśmy.
- Przynajmniej Anglicy, bo jak wy, Amerykance, jesteście w powietrzu, nigdy nie wiadomo,
- gdzie wam spadną bomby.
- Zaprowadzono Timsena pod barak i pokazano mu hodowlę. Zorientował się od
- razu, ile wymagała pracy i na jaką ogromną skalę jest obliczona.
- - Daj żyć, bracie - powiedział Timsen z podziwem, kiedy znaleźli się znowu w
- baraku. - Zaskoczyłeś mnie, muszę ci to przyznać. A myśmy myśleli, że się spietrałeś.
- Daj żyć, tam się chyba zmieści z pięćset albo sześćset.
- - Tysiąc pięćset - przerwał mu niedbałym tonem Król. - A w najbliższym dniu “U”
- będzie...
- - Dniu “U”?
- - W dniu urodzin.
- Timsen roześmiał się.
- - A więc to znaczy ten dzień “U” - powiedział. - A myśmy tak nad tym główkowali.
- 267
- Słowo daję! - Wybuchnął gromkim śmiechem. - Cholera, jesteście genialni.
- - Przyznaję, pomysł był mój - powiedział Król, bezskutecznie starając się ukryć
- dumę. Przecież sam na to wpadł. - Najbliższy dzień “U” przyniesie nam co najmniej
- dziewięćdziesiąt młodych. A następny około trzystu.
- Timsen uniósł brwi w najwyższym zdumieniu.
- - Gotowi jesteśmy pójść na następujące warunki - rzekł Król i zamilkł na chwilę,
- wprowadzając w myśli poprawki do oferty. - Dostarczycie nam materiału na tysiąc klatek.
- Utrzymamy hodowlę na poziomie tysiąca sztuk, samych najlepszych. Wy zajmiecie się
- sprzedażą, a zyskami podzielimy się pół na pół. Przy takiej ilości towaru każdy zarobi
- swoje.
- - Kiedy zaczynamy? - spytał Timsen bez chwili wahania, czując niesmak na
- przekór otwierającej się przed nim perspektywie olbrzymich zysków.
- - Damy wam za tydzień dziesięć udek. Wykorzystamy najpierw samce, a
- zachowamy samice. Postanowiliśmy sprzedawać tylko udka. Stopniowo będziemy
- dostarczać ich coraz więcej.
- - Dlaczego tylko dziesięć?
- - Jeżeli od razu rzucimy na rynek więcej, klientela zacznie coś podejrzewać.
- Musimy robić to ostrożnie.
- Timsen zamyślił się.
- - Jesteś pewien, że... że mięso będzie... dobre?
- Teraz, kiedy Król zobowiązał się już do dostaw towaru, ogarnęły go wątpliwości.
- Ale co tam. Mięso to mięso, a interes to interes.
- - Oferujemy mięso rusa ticusa, i tyle - odparł.
- Timsen potrząsnął głową z powątpiewaniem.
- - Nie mógłbym tego sprzedawać Australijczykom - powiedział z uczuciem mdłości.
- - Słowo daję, to chyba nie byłoby w porządku. Na pewno nie. Nie to, żebym... No, w
- każdym razie to na pewno nie byłoby w porządku. Swojakom nie będę sprzedawał.
- Marlowe skinął głową. Jemu też zrobiło się niedobrze.
- - Ani ja swoim - powiedział.
- 268
- Wszyscy trzej wymienili spojrzenia. Tak, pomyślał Król. To z pewnością nie byłoby
- w porządku. Ale przecież musimy jakoś przetrwać. I nagle olśniła go pewna myśl.
- Pobladł.
- - Zwołajcie resztę. Mam pomysł - wykrztusił.
- Amerykanie zbiegli się szybko i patrzyli na niego w napięciu. Ochłonął już, choć
- dalej milczał, paląc papierosa, tylko pozornie nieświadom ich obecności. Marlowe i Tim-
- sen wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Król wstał i napięcie wzrosło jeszcze bardziej. Zgasił papierosa.
- - Koledzy - zwrócił się do nich cichym, dziwnie zmęczonym głosem. - Za cztery
- dni kolejne urodziny. Spodziewamy się - spojrzał na zawieszoną na ścianie kartkę ze
- stanem hodowli. - No właśnie, spodziewamy się zwiększyć nasz stan posiadania do
- ponad stu sztuk. Zawarłem umowę z naszym przyjacielem i wspólnikiem Timsenem. Ma
- nam dostarczyć materiału na tysiąc klatek, tak więc do czasu oddzielenia młodych od
- samic nie będzie problemu, gdzie je trzymać. Timsen i jego grupa zajmą się
- rozprowadzeniem towaru. My skoncentrujemy się na hodowli i krzyżowaniu najlepszych
- okazów. - Urwał i pewnym siebie wzrokiem powiódł po otaczających go twarzach. -
- Koledzy. Od dziś za tydzień wychodzimy z towarem na rynek.
- Teraz, gdy wiadomo już było, kiedy nastąpi ów przerażający dzień, wszystkim
- zrzedły miny.
- - Naprawdę uważasz, że powinniśmy to zrobić? - spytał lękliwie Max.
- - Daj mi skończyć, Max, dobrze?
- - Ja tam się nie znam na handlu - odezwał się Byron Jones Trzeci, dotykając
- palcami opaski na oku. - Ale jak sobie pomyślę, że...
- - Dajcie mi skończyć, do cholery - zniecierpliwił się Król. - Koledzy. - Wszyscy
- pochylili się, kiedy z trudem opanowując podniecenie kończył ledwie dosłyszalnym
- szeptem: - Będziemy sprzedawać tylko wyższym oficerom! Od majorów w górę!
- - Daj ty żyć! - wyszeptał Timsen.
- - Jak Boga kocham! - powiedział Max w natchnieniu.
- - Co takiego!? - zawołał oszołomiony Marlowe.
- 269
- Król czuł się jak bóg.
- - Pewnie, że oficerom. Tylko ich na to stać. Zamiast towaru dla mas, luksus dla
- wybranych.
- - Przy tym dranie, których na to stać, są tymi, których chciałoby się tym mięsem
- nakarmić! - powiedział Marlowe.
- - Główkę to ty masz, niech cię cholera - rzekł z podziwem Timsen. - To genialne.
- Ja sam znam trzech takich sukinsynów, że dałbym sobie rękę uciąć, żeby widzieć, jak
- wpieprzają szczurze mięso, a potem im o tym powiedzieć...
- - Ja znam dwóch, którym dałbym to mięso nawet za darmo - przerwał mu
- Marlowe. - Ale jeśli ci dranie dostaną za darmo, to zaraz wywąchają szczura nosem!
- Max wstał, starając się przekrzyczeć ogólny śmiech i wrzawę.
- - Posłuchajcie, chłopcy. Posłuchajcie. Wiesz - zwrócił się do Króla - czasami, no,
- czasami... - Był tak przejęty, że mówienie przychodziło mu z trudnością. - Czasami... nie
- zawsze byłem po twojej stronie. W końcu każdemu wolno myśleć swoje, nic w tym złego.
- Ale to... to jest coś tak wielkiego... coś tak... że, no... - Uroczyście podał Królowi rękę. -
- Chciałbym uścisnąć rękę człowieka, który na coś takiego wpadł! Wszyscy powinniśmy
- uścisnąć dłoń prawdziwego geniusza. W imieniu wszystkich żołnierzy świata... jestem z
- ciebie dumny, Królu!
- Max i Król uścisnęli sobie ręce.
- - Sellars, Prouty, Grey... - wyliczał Tex, kołysząc się zamaszyście z boku na bok.
- - Grey nie ma pieniędzy - przerwał mu Król.
- - Co tam, damy mu trochę - powiedział Max.
- - Tego zrobić nie możemy. On nie jest głupi. Zaraz zacznie coś podejrzewać -
- sprzeciwił się Marlowe.
- - No, a ten drań Thorsen...
- - Tylko nie Amerykanom - zaprotestował Król. - No, najwyżej paru - dodał
- ostrożnie. Wiwaty urwały się nagle.
- - A co z Australijczykami?
- - Zostaw to mnie, przyjacielu - odparł Timsen. - Mam już na oku kilkudziesięciu
- 270
- klientów.
- - No, a Anglicy?
- - Każdy z nas paru znajdzie - rzekł Król. Ogarnęło go uczucie potęgi, ekstaza. -
- Jak to dobrze, że to właśnie sukinsyny, co mają forsę albo wiedzą, jak ją zdobyć, są tymi,
- których chcemy nakarmić i powiedzieć im po wszystkim, co zjedli.
- Tuż przed porą gaszenia świateł do baraku wpadł Max.
- - Idzie tu strażnik - szepnął do Króla.
- - Który?
- - Shagata.
- - W porządku - powiedział Król, starając się zachować obojętny ton. - Sprawdź,
- czy wszystkie czujki są na miejscu.
- - Dobra - odparł Max i wybiegł na dwór.
- Król nachylił się do Marlowe’a.
- - Może to jakaś wpadka - powiedział nerwowo. - Chodź, trzeba się przygotować.
- Wysunął się przez okno i sprawdził, czy brezentowy daszek wisi na swoim
- miejscu. Potem on i Marlowe usiedli i czekali.
- Shagata wetknął głowę pod daszek, a poznawszy Króla, wsunął się cicho pod
- płótno i usiadł. Oparł karabin o ścianę i wyciągnął paczkę kooa.
- - Tabe - powiedział.
- - Tabe - odparł Marlowe.
- - Cześć - rzekł Król. Kiedy brał papierosa, ręka mu drżała.
- - Czy dziś masz coś dla mnie do sprzedania? - spytał Shagata ze świstem.
- - Pyta, czy masz dziś coś dla niego?
- - Powiedz mu, że nie!
- - Mój przyjaciel sam się sobie dziwi, że nie ma dzisiaj nic, czym mógłby skusić
- konesera.
- - Czy pański przyjaciel będzie miał taki przedmiot, powiedzmy, za trzy dni?
- Kiedy Marlowe przetłumaczył Królowi pytanie, ten odetchnął z ulgą.
- - Powiedz mu, że tak. A poza tym, że mądrze zrobił, chcąc się upewnić.
- 271
- - Mój przyjaciel mówi, że najprawdopodobniej tego właśnie dnia będzie miał coś,
- co być może skusi człowieka o wybrednym smaku. Stwierdza też, że układy z tak
- poważnym kupcem dobrze wróżą rzeczonej transakcji.
- - Tak właśnie nakazuje rozsądek, kiedy trzeba załatwiać sprawy pod osłoną nocy -
- rzekł Shagata, znów wciągając ze świstem powietrze. - Jeżeli nie zjawię się za trzy dni,
- czekajcie na mnie każdej następnej nocy. Nasz wspólny przyjaciel zaznaczył, że być
- może nie uda mu się dotrzymać swojej obietnicy na czas. Zapewniono mnie jednak, że
- będzie to za trzy dni, licząc od dzisiejszego wieczoru.
- Strażnik wstał i ofiarował Królowi resztę papierosów. Lekki ukłon, i znowu
- pochłonęły go ciemności.
- Kiedy Marlowe przetłumaczył słowa Shagaty, Król uśmiechnął się z
- zadowoleniem.
- - Świetnie. Znakomicie - rzekł. - Może wpadłbyś jutro rano? Omówilibyśmy plany.
- - Jutro pracuję na lotnisku.
- - Chcesz, żebym ci załatwił zastępstwo?
- Marlowe roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy.
- - Zresztą lepiej będzie, jeśli pójdziesz. A nuż Czeng San zechce się skontaktować.
- - Myślisz, że coś jest nie tak?
- - Nie. Shagata mądrze zrobił, że chciał się upewnić. Na jego miejscu zrobiłbym to
- samo. Wszystko leci zgodnie z planem. Jeszcze tydzień i ubijemy interes.
- - Mam nadzieję - powiedział Marlowe i pomyślał o wiosce. Modlił się w duchu,
- żeby transakcja doszła do skutku. Przemożnie pragnął znów się tam znaleźć, czując, że
- jeśli do tego dojdzie, musi posiąść Sulinę, bo inaczej zwariuje.
- - Co z tobą? - spytał Król, spostrzegając, że Marlowe’em wstrząsnął ledwie
- zauważalny dreszcz.
- - Pomyślałem właśnie, że chciałbym teraz mieć w ramionach Sulinę - odparł z
- zakłopotaniem Marlowe.
- - Rozumiem.
- Król zastanawiał się, czy z powodu tej dziewczyny Peter nie pokrzyżuje mu
- 272
- planów. Marlowe przechwycił jego spojrzenie i uśmiechnął się słabo.
- - Nie masz się co martwić, stary - zapewnił. - Nie zrobię żadnego głupstwa, jeśli o
- tym myślisz.
- - Jasne - powiedział z uśmiechem Król. - Jest na co czekać... a jutro mamy
- jeszcze przedstawienie. Wiesz, o czym to jest?
- - Wiem tylko, że ma tytuł Trójkąt - odparł Marlowe. - No i że gra w nim Sean -
- dokończył zgaszonym tonem.
- - Jak do tego doszło, że o mało go nie zabiłeś? – spytał Król. Nigdy dotąd o nic
- nie pytał Marlowe’a tak prosto z mostu, wiedząc, że człowiekowi takiemu jak on niebez-
- piecznie jest zadawać wprost pytania natury osobistej. Ale teraz wyczuł instynktownie, że
- nadeszła odpowiednia pora, żeby to zrobić.
- - Niewiele tu do opowiadania - odparł natychmiast Marlowe, zadowolony, że Król
- zadał to pytanie. - Sean i ja byliśmy na Jawie w jednej eskadrze. W przeddzień
- kapitulacji Sean nie wrócił z akcji bojowej. Myślałem, że już po nim. Mniej więcej rok
- temu, następnego dnia po przybyciu z Jawy tu, do Changi, wybrałem się na jedno z
- przedstawień. Możesz sobie wyobrazić, jaki to był dla mnie szok, kiedy rozpoznałem
- Seana na scenie. Grał rolę kobiecą, aleja niczego się nie domyślałem - w końcu ktoś
- musi grać te role - po prostu siedziałem sobie i z przyjemnością oglądałem
- przedstawienie. Trudno mi było dojść do siebie po tym, jak zobaczyłem go żywego i
- całego, tak samo jak nie mogłem oswoić się z tym, że tak fantastycznie gra tę
- dziewczynę, oswoić się ze sposobem, w jaki chodzi, mówi, siedzi. Ubranie i peruka
- przemieniały go w kobietę. Jego gra zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, a przecież
- wiedziałem, że nigdy nie miał nic wspólnego ze sceną.
- Po przedstawieniu poszedłem za kulisy, żeby się z nim zobaczyć. Zastałem tam
- jeszcze paru czekających i po chwili odniosłem przedziwne wrażenie, że ci faceci
- przypominają typów, jakich można spotkać wszędzie, za kulisami każdego teatru,
- rozumiesz, takich, którzy z wywieszonymi ozorami czekają na swoje wybranki.
- Wreszcie drzwi garderoby otworzyły się i wszyscy wcisnęli się do środka. Ja
- byłem ostatni i zatrzymałem się w drzwiach. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie nagle,
- 273
- że wszyscy ci faceci to pedały! Sean siedział na krześle, a oni stłoczeni wokoło przymilali
- się, tulili, mówili mu “kochanie”, opowiadali, jaki był “cudowny”, i traktowali go jak piękną
- bohaterkę z przedstawienia. A jemu... jemu to sprawiało przyjemność! Chryste, naprawdę
- sprawiały mu przyjemność ich obmacywanki, jak podnieconej dziwce.
- Wtedy nagle spostrzegł mnie i oczywiście też był kompletnie zaskoczony.
- Powiedział: “Cześć, Peter”, ale ja nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Wpatrywałem
- się jak urzeczony w jednego z tych przeklętych pedziów, który trzymał rękę na kolanie
- Seana. Sean miał na sobie jakiś zwiewny szlafroczek, jedwabne pończochy i majtki.
- Wydawało mi się, że nawet fałdy szlafroka ułożył w ten sposób, żeby odsłonić kawałek
- nogi tam, gdzie kończy się pończocha... I to wrażenie, że pod szlafrokiem kryją się
- kobiece piersi. Zorientowałem się nagle, że Sean wcale nie nosi peruki, że te włosy,
- długie i falujące jak u dziewczyny, są jego własne.
- Poprosił wszystkich, żeby wyszli. Powiedział im:
- - Peter to mój stary przyjaciel. Myślałem, że nie żyje. Muszę z nim porozmawiać.
- Proszę, zostawcie nas samych.
- Kiedy wyszli, spytałem go:
- - Co się z tobą stało, Sean? Najwyraźniej sprawia ci przyjemność, kiedy cię
- obmacują te zakazane typy.
- - A co się stało z nami wszystkimi? - odparł na to, a potem uśmiechając się, jak
- tylko on to potrafi, powiedział: - Tak się cieszę z naszego spotkania, Peter. Myślałem, że
- zginąłeś. Usiądź na chwilę, a ja tymczasem zmyję twarz. Tyle mamy sobie do
- opowiedzenia. Przyjechałeś z tą grupą z Jawy?
- Skinąłem głową, nadal nie mogąc przyjść do siebie, a Sean odwrócił się do lustra
- i zaczął zmywać makijaż mleczkiem kosmetycznym.
- - Co się z tobą działo, Peter? - spytał. - Zostałeś zestrzelony?
- Kiedy zaczął ścierać szminki, stopniowo uspokajałem się. Wszystko wyglądało
- jakby normalniej. Powiedziałem sobie w duchu, że zachowałem się idiotycznie, że
- wszystko to jest dalszym ciągiem przedstawienia - rozumiesz, podtrzymywaniem mitu.
- Byłem pewien, że Sean tylko udaje, że sprawia mu to przyjemność. Przeprosiłem go
- 274
- więc i powiedziałem:
- - Nie gniewaj się, Sean, pomyślałeś pewnie, że na głowę upadłem. Nie masz
- pojęcia, jaka to radość dowiedzieć się, że jesteś cały i zdrów. Myślałem, że już po tobie.
- Opowiedziałem mu, co się ze mną działo, i poprosiłem, żeby opowiedział o sobie.
- Skosiły go cztery Japonce i musiał skakać ze spadochronem. Kiedy wreszcie
- dotarł na lotnisko, z mojego myśliwca pozostała kupa złomu. Opowiedziałem mu, jak
- przed odejściem sam go podpaliłem, bo nie chciałem dopuścić, żeby te japońskie dranie
- zreperowały skrzydło.
- - A, więc to tak - powiedział. - A ja myślałem, że po prostu roztrzaskałeś się przy
- lądowaniu, że już po tobie. Zostałem z resztą naszych w bazie w Bandungu, a potem
- wsadzono nas wszystkich do obozu. Wkrótce odesłano nas do Batawii, a stamtąd tutaj.
- Kiedy tak rozmawialiśmy, Sean przeglądał się w lustrze, a cerę miał gładką i
- delikatną jak u dziewczyny. Nagle wydało mi się, że całkiem o mnie zapomniał. Nie
- wiedziałem, co robić. Wtedy odwrócił się od lustra i spojrzał mi prosto w oczy, w dziwny
- sposób marszcząc przy tym brwi. Od razu wyczułem, że jest bardzo nieszczęśliwy, więc
- spytałem go, czy chce, żebym sobie poszedł.
- - Nie - powiedział. - Nie, Peter, chcę żebyś został.
- A potem wziął z toaletki kosmetyczkę, wyjął z niej pomadkę do ust i zaczął się
- malować.
- Zamurowało mnie.
- - Co ty robisz? - spytałem.
- - Maluję usta, Peter.
- - Skończ z tym, Sean - powiedziałem. - Każdy żart ma swoje granice.
- Przedstawienie skończyło się pół godziny temu.
- Ale on dalej malował sobie usta, a kiedy skończył, przypudrował nos, uczesał się i
- - słowo daję - znów zamienił się w piękną dziewczynę z przedstawienia. Wprost nie
- mogłem w to uwierzyć. Dziwne, ale nadal myślałem, że się ze mnie zgrywa.
- Tu i ówdzie poprawił fryzurę, a potem usiadł wyprostowany i przyjrzał się swojemu
- odbiciu w lustrze; był najwyraźniej zadowolony z tego, co widzi. Nagle dostrzegł w
- 275
- lustrze, że wpatruję się w niego, i roześmiał się.
- - Co ci jest, Peter? - spytał. - Nigdy nie byłeś w garderobie?
- Odparłem mu na to:
- - Owszem, byłem. W damskiej garderobie.
- Przez dłuższy czas wpatrywał się we mnie, a potem poprawił szlafroczek i założył
- nogę na nogę.
- - To jest właśnie damska garderoba - powiedział.
- Zdenerwowałem się.
- - Przestań, Sean - powiedziałem. - To ja, Peter Marlowe. Jesteśmy w Changi,
- pamiętasz o tym? Przedstawienie skończone i znów wszystko jest, jak było.
- - Tak - odparł z niewzruszonym spokojem. - Wszystko jest, jak było.
- Upłynęła dłuższa chwila, zanim odzyskałem mowę.
- - No więc - wydusiłem z siebie wreszcie - nie masz zamiaru się przebrać i zmyć z
- twarzy tego paskudztwa?
- - Lubię się tak ubierać, Peter, i zawsze się teraz maluję - powiedział. Wstał i
- otworzył szafkę. Własnym oczom nie wierzyłem, ale była wypełniona sarongami,
- sukniami, majtkami, stanikami i tak dalej. Sean obrócił się do mnie i z całym spokojem
- oświadczył: - Teraz ubieram się tylko w to. Jestem kobietą.
- - Oszalałeś - powiedziałem.
- Sean podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy, a ja nie mogłem się pozbyć
- wrażenia, że mam przed sobą dziewczynę. Brało się to nie tylko z tego, jak wyglądał, ale
- także ze sposobu, w jaki się poruszał, mówił, a nawet pachniał.
- - Posłuchaj, Peter - powiedział - wiem, że trudno ci to zrozumieć, aleja się
- zmieniłem. Nie jestem już mężczyzną, jestem kobietą.
- - Do jasnej cholery, taka z ciebie kobieta, jak i ze mnie! - wrzasnąłem, ale nie
- zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Stał i łagodnie się uśmiechał.
- - Jestem kobietą, Peter - powiedział. Dotknął ręką mojego ramienia tak, jak to robi
- dziewczyna. - Proszę cię, traktuj mnie jak kobietę.
- Coś mnie napadło. Schwyciłem go za rękę, ściągnąłem mu z ramion szlafrok,
- 276
- zerwałem wypchany biustonosz i zaciągnąłem przed lustro.
- - Mówisz, że jesteś kobietą? - krzyczałem na niego. - Spójrz tylko na siebie! Gdzie
- masz piersi, no, pokaż, gdzie?!
- Ale on nie spojrzał. Stał przed lustrem z opuszczoną głową, z włosami
- opadającymi na twarz. Szlafrok zsunął mu się z pleców, obnażając go do pasa.
- Chwyciłem go za włosy i podciągnąłem do góry głowę.
- - Spójrz na siebie, zboczeńcu! - wrzeszczałem. - Jesteś mężczyzną i nigdy tego
- nie zmienisz!
- A on stał bez słowa. Wreszcie spostrzegłem, że płacze. Wtedy właśnie wpadli do
- środka Rodrick i Frank Parrish i odepchnęli mnie na bok. Parrish owinął Seana
- szlafrokiem i objął go. A przez cały ten czas Sean wciąż płakał.
- Frank tulił go i powtarzał:
- - No, już dobrze, Sean, już dobrze! - Potem spojrzał na mnie takim wzrokiem,
- jakby chciał mnie zabić. - Wynoś się stąd, do cholery - powiedział.
- Nie pamiętam nawet, jak stamtąd wyszedłem. Kiedy wreszcie oprzytomniałem,
- stwierdziłem, że błąkam się bez celu po obozie. Uświadamiałem sobie stopniowo, że nie
- miałem najmniejszego, ale to najmniejszego prawa tak postąpić. Zachowałem się jak
- wariat.
- Twarz Marlowe’a nie taiła udręki.
- - Wróciłem do teatru - ciągnął. - Chciałem spróbować jakoś pogodzić się z
- Seanem. Drzwi jego garderoby były zamknięte na klucz, ale wydawało mi się, że Sean
- jest w środku. Pukałem i pukałem, ale on ani się nie odzywał, ani nie otwierał drzwi, więc
- rozzłościłem się i pchnąłem drzwi tak mocno, że się otworzyły. Chciałem go przeprosić
- osobiście, a nie przez drzwi.
- Leżał na łóżku. Przegub lewej ręki miał szeroko przecięty i wszystko dookoła było
- zakrwawione. Założyłem mu opaskę uciskową i odszukałem doktora Kennedy’ego,
- Rodricka i Franka. Sean wyglądał jak trup. Przez cały czas, kiedy Kennedy zszywał mu
- ranę, nawet nie pisnął. Gdy już było po wszystkim, Frank spytał mnie:
- - No i co, draniu, jesteś zadowolony?
- 277
- Nie byłem w stanie nic odpowiedzieć. Po prostu stałem, sam siebie nienawidząc.
- - Idź stąd i nie wracaj - powiedział mi Rodrick.
- Ruszyłem do drzwi i wtedy nagle usłyszałem głos Seana. Przywoływał mnie
- cichym szeptem. Obróciłem się i zobaczyłem, że patrzy na mnie bez złości, tak, jakby mi
- współczuł.
- - Przepraszam, Peter - powiedział. - To nie była twoja wina.
- - Boże święty, Sean - wydusiłem z siebie. - Nie chciałem ci zrobić nic złego.
- - Wiem. Proszę cię, bądź moim przyjacielem - powiedział i spojrzał na Parrisha i
- Rodricka. - Chciałem odejść, ale teraz - uśmiechnął się tym swoim cudownym uśmie-
- chem - tak się cieszę, że znów jestem w domu.
- Twarz Marlowe’a zdradzała wyczerpanie. Po szyi i klatce piersiowej spływał mu
- strugami pot. Król zapalił papierosa.
- Marlowe bezradnie wzruszył ramionami, a potem wstał i odszedł, przytłoczony
- wyrzutami sumienia.
- 278
- ROZDZIAŁ XVII
- - No, prędzej, prędzej, ruszać się - poganiał Marlowe ziewających mężczyzn,
- którzy ustawili się w posępnym szeregu przed barakiem. Słońce dopiero co wzeszło,
- śniadanie było już tylko wspomnieniem, a jego skąpość wzmagała jedynie powszechne
- rozdrażnienie. Tak samo zresztą jak perspektywa długiego, upalnego dnia na lotnisku.
- Chyba że mieliby szczęście.
- Z ust do ust podawano sobie wiadomość, że jedna z brygad ma dziś pójść na
- zachodni skraj lotniska, gdzie rosły palmy kokosowe. Plotka głosiła również, że mają
- zostać ścięte trzy palmy. Rdzeń palmy kokosowej był nie tylko jadalny, ale także bardzo
- pożywny i stanowił wielki rarytas, zwany kapustą milionerów, ponieważ aby go zdobyć,
- trzeba było ściąć całe drzewo. Oprócz kapusty milionerów należało oczekiwać także
- orzechów kokosowych. Wystarczająco dużo, żeby obdzielić trzydziestoosobowy oddział.
- Dlatego właśnie tak wśród oficerów, jak i żołnierzy panowało napięcie.
- Podoficer służbowy baraku podszedł do Marlowe’a i zasalutował.
- - To już wszyscy, panie kapitanie. Dwudziestu ludzi łącznie ze mną - zameldował.
- - Powinno być trzydziestu.
- - Tak, ale jest tylko dwudziestu. Reszta chora albo ściąga drewno na opał. Nic nie
- poradzę.
- - Dobrze. W takim razie idziemy do bramy.
- Sierżant dał znak i żołnierze ruszyli w rozsypce wzdłuż muru więzienia w stronę
- barykady służącej od zachodu za bramę, gdzie mieli połączyć się z resztą brygady
- wyruszającej na roboty na lotnisku. Marlowe skinął na sierżanta i zebrał swoich ludzi w
- najlepszym miejscu, to znaczy bliżej końca kolumny, gdzie istniało większe prawdopo-
- dobieństwo, że zostaną skierowani do ścinania palm. Kiedy spostrzegli jego manewr,
- ożywili się i szybko ustawili w szyku.
- Wszyscy zaopatrzeni byli w stare, podarte koszule wsadzone do worków na łupy.
- Nikt nie wyruszał poza obóz bez tych worków, a wyglądały one rozmaicie. Czasami był to
- 279
- zwykły żołnierski chlebak, czasem walizka, innym razem pleciony koszyk, a kiedy indziej
- jakaś torba albo szmata, zawiązana na kiju, lub po prostu kawałek materiału. Tak więc
- wszyscy mieli do czego włożyć to, co uda im się zdobyć podczas robót. Bo praca poza
- obozem przynosiła zawsze okazję do zdobycia łupu, jeśli już nie kapusty milionerów albo
- orzechów kokosowych, to przynajmniej chrustu, łupin po orzechach, bananów, orzechów
- palmy olejowej, jadalnych korzeni, najprzeróżniejszych liści, a czasem nawet melonowca.
- Większość jeńców miała na nogach chodaki, drewniane albo z gumy. Niektórzy
- nosili półbuty z dziurą wyciętą na palce, a jeszcze inni wysokie buty. Do tych należał Mar-
- lowe, który pożyczył takie buty od Maca. Były ciasne, ale bardziej od chodaków
- nadawały się do pięciokilometrowego marszu i do pracy.
- Wąż ludzi zaczął wypełzać przez zachodnią bramę, każda kompania pod wodzą
- oficera. Na przodzie szła grupka Koreańczyków, a pochód zamykał jeden koreański
- strażnik.
- Grupa Marlowe’a czekała z tyłu, aż uda jej się dołączyć do maszerującej kolumny.
- Marlowe cieszył się na myśl o marszu i palmach, które być może im przypadną. Prze-
- sunął na plecy koszulę przewiązaną rzemykiem od plecaka i poprawił manierkę,
- oczywiście nie tę z częścią radia, gdyż zabranie jej ze sobą na roboty byłoby zbyt
- ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakiś strażnik lub ktoś inny poprosi, żeby dać mu
- się napić.
- Nadeszła wreszcie pora, żeby ruszyć, podszedł więc ze swoimi ludźmi do bramy.
- Mijając wartownię zasalutowali, a stojący na tarasie przysadzisty japoński sierżant
- sztywno im odsalutował. Marlowe podał innemu strażnikowi stan swojego oddziału, a
- tamten porównał go z wcześniej podaną liczbą.
- Wreszcie znaleźli się poza obozem. Szli żwirowaną drogą, która początkowo wiła
- się łagodnie pośród pagórków i kotlin, aby potem przeciąć plantację kauczuku.
- Kauczukowe drzewa były zaniedbane, nikt nie ściągał z nich soku. Marlowe pomyślał, że
- to dziwne, bo kauczuk to przecież towar poszukiwany i niezmiernie ważny dla wojska.
- - Cześć, Duncan - przywitał kapitana Duncana, który mijał go właśnie z grupą
- swoich ludzi. Zrównał z nim krok, nie spuszczał jednak oka ze swojej, idącej nieco w
- 280
- przodzie, grupy.
- - Czy to nie wspaniale, że znów wiemy, co słychać na świecie? - rzekł Duncan.
- - Tak - odparł machinalnie Marlowe. - O ile to wszystko prawda.
- - Rzeczywiście, aż trudno w to uwierzyć.
- Marlowe lubił tego drobnego, rudowłosego i niemłodego Szkota. Duncan był
- zawsze spokojny i dla każdego miał w zanadrzu uśmiech i dobre słowo. Wydało mu się,
- że Duncan jest dziś jakiś inny. Zaraz, co się w nim zmieniło?
- Szkot zauważył jego zaciekawienie i wykrzywił usta, odsłaniając nowy garnitur
- sztucznych zębów.
- - Aha, teraz rozumiem - powiedział Marlowe. - Zastanawiałem się właśnie, co się
- w tobie zmieniło.
- - No i jak?
- - Och, lepiej takie niż żadne.
- - Też mi komplement. Myślałem, że wyglądają nie najgorzej.
- - Nie mogę się przyzwyczaić do widoku zębów z aluminium. Zupełnie mi nie
- pasują do twarzy.
- - Przeszedłem prawdziwe piekło, kiedy wyrywano mi moje. Prawdziwe piekło!
- - Całe szczęście, że mam zdrowe zęby. Musiałem je rok temu plombować. To było
- straszne. Chyba miałeś rację, że kazałeś sobie wszystkie wyrwać. Ile ci...?
- - Osiemnaście - odparł Duncan ze złością. - Rzygać się chce. Ale były kompletnie
- zepsute. Lekarz mówił coś o wodzie, braku wapna, o tym, że jemy tylko ryż i zęby nie
- mają co żuć. Zresztą z tymi sztucznymi, słowo daję, czuję się świetnie. - Klepnął się w
- zamyśleniu po szczęce i mówił dalej: - Ci technicy od zębów robią to bardzo sprytnie.
- Szalenie pomysłowo. Pewnie, że to spore przeżycie nie mieć nagle białych zębów. No,
- ale na pocieszenie, mój chłopcze, mam to, że dawno się tak dobrze nie czułem. Białe
- czy aluminiowe, co za różnica. Zawsze miałem słabe zęby. A zresztą, bierz je licho.
- Przód kolumny maszerujących zszedł na pobocze drogi, ustępując miejsca
- jadącemu z naprzeciwka autobusowi. Był to wiekowy, zasapany, dymiący pojazd z miejs-
- cami siedzącymi dla dwudziestu pięciu pasażerów. Jechało nim jednak ponad dwa razy
- 281
- tyle mężczyzn, kobiet i dzieci, a ponadto z tuzin ludzi uczepionych rękami i nogami na
- zewnątrz. Na dachu autobusu piętrzyły się klatki z kurami, bagaże i maty. Jadący
- astmatycznym pojazdem tubylcy spoglądali z zaciekawieniem na jeńców, ci zaś
- wpatrywali się w klatki z na wpół żywymi kurami, licząc w duchu na to, że ten
- sakramencki grat zepsuje się albo stoczy do rowu, a wtedy pomagając go wepchnąć z
- powrotem na drogę uda im się przy okazji uwolnić kilkanaście kur. Dziś jednak przejechał
- bez wypadku, ściągając na siebie potok przekleństw.
- Marlowe szedł obok Duncana, który nadal opowiadał o swoich nowych zębach i
- odsłaniał je, uśmiechając się szeroko. Ale nie był to naturalny uśmiech. Wyglądał gro-
- teskowo.
- Posuwający się za nimi jak w letargu koreański strażnik krzyknął na jeńca, który
- odłączył się od szeregu i zszedł na pobocze, ale ten zsunął spodnie i szybko się załatwił,
- wołając “sakit marah” - czerwonka - na co strażnik wzruszył ramionami, zapalił papierosa
- i zaczekał na jeńca, który po chwili dołączył do maszerujących.
- - Osłaniaj mnie, Peter - prosił Duncan.
- Marlowe spojrzał przed siebie. O jakieś dwadzieścia metrów od drogi wąską
- ścieżką, biegnącą brzegiem rowu, nadchodziła żona Duncana z córeczką. Ming Duncan
- była Chinką z Singapuru. Ze względu na kolor skóry nie wtrącono jej do obozu razem z
- żonami i dziećmi innych jeńców i żyła na wolności na przedmieściu Singapuru.
- Dziewczynka była równie piękna jak jej matka i wysoka na swój wiek, a jej twarz
- wskazywała, że nigdy nie płacze. Raz na tydzień “przypadkiem” przechodziły koło drogi,
- tak żeby Duncan je zobaczył. On zaś stale powtarzał, że dopóki może je widzieć, Changi
- nie jest takie straszne.
- Gdy przechodził na bok swojego oddziału, Marlowe wysunął się przed niego,
- osłaniając go przed wzrokiem strażnika.
- Matka i córka nie dały żadnego znaku mijającej je kolumnie. Kiedy przechodził
- Duncan, jego oczy spotkały się z ich oczami na ułamek sekundy i obie spostrzegły, że
- upuścił na skraj drogi skrawek papieru, ale nie zatrzymały się i wkrótce potem Duncan
- znalazł się za nimi, wtopiony w masę jeńców. Wiedział jednak, że zauważyły upuszczoną
- 282
- kartkę, jak również to, że będą szły dalej, aż jeńcy i strażnicy znikną im z oczu, a wtedy
- wrócą, odszukają kartkę i przeczytają ją. Ta myśl napełniała go szczęściem. “Kocham
- was, tęsknię za wami, jesteście obie moim życiem”, napisał. Pisał zawsze to samo, ale i
- dla niego, i dla nich słowa te były za każdym razem nowe, bo pisane od nowa, były
- słowami, które warto powtarzać, powtarzać ciągle i niezmiennie. W nieskończoność.
- - Jak myślisz, dobrze wygląda, co? - spytał Duncan, kiedy znalazł się znów przy
- Marlowie.
- - Cudownie, szczęściarz z ciebie. A z Mordeen wyrośnie kiedyś piękna
- dziewczyna.
- - Oj tak, to prawdziwa ślicznotka. We wrześniu skończy sześć lat. - Chwila
- szczęścia minęła i Duncan zamilkł. - Ach, żeby ta wojna wreszcie się skończyła -
- westchnął.
- - Już niedługo.
- - Kiedy zechcesz się ożenić, Peter, weź sobie Chinkę. To najwspanialsze żony na
- świecie - powiedział Duncan. Mówił to już wiele, wiele razy. - Wiem, że ciężko żyć z dala
- od swoich i że to odbija się na dzieciach, ale będę szczęśliwy, jeśli umrę w jej ramionach.
- - Westchnął. - Ale ty i tak mnie nie posłuchasz. Ożenisz się z jakąś Angielką i będziesz
- myślał, że to jest prawdziwe życie. Wielka szkoda! Już ja dobrze wiem, spróbowałem i
- jednego, i drugiego.
- - Chyba będę musiał sam się o tym przekonać, nie uważasz? - odparł ze
- śmiechem Marlowe, a potem przyśpieszył kroku, żeby wyjść na czoło swojej grupy. - Do
- zobaczenia.
- - Dziękuję, Peter - zawołał za nim Duncan.
- Zbliżali się do lotniska. Strażnicy, którzy mieli rozprowadzić poszczególne grupy
- na stanowiska pracy, już czekali. Obok nich leżały oskardy i łopaty, a przez lotnisko
- ciągnęło już pod strażą wielu jeńców.
- Marlowe spojrzał na zachód. Jakaś grupa zmierzała właśnie w stronę drzew.
- Psiakrew, zaklął w duchu.
- Zatrzymał swój oddział i zasalutował strażnikom. Spostrzegł wśród nich
- 283
- Torusumiego.
- Torusumi poznał Marlowe’a i uśmiechnął się.
- - Tabe!
- - Tabe - odrzekł Marlowe, zakłopotany rzucającą się w oczy serdecznością
- Koreańczyka.
- - Pójdę z panem i pańskimi ludźmi - powiedział Torusumi i wskazał narzędzia.
- - Dziękuję - odparł Marlowe i skinął na sierżanta. - Mamy iść z nim.
- - Ten nygus zawsze idzie na wschodnią stronę - powiedział sierżant ze złością. -
- Takie już nasze zasrane szczęście.
- - Wiem o tym - odparł Marlowe, również zły. A kiedy jego ludzie brali narzędzia,
- powiedział do Torusumiego:
- - Mam iść na wschód. Wiem, że po zachodniej stronie jest chłodniej, ale mnie
- zawsze wysyłają na wschód.
- Marlowe postanowił zaryzykować.
- - A może powinien pan poprosić, żeby lepiej pana traktowano? - powiedział.
- Proponowanie czegokolwiek Koreańczykowi czy Japończykowi było
- niebezpieczne. Torusumi obrzucił Marlowe’a zimnym spojrzeniem, a potem odwrócił się
- nagle i podszedł do japońskiego kaprala Azumiego, który stał z boku z posępną miną.
- Azumi znany był z tego, że łatwo wpadał we wściekłość.
- Marlowe obserwował z lękiem, jak Torusumi kłania się i mówi coś szybko i
- chrapliwie po japońsku. Czuł na sobie wzrok Azumiego.
- Stojący obok Marlowe’a sierżant również przyglądał się z niepokojem
- rozmawiającym strażnikom.
- - Co pan mu powiedział, panie kapitanie? - spytał.
- - Powiedziałem, że dobrze byłoby pójść dzisiaj dla odmiany na zachodnią stronę.
- Sierżant wzdrygnął się. Jeśli oficer dostawał w twarz, to automatycznie to samo
- czekało sierżanta.
- - Nie ma co, zaryzykował pan... - powiedział, urywając nagle, bo Azumi i
- trzymający się z szacunku o dwa kroki za nim Torusumi ruszyli właśnie w ich stronę.
- 284
- Niski Japończyk o kabłąkowatych nogach zatrzymał się na pięć kroków przed
- Marlowe’em i chyba przez dziesięć sekund patrzał mu prosto w oczy. Marlowe spodzie-
- wał się dostać w twarz, co powinno było teraz nastąpić. Ale nic takiego się nie stało.
- Azumi uśmiechnął się nagle, odsłaniając złote zęby, ze świstem wciągnął przez nie
- powietrze i wydobył paczkę papierosów. Poczęstował Marlowe’a i powiedział po
- japońsku coś, z czego Marlowe nie zrozumiał nic prócz słowa “shokosan”, które napełniło
- go tym większym zdumieniem, że dotychczas nikt się do niego w ten sposób nie zwracał.
- “Shoko” znaczyło “oficer”, a ,,san” - tyle co “pan”; zostać nazwanym “panem oficerem”
- przez takiego wcielonego diabła jak Azumi było więc nie lada pochwałą.
- - Arigato - powiedział Marlowe, korzystając z podanego ognia. Jego znajomość
- japońskiego ograniczała się do słowa “dziękuję”, a ponadto do rozkazów “baczność”,
- “spocznij”, “szybkim krokiem marsz”, “salutować” oraz “do mnie, biały sukinsynu”. Polecił
- osłupiałemu sierżantowi, żeby ustawił ludzi w szyku.
- - Tak jest, panie kapitanie - odparł sierżant, szczęśliwy, że może odejść.
- Azumi jeszcze raz powiedział coś krótko do Torusumiego, a ten podszedł do
- jeńców i rozkazał: “Hotchatore”, czyli “szybkim krokiem marsz”.
- Kiedy znaleźli się w połowie lotniska, gdzie Azumi na pewno nie mógł ich
- usłyszeć, Torusumi uśmiechnął się do Marlowe’a.
- - Idziemy dziś na zachód - powiedział. - I będziemy ścinać drzewa.
- - Naprawdę? Nic nie rozumiem.
- - To proste. Powiedziałem Azumiemu, że pan jest tłumaczem Króla i że on, jak mi
- się zdaje, powinien o tym wiedzieć, bo ma dziesięcioprocentowy udział w naszych
- zyskach. A więc... - Torusumi wzruszył ramionami - musimy oczywiście nawzajem o
- siebie dbać. Być może będzie dziś okazja, żeby omówić pewną sprawę.
- Osłabłym z wrażenia głosem Marlowe nakazał swoim ludziom zatrzymać się.
- - Co się stało, panie kapitanie? - spytał sierżant.
- - Nic takiego, sierżancie. A teraz, posłuchajcie. Tylko bez krzyków. Dostały nam
- się palmy.
- - O rany, to wspaniale.
- 285
- Prędko uciszono pierwsze wiwaty.
- Kiedy dotarli do trzech palm, zastali już tam grupę Spence’a ze strażnikiem.
- Torusumi podszedł do niego i rozpoczął się pomiędzy nimi pojedynek na miotane po
- koreańsku wyzwiska. W końcu jednak wściekły strażnik kazał Spence’owi i jego ludziom
- ustawić się w szeregu i odmaszerować.
- - Dlaczego to wam się dostały te palmy, draniu? Myśmy byli pierwsi - krzyknął
- Spence.
- - Wiem - odparł Marlowe ze współczuciem. Zdawał sobie sprawę, co tamten w tej
- chwili czuje.
- Torusumi skinął na Marlowe’a i usiadł w cieniu, opierając karabin o drzewo.
- - Niech pan wystawi czujkę - powiedział ziewając. - Będzie pan odpowiedzialny za
- to, żeby żaden zapowietrzony Japończyk ani Koreańczyk nie przyłapał mnie, że śpię.
- - Może pan mi zaufać i spać spokojnie - odparł Marlowe.
- - Proszę mnie obudzić na posiłek.
- - Zrobi się.
- Wystawiwszy czujki w miejscach, z których najlepiej było obserwować okolicę,
- Marlowe przeprowadził zacięty szturm na palmy. Chciał, żeby zostały zwalone i pocięte,
- zanim jakiemuś Japończykowi przyjdzie do głowy zmienić rozkaz.
- Do południa wszystkie palmy leżały na ziemi. Wycięto już z nich “kapustę
- milionerów”. Żołnierze byli wyczerpani i pogryzieni przez mrówki, ale nikt o to nie dbał,
- dzisiejszy dzień przyniósł bowiem obfite łupy. Każdemu przypadły dwa orzechy
- kokosowe, a ponadto zostało ich jeszcze piętnaście. Marlowe postanowił, że pięć dadzą
- Torusumiemu, a pozostałe dziesięć rozdzielą pomiędzy siebie na obiad. Rozdzielił także
- między wszystkich dwie “kapusty milionerów”, natomiast trzecią postanowił zachować dla
- Torusumiego i Azumiego na wypadek, gdyby mieli na nią ochotę. W przeciwnym razie nią
- też mieli się podzielić.
- Siedział właśnie opierając się plecami o drzewo i dysząc z wysiłku, kiedy rozległ
- się ostrzegawczy gwizd. Poderwał się, szybko podbiegł do Torusumiego i potrząsnął go
- za ramię.
- 286
- - Torusumi-san, szybko. Strażnik!
- Koreańczyk wstał niezgrabnie i wygładził mundur.
- - Dobrze. Wracajcie do drzew i czymś się zajmijcie - powiedział cicho.
- Potem nonszalanckim krokiem wyszedł na otwartą przestrzeń. Kiedy zobaczył,
- kto idzie, odprężył się i przywołał tamtego gestem do cienia. Obaj odłożyli karabiny,
- wyciągnęli się na ziemi i zapalili.
- - Shoko-san! - zawołał Torusumi. - Możecie odpoczywać, to tylko mój przyjaciel.
- Marlowe uśmiechnął się w odpowiedzi, a potem zawołał do sierżanta:
- - Ej, sierżancie, rozetnijcie dwa najładniejsze młode orzechy i zanieście
- strażnikom.
- Nie mógł zrobić tego osobiście, ponieważ nie licowałoby to z jego godnością.
- Sierżant starannie wybrał dwa owoce i ściął ich wierzchołki. Brązowozielone
- łupiny otaczały kilkucentymetrową jędrną warstwą skryte głęboko jądro. Bielmo wy-
- ściełające wnętrze owocu było tak miękkie, że bez trudu dałoby się jeść łyżką, jeśli
- komuś przyszłaby na to ochota, a wypełniające orzech mleko miało słodki i orzeźwiający
- smak.
- - Smith! - zawołał sierżant.
- - Słucham, sierżancie.
- - Zanieś to żółtkom.
- - A dlaczego ja? Zawsze, jak rany, muszę robić więcej niż...
- - Nie gadaj, tylko rusz dupę.
- Smith, niski, chudy londyńczyk, wstał wyrzekając na swój los i wykonał rozkaz.
- Torusumi i drugi strażnik pociągnęli długie łyki.
- - Dziękujemy - zawołał Torusumi do Marlowe’a.
- - Pokój z wami - odparł Marlowe.
- Torusumi wyciągnął zmiętą paczkę papierosów i podał mu ją.
- - Dziękuję - powiedział Marlowe.
- - Pokój z tobą, panie - odrzekł grzecznie Koreańczyk.
- W paczce było siedem papierosów. Wszyscy upierali się, żeby Marlowe wziął dwa
- 287
- dla siebie. Pięć rozdano pozostałym i zgodnie postanowiono, że zostaną wypalone po
- obiedzie.
- Obiad składał się z porcji ryżu, pachnącej rybą wody i herbaty. Marlowe wziął
- tylko ryż, do którego domieszał odrobinę blachangu. Na deser zjadł ze smakiem swoją
- część orzecha. Potem, zmęczony, oparł się o pień jednej ze ściętych palm i zaczął
- rozglądać się po lotnisku, czekając, aż dobiegnie końca godzina przeznaczona na obiad.
- Na południe od nich, na wzgórzu, pracowało tysiące chińskich kulisów. Wszyscy
- mieli na ramionach bambusowe kije, z których zwisały po dwa bambusowe kosze;
- wchodzili na szczyt wzgórza, napełniali kosze ziemią, schodzili na dół i tam je opróżniali.
- Ruch kulisów w górę i w dół trwał bez przerwy i zdawało się, że wzgórze niknie w oczach
- w promieniach piekącego słońca.
- Już prawie od dwóch lat Marlowe chodził na lotnisko cztery, pięć razy w tygodniu.
- Kiedy on i Larkin po raz pierwszy zobaczyli ten pagórkowaty, piaszczysty, a zarazem
- bagnisty teren, roześmiali się i pomyśleli, że nigdy nie powstanie tu lotnisko. Przecież
- Chińczycy nie mieli żadnych maszyn, ani traktorów, ani spychaczy. A teraz, po dwóch
- latach, czynny już był jeden pas startowy, a drugi, większy, przeznaczony dla
- bombowców, prawie gotów.
- Marlowe nie mógł się nadziwić cierpliwości i mrówczej pracowitości tych ludzi i
- zamyślił się nad tym, co też zdziałałyby ich ręce, gdyby operowały nowoczesnym
- sprzętem.
- Powieki opadły mu i zasnął.
- - Ewart! Gdzie Marlowe? - spytał szorstko Grey.
- - Pracuje na lotnisku. A o co chodzi?
- - Proszę mu powiedzieć, żeby po powrocie natychmiast się u mnie zameldował.
- - Gdzie pan będzie?
- - A skąd mogę wiedzieć? Niech mu pan tylko powie, żeby mnie znalazł.
- Wychodząc z baraku, Grey czuł w brzuchu narastający skurcz, przyśpieszył więc
- kroku, żeby zdążyć do latryny. Ale skurcz nastąpił, zanim zdążył przejść połowę drogi,
- 288
- wyciskając z niego trochę krwawego śluzu, który wsiąkł w i tak już wilgotny tampon z
- trawy, który Grey nosił w spodniach. Udręczony, ledwie trzymając się na nogach, oparł
- się o ścianę jakiegoś baraku, żeby nabrać sił.
- Czuł, że znów pora zmienić tampon, po raz czwarty dzisiejszego dnia, ale to mu
- nie przeszkadzało. Tampon był przynajmniej higieniczny i chronił przed zabrudzeniem
- spodnie, jedyne, jakie miał. Bez niego w ogóle nie mógłby się poruszać po obozie.
- Ohyda, przyznał w duchu. Zupełnie jak podpaska. Co za paskudztwo! No, ale za to
- skuteczne.
- Powinien był zgłosić się dziś do szpitala, ale nie mógł zrobić tego teraz, kiedy
- zdemaskował Marlowe’a. O nie, to za duża przyjemność, żeby z niej zrezygnować.
- Chciał poza tym zobaczyć jego minę, kiedy się o tym dowie. Warto było pocierpieć w
- zamian za świadomość, że ma się go w ręku. Nędzny łajdak. A przez Marlowe’a Król też
- naje się trochę strachu, myślał. Za parę dni będę miał ich obu w ręku. Wiedział bowiem o
- brylancie i o tym, że spotkanie w sprawie sprzedaży ma się odbyć w ciągu najbliższego
- tygodnia. Nie wiedział jeszcze dokładnie kiedy, ale miano go o tym powiadomić. Sprytny
- jesteś, pomyślał o Królu, sprytny, jeśli masz tak sprawnie działający system.
- Poszedł do baraku, w którym mieścił się areszt. Tam kazał żandarmowi wyjść i
- zaczekać na zewnątrz. Kiedy zmienił tampon, zaczął szorować ręce w nadziei, że zmyje
- z nich niewidoczną plamę.
- Poczuwszy się lepiej, Grey całą siłą woli zmusił się, żeby zejść po schodach z
- werandy, i skierował się do magazynu. Miał dziś przeprowadzić cotygodniową kontrolę
- dostaw ryżu i innych artykułów żywnościowych. Zawsze wszystko się zgadzało,
- ponieważ podpułkownik Jones wypełniał swoją funkcję sprawnie i z oddaniem i zawsze
- odważał codzienny przydział ryżu osobiście i publicznie. Nie mogło być więc mowy o
- żadnych machlojkach.
- Grey podziwiał podpułkownika Jonesa. Podobało mu się, że zawsze robi
- wszystko osobiście, dzięki czemu nie zdarzają się żadne szwindle. Poza tym zazdrościł
- mu, gdyż jak na podpułkownika Jones był bardzo młody. Miał dopiero trzydzieści trzy
- lata. Rzygać się chce, pomyślał. Jones jest już podpułkownikiem, a ja dopiero
- 289
- porucznikiem, a przecież różnimy się tylko tym, że on we właściwym czasie dostał
- właściwą robotę. No, ale ja też nieźle ląduję, zawieram znajomości z ludźmi, którzy po
- wojnie wstawią się za mną. Jones nie jest zawodowym, oczywiście, więc wróci do cywila.
- Ale koleguje z Samso-nem, a także z moim szefem, Smedly-Taylorem, i gra w brydża z
- komendantem obozu. Ma drań szczęście. Ja gram w brydża nie gorzej od niego, ale
- mnie nie zapraszają, chociaż haruję jak nikt.
- Kiedy dotarł do magazynu, wydawanie ryżu jeszcze się nie skończyło.
- - Dzień dobry, Grey - przywitał go Jones. - Zaraz do pana przyjdę.
- Jones był wysoki, przystojny i spokojny. Ukończył dobre szkoły, a z powodu
- chłopięcej twarzy przezywano go pułkowniczkiem.
- - Dziękuję, panie pułkowniku.
- Grey przystanął, obserwując, jak do wagi podchodzi jakiś sierżant z żołnierzem -
- wysłannicy którejś z obozowych kuchni. Każda kuchnia wysyłała po przydział żywności
- dwu ludzi po to, żeby nawzajem mieli na siebie oko. Liczba jeńców zgłoszonych przez
- przedstawiciela kuchni wpisywana była na kartę kontrolną, po czym odważano ryż, a
- następnie podpisywano kartę inicjałami.
- Kiedy obsłużono ostatnią kuchnię, sierżant kwatermistrz Blakely zabrał worek z
- resztką ryżu i zaniósł go do magazynu. Grey wszedł za Jonesem do środka i w roz-
- targnieniu wysłuchał podanych przez niego liczb.
- - Dziewięć tysięcy czterystu osiemdziesięciu trzech żołnierzy i oficerów. Wydano
- dziś tysiąc sto osiemdziesiąt pięć kilogramów i trzysta siedemdziesiąt pięć gramów ryżu,
- to jest po sto dwadzieścia pięć gramów na osobę. Około dwunastu worków - powiedział
- Jones, wskazując głową puste worki z juty. Grey przyglądał się, jak je przelicza, wiedząc,
- że jest ich na pewno dwanaście. - W jednym worku brakowało pięciu kilo - ciągnął Jones
- (brak ten nie był niczym niezwykłym) - a pozostało dziesięć kilo i sześćset dwadzieścia
- pięć gramów.
- Jones podniósł z ziemi prawie pusty worek i położył go na wadze, którą sierżant
- Blakely wciągnął do magazynu. Potem zaczął starannie ustawiać na szali odważniki, a
- kiedy doszedł do dziesięciu kilo i sześciuset gramów, worek podjechał do góry i języczki
- 290
- wagi spotkały się.
- - Zgadza się - powiedział Jones i spojrzał na Greya uśmiechając się z
- zadowoleniem.
- Wszystko inne: płat wołowiny, szesnaście beczek suszonych ryb, dwadzieścia
- kilogramów gula malacca, pięć tuzinów jaj, dwadzieścia pięć kilo soli oraz torby z pie-
- przem i suszona papryka, również idealnie się zgadzało.
- Grey złożył podpis w książce magazynowej, krzywiąc się pod wpływem kolejnego
- bolesnego skurczu.
- - Czerwonka? - spytał z troską w głosie Jones.
- - To tylko mały atak, panie pułkowniku, przejdzie -odparł Grey. Rozejrzał się po
- mrocznym pomieszczeniu i zasalutował. - Dziękuję, panie pułkowniku. Do zobaczenia za
- tydzień.
- W drodze do wyjścia doznał następnego skurczu, tak że potknął się o wagę i
- przewracając ją spowodował, że odważniki potoczyły się we wszystkie strony po
- klepisku.
- - Przepraszam - powiedział. - Straszny ze mnie niezgrabiasz.
- Postawił leżącą wagę i po omacku zaczął wyszukiwać odważniki, ale Jones i
- Blakely klęczeli już podnosząc je z ziemi.
- - Niech pan to zostawi, damy sobie radę - powiedział Jones i warknął na
- sierżanta: - Mówiłem ci przecież, żebyś postawił wagę w kącie.
- Ale Grey zdążył już wziąć do ręki kilogramowy odważnik. Nie wierzył własnym
- oczom. Zaniósł odważnik do drzwi i obejrzał go w pełnym świetle, żeby się upewnić, czy
- nic mu się nie przywidziało. Ale nie. Żelazny odważnik miał na spodzie wydrążoną małą
- dziurkę, szczelnie wypełnioną gliną. Z twarzą białą jak kreda wydłubał glinę paznokciem.
- - Co się stało, Grey? - spytał Jones.
- - Ktoś majstrował przy tym odważniku - odparł. Słowa te zabrzmiały jak
- oskarżenie.
- - Co takiego? Niemożliwe! - powiedział Jones i podszedł do Greya. - Proszę mi go
- pokazać.
- 291
- Nieskończenie długo przyglądał się odważnikowi, wreszcie uśmiechnął się.
- - Nikt się do niego nie dotykał - rzekł. - To jest po prostu zagłębienie korygujące
- ciężar. Prawdopodobnie stwierdzono, że ten odważnik jest minimalnie cięższy niż
- powinien. - Roześmiał się bez przekonania. - Słowo daję, nieźle mnie pan przestraszył.
- Grey podszedł szybko do pozostałych odważników i wziął pierwszy z brzegu. Ten
- również miał wydrążoną dziurę.
- - Chryste! Wszystkie są sfałszowane!
- - Bzdura - powiedział Jones. - To są po prostu korygujące...
- - Znam się coś niecoś na miarach i wagach - przerwał mu Grey. - Wystarczająco,
- żeby wiedzieć, że wydrążenia w odważnikach są niedozwolone. To na pewno nie są
- wydrążenia korygujące ciężar. Jeśli odważnik jest zły, w ogóle nie wchodzi do użytku.
- Obrócił się gwałtownie do Blakely’ego, który skulił się ze strachu pod drzwiami.
- - A wy, co o tym wiecie?
- - Nic, panie poruczniku - odparł przerażony Blakely.
- - Radzę wam mówić!
- - Ja nic nie wiem, panie poruczniku, naprawdę...
- - Jak chcecie, Blakely. Wiecie, co teraz zrobię? Wyjdę z baraku i każdemu, kogo
- spotkam na drodze, opowiem o was i pokażę ten odważnik, a zanim zdążę zameldować
- o tym pułkownikowi Smedly-Taylorowi, wy będziecie już rozszarpani na strzępy.
- Powiedziawszy to, Grey ruszył do wyjścia.
- - Niech pan zaczeka, panie poruczniku - wydusił z siebie Blakely. - Wszystko
- panu powiem. To nie ja, panie poruczniku, to pan pułkownik. To on mnie do tego zmusił.
- Przyłapał mnie, kiedy ściągałem ociupinkę ryżu, i przysiągł, że mnie wyda, jeżeli mu nie
- pomogę...
- - Zamknij się, idioto - warknął Jones, a potem spokojniejszym tonem zwrócił się
- do Greya: - Ten głupiec usiłuje mnie w to wmieszać. Ja nic o tym nie wiedziałem...
- - Niech pan go nie słucha, panie poruczniku - przerwał mu bełkotliwie Blakely. -
- Sam zawsze waży ryż. Zawsze! I ma klucz od kasy, gdzie zamyka odważniki. Sam pan
- wie, jak koło tego chodzi i nikogo innego nie dopuszcza. Przecież każdy, kto używa
- 292
- odważników, musi czasem spojrzeć na nie od spodu. Żeby nie wiem jak zamaskować te
- dziury, musi się je zauważyć. I tak to się ciągnie od roku albo i więcej.
- - Zamknij się, Blakely!!! - wrzasnął Jones. - Zamknij się!
- Zamilkli.
- - Pułkowniku, od jak dawna używane są te odważniki?
- - Nie wiem.
- - Rok? Dwa?
- - Skąd mogę wiedzieć? Jeżeli nawet odważniki są podrobione, to ja nie mam z
- tym nic wspólnego.
- - Ale to pan trzyma je pod kluczem i tylko pan ma do nich dostęp.
- - Owszem, ale to jeszcze nie znaczy...
- - Czy przyglądał się pan spodom tych odważników?
- - Nie, ale...
- - To trochę dziwne, nie uważa pan? - nie ustępował Grey.
- - Nie, to wcale nie jest dziwne, a poza tym nie pozwolę, żeby wypytywał mnie...
- - Lepiej, żeby pan mówił prawdę. Dla własnego dobra.
- - Pan mi grozi, poruczniku? Oddam pana pod sąd...
- - Nie wiem, o czym pan mówi, panie pułkowniku. Reprezentuję tu prawo, a
- odważniki są sfałszowane, tak czy nie?
- - Proszę posłuchać, Grey...
- - Tak czy nie? - spytał Grey podnosząc odważnik na wysokość ściągniętej
- strachem twarzy Jonesa, która straciła swój chłopięcy wyraz.
- - No... chyba... tak - odparł Jones. - Ale to jeszcze nie znaczy...
- - To znaczy, że odpowiada za to Blakely albo pan. A może obaj. Tylko wy dwaj
- macie tu prawo wstępu. Odważniki nie doważały i któryś z was, albo obaj, przywłaszczał
- sobie dodatkowe racje żywności.
- - To nie ja, poruczniku - skamlał Blakely. - Ja dostawałem tylko pół kilo ryżu raz na
- dziesięć...
- - Kłamiesz! - krzyknął Jones.
- 293
- - Nie, wcale nie. Tysiąc razy panu powtarzałem, że w końcu wpadniemy. -
- Sierżant odwrócił się do Greya załamując ręce. - Błagam pana, panie poruczniku,
- proszę, niech pan nikomu nie mówi. Oni by nas rozszarpali.
- - Mam nadzieję, że zrobią to, ty łajdaku.
- Grey cieszył się, że odkrył sfałszowane odważniki. O tak, cieszył się ogromnie.
- Jones wyjął pudełko z tytoniem i zaczął skręcać papierosa.
- - Zapali pan? - spytał. Szczęki rysowały się ostro w jego chłopięcej twarzy, a cera
- dziwnie zmatowiała. Uśmiechnął się na próbę.
- - Nie, dziękuję - odparł Grey, choć od czterech dni nie miał w ustach papierosa i
- bardzo go w tej chwili potrzebował.
- - Możemy to jakoś załatwić - powiedział Jones, któremu powróciły chłopięca
- beztroska i dobre wychowanie. - Być może ktoś rzeczywiście majstrował przy odwa-
- żnikach. Ale różnica jest nieistotna. To żaden kłopot. Przyniosę drugi komplet
- odważników, tych dobrych...
- - A więc przyznaje pan, że te są podrobione?
- - Powiedziałem tylko, że... - Jones urwał. - Wyjdź stąd, Blakely. Wyjdź i zaczekaj
- na zewnątrz.
- Blakely natychmiast odwrócił się w stronę drzwi.
- - Stać, Blakely - powiedział Grey, a potem spojrzał na Jonesa i spytał tonem
- pełnym szacunku: - Nie ma chyba potrzeby, panie pułkowniku, żeby Blakely wychodził?
- Jones przyjrzał mu się przez papierosowy dym.
- - Nie, nie ma potrzeby - rzekł. - Ściany nie mają uszu. A więc dobrze. Będzie pan
- dostawał pół kilo ryżu tygodniowo.
- - To wszystko?
- - Powiedzmy, kilogram ryżu i ćwierć kilo suszonych ryb. Raz na tydzień.
- - A cukier? A jajka?
- - Jedno i drugie idzie do szpitala, wie pan o tym.
- Jones umilkł i czekał, Grey również, Blakely szlochał. Wreszcie Grey ruszył do
- wyjścia, wkładając odważnik do kieszeni.
- 294
- - Chwileczkę, Grey - powiedział Jones, wziął dwa jajka i podsunął mu je. - Proszę
- to wziąć. Będzie pan dostawał jedno jajko tygodniowo, razem z resztą prowiantu. I trochę
- cukru.
- - Powiem panu, co teraz zrobię. Pójdę zaraz do pułkownika Smedly-Taylora,
- powtórzę mu pańskie słowa i pokażę odważnik. A jeżeli będzie robota przy latrynach, a
- modlę się o to, żeby była, to zjawię się tam i wepchnę pana do dołu, ale powolutku. Chcę
- być świadkiem pańskiej śmierci, chcę słyszeć pański wrzask i widzieć, jak pan zdycha.
- Bardzo wolno. Jak obaj zdychacie.
- Wyszedł z magazynu na słońce. Oblał go żar, a wnętrzności przeszył ból. Zmusił
- się jednak do marszu i powoli zaczął schodzić w dół zbocza.
- Jones i Blakely stali w drzwiach magazynu i patrzyli za nim. Obaj byli śmiertelnie
- przerażeni.
- - O Jezu, co teraz będzie, panie pułkowniku? - wyjęczał Blakely. - Powieszą nas...
- Jones wciągnął go do środka, zatrzasnął drzwi i uderzył go na odlew wierzchem
- dłoni.
- - Zamknij się! - rozkazał.
- Blakely leżał na ziemi bełkocząc, z twarzą zalaną łzami.
- Jones poderwał go na nogi i ponownie uderzył.
- - Niech mnie pan nie bije, nie ma pan prawa...
- - Zamknij się i słuchaj - powiedział Jones i znów nim potrząsnął. - Słuchasz, do
- jasnej cholery, czy nie?! Przeklęty idioto, ile razy ci mówiłem, żebyś używał dobrych
- odważników, kiedy Grey ma przyjść na inspekcję? Przestań ryczeć i słuchaj. Po
- pierwsze, masz zaprzeczyć wszystkiemu, co zostało powiedziane. Rozumiesz? Nic
- Greyowi nie proponowałem, rozumiesz?
- - Ale panie pułkowniku...
- - Masz temu zaprzeczyć, rozumiesz?
- - Tak, panie pułkowniku.
- - Dobrze. Obaj zaprzeczymy i jeśli tylko będziesz się trzymał jednej wersji, obu
- nas z tego wyciągnę.
- 295
- - Naprawdę? Naprawdę może pan to zrobić, panie pułkowniku?
- - Tak, jeżeli tylko zaprzeczysz temu, co się tu zdarzyło. Dalej: nic nie wiesz na
- temat odważników. Ja też. Rozumiesz?
- - A przecież tylko my...
- - Rozumiesz?
- - Tak, panie pułkowniku.
- - Dalsza sprawa: nic tu nie zaszło poza tym, że Grey wykrył sfałszowane
- odważniki, a ty i ja byliśmy równie zdumieni jak on. Rozumiesz?
- - Ale...
- - To opowiedz mi teraz, jak to było. Mów, do jasnej cholery! - ryknął Jones,
- pochylając się nad nim groźnie.
- - Koń... kończyliśmy właśnie kontrolę, no a potem... potem Grey upadł na wagę,
- odważniki się poprzewracały... no i odkryliśmy, że są sfałszowane. Czy tak dobrze, panie
- pułkowniku?
- - Co dalej?
- - No więc, panie pułkowniku... - Blakely zastanawiał się przez chwilę, wreszcie
- twarz mu się rozjaśniła. - Grey spytał nas, co wiemy o odważnikach. Ja powiedziałem, że
- nigdy nie zauważyłem, żeby były sfałszowane, a pan dziwił się tak samo jak ja. A potem
- Grey wyszedł.
- Jones poczęstował sierżanta tytoniem.
- - Zapomniałeś o tym, co Grey jeszcze powiedział. Nie przypominasz sobie?
- Powiedział tak: “Nie zamelduję o tym, jeżeli będziecie mi dawać co tydzień trochę ryżu,
- pół kilo, a do tego choć jedno jajko”. A ja na to, żeby go diabli wzięli i że sam zamelduję o
- odważnikach i o nim też. Na śmierć się zamartwiałem tymi odważnikami. Co za świnia to
- zrobiła? Jak się tu mogła dostać?
- Małe oczka Blakely’ego napełniły się podziwem.
- - Tak, tak, panie pułkowniku - powiedział. - Pamiętam dokładnie. Poprosił o pół
- kilo ryżu i choć jedno jajko. Właśnie tak, jak pan pułkownik powiedział.
- - No więc zapamiętaj to sobie, kretynie! Gdybyś wziął dobre odważniki i trzymał
- 296
- język za zębami, nie wpakowalibyśmy się w tę kabałę. Spróbuj jeszcze raz mnie
- zawieść, a całą winę zwalę na ciebie. Moje słowo honoru będzie przeciwko twojemu.
- - Nie zawiedzie się pan na mnie, panie pułkowniku, przysięgam...
- - W każdym razie słowo Greya jest przeciwko naszemu, więc nie masz się o co
- martwić. Pod warunkiem, że nie stracisz głowy i nie zapomnisz, co masz mówić!
- - Będę pamiętał, panie pułkowniku, na pewno.
- - To dobrze.
- Jones zamknął na klucz kasę i drzwi magazynu i odszedł w swoją stronę.
- Jones to bystry facet, przekonywał sam siebie Blakely. Wyciągnie nas z tego.
- Teraz, kiedy szok po zdemaskowaniu minął, poczuł się znów bezpiecznie. Tak, Jones
- musi mnie ratować, żeby samemu wyjść z tego cało. Muszę ci przyznać, Blakely,
- pochwalił się w duchu, że i tobie nie zabrakło sprytu, żeby zebrać przeciwko niemu
- dowody winy, w razie gdyby chciał cię wystawić do wiatru.
- Pułkownik Smedly-Taylor bez pośpiechu oglądał odważnik.
- - Zdumiewające! Po prostu nie mogę w to uwierzyć - powiedział i spojrzał
- przenikliwie na Greya. - Naprawdę twierdzi pan, że podpułkownik Jones usiłował pana
- przekupić? Obozowym prowiantem?
- - Tak, panie pułkowniku. Było dokładnie tak, jak panu opowiedziałem.
- Smedly-Taylor usiadł na łóżku i otarł pot z czoła, w jego baraczku było bowiem
- gorąco i parno.
- - Nie wierzę - powtórzył potrząsając głową.
- - Tylko oni dwaj mieli dostęp do odważników...
- - Wiem o tym. Rzecz nie w tym, żebym podważał pańskie słowo, ale to wszystko
- jest po prostu, cóż, niewiarygodne.
- Smedly-Taylor zamilkł na dłuższą chwilę, a Grey czekał cierpliwie.
- - Zastanowię się, co zrobić z tym fantem - powiedział pułkownik, nie przestając
- przyglądać się odważnikowi i wyborowanej w nim małej dziurce. - Cała ta... sprawa...
- może być bardzo groźna w skutkach. Nie wolno panu nikomu, powtarzam, nikomu o niej
- 297
- wspomnieć, rozumie pan?
- - Tak jest, panie pułkowniku.
- - Mój Boże, jeżeli to, co pan mówi, jest prawdą, ci ludzie mogą zostać
- zmasakrowani. - Smedly-Taylor znów potrząsnął głową. - Czyżby ci dwaj... Czyżby pod-
- pułkownik Jones mógł... obozowe racje żywności! Więc wszystkie odważniki są
- sfałszowane?
- - Tak, panie pułkowniku.
- - Jak pan myśli, ile to daje w sumie niedowagi?
- - Trudno powiedzieć, może kilogram na czterysta kilo. Sądzę, że udawało im się
- ściągnąć od półtora do dwóch kilo ryżu dziennie. Nie licząc suszonych ryb i jaj. Być może
- inni też są w to wmieszani. Na pewno. Nie mogliby ugotować ryżu, tak żeby nikt tego nie
- zauważył. Pewnie ma w tym swój udział jakaś kuchnia.
- - Boże święty! - Smedly-Taylor wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. -
- Dziękuję panu, Grey, świetnie się pan spisał. Przypilnuję, żeby wpisano to do pańskiej
- opinii. - Wyciągnął rękę. - Dobra robota, Grey.
- Grey uścisnął mocno podaną dłoń.
- - Dziękuję, panie pułkowniku. Żałuję tylko, że wcześniej tego nie wykryłem.
- - A teraz, nikomu ani słówka. To rozkaz!
- - Rozumiem.
- Grey zasalutował i wyszedł, stopami ledwie dotykając ziemi.
- Sam Smedly-Taylor mu powiedział: “Przypilnuję, żeby wpisano to do pańskiej
- opinii!” W przypływie nadziei Grey pomyślał, że a nuż awansuje. Było już w obozie kilka
- awansów, a jemu bardzo by się przydał wyższy stopień. Kapitan Grey - jak to ładnie by
- brzmiało. Kapitan Grey!
- Popołudnie dłużyło się nieznośnie. Teraz, kiedy zrobili już swoje, Marlowe’owi
- trudno było utrzymać podwładnych na nogach. Zorganizował więc plądrujące grupy i
- zmieniające się czujki, bo Torusumi znowu spał. Skwar był straszny, w wysuszonym
- powietrzu nie było czym oddychać, ludzie złorzeczyli słońcu i modlili się o nadejście nocy.
- 298
- Po jakimś czasie Torusumi wstał, załatwił się w krzakach, wziął karabin i zaczął
- się przechadzać, żeby do reszty otrząsnąć się ze snu. Wrzasnął na kilku drzemiących
- jeńców i krzyknął do Marlowe’a:
- - Niech pan każe wstać tym świńskim synom i zapędzi ich do roboty albo zrobi
- coś, żeby wyglądało, że pracują.
- - Przepraszam za kłopot - powiedział Marlowe, zbliżając się do Koreańczyka, po
- czym zwrócił się do sierżanta: - Mieliście na niego uważać, do cholery! - zgromił go. -
- Zabierzcie tych durniów, niech wykopią dziurę, porąbią tę przeklętą palmę albo zetną
- parę liści. Co za osioł!
- Sierżant był bardzo skruszony, przepraszał i już po chwili wszyscy jeńcy krzątali
- się przy palmach, udając, że pracują w pocie czoła. Tę sztukę mieli opanowaną do
- perfekcji.
- Przeniesiono z miejsca na miejsce łupiny po orzechach, złożono kilka palmowych
- liści i w paru miejscach nacięto piłą powalone drzewa. Gdyby dzień w dzień pracowali w
- takim tempie, to ani by się obejrzano, a cały teren byłby równiuteńki i dokładnie
- oczyszczony z roślinności.
- Znużony sierżant zameldował się u Marlowe’a.
- - Pracują, panie kapitanie, tak że już lepiej nie można.
- - Dobrze. To już niedługo.
- - Mam do pana, panie kapitanie, pewną... prośbę...
- - Jaką?
- - Więc, to jest tak. Widziałem, jak... że pan... no... -Sierżant w zakłopotaniu
- przetarł usta szmatką. Nie mógł przecież przepuścić tak dobrej okazji. - Proszę, niech
- pan to obejrzy. - Wyciągnął wieczne pióro. - Mógłby pan się spytać żółtka, czy tego nie
- kupi?
- - Jednym słowem, chcecie, żebym ja wam to sprzedał? - spytał Marlowe, ze
- zdumienia wytrzeszczając oczy.
- - Tak, panie kapitanie. Pomyślałem sobie, że... no... że jest pan przyjacielem Króla
- i że będzie pan wiedział... jak to załatwić.
- 299
- - Regulamin zabrania handlu ze strażnikami, zabrania nam i im.
- - Co pan, panie kapitanie, mnie można zaufać. Przecież pan i Król...
- - Co ja i Król?
- - Nic, panie kapitanie - powiedział sierżant ostrożnie, myśląc: Co się facetowi
- stało? Kogo on chce zrobić w konia? - Nic. Tak tylko pomyślałem, że mógłby pan mi
- pomóc. To znaczy, oczywiście, mnie i mojej grupie.
- Marlowe spojrzał na sierżanta, na pióro, zastanawiając się, dlaczego wpadł w
- taką złość. W końcu przecież sprzedawał dla Króla, a przynajmniej pomagał mu w sprze-
- daży, i rzeczywiście był jego przyjacielem. Nic w tym złego. Gdyby nie Król, nigdy by nie
- dostali roboty przy palmach. Zamiast tego trzymałby się pewnie za zwichniętą szczękę
- albo w najlepszym razie zarobiłby siarczysty policzek. Tak więc, prawdę mówiąc, miał
- obowiązek podtrzymać sławę, jaką cieszył się Król. Ostatecznie tylko dzięki niemu
- dostały im się orzechy.
- - Ile za nie chcecie? - spytał.
- Sierżant uśmiechnął się uszczęśliwiony.
- - Parker to nie jest, ale ma złotą stalówkę - powiedział, zdjął nakrętkę i odsłonił
- stalówkę. - Więc powinno być coś niecoś warte. Może dowie się pan, ile by za nie dał.
- - Będzie chciał najpierw usłyszeć, ile za nie chcecie. Spytam go, czy zechce
- kupić, ale to wy ustalacie cenę.
- - Gdyby dostał pan za nie... sześćdziesiąt pięć dolarów, bardzo bym się ucieszył.
- - Jest tyle warte?
- - Myślę, że tak.
- Pióro rzeczywiście miało złotą stalówkę z wyrytą cyfrą czternaście, oznaczającą
- liczbę karatów, i o ile Marlowe potrafił ocenić, było prawdziwe. W przeciwieństwie do
- pióra, które sprzedawał z Królem.
- - To moje pióro, panie kapitanie. Trzymałem je na czarną godzinę. A ostatnio robi
- się właśnie coraz czarniej.
- Marlowe skinął głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie. Wierzył temu
- człowiekowi.
- 300
- - Dobrze, zobaczę, co mi się uda załatwić. Pilnujcie ludzi i żeby mi ktoś cały czas
- trzymał wartę.
- - Spokojna głowa, panie kapitanie. Żaden oka nie zmruży.
- Marlowe znalazł Torusumiego opartego o przysadziste, obrośnięte winoroślą
- drzewo.
- - Tabe - powiedział.
- - Tabe - odparł Torusumi, spojrzał na zegarek i ziewnął. - Za godzinę możemy iść.
- Jeszcze nie pora. - Zdjął czapkę i otarł pot z twarzy i karku. - Parszywy upał i parszywa
- wyspa!
- - Tak. Jeden z moich ludzi ma pióro, które chciałby sprzedać. Przyszło mi na myśl,
- że pan, jako przyjaciel, być może zechciałby je kupić - powiedział Marlowe, starając się
- nadać tym słowom taką wagę, jakby to nie on je wypowiadał, ale Król.
- - Astaghfaru’llah! Czy to parka?
- - Nie - zaprzeczył Marlowe. Wyciągnął pióro, rozkręcił je i ustawił tak, żeby w
- stalówce odbił się promień słońca. - Ale ma złotą stalówkę - powiedział.
- Torusumi obejrzał pióro. Był rozczarowany, że to nie parker, ale czyż mógł się
- spodziewać czegoś więcej? Zwłaszcza na lotnisku. Zresztą parkera sprzedawałby Król
- osobiście.
- - Niewiele jest warte - powiedział.
- - Oczywiście. Jeżeli pan nie chce zastanowić się... - rzekł Marlowe chowając pióro
- do kieszeni.
- - Mogę się zastanowić. Mamy jeszcze godzinę na zastanawianie się nad ceną tej
- bezwartościowej rzeczy. - Koreańczyk wzruszył ramionami. - Może być warte najwyżej
- siedemdziesiąt pięć dolarów.
- Tak wysoka cena zaproponowana przez Torusumiego na samym początku targów
- wprawiła Marlowe’a w najwyższe zdumienie. W takim razie sierżant nie ma naj-
- mniejszego pojęcia o jego wartości, pomyślał. Psiakrew, żebym to ja wiedział, ile ono jest
- naprawdę warte.
- Usiedli więc i zaczęli się targować. Torusumi rozzłościł się, ale Marlowe nie
- 301
- ustępował i wreszcie uzgodnili cenę na sto dwadzieścia dolarów i paczkę papierosów.
- Torusumi wstał i znowu ziewnął.
- - Pora iść - powiedział i uśmiechnął się. - Król to dobry nauczyciel. Powiem mu
- przy najbliższej okazji, jak nieustępliwie pan się targował, wykorzystując moją przyjaźń. -
- Potrząsnął głową udając, że się nad sobą lituje. - Taka cena za takie nędzne pióro! Król
- na pewno mnie wyśmieje. Niech pan mu, proszę, powie, że będę na warcie równo za
- tydzień, licząc od dzisiaj. Może uda mu się znaleźć dla mnie jakiś zegarek. Tylko tym
- razem... żeby był dobry.
- Marlowe cieszył się, że udało mu się doprowadzić do końca swoją pierwszą
- prawdziwą transakcję handlową i że uzyskał przy tym chyba niezłą cenę. Stanął jednak
- przed dylematem. Gdyby oddał wszystkie pieniądze sierżantowi, Król bardzo by się tym
- przejął. Zrujnowałoby to bowiem strukturę cen, którą tak pracowicie tworzył. A Torusumi
- mógł przecież wspomnieć Królowi o piórze i o tym, za ile je kupił. Natomiast gdyby
- wręczył sierżantowi tylko tyle, ile ten sobie zażyczył, a resztę zatrzymał, byłoby to po
- prostu oszustwo. A może “dobry interes”? Sierżant chciał sześćdziesiąt pięć dolarów, to
- prawda, i tyle powinien dostać. Poza tym Marlowe winien był przecież Królowi mnóstwo
- pieniędzy.
- Żałował, że w ogóle podjął się załatwienia tej głupiej sprawy. Teraz wpadł we
- własne sidła. Najgorszą twoją wadą, Peter, mówił sobie w duchu, jest to, że masz o sobie
- zbyt wygórowane mniemanie. Gdybyś odmówił sierżantowi, nie byłbyś teraz w kropce. I
- co zrobisz? I tak źle, i tak niedobrze.
- Szedł bez pośpiechu, zastanawiając się. Sierżant zdążył już zrobić zbiórkę. Z
- nadzieją odprowadził Marlowe’a na bok.
- - Ludzie gotowi do wymarszu, panie kapitanie - zameldował. - Narzędzia też już
- przeliczone. No i co, kupił? - spytał ściszonym głosem.
- - Tak - odparł Marlowe i podjął decyzję. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął garść
- banknotów. - Proszę bardzo. Sześćdziesiąt pięć dolarów.
- - Równy z pana gość, panie kapitanie! - ucieszył się sierżant i oddzielił od zwitka
- pięciodolarowy banknot, chcąc go wręczyć Marlowe’owi. - Będę panu winien dolar
- 302
- pięćdziesiąt.
- - Nic mi nie jesteście winni.
- - Należy się panu dziesięć procent. Całkiem legalnie. I ja chętnie płacę. Oddam
- panu te półtora dolara, jak tylko będę miał drobne.
- Marlowe nie chciał przyjąć pieniędzy.
- - Nie - powiedział, ogarnięty nagle wyrzutami sumienia. - Zatrzymajcie to sobie.
- - Ależ ja nalegam - upierał się sierżant, wciskając mu banknot do ręki.
- - Proszę posłuchać, sierżancie...
- - No, to niech pan weźmie chociaż tego piątala. Czułbym się okropnie, panie
- kapitanie, gdyby pan nie przyjął. Okropnie. Nie wiem, jak panu dziękować.
- Przez całą powrotną drogę Marlowe milczał. Czuł się brudny z grubym zwitkiem
- banknotów w kieszeni. Miał przy tym świadomość, że pieniądze te zawdzięcza Królowi, i
- cieszył się, że je ma, bo mógł nimi poratować grupę. Przecież sierżant poprosił go o tę
- przysługę tylko dlatego, że on, Marlowe, znał Króla, i to Król, a nie sierżant, był jego
- przyjacielem. Cała ta pożałowania godna sprawa nie dawała mu spokoju nawet wtedy,
- gdy wrócił do baraku.
- - Grey chce się z tobą widzieć, Peter - powiadomił go Ewart.
- - Czego chce?
- - Nie wiem, mój drogi. Ale wyraźnie był czymś podniecony.
- Marlowe skupił swój zmęczony umysł na nowym niebezpieczeństwie. Na pewno
- chodzi o coś, co ma związek z Królem, pomyślał. Grey zawsze oznacza nieprzyjemności.
- No, zastanów się, Peter, pomyśl. Wyprawa do wioski? Zegarek? Brylant? Boże święty,
- pióro! Nie, co za głupota. Grey nie mógł się jeszcze o tym dowiedzieć. A może pójść do
- Króla? Może on już coś o tym wie. To niebezpieczne. Grey chce mnie zmusić do
- popełnienia jakiegoś błędu. Pewnie dlatego przekazał mi wiadomość przez Ewarta.
- Przecież musiał wiedzieć, że jestem na robotach. Nie ma sensu iść potulnie jak baranek
- na rzeź, kiedy człowiek jest brudny i spocony. Najpierw prysznic, a dopiero potem
- spokojnie do niego. Nie będę się śpieszył.
- Tak więc poszedł do pryszniców. Pod jednym ze strumieni wody stał Johnny
- 303
- Hawkins.
- - Cześć, Peter - przywitał Marlowe’a.
- Marlowe zarumienił się nagle, czując wyrzuty sumienia.
- - Cześć, Johnny - odparł. Zauważył, że Hawkins źle wygląda, jakby był chory. -
- Wiesz, Johnny, było... było mi bardzo przykro...
- - Nie chcę o tym mówić - powiedział Hawkins. - Wolałbym, żebyś nigdy do tego
- nie wracał.
- Czy on wie, że jestem jednym z tych, którzy... zjedli?... - przeraził się Marlowe.
- Nawet teraz - czyżby to zdarzyło się naprawdę ledwie wczoraj? - myśl o tym przyprawia
- o mdłości: kanibalizm. Hawkins na pewno nie wie, nie może wiedzieć, bo inaczej
- próbowałby mnie zabić. Ja na jego miejscu tak bym właśnie postąpił. Chociaż... Boże
- mój, do czego doszliśmy. To, co wydaje się złe, jest dobre, i na odwrót. Za dużo tego,
- żeby zrozumieć. O wiele za dużo. Głupi, zapieprzony świat! Do kogo należy te
- sześćdziesiąt dolarów i paczka papierosów, które zarobiłem, a jednocześnie ukradłem? A
- może na nie zapracowałem? Czy powinienem je zwrócić? Nie, to byłoby całkiem do
- niczego.
- - Marlowe!
- Obrócił się i zobaczył Greya, stojącego złowieszczo obok prysznica.
- - Powiedziano panu, że ma się pan zameldować u mnie po powrocie?!
- - Powiedziano mi, że chce się pan ze mną widzieć. Zaraz po wzięciu prysznicu
- zamierzałem...
- - Zostawiłem rozkaz, żeby zgłosił się pan natychmiast - powiedział Grey i na jego
- twarzy pojawił się uśmieszek. - Zresztą nieważne. Ma pan areszt domowy.
- Pod prysznicami zrobiło się cicho. Wszyscy oficerowie patrzyli i przysłuchiwali się
- w milczeniu.
- - Za co?
- Cień niepokoju na twarzy Marlowe’a niezwykle Greya uradował.
- - Za nieprzestrzeganie rozkazów.
- - Jakich rozkazów?
- 304
- - Wie pan jakich równie dobrze jak ja.
- Tak jest, pocierp, Marlowe, myślał Grey. Niech cię trochę podręczą wyrzuty
- sumienia, jeśli je masz, w co wątpię.
- - Zamelduje się pan po kolacji u pułkownika Smedly-Taylora - powiedział. - I niech
- się pan ubierze jak oficer, a nie jak jakaś dziwka!
- Marlowe zakręcił prysznic, wciągnął na siebie sarong i zręcznie zawiązał go na
- supeł, czując zaciekawione spojrzenia reszty oficerów. Zachodził w głowę, o co może
- chodzić, starał się jednak nie okazać zdenerwowania. Miałby dawać Greyowi powód do
- satysfakcji? Jeszcze czego.
- - Doprawdy, Grey, jest pan tak źle wychowany, że aż trudno pana znieść -
- powiedział.
- - Sporo się dowiedziałem na temat dobrego wychowania, sukinsynu - odparł Grey.
- - I cieszę się, że nie należę do tych pańskich śmierdzących sfer. Sami kanciarze,
- oszuści, złodzieje...
- - Ostatni raz ostrzegam pana, Grey. Proszę zamknąć usta, bo inaczej sam je
- panu zamknę.
- Grey z trudem się opanował. Miał ochotę zmierzyć się z tym człowiekiem, właśnie
- tu i teraz. Pobiłby go, czuł, że dałby mu radę. Wszystko jedno, chory czy zdrów. W każ-
- dej chwili.
- - Jeśli kiedykolwiek wydostaniemy się z tego bagna, odszukam pana - powiedział.
- - Od tego zacznę. To będzie pierwsza rzecz, którą zrobię.
- - Bardzo mnie to cieszy - odparł Marlowe. - Ale jeśli do tego czasu jeszcze raz
- mnie pan obrazi, spiorę pana na kwaśne jabłko. Biorę was na świadków - zwrócił się do
- obecnych. - Ostrzegłem go. Nie będę słuchał wyzwisk tej plebejskiej małpy. - Odwrócił
- się gwałtownie do Greya. - A teraz niech pan się trzyma ode mnie z daleka.
- - Jak mogę to zrobić, jeżeli narusza pan prawo?
- - Jakie prawo?
- - Zgłosi się pan po kolacji do pułkownika Smedly-Taylora. I jeszcze jedno: do tego
- czasu obowiązuje pana areszt domowy.
- 305
- Grey oddalił się. Radosne uniesienie, którym tak niedawno był przepełniony,
- ulotniło się niemal całkowicie. Głupio zrobił obrzucając Marlowe’a wyzwiskami. Zwła-
- szcza że nie było po temu powodów.
- 306
- ROZDZIAŁ XVIII
- Kiedy Marlowe dotarł do baraczku pułkownika Smedly-Taylora, Grey czekał już na
- niego na zewnątrz.
- - Zamelduję pułkownikowi, że pan jest - powiedział.
- - Strasznie pan uprzejmy - odparł Marlowe. Czuł się nieswojo. Drażniła go
- pożyczona lotnicza czapka z daszkiem. Drażniła go wystrzępiona, choć czysta koszula.
- Pomyślał, że o wiele sensowniejsze i wygodniejsze są sarongi. Myśl o sarongach
- przypomniała mu o jutrzejszym dniu. Jutro Król ma otrzymać pieniądze za brylant.
- Pieniądze przyniesie Shagata, a po trzech dniach wyprawią się do wioski. Może Sulina...
- Głupiec z ciebie, że o niej myślisz, skarcił się w duchu. Skup się, bo za chwilę
- będziesz musiał ruszyć głową.
- - W porządku, Marlowe. Baczność! - szczeknął Grey.
- Marlowe wyprężył się i wmaszerował nienagannym defiladowym krokiem do izby
- pułkownika. Mijając Greya, rzucił mu szeptem: “Spierdalaj!”, i to mu trochę ulżyło. W
- następnej chwili stał już przed pułkownikiem. Zasalutował przepisowo i utkwił wzrok
- przed siebie.
- Smedly-Taylor, który miał na głowie czapkę, spojrzał na niego posępnie i
- pedantycznie odsalutował zza stołu, gdzie leżała oficerska trzcinka. Chlubił się
- dyscypliną, jaką utrzymywał w obozie. Był wcieleniem wojskowego ducha. Zawsze
- postępował zgodnie z regulaminem.
- Zmierzył wzrokiem od stóp do głów młodego oficera, który przed nim stał - a stał
- prosto. Pomyślał, że to dobrze, bo przynajmniej przemawia na jego korzyść. Przez
- dłuższą chwilę, jak to miał w zwyczaju, milczał. Najpierw należało zawsze speszyć
- oskarżonego.
- - No więc, kapitanie Marlowe... - przemówił wreszcie. - Co pan ma do
- powiedzenia na swoją obronę?
- - Nic, panie pułkowniku. Nie wiem, o co jestem oskarżony.
- 307
- Smedly-Taylor spojrzał zaskoczony na Greya, a potem znów groźnie na
- Marlowe’a.
- - A może łamie pan tyle zasad, że ma pan trudności z ich zapamiętaniem? Był
- pan wczoraj w więzieniu. To wbrew regulaminowi. Nie miał pan na ręku opaski. To także
- wbrew regulaminowi.
- Marlowe odetchnął. A więc chodziło tylko o pobyt w więzieniu. Tylko zaraz,
- chwileczkę. A co zjedzeniem?
- - A więc zrobił pan to czy nie? - spytał lakonicznie pułkownik.
- - Tak jest, panie pułkowniku.
- - W jakim celu był pan w więzieniu?
- - Odwiedziłem kilku żołnierzy.
- - Ach tak? - Pułkownik odczekał chwilę, po czym powtórzył zjadliwie: -
- “Odwiedziłem kilku żołnierzy”.
- Marlowe nic na to nie odpowiedział, czekał. I doczekał się.
- - W więzieniu był również ten Amerykanin. Był pan razem z nim?
- - Przez jakiś czas. To nie zabronione, panie pułkowniku. A co do tamtych dwóch
- zakazów, owszem, złamałem je.
- - Coście tam znowu wypichcili?
- - Nic, panie pułkowniku.
- - A więc przyznaje pan, że jesteście czasem zamieszani w ciemne sprawki?
- Marlowe był wściekły na siebie, że nie zastanowił się przez chwilę, zanim
- odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że z tym człowiekiem, z tym wspaniałym
- człowiekiem nie może rozmawiać jak równy z równym.
- - Nie, panie pułkowniku - odparł i spojrzał mu w oczy.
- Ale nic więcej nie powiedział. Pierwsza zasada: w obliczu dowódców odpowiada
- się tylko: “Tak jest, panie pułkowniku” albo “Nie, panie pułkowniku” i mówi się prawdę.
- Zasada głosząca, że oficerowie zawsze mówią prawdę, była czymś nienaruszalnym, a
- on, Marlowe, na przekór dziedzictwu pokoleń, wbrew wszystkiemu, co uznawał za
- słuszne, kłamał i mówił tylko część prawdy. A więc postępował źle? Ale czy na pewno?
- 308
- Pułkownik Smedly-Taylor rozpoczął teraz grę, którą prowadził już wiele razy. Jeśli
- tylko miał na to ochotę, mógł bez trudu zabawić się kosztem podwładnego, a potem
- zniszczyć go.
- - Proszę posłuchać, Marlowe - rzekł, przybierając ojcowski ton. - Doniesiono mi,
- że zadaje się pan z niepożądanym elementem. Mądrze by pan zrobił, zastanawiając się
- nad tym, że jest pan oficerem i dżentelmenem. Weźmy na przykład pańskie powiązania...
- z tym Amerykaninem. Jest to bezsprzecznie czarnorynkowy handlarz. Jeszcze go nie
- przyłapano, ale my wiemy o tym, a więc i pan musi o tym wiedzieć. Radzę panu zerwać
- tę znajomość. Nie mogę oczywiście wydać takiego rozkazu, ale szczerze to panu
- doradzam.
- Marlowe nie odezwał się ani słowem, cierpiąc w duchu męki. Pułkownik mówi
- prawdę, pomyślał, ale przecież Król to mój przyjaciel, który karmi i wspomaga zarówno
- mnie, jak i moją grupę. A poza tym to wspaniały, naprawdę wspaniały człowiek.
- Miał ochotę powiedzieć: “Nie ma pan racji i nie obchodzi mnie to, co pan mówi.
- Lubię Króla, to dobry człowiek, dużo razem przeżyliśmy i często było nam wesoło”, ale
- jednocześnie miał ochotę przyznać się do transakcji, do wyprawy do wioski, do brylantu i
- do dzisiejszego pośrednictwa w sprzedaży pióra. Jednakże wyobraźnia podsunęła mu
- obraz Króla za kratami więzienia - pozbawionego wpływów i znaczenia. Umocnił się więc
- w postanowieniu, że nic nie powie.
- Smedly-Taylor widział jak na dłoni wewnętrzne zmagania stojącego przed nim
- młodego oficera. Wystarczyłoby powiedzieć: “Niech pan poczeka za drzwiami, Grey”, a
- potem: “Posłuchaj, chłopcze, wiem, co cię gnębi. Mój Boże, jak sięgam pamięcią,
- zawsze musiałem matkować jakiemuś pułkowi. Rozumiem, że jesteś w kłopocie - nie
- chcesz zdradzić przyjaciela. Postawa godna pochwały. Ale jesteś przecież oficerem
- zawodowym, i to z dziada pradziada - pomyśl o rodzinie, o pokoleniach oficerów, którzy
- zasłużyli się ojczyźnie. Pomyśl o nich. Stawką jest twój honor. Musisz mówić prawdę,
- takie jest prawo”. Tu nastąpiłoby ciche westchnienie, wypróbowane od dziesiątków lat, i:
- “Puśćmy w niepamięć ten idiotyczny zakaz wchodzenia do więzienia. Sam go już kilka
- razy złamałem. Gdybyś jednak chciał mi się zwierzyć...” A wtedy zawiesiłby głos, nadając
- 309
- tej chwili odpowiednią wagę, i wyszłyby na jaw wszystkie tajemnice Króla. Król znalazłby
- się w obozowym więzieniu. Tylko czemu by to mogło służyć?
- Tymczasem pułkownik miał na głowie większe zmartwienie: odważniki. Mogły one
- doprowadzić do katastrofy o nieobliczalnych skutkach.
- Smedly-Taylor pewien był, że jeśli tylko przyjdzie mu na to ochota, w każdej chwili
- wydobędzie z tego dzieciaka, co zechce - znał przecież swoich ludzi jak własną kieszeń.
- Wiedział, że jest inteligentnym dowódcą -jakże mogło być inaczej po tylu latach
- dowodzenia - i podstawowa zasada, jakiej przestrzegał, brzmiała: podtrzymywać
- szacunek oficerów dla przełożonych, traktować ich wyrozumiale dopóty, dopóki nie
- zaczną sobie za wiele pozwalać, a wtedy zniszczyć jednego z nich, żeby dać pozostałym
- nauczkę. W tym celu należało jednak wybrać odpowiednią porę, odpowiednie
- przestępstwo i odpowiedniego oficera.
- - A więc tak, Marlowe - powiedział stanowczym tonem. - Cofnę panu miesięczny
- żołd. Nie wciągnę tego do pańskiej opinii i nie będziemy już do tego wracać. Ale na
- przyszłość proszę nie łamać regulaminów.
- - Dziękuję, panie pułkowniku - odparł Marlowe, zasalutował i wyszedł, ciesząc się,
- że ma raport za sobą. Niewiele brakowało, a wszystko by wygadał. Pułkownik był
- dobrym, porządnym człowiekiem, który słusznie cieszył się opinią sprawiedliwego
- dowódcy.
- - Sumienie nas dręczy? - spytał czekający przed barakiem pułkownika Grey,
- widząc, że Marlowe jest cały spocony.
- Ale Marlowe nie odpowiedział. Wciąż jeszcze zdenerwowany, odczuwał
- przeogromną ulgę, że udało mu się z tego wykręcić.
- - Grey! Pozwoli pan na chwilę - zawołał pułkownik.
- - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey i po raz ostatni spojrzał na Marlowe’a.
- Miesięczny żołd! To niewiele, zważywszy, że pułkownik miał drania w ręku. Grey
- był zaskoczony i zły, że Marlowe’owi tak mało się dostało. Jednakże widział już Smedly-
- Taylora w akcji i wiedział, że pułkownik jest nieustępliwy jak buldog i robi z ludźmi, co
- chce. Karząc tamtego tak lekko, musiał mieć w tym jakiś cel.
- 310
- Grey wyminął Marlowe’a i wszedł do baraczku.
- - Proszę zaniknąć drzwi, Grey.
- - Tak jest, panie pułkowniku.
- Po zamknięciu drzwi Smedly-Taylor oznajmił:
- - Widziałem się już z podpułkownikiem Jonesem i sierżantem kwatermistrzem
- Blakelym.
- - Tak, panie pułkowniku - rzekł Grey i pomyślał: No, nareszcie przechodzimy do
- rzeczy.
- - Z dniem dzisiejszym odwołałem ich z dotychczasowych funkcji - ciągnął Smedly-
- Taylor, obracając w ręku odważnik.
- - Tak jest, panie pułkowniku - powiedział Grey, uśmiechając się radośnie.
- Ciekawe, kiedy odbędzie się sąd wojenny i jak go zorganizują, czy przy drzwiach
- zamkniętych? A może zdegradują tych dwóch do stopnia szeregowca? - myślał. Cały
- obóz dowie się wkrótce, że to ja, Grey, przyłapałem ich na oszustwie, że to ja, Grey,
- jestem obozowym aniołem stróżem. Chryste, to będzie wspaniałe!
- - A poza tym zapomnimy o całej sprawie - dokończył pułkownik.
- Uśmiech Greya znikł.
- - Co takiego?!
- - Tak. Postanowiłem zapomnieć o tej sprawie. I pan również o niej zapomni.
- Jednym słowem, powtarzam poprzedni rozkaz. Nie wspomni pan o tym nikomu i wymaże
- to zdarzenie z pamięci.
- Grey osłupiał, osunął się na łóżko Smedly-Taylora i wbił w niego wzrok.
- - Ależ nie możemy tego zrobić, panie pułkowniku! - wybuchnął. - Przyłapaliśmy ich
- na gorącym uczynku. Na kradzieży żywności dla obozu. A to znaczy, że pańskiej i mojej.
- Poza tym oni próbowali mnie przekupić. Przekupić! - Grey wpadł w histeryczny ton. -
- Chryste Panie, przecież ich przyłapałem. To złodzieje. Zasługują na to, żeby ich powiesić
- i poćwiartować!!!
- - To prawda - przyznał Smedly-Taylor i z powagą skinął głową. - Sądzę jednak, że
- w tych okolicznościach tak będzie najmądrzej.
- 311
- Grey zerwał się na równe nogi.
- - Nie może pan tego zrobić! - krzyknął. - Nie może pan im tego darować! Nie
- może pan...
- - Proszę mnie nie pouczać, co mogę, a czego nie mogę!
- - Przepraszam - rzekł Grey, z całych sił próbując się opanować. - Ale ci ludzie to
- złodzieje, panie pułkowniku. Przyłapałem ich na kradzieży. Ma pan przecież w ręku
- sfałszowany odważnik.
- - Postanowiłem na tym zakończyć tę sprawę - powiedział spokojnie pułkownik. -
- Uznaję ją za zamkniętą.
- Smedly-Taylor westchnął ciężko i wziął do ręki kartkę papieru.
- - Mam tu pańską opinię - powiedział. - Coś niecoś dzisiaj do niej dopisałem.
- Odczytani to panu: “Wysoko oceniam pracę porucznika Greya jako komendanta
- żandarmerii obozowej. Wykonuje on swoje obowiązki pod każdym względem wzorowo.
- Chciałbym polecić jego kandydaturę na pełniącego obowiązki kapitana”. - Pułkownik
- spojrzał na Greya znad kartki. - Zamierzam przesłać to jeszcze dziś komendantowi
- obozu z prośbą, żeby pański awans wszedł w życie z dniem dzisiejszym. - Uśmiechnął
- się. - Wiadomo panu oczywiście, że komendant ma pełne prawo pana awansować. A
- więc, gratuluję, kapitanie Grey. Zasłużył pan na to - zakończył i wyciągnął do Greya rękę.
- Ale Grey nie przyjął jej. Spojrzał tylko na nią, na kartkę papieru i zrozumiał.
- - A więc to tak, ty parszywy draniu! Chce mnie pan przekupić! Nie jest pan
- lepszy... Może nawet jadł pan też ryż razem z nimi. Och, co za gówno, co za śmierdzące
- gówno...
- - No, no, trzymać język za zębami, ty oficerku z awansu! Baczność!
- Powiedziałem: baczność!
- - Pan jest z nimi w zmowie. Nie pozwolę, żeby któremuś z was uszło to na sucho!
- - krzyknął Grey, po czym schwycił stojący na stole odważnik i cofnął się. - Na razie nic
- nie mogę panu udowodnić, ale im tak. Ten odważnik...
- - No, co z tym odważnikiem, Grey? Upłynęło wiele czasu, zanim Grey spojrzał na
- odważnik. Spód był gładki, nie naruszony.
- 312
- - Spytałem: co z tym odważnikiem? - powtórzył Smedly-Taylor.
- Beznadziejny głupiec, myślał z pogardą, przyglądając się, jak Grey szuka w
- odważniku dziury. Co za idiota. Mógłbym go sto razy kupić i sprzedać i nawet by tego nie
- zauważył.
- - To nie jest ten, który panu dałem - wykrztusił Grey. - To nie ten sam. Nie ten
- sam.
- - Myli się pan. To jest ten sam odważnik - powiedział z całkowitym spokojem
- Smedly-Taylor. - Niech pan posłucha, Grey - ciągnął łagodnym, zatroskanym tonem.
- -Jest pan młody. Po wojnie chce pan, o ile się nie mylę, zostać w wojsku. To świetnie.
- Potrzeba nam inteligentnych, pracowitych oficerów. Zawodowym wojskowym żyje się
- wspaniale. Na pewno. Pułkownik Samson mówił mi, jak bardzo pana ceni. Jak pan wie,
- to mój przyjaciel. Z pewnością uda mi się go namówić, żeby dołączył się do mojego
- wniosku o przyznanie panu patentu kapitana. Jest pan po prostu przepracowany, to
- zrozumiałe. Żyjemy w strasznych czasach. Dlatego właśnie uważam za słuszne pominąć
- tę sprawę milczeniem. Rozpętanie skandalu w obozie byłoby bardzo nierozważnym
- posunięciem. Jestem pewien, że widzi pan słuszność tej decyzji.
- Odczekał chwilę, gardząc w duchu Greyem, i w najwłaściwszym momencie - był
- w tej sztuce mistrzem - spytał:
- - Czy chce pan, żebym przesłał wniosek o pański awans komendantowi obozu?
- Grey z wolna skierował przerażony wzrok na kartkę papieru. Wiedział, że
- pułkownik może równie dobrze udzielić poparcia, jak je cofnąć, a tam, gdzie to się liczyło,
- można było też doszczętnie zniszczyć człowieka. Zrozumiał, że przegrał. Przegrał.
- Chciał coś powiedzieć, ale cierpienie odebrało mu mowę. Skinął tylko głową i jak przez
- mgłę dotarły do niego słowa Smedly-Taylora:
- - Świetnie, może pan być pewien, że pański awans na kapitana jest faktem.
- Jestem przekonany, że zarówno moja rekomendacja, jak i poparcie pułkownika Samsona
- przyczynią się wydatnie do przyznania panu po wojnie patentu.
- A potem, jak gdyby bez udziału własnej woli, wyszedł z baraczku i udał się do
- baraku żandarmerii, gdzie zwolnił dyżurującego strażnika, nie dbając ani trochę o to, że
- 313
- ten spojrzał na niego jak na wariata. Kiedy został wreszcie sam, zamknął drzwi baraku,
- usiadł na skraju pryczy i jego cierpienie znalazło upust w płaczu.
- Był załamany.
- Wewnętrznie rozdarty.
- Łzy zwilżyły mu twarz i ręce. Ogarnięta przerażeniem dusza zawirowała,
- zachwiała się na skraju niewiadomego i zapadła w wieczność...
- Ocknął się na noszach niesionych przez dwóch żandarmów. W przedzie człapał
- doktor Kennedy. Grey wiedział, że umiera, ale było mu wszystko jedno. I wtedy ujrzał
- Króla, który stał przy ścieżce i przyglądał mu się z góry.
- Dostrzegł jego wypucowane do połysku buty, kant na spodniach, fabrycznego
- papierosa, dobrze odżywione oblicze. I to mu przypomniało, że jeszcze nie wszystko
- załatwił. Nie mógł jeszcze umrzeć. Nie mógł umrzeć, dopóki Król chodził w
- wyprasowanych spodniach, wypastowanych butach i z pełnym żołądkiem. Nie teraz,
- kiedy lada dzień miał być sprzedany brylant. O nie, na Boga, nie!
- - To już chyba ostatnie rozdanie - rzekł pułkownik Smedly-Taylor. - Nie wolno nam
- się spóźnić na przedstawienie.
- - Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł się znowu napatrzeć na Seana -
- powiedział Jones, układając w ręku karty. - Dwa kara - zameldował z pewną siebie miną,
- rozpoczynając licytację.
- - Masz diabelne szczęście - odezwał się uszczypliwie Sellars. - Dwa piki.
- - Pas.
- - To diabelne szczęście nie zawsze mu dopisuje - rzekł Smedly-Taylor z bladym
- uśmiechem. Jego kamienny wzrok spoczął na Jonesie. - Dziś na przykład zachował się
- pan bardzo głupio.
- - Po prostu miałem pecha.
- - Pech to żadne usprawiedliwienie - odparł Smedly--Taylor przyglądając się swoim
- kartom. - Powinien pan był sprawdzić. To, że pan tego nie zrobił, świadczy o
- nieudolności.
- 314
- - Powiedziałem już, że przepraszam. Myśli pan, że nie zdaję sobie sprawy, jakie
- palnąłem głupstwo? To się już nigdy nie powtórzy. Nigdy. Nie wiedziałem, co to znaczy
- wpaść w panikę.
- - Dwa bez atu - zalicytował Smedly-Taylor i uśmiechnął się do Sellarsa. - W ten
- sposób zrobimy robra. Poprosiłem komendanta - zwrócił się znów do Jonesa - żeby na
- pańskie miejsce wyznaczył Samsona, bo panu potrzebny jest odpoczynek. W ten sposób
- Grey straci trop. Aha, kwatermistrzem będzie sierżant Donovan. - Zaśmiał się. - Szkoda,
- że musimy zmienić system, ale trudno. Trzeba tylko czymś zająć Greya w te dni, kiedy
- będzie się używać fałszywych odważników. - Przeniósł wzrok na Sellarsa. -Pan się tym
- zajmie.
- - Doskonale.
- - A przy okazji: cofnąłem Marlowe’owi za karę miesięczny żołd. Zdaje się, że on
- mieszka w jednym z pańskich baraków.
- - Tak - potwierdził Sellars.
- - Potraktowałem go łagodnie, ale to porządny chłopak, pochodzi z dobrej rodziny,
- nie jak ten plebejski chamuś Grey. A jaki bezczelny! Uwierzył, że pomogę mu zdobyć
- patent oficerski! Właśnie takich jak on uliczników nie potrzeba nam w zawodowej armii.
- Broń nas Panie Boże! Nie dostanie tego patentu, chyba że po moim trupie!
- - Całkowicie się z panem zgadzam - rzekł z niesmakiem Sellars. - Ale co do
- Marlowe’a, to powinien pan mu cofnąć nie miesięczny, a kwartalny żołd. Stać go na to.
- Ten cholerny Amerykanin trzyma w ręku cały obóz.
- - Do czasu - mruknął Smedly-Taylor i ponownie wsadził nos w karty w nadziei, że
- nikt nie zwrócił uwagi na to, co mu się właśnie wymknęło.
- - Ma pan przeciwko niemu jakieś dowody? - spytał od niechcenia Jones, po czym
- dodał: - Trzy kara.
- - Niech cię szlag - rzekł Sellars. - Cztery piki.
- - Pas.
- - Sześć pików - zalicytował Smedly-Taylor.
- - Naprawdę może pan coś udowodnić temu Amerykaninowi? - ponowił pytanie
- 315
- Jones.
- Pułkownik Smedly-Taylor nie zmienił wyrazu twarzy. Wiedział o pierścieniu z
- brylantem, o umowie i o tym, że pierścień wkrótce zmieni właściciela. A także to, że kiedy
- pieniądze znajdą się w obozie... Cóż, został obmyślony plan, dobry, pewny plan ich
- zdobycia. Pułkownik odchrząknął i uśmiechnąwszy się półgębkiem, rzekł bezce-
- remonialnie:
- - Jeżeli nawet mogę, to panu z pewnością o tym nie powiem. Panu nie można
- ufać.
- Uśmiechnął się.
- I wtedy uśmiechnęli się wszyscy - z ulgą.
- Marlowe i Larkin dołączyli do potoku jeńców śpieszących do obozowego
- amfiteatru.
- Scena była już oświetlona, a z góry świecił księżyc. Amfiteatr mógł pomieścić
- naraz dwa tysiące osób. Za siedzenia służyły deski oparte na palmowych pniach i roz-
- chodzące się wachlarzowato od sceny. Każde przedstawienie powtarzano pięciokrotnie,
- tak żeby wszyscy mogli je zobaczyć przynajmniej raz. Zawsze bardzo zabiegano o
- miejsca, które przydzielane były drogą losowania.
- Prawie wszystkie rzędy, z wyjątkiem tych na przodzie, były już nabite ludźmi. W
- pierwszych rzędach, przed żołnierzami, zasiadali oficerowie, którzy przychodzili na
- ostatku. Tylko Amerykanie nie mieli takiego zwyczaju.
- - Hej, wy dwaj! - zawołał Król. - Chcecie usiąść z nami?
- Siedział na bardzo korzystnym miejscu przy przejściu między rzędami.
- - Owszem, chciałbym, ale sam rozumiesz... - odparł zakłopotany Marlowe.
- - Tak. No, to tymczasem.
- Marlowe spojrzał na Larkina i poznał po jego minie, że on także uważa, iż to
- brzydko nie siadać z przyjaciółmi, jeśli ma się na to ochotę, a jednocześnie, że nie
- powinni tu siadać.
- - Czy... czy chciałby pan tu usiąść, pułkowniku? -spytał uchylając się od decyzji i
- 316
- nienawidząc siebie za to.
- - Czemu nie? - odparł Larkin.
- Mocno zakłopotani, czując na sobie zdumione spojrzenia, usiedli ze
- świadomością, że zdradzają uświęcony zwyczaj.
- - Hej, pułkowniku - powiedział Brough nachylając się ku nim z twarzą
- zmarszczoną uśmiechem - dostanie się panu po głowie. Zły przykład, rozluźnienie
- dyscypliny itp. itd...
- - Jeśli mam ochotę tu siedzieć, to będę siedział - odparł Larkin, żałując w duchu,
- że tak łatwo na to przystał.
- - Jak leci, Peter? - spytał Król.
- - Dobrze, dziękuję - odparł Marlowe, starając się przezwyciężyć skrępowanie.
- Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą. Jeszcze nie zdążył opowiedzieć Królowi o
- sprzedaży pióra ani o tym, że Smedly-Taylor wziął go na spytki i że o mały włos nie pobił
- się z Greyem...
- - Dobry wieczór, Marlowe.
- Marlowe uniósł głowę i wzdrygnął się. Obok przechodził Smedly-Taylor, wzrok
- miał kamienny.
- - Dobry wieczór, panie pułkowniku - odparł słabym głosem. O mój Boże, tylko tego
- mi brakowało, pomyślał.
- Ogólne podniecenie wzrosło wraz z pojawieniem się komendanta obozu, który
- przeszedł pomiędzy ławami i zajął miejsce w pierwszym rzędzie, tuż przed sceną.
- Światła przygasły, kurtyna rozjechała się na boki. Na scenie siedziała pięcioosobowa
- orkiestra, a na samym środku stał jej dyrygent, Phil.
- Rozległy się brawa.
- - Dobry wieczór - zaczął Phil. - Przedstawimy dziś nową sztukę Franka Parrisha
- pod tytułem Trójkąt, której akcja toczy się przed wojną w Londynie. Wystąpią Frank
- Parrish, Bród Rodrick oraz jedyny i niepowtarzalny Sean Jennison...
- Rozległy się burzliwe oklaski. Wiwaty. Gwizdy. Okrzyki: “Gdzie jest Sean?”, “Przed
- którą wojną?”, “Niech żyje Anglia!”, “Na co czekacie?”, “My chcemy Seana!”
- 317
- Phil zamaszystym gestem dał znak orkiestrze i rozległy się pierwsze takty
- uwertury.
- Wraz z rozpoczęciem przedstawienia Marlowe odprężył się.
- I wtedy zdarzyło się coś niepowtarzalnego.
- Nagle u boku Króla wyrósł Dino i szepnął mu coś w podnieceniu do ucha.
- - Gdzie? - usłyszał Marlowe pytanie Króla, a potem: - Dobra, Dino. Dyguj z
- powrotem do baraku.
- Król nachylił się ku niemu.
- - Musimy iść, Peter - powiedział. Twarz miał ściągniętą, mówił ledwie
- dosłyszalnym szeptem. - Pewien gość chce się koniecznie z nami widzieć.
- Boże święty! Shagata! - pomyślał Marlowe. Co teraz?
- - Nie możemy przecież tak po prostu wstać i wyjść - zaprotestował.
- - Jak to: nie możemy?! Obaj mamy sraczkę. Chodź - rzekł Król i nie czekając na
- odpowiedź ruszył przejściem w górę.
- Marlowe podążył za nim, czując się jak obnażony pod zdumionymi spojrzeniami.
- Odnaleźli Shagatę w cieniu, na tyłach sceny. On także był zdenerwowany.
- - Wybaczcie, że tak źle się zachowałem i wezwałem was nagle, ale mamy kłopot -
- oznajmił. - Jedna z dżonek naszego wspólnego przyjaciela wpadła w ręce tej niegodziwej
- policji, która zarzuca mu przemyt i właśnie go przesłuchuje. - Shagata bez karabinu czuł
- się zagubiony, a poza tym zdawał sobie sprawę, że jeśli go przyłapią na terenie obozu,
- kiedy nie ma służby, trafi na trzy tygodnie do ciasnej, pozbawionej okna celi. - Przyszło
- mi na myśl, że jeśli nasz przyjaciel będzie przesłuchiwany brutalnie, może o nas
- wspomnieć.
- - Chryste - wyszeptał Król i drżącą ręką wziął podanego mu papierosa.
- Wszyscy trzej cofnęli się głębiej w cień.
- - Pomyślałem sobie - ciągnął pośpiesznie Shagata - że pan, jako człowiek
- doświadczony, może mieć plan, który pozwoliłby nam wyjść z tej opresji.
- - Proszę, jaki optymista! - prychnął Król. Gorączkowo szukał w myślach jakiegoś
- rozwiązania, ale odpowiedź była niezmiennie ta sama: czekać i drżeć.
- 318
- - Peter, spytaj go, czy Czeng San był na tej dżonce, kiedy ją zatrzymano.
- - Mówi, że nie.
- Król westchnął.
- - W takim razie może Czeng Sanowi uda się jakoś z tego wywinąć - powiedział i
- po kolejnej chwili namysłu dodał: - Cholera, pozostaje nam tylko czekać. Powiedz mu,
- żeby nie wpadał w panikę. Musi mieć stały dopływ informacji o Czeng Sanie, żebyśmy
- wiedzieli, czy nie zaczął gadać. Jeżeli okaże się, że interes jest spalony, musi nam
- przesłać wiadomość.
- Marlowe przetłumaczył słowa Króla na malajski.
- Shagata wciągnął przez zęby powietrze i rzekł:
- - Podziwiam wasz spokój, bo ja trzęsę się ze strachu. Jeżeli mnie złapią, to będę
- miał szczęście, jeśli od razu zostanę rozstrzelany. Zrobię, jak pan mówi. Jeżeli was
- złapią, błagam, starajcie się nie wymieniać mojego nazwiska. Ja ze swej strony uczynię
- to samo. - Obejrzał się nerwowo, bo rozległ się cichy, ostrzegawczy gwizd. - Muszę iść.
- Gdyby wszystko poszło dobrze, będziemy się trzymać planu. - W pośpiechu wetknął
- Marlowe’owi do ręki paczkę papierosów. - Nie wiem nic o panu ani o bogach, jacy się
- panem opiekują, ale może mi pan wierzyć, że ja modlę się do swoich bogów długo i
- żarliwie za was wszystkich.
- Powiedziawszy to, znikł.
- - A jeżeli Czeng San puści farbę? - spytał Marlowe ze ściśniętym gardłem. - Co
- wtedy?
- - Uciekniemy - odparł Król. Drżącymi dłońmi zapalił drugiego papierosa i oparłszy
- się o ścianę sceny wtulił się w cień. - Lepsze to niż Outram Road.
- Za jego plecami, przy akompaniamencie braw, wiwatów i śmiechu, dobiegła
- końca uwertura. Ale oni nie słyszeli ani braw, ani wiwatów, ani śmiechu.
- Stojący za kulisami Rodrick miotał groźne spojrzenia na pomocników, którzy
- ustawiali na scenie rekwizyty, popędzał ich i poganiał.
- - Majorze! - krzyknął biegnąc do niego Mike. - Sean dostał ataku. Płacze, aż się
- 319
- zanosi!
- - Co się stało, jak Boga kocham? Przed chwilą wszystko było dobrze - wybuchnął
- Rodrick.
- - Żebym to ja wiedział - odrzekł z ponurą miną Mike.
- Rodrick zaklął i pośpieszył do garderoby. Z niepokojem zapukał do drzwi.
- - Sean, to ja. Mogę wejść? - spytał.
- Zza drzwi dobiegł stłumiony szloch.
- - Nie. Odejdź. Nie wyjdę na scenę. Po prostu nie mogę.
- - Sean, nic się przecież nie stało. Jesteś tylko przemęczony. Zrozum...
- - Idź sobie i zostaw mnie w spokoju - krzyknął histerycznie Sean zza zamkniętych
- drzwi. - Nie wyjdę na scenę!
- Rodrick nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Popędził z powrotem na scenę.
- - Frank! - zawołał.
- - Czego chcesz? - spytał spocony i zirytowany Parrish z wysokości drabiny, gdzie
- stał walcząc z lampą, która nie chciała się zapalić.
- - Schodź! Muszę z tobą...
- - Kurczę blade, nie widzisz, że jestem zajęty? Poradź sobie sam - wściekał się. -
- Czyja zawsze muszę wszystko robić? Muszę się jeszcze przebrać. Nawet nie jestem
- ucharakteryzowany! - Znów spojrzał na pomost nad głową. - Duncan, spróbuj może
- tamte drugie przełączniki. Prędzej, człowieku, nie ma czasu.
- Zza kurtyny dobiegały coraz liczniejsze gwizdy zniecierpliwienia. No i co mam
- teraz zrobić? - zapytywał się w duchu rozgorączkowany Rodrick. Ruszył z powrotem do
- garderoby.
- Wtedy dostrzegł stojących przed bocznym wejściem Marlowe’a i Króla. Zbiegł do
- nich po schodkach.
- - Marlowe, musi mi pan koniecznie pomóc!
- - O co chodzi?
- - Sean histeryzuje - mówił zdyszany Rodrick. - Odmawia wyjścia na scenę. Niech
- pan z nim porozmawia. Błagam. Nie chce mnie słuchać. Błagam pana, niech pan z nim
- 320
- porozmawia. Dobrze?
- - Ale...
- - To zajmie panu jedną chwilę - przerwał mu Rodrick. - W panu moja ostatnia
- nadzieja. Błagam pana. Już od wielu tygodni martwię się o Seana. Taką rolę trudno
- byłoby zagrać kobiecie, a co dopiero... - Urwał, a potem dodał bezsilnie: - Marlowe,
- bardzo pana proszę. Boję się o niego. Oddałby pan nam wszystkim ogromną przysługę.
- Marlowe zawahał się.
- - Dobrze - powiedział wreszcie.
- - Nie wiem, jak panu dziękować, kochany.
- Rodrick otarł pot z czoła i poszedł przodem przez panujące na scenie piekło,
- kierując się w głąb budynku, za nim z ociąganiem podążał Marlowe, a za nimi zatopiony
- w myślach Król, rozważający, jak, gdzie i kiedy zorganizować ucieczkę.
- Zatrzymali się w małym korytarzyku. Marlowe z niepokojem zapukał do drzwi.
- - Sean? To ja, Peter. Czy mogę wejść? - spytał.
- Do przerażonego Seana, który osunął się na toaletkę, głos Marlowe’a docierał jak
- przez mgłę.
- - To ja, Peter. Mogę wejść?
- Sean wstał i odsunął rygiel. Spływające mu po twarzy łzy rozmazywały makijaż.
- Marlowe wszedł do garderoby niepewnym krokiem. Sean zamknął drzwi.
- - Już dłużej nie mogę, Peter. Koniec ze mną - powiedział bezradnie. - Już nie
- mogę udawać, nie mogę. Jestem skończony, skończony! Boże, pomóż mi! - Ukrył twarz
- w dłoniach. - Co mam robić? Już nie daję rady. Jestem niczym. Niczym!
- - Wszystko będzie dobrze, Sean - pocieszał go Marlowe, przejęty do głębi
- współczuciem. - Nie trzeba się martwić. Jesteś bardzo ważny. Jeśli chcesz wiedzieć, to
- jesteś najważniejszą osobą w obozie.
- - Wolałbym nie żyć.
- - To za proste.
- Sean obrócił się twarzą do Marlowe’a.
- - Spójrz tylko na mnie! Kim ja jestem! Na miłość boską, kim ja jestem?!
- 321
- Wbrew własnym chęciom Marlowe widział przed sobą tylko dziewczynę,
- dziewczynę szarpaną wątpliwościami i budzącą współczucie. Dziewczynę ubraną w białą
- spódnicę, buty na wysokich obcasach, której długie nogi obleczone były w jedwabne
- pończochy i pod której bluzką rysowały się krągłe piersi.
- - Jesteś kobietą, Sean - powiedział bezradnie. - Nie wiem, jakim sposobem ani
- dlaczego... ale jesteś kobietą.
- W tym momencie przerażenie, nienawiść do samego siebie i udręka opuściły
- Seana.
- - Dziękuję ci, Peter. Dziękuję ci z całego serca - powiedział.
- Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
- - Za dwie minuty wychodzimy na scenę - rozległ się zza drzwi niespokojny głos
- Franka Parrisha. - Mogę wejść?
- - Jedną chwileczkę - powstrzymał go Sean. Podszedł do toaletki, starł ślady łez,
- przypudrował twarz i przejrzał się w lustrze. - Wejdź, Frank - zawołał.
- Na widok Seana Frankowi, jak zawsze zresztą, zaparło dech w piersiach.
- - Wyglądasz cudownie! - powiedział. - Już wszystko dobrze?
- - Tak. Chyba się trochę wygłupiłem. Przepraszam.
- - To z przepracowania - powiedział Frank, kryjąc niepokój. Spojrzał na Marlowe’a.
- - Dobry wieczór, miło mi pana widzieć.
- - Dziękuję.
- - Idź już, Frank, bo się spóźnimy. Już mi przeszło - powiedział Sean.
- Frank, głęboko poruszony dziewczęcym uśmiechem Seana, bezwiednie wpadł w
- rolę, jaką razem z Rodrickiem przed trzema laty zaczęli grać i czego od tamtej pory
- gorzko żałowali.
- - Będziesz wspaniała, Betty - powiedział przytulając Seana. - Jestem z ciebie
- dumny.
- Ale tym razem, w odróżnieniu od innych niezliczonych okazji, stali się nagle
- kobietą i mężczyzną. Sean miękko oparł się całym ciałem o Franka. Potrzebował go
- każdą najmniejszą cząsteczką swojej istoty. A Frank pojął tę potrzebę.
- 322
- - Zaraz... za chwilę wchodzimy na scenę - powiedział drżącym głosem, wytrącony
- z równowagi nagłym przypływem pożądania. - Muszę... muszę się przebrać - dodał i
- wyszedł.
- - W takim razie... chyba wrócę na swoje miejsce - powiedział Marlowe. Był
- głęboko zaniepokojony. Bardziej wyczuł, niż zobaczył iskrę porozumienia, która połączyła
- tych dwóch.
- - Dobrze - odparł Sean, ledwie dostrzegając jego obecność.
- Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, czy makijaż jest w porządku, i po chwili Sean
- czekał już za kulisami na znak, żeby wejść na scenę. Jak zwykle radosne uniesienie
- mieszało się z przerażeniem. A potem wszedł na scenę i przeistoczył się. To na jej cześć
- wiwatowano, to ona była przedmiotem zachwytu i pożądania, to ją śledziły oczy, kiedy
- siadała zakładając nogę na nogę, kiedy chodziła i mówiła, to ku niej wędrowały
- spojrzenia, dotykając jej, sycąc się nią. Ona i spojrzenia stały się jednością.
- - Majorze, dlaczego nazywacie go Betty? Co to znowu za historia? - spytał
- Marlowe, który z Królem i Rodrickiem oglądał przedstawienie zza kulis.
- - Ach, to ciąg dalszy tej beznadziejnej maskarady - odparł przygnębiony Rodrick. -
- Betty to imię postaci, którą Sean gra w tym tygodniu. Nazywamy go, to znaczy, Frank i ja,
- nazywamy go zawsze imieniem bohaterki sztuki, w której aktualnie występuje.
- - Dlaczego? - spytał Król.
- - Żeby mu pomóc. Pomóc mu wcielić się w rolę. - Rodrick obejrzał się, oczekując
- na sygnał do wejścia na scenę. - Zaczęło się od zabawy, ale teraz to już tylko
- niesmaczny żart - dodał z goryczą. - To my stworzyliśmy tę... kobietę. To my jesteśmy za
- to odpowiedzialni.
- - Jak to? - spytał wolno Marlowe.
- - Pamiętacie, jak ciężko było na Jawie - rzekł Rodrick i zerknął na Króla. -
- Ponieważ przed wojną byłem aktorem, polecono mi zorganizować w obozie teatr amator-
- ski. - Mimo woli spojrzał na scenę, na Franka i Seana. Pomyślał, że są dziś jacyś
- niezwykli. Uważnie przyjrzał się ich grze i zrozumiał, że grają jak natchnieni. - Jedyną
- osobą w obozie zawodowo związaną z teatrem był Frank, zabraliśmy się więc razem do
- 323
- przygotowań. Ale kiedy przyszło nam obsadzić role, okazało się oczywiście, że musimy
- mieć kogoś do ról kobiecych. Ponieważ ochotników nie było, dowództwo wyznaczyło
- paru ludzi. Jednym z nich był Sean. Nie chciał się zgodzić i ostro protestował, ale wiecie,
- jacy uparci są wyżsi oficerowie. Ktoś przecież musi zagrać dziewczynę, perswadowali
- mu. A wy jesteście młodzi i akurat się do tego nadajecie. Golicie się najwyżej raz na
- tydzień. W końcu chodzi tylko o to, żeby na parę godzin zmienić ubranie. Pomyślcie, jak
- to wpłynie na ogólne morale. I choć Sean się wściekał, błagał, przeklinał, nic mu to nie
- pomogło. Prosił mnie, żebym go nie przyjmował. A ponieważ nie należy wiele oczekiwać
- po kimś, kto nie chce współpracować, próbowałem pozbyć się go z naszej trupy.
- “Zrozumcie, przekonywałem dowództwo, gra na scenie, to olbrzymie obciążenie psy-
- chiczne...” Bzdura, odpowiedziano mi. Co to komu może zaszkodzić? “Odgrywanie ról
- kobiecych może go wypaczyć. Gdyby miał najmniejszą skłonność...” Głupie gadanie,
- usłyszałem w odpowiedzi. Wy, aktorzy, macie przewrócone w głowach. Sierżant
- Jennison? Niemożliwe! Przecież temu chłopakowi nic nie brakuje! Pilot jak się patrzy!
- Niech pan posłucha, majorze. Skończmy z tym. Ma pan go przyjąć do teatru, a on ma
- grać. To rozkaz!
- Tak więc próbowaliśmy z Frankiem obłaskawić Seana, ale on zaklinał się, że
- będzie najgorszą aktorką na świecie i że już się postara o to, żeby go wyrzucono po
- pierwszym fatalnie nieudanym występie. Powiedzieliśmy mu, że może robić, co chce, i
- że nas to wcale nie obchodzi. Za pierwszym razem zagrał okropnie. Ale potem jego nie-
- chęć do gry jakby zmalała, a nawet, ku swojemu zdziwieniu, polubił ją. Wtedy dopiero
- zabraliśmy się na serio do roboty. Dobrze było mieć jakieś zajęcie, człowiek przestawał
- myśleć o parszywym żarciu i obozie. Uczyliśmy go, jak kobieta mówi, chodzi, siedzi, pali
- papierosa, popija z kieliszka, jak się ubiera, a nawet, jak myśli. Potem, żeby utrzymać go
- w odpowiednim nastroju, zaczęliśmy bawić się w udawanie. Ile razy byliśmy w teatrze,
- wstawaliśmy, kiedy wchodził, podsuwaliśmy mu krzesło, no i w ogóle traktowaliśmy go
- jak prawdziwą kobietę. Z początku była to fascynująca gra: podtrzymywaliśmy złudzenia,
- pilnowaliśmy, żeby nikt nie widział Seana, kiedy się przebierał, zwracaliśmy też uwagę,
- żeby jego stroje maskowały go, a jednocześnie to i owo sugerowały. Wystaraliśmy się
- 324
- nawet o specjalne zezwolenie na osobny pokój. Z własnym prysznicem.
- A potem, niespodziewanie, nasze wskazówki przestały mu być potrzebne. Na
- scenie całkowicie przeistaczał się w kobietę.
- Stopniowo ta kobiecość zaczęła brać w nim górę również poza sceną, tyle że my
- tego nie zauważyliśmy. W tym czasie Sean zdążył już zapuścić długie włosy, zresztą
- trzeba przyznać, że peruki, którymi dysponowaliśmy, były do niczego. Potem przestał się
- przebierać i cały czas chodził ubrany jak kobieta. Aż pewnego razu ktoś napadł na niego
- i chciał go zgwałcić.
- Po tym wydarzeniu Sean o mały włos nie zwariował. Starał się zdusić w sobie tę
- kobiecość, ale mu się nie udawało. Potem próbował popełnić samobójstwo. Co oczy-
- wiście zatuszowano. Ale jemu nic to nie pomogło, było z nim jeszcze gorzej niż przedtem
- i przeklinał nas za to, że go odratowaliśmy.
- Kilka miesięcy później znów ktoś próbował go zgwałcić. Od tej chwili Sean
- ostatecznie zrezygnował z męskości.
- - Nie mam zamiaru dłużej z tym walczyć - powiedział. - Chcieliście, żebym był
- kobietą, no to teraz wszyscy uwierzyli, że nią jestem. Dobrze. Będę nią. Czuję się nią w
- środku, więc niczego już nie muszę udawać. Jestem kobietą i macie mnie w związku z
- tym odpowiednio traktować.
- Próbowaliśmy z Frankiem przemówić mu do rozsądku, ale nie docierały do niego
- żadne nasze argumenty. Powiedzieliśmy więc sobie, że to niedługo potrwa, że później
- Sean znów wróci do siebie. On naprawdę wspaniale podtrzymywał wszystkich na duchu,
- a poza tym wiedzieliśmy, że nie uda nam się znaleźć nikogo do kobiecych ról, kto choć
- trochę by mu dorównywał. Machnęliśmy więc ręką i dalej prowadzliśmy naszą grę.
- Biedny Sean. Wspaniały z niego człowiek. Gdyby nie on, Frank i ja dawno pożeg-
- nalibyśmy się z tym światem.
- Ryk wiwatów powitał Seana, który właśnie wchodził na scenę po przeciwnej
- stronie.
- - Nie macie pojęcia, ile dla aktora znaczą brawa, brawa i uwielbienie - powiedział
- Rodrick na wpół do siebie. - Musielibyście sami to przeżyć. Tam, na scenie. Nie macie o
- 325
- tym pojęcia. To jest fantastycznie podniecające, jak jakiś straszny, przerażający,
- wspaniały narkotyk. A skupiało się to zawsze na Seanie. Zawsze. I nie tylko to, ale także
- żądza - wasza, moja, nas wszystkich.
- Rodrick otarł z potu twarz i ręce.
- - Tak, my jesteśmy za to odpowiedzialni. Niech nam Bóg przebaczy - powiedział.
- Na dany znak wyszedł na scenę.
- - Chcesz wrócić na miejsce? - spytał Marlowe Króla.
- - Nie. Oglądajmy stąd. Nigdy w życiu nie byłem za kulisami teatru. A zawsze o tym
- marzyłem - odparł Król, martwiąc się, że może właśnie w tej chwili Czeng San śpiewa
- wszystko policji. Wiedział jednak, że martwienie się nic nie daje. Siedzieli w tym po uszy i
- był przygotowany na każdą ewentualność. Spojrzał na scenę. Patrzał na Rodricka,
- Franka i Seana. Potem jego wzrok spoczął na Seanie. Śledził każdy jego ruch, każdy
- gest.
- Wszyscy na niego patrzyli. Zauroczeni.
- Sean, Frank, wlepione w nich spojrzenia - wszystko to stało się jednością, a
- rodzące się na scenie pożądanie ogarnęło i aktorów, i widzów, obnażając ich myśli i
- uczucia.
- Gdy opadła kurtyna po ostatnim akcie, zaległa cisza jak makiem zasiał. Widzowie
- siedzieli jak urzeczeni.
- - Mój Boże, to największy komplement, jakim mogli nas obdarzyć - powiedział
- oszołomiony Rodrick. - Oboje na to zasłużyliście, graliście jak natchnieni. Naprawdę.
- Kurtyna zaczęła się rozsuwać i przeraźliwą ciszę przerwała burza oklasków, a
- potem dziesięć razy wywoływano aktorów na scenę i klaskano, aż wreszcie Sean został
- na scenie sam, upajając się życiodajnym uwielbieniem.
- Wśród nie milknącej owacji Rodrick i Frank po raz ostatni wyszli przed kurtynę,
- żeby wspólnie nacieszyć się sukcesem - dwaj twórcy i ich dzieło: piękna dziewczyna,
- która była ich dumą, a zarazem karą za to, co zrobili.
- Widzowie opuszczali amfiteatr w milczeniu. Każdy myślał o domu, o niej,
- zatopiony w bolesnych domysłach. Co ona teraz robi?
- 326
- Najbardziej wstrząśnięty był Larkin. Dlaczego nazwali tę dziewczynę Betty?
- Dlaczego? A moja Betty... Czy... czy byłaby zdolna?... Może teraz, może jest teraz w
- czyichś objęciach?
- Mac też był wstrząśnięty. Ogarnął go strach o Mem. A może statek zatonął? Czy
- ona żyje? A syn? Czy Mem... byłaby zdolna... do... byłaby? Tyle czasu, mój Boże, jak
- długo...?
- Tak samo Peter Marlowe. Co z N’ai? - myślał. Jedyna moja ukochana, ukochana.
- Wszyscy.
- Nawet Król. Zastanawiał się, z kim ona może teraz być - urokliwe zjawisko, które
- widział jeszcze jako kilkunastoletni chłopak pozostający na garnuszku ojca - dziewczyna,
- która przykładając do nosa poperfumowaną chusteczkę powiedziała, że biała biedota
- śmierdzi gorzej od czarnej.
- Uśmiechnął się szyderczo. To ci dopiero była panna, pomyślał i zajął się
- ważniejszymi sprawami.
- Tymczasem w teatrze pogasły już światła i wszyscy sobie poszli, prócz dwojga
- ludzi zamkniętych w garderobie.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement