Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- JAMES CLAVELL
- Król szczurów
- 1
- Była wojna. Obozy Changi i Outram Road na Singapurze istnieją - albo raczej
- istniały - naprawdę. Reszta jest oczywiście zmyślona i osoby działające nie mają
- najmniejszego zamierzonego podobieństwa do nikogo z żyjących ani zmarłych.
- Changi przypominało perłę osadzoną na wschodnim krańcu wyspy Singapur i
- mieniącą się pod kopułą nieba tropików. Zajmowało ono niewielkie wzniesienie, otoczone
- pasmem zieleni; nieco dalej zieleń ustępowała miejsca zielonkawoniebieskiemu morzu, a
- morze gubiło się w nieskończoności horyzontu.
- Ale z bliska Changi traciło swój urok, stając się tym, czym było - plugawym,
- odrażającym więzieniem. Wokół bloków z celami - prażone słońcem podwórza, wokół po-
- dwórzy - wysokie mury.
- Za tymi murami, w blokach, piętro po piętrze ciągnęły się cele, które mogły
- pomieścić dwa tysiące więźniów. Ale teraz w celach tych, na korytarzach, we wszystkich
- kątach i zakamarkach żyło tu około ośmiu tysięcy ludzi. Głównie Anglicy i Australijczycy,
- trochę Nowozelandczyków i Kanadyjczyków - niedobitki sił zbrojnych Kampanii
- Dalekowschodniej.
- Ludzie ci byli na dodatek przestępcami. Popełnili ciężką zbrodnię. Przegrali
- wojnę. I mimo przegranej żyli.
- Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do bloków także, nawet olbrzymia
- brama przecinająca mur stała otworem i jeńcy mogli wchodzić i wychodzić niemal swo-
- bodnie. Lecz mimo to czuć tu było zaduch, jakiś klaustrofobiczny smród.
- Za bramą ciągnęła się droga wysypana smołowanym żużlem. Sto metrów na
- zachód przecinała ją plątanina barier z kolczastego drutu, za którymi znajdowała się
- wartownia obsadzona uzbrojonymi strażnikami - odpadkami hord najeźdźcy. Minąwszy tę
- przeszkodę, droga podążała beztrosko naprzód, aby po jakimś czasie zgubić się w
- gąszczu ulic Singapuru. Ale dla jeńców droga wiodąca na zachód kończyła się w
- odległości stu metrów od głównej bramy.
- Ku wschodowi biegła ona wzdłuż muru, potem skręcała na południe i nie
- 2
- odstępując muru podążała dalej. Po obu jej stronach stały szeregiem długie “sutereny”,
- jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie były jednakowe: długie na czterdzieści pięć
- metrów, ze ścianami splecionymi z liści palmy kokosowej, przybitymi byle jak do słupów,
- kryte strzechą również z liści kokosu, ułożonych w spleśniałych warstwach jedna na
- drugiej. Nie zaniedbano zwyczaju i co roku kładziono nową ich warstwę, jako że słońce,
- deszcz i owady pastwiły się nad strzechami, niszcząc je. Za okna i drzwi służyły zwykłe
- otwory. Dla ochrony przed słońcem i deszczem strzechy wystawały daleko poza ściany
- szop, które stały na betonowych słupkach broniących dostępu powodziom, wężom, ża-
- bom, ślimakom, skorpionom, stonogom, żukom, pluskwom - wszelkiemu pełzającemu
- robactwu.
- W szopach tych mieszkali oficerowie.
- Na południe i na wschód od drogi stały w czterech rzędach, po dwadzieścia w
- każdym, betonowe domki, zwrócone do siebie tyłem. Mieszkali w nich wyżsi oficerowie -
- majorzy, podpułkownicy i pułkownicy.
- Dalej droga skręcała na zachód i biegnąc wzdłuż muru, napotykała jeszcze jeden
- szereg krytych palmowymi liśćmi szop. Służyły one za kwatery tym, których nie
- pomieściło więzienie.
- Jedną z nich, mniejszą od innych, zajmowała grupa Amerykanów, licząca
- dwudziestu pięciu żołnierzy i podoficerów.
- Tam gdzie droga skręcała znów na północ - tuż przy murze, znajdowała się część
- ogródków warzywnych. Pozostałe, które dostarczały większość obozowej żywności,
- leżały dalej na północ, po drugiej stronie drogi, naprzeciw bramy więzienia. Droga
- ciągnęła się jeszcze dwieście metrów przez mniejszy ogród i kończyła przed wartownią.
- Cały ten przesiąknięty ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach niespełna
- kilometra kwadratowego otaczała siatka z drutu kolczastego. Łatwo ją było przeciąć.
- Łatwo się przez nią przedostać. Prawie jej nie strzeżono. Nie było reflektorów. Nie było
- stanowisk karabinów maszynowych. Bo i cóż począłby uciekinier? Dom był daleko za
- morzami, za horyzontem, za bezkresnym morzem albo wrogą dżunglą. A przejście poza
- druty oznaczało nieszczęście, i dla tych, którzy by uciekli, i dla tych, którzy by pozostali.
- 3
- W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japończycy wiedzieli już, że najlepiej
- jest pozostawić kontrolę nad obozem w rękach jeńców. Sami wydawali rozkazy, a za ich
- wykonanie odpowiedzialni byli jeńcy - oficerowie. Jeśli obóz nie przysparzał kłopotów,
- sam ich także nie miał. Za złe miano jeńcom prośby o jedzenie. Za złe prośby o
- lekarstwa. Za złe prośby o cokolwiek. Za złe to, że w ogóle żyli.
- Changi było dla swoich mieszkańców więcej niż więzieniem. Changi było dla nich
- Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna się od nowa.
- 4
- Księga pierwsza
- ROZDZIAŁ I
- - Dostanę tego przeklętego drania, choćbym padł.
- Porucznik Grey cieszył się, że nareszcie wypowiedział na głos to, co od tak
- dawna ciążyło mu na żołądku jak kamień. Jadowity ton jego głosu wyrwał z zadumy sie-
- rżanta Mastersa, który myślał właśnie o butelce australijskiego piwa z lodu, o steku
- zwieńczonym sadzonym jajkiem, o swoim domu w Sydney, o żonie, ojej piersiach i o tym,
- jak pachniała. Nawet nie spojrzał w okno, przez które patrzył porucznik. I tak wiedział, kto
- właśnie idzie przez tłum półnagich mężczyzn ścieżką wydeptaną wzdłuż ogrodzenia z
- kolczastego drutu. Jednakże wybuch Greya zaskoczył go. Komendant żandarmerii
- obozu Changi był zwykle małomówny i nieprzystępny, jak każdy Anglik.
- - Niech się pan oszczędza, panie poruczniku. Tylko patrzeć, jak załatwią się z nim
- Japończycy - odezwał się Masters znużonym głosem.
- - Pies trącał Japończyków - warknął Grey. - To ja chcę go złapać. Chcę go mieć
- tu, w tym areszcie. A kiedy już z nim skończę... chcę, żeby trafił do więzienia Outram
- Road.
- - Outram Road? - spytał Masters i spojrzał na niego w osłupieniu.
- - Oczywiście.
- - Słowo daję, rozumiem, że chce pan się do niego dobrać, no ale więzienia to bym
- nie życzył nikomu.
- - Tam jest jego miejsce. I tam właśnie go wsadzę. To złodziej, kłamca, oszust i
- pijawka. Przeklęty wampir, który żeruje na innych.
- Grey wstał i podszedł do okna baraku żandarmerii, w którym było nieznośnie
- duszno i gorąco. Odpędził ręką rój much unoszący się nad drewnianymi deskami podłogi
- i zmrużył oczy, chroniąc je przed oślepiającym blaskiem południowego słońca
- padającego na ubitą ziemię.
- 5
- - Jak Boga kocham, zemszczę się za nas wszystkich - przysiągł.
- Powodzenia, bracie, powiedział w duchu Masters. Ty jeden możesz się dobrać do
- Króla. Masz na to w sobie dość nienawiści. Masters nie lubił oficerów ani żandarmerii
- wojskowej. Szczególnie zaś gardził Greyem, ponieważ ten był oficerem z awansu i
- ukrywał to przed wszystkimi.
- Ale Grey nie był osamotniony w swojej nienawiści. Całe Changi nienawidziło
- Króla. Nienawidzono go za muskularne ciało, za niezmącony blask niebieskich oczu. W
- tym dogorywającym świecie półżywych nie było ludzi otyłych, dobrze zbudowanych,
- zaokrąglonych, gładko ogolonych, zgrabnych czy masywnych. Były tylko twarze,
- zdominowane przez oczy i wynędzniałe tułowia - skóra okrywająca ścięgna, a ścięgna
- kości. Ludzie różnili się między sobą tylko wiekiem, twarzą i wzrostem. I w całym tym
- świecie jedynie Król jadł jak człowiek, palił jak człowiek, sypiał jak człowiek, śnił jak
- człowiek i wyglądał jak człowiek.
- - Ej, wy tam, kapralu! - szczeknął Grey. - Do mnie!
- Król był świadom obecności Greya już od chwili, gdy wyszedł zza rogu więzienia.
- Nie dlatego, żeby widział cokolwiek w ciemnym wnętrzu baraku żandarmerii, ale
- ponieważ wiedział, że Grey ma swoje przyzwyczajenia. Kiedy ma się wroga, mądrze jest
- znać jego zwyczaje, stąd Król wiedział o Greyu akurat tyle, ile jeden człowiek może
- wiedzieć o drugim.
- Zszedł ze ścieżki i skierował się ku samotnemu barakowi wyrosłemu jak krosta
- pośród wielu innych.
- - Pan mnie wołał, panie poruczniku? - spytał salutując. Miał uprzejmy uśmiech.
- Pogardliwe spojrzenie przesłaniały okulary przeciwsłoneczne.
- Grey, stojąc w oknie, wpatrywał się z góry w Króla. Jego napięta twarz skrywała
- zakorzenioną w nim nienawiść.
- - Dokąd to?
- - Wracam do baraku, panie poruczniku - wyjaśnił ze spokojem Król, nie przestając
- się zastanawiać, o co właściwie chodzi: Zdarzyła się jakaś wpadka? Ktoś doniósł? Co się
- stało Greyowi?
- 6
- - Skąd macie tę koszulę?
- Król kupił ją poprzedniego dnia od pewnego majora, który przechowywał koszulę
- starannie przez dwa lata na wypadek, gdyby musiał ją sprzedać, żeby za uzyskane
- pieniądze kupić jedzenie. Król lubił być schludny i porządnie ubrany, tam gdzie nikt inny
- nie był ani schludny, ani porządnie ubrany, i sprawiało mu przyjemność, że włożył nową
- czystą koszulę, długie, zaprasowane w kant spodnie, czyste skarpetki, świeżo
- wypastowane buty i nieskazitelnie utrzymany kapelusz. Bawiło go, że Grey nie ma na
- sobie nic oprócz połatanych szortów, drewnianych chodaków i beretu wojsk pancernych,
- zzieleniałego i ze-sztywniałego od tropikalnej pleśni.
- - Kupiłem - odparł. - Dawno temu. Nie ma przepisu zakazującego kupować, ani
- tutaj, ani gdziekolwiek... panie poruczniku.
- Grey wyczuł w owym “panie poruczniku” bezczelność.
- - Dobra, kapralu, do środka.
- - Po co?
- - Na małą pogawędkę - powiedział Grey z sarkazmem.
- Król stłumił złość, wszedł po schodkach, przestąpił próg i stanął przy stole.
- - I co teraz... panie poruczniku?
- - Wywrócić kieszenie.
- - Po co?
- - Wykonać rozkaz! Wiecie, że mogę rewidować was zawsze i wszędzie -
- powiedział Grey i dorzucił z pogardą: - Nawet wasz dowódca się na to zgodził.
- - Tylko dlatego, że pan porucznik nalegał.
- - Miałem powody. Wywrócić kieszenie!
- Król bez pośpiechu wykonał rozkaz. W końcu nie miał nic do ukrycia. Chusteczka,
- grzebień, portfel, paczka fabrycznych papierosów, pudełko z jawajską machorką, ryżowe
- bibułki do papierosów, zapałki. Grey upewnił się, że wszystkie kieszenie zostały opró-
- żnione, a potem otworzył portfel. Było w nim piętnaście amerykańskich dolarów i blisko
- czterysta dolarów japońsko-singapurskich.
- - Skąd są te pieniądze? - spytał ostro Grey. Cały był zlany potem.
- 7
- - Wygrałem w karty... panie poruczniku.
- Grey zaśmiał się ponuro.
- - Macie dobrą passę. I to już od prawie trzech lat. Dobrze mówię?
- - Skończył pan już rewizję... panie poruczniku?
- - Nie. Chcę jeszcze obejrzeć zegarek.
- - Jest w spisie...
- - Powiedziałem, że chcę obejrzeć zegarek!
- Z posępną miną Król ściągnął z nadgarstka bransoletkę z nierdzewnej stali i
- wręczył zegarek Greyowi.
- Oprócz nienawiści, jaką Grey żywił do Króla, targnęła nim zazdrość. Zegarek był
- automatyczny, wodoszczelny i odporny na wstrząsy, marki Oyster Royal. Tylko złoto
- miało w Changi wyższą cenę. Grey odwrócił zegarek, przyjrzał się wygrawerowanym w
- stali cyfrom, a potem podszedł do ściany z palmowych liści, zdjął spis przedmiotów
- należących do Króla, machinalnie zgarnął z niego mrówki i starannie porównał numer
- zegarka z numerem umieszczonym w spisie.
- - Zgadza się - odezwał się Król. - Nie ma obawy, panie poruczniku.
- - Ja się o nic nie boję - odparł Grey. - To wy powinniście się bać.
- Zwrócił Królowi zegarek, zegarek, za który można było kupić jedzenia na prawie
- pół roku.
- Król nałożył zegarek na rękę i sięgnął po portfel i resztę swoich rzeczy.
- - A, prawda. Pierścień - powiedział Grey. - Sprawdzimy.
- Ale pierścień też znajdował się w spisie. Wpisano go tam jako “złoty pierścień,
- sygnet klanu Gordonów”. Obok spisu widniała odbita pieczęć.
- - Skąd u Amerykanina sygnet Gordonów? - spytał Grey, zresztą nie po raz
- pierwszy.
- - Wygrałem go. W pokera - odparł Król.
- - Macie zdumiewającą pamięć, kapralu - rzekł Grey i zwrócił Królowi pierścień.
- Od początku wiedział, że znajdzie zegarek i pierścień w spisie. Rewizja to był
- tylko pretekst. Coś, jakiś masochistyczny impuls kazał mu choć na chwilę zbliżyć się do
- 8
- swojej ofiary. Wiedział również, że Króla nie jest łatwo zastraszyć. Wielu już próbowało
- go przyłapać, ale bezskutecznie, ponieważ był sprytny, ostrożny i bardzo przebiegły.
- - Jak to jest, że macie tyle, kiedy cała reszta nie ma nic? - spytał Grey chrapliwie,
- ogarnięty nagłą zazdrością o zegarek, pierścień, papierosy, zapałki i pieniądze.
- - Nie wiem, panie poruczniku. Po prostu dopisuje mi szczęście.
- - Skąd macie te pieniądze?
- - Wygrałem w karty... panie poruczniku.
- Król był zawsze uprzejmy. Zawsze zwracał się do oficerów odpowiednio do ich
- stopnia i salutował im, tak Anglikom, jak i Australijczykom. Wiedział jednak, że
- wyczuwają bezmiar pogardy, jaką żywi do stopni wojskowych i salutowania. Między
- Amerykanami było inaczej. Człowiek to człowiek, bez względu na to, skąd pochodzi, z
- jakiej rodziny i jaki ma stopień. Jeżeli go poważasz, to zwracasz się do niego z
- respektem. A jeśli nie, to nie, i tylko skurwiele mają o to pretensję. Niech ich szlag!
- Król wsunął pierścień na palec, pozapinał kieszenie i strzepnął z koszuli pyłek
- kurzu.
- - Czy to wszystko... panie poruczniku?
- Dostrzegł w oczach Greya błysk gniewu.
- Grey przeniósł wzrok na Mastersa, który przez cały czas obserwował ich
- nerwowo.
- - Sierżancie, moglibyście przynieść mi wody? - spytał.
- Masters podszedł wolno do manierki wiszącej na ścianie.
- - Proszę bardzo, panie poruczniku.
- - Ta jest wczorajsza - oznajmił Grey, chociaż wiedział, że to nieprawda. -
- Przynieście świeżej.
- - Głowę dałbym, że przyniosłem wodę zaraz z samego rana - rzekł Masters i
- wyszedł kręcąc głową.
- Król stał swobodnie i czekał. Grey nie przerywał panującej ciszy. Tuż za
- ogrodzeniem, w górujących nad dżunglą palmach kokosowych zaszeleścił wiatr zapowia-
- dając deszcz. Niebo na wschodzie zasnuły już czarne chmury. Wkrótce miały przesłonić
- 9
- cały nieboskłon i sprawić, że kurz zamieni się w błoto i lżej będzie oddychać parnym
- powietrzem.
- - Zapali pan, panie poruczniku? - spytał Król podsuwając paczkę papierosów.
- Ostatni raz Grey palił prawdziwego papierosa dwa lata temu, w dniu swoich
- urodzin. Skończył wtedy dwadzieścia dwa lata. Wlepił wzrok w paczkę i miał ochotę
- wziąć jednego, miał ochotę wziąć wszystkie.
- - Nie - rzekł ponuro. - Nie chcę od was żadnego papierosa.
- - Mogę zapalić, panie poruczniku?
- - Nie!
- Król, nie spuszczając oczu z Greya, spokojnie wyjął papierosa, zapalił go i
- głęboko się zaciągnął.
- - Wyjmijcie to z ust! - rozkazał Grey.
- - Proszę bardzo... panie poruczniku - powiedział Król, lecz zanim wykonał rozkaz,
- raz jeszcze powoli i głęboko się zaciągnął. A wtedy zhardział. - Nie muszę słuchać
- pańskich rozkazów, a poza tym nie ma takiego przepisu, który zakazywałby mi palić
- wtedy, kiedy mam na to ochotę. Jestem Amerykaninem i nie podlegam żadnemu
- kopniętemu angielskiemu służbiście! Nieraz już o tym panu przypominano. Niechże
- pan się ode mnie odczepi... panie poruczniku!
- - Nie wymkniecie mi się, kapralu - wybuchnął Grey. - Niedługo noga wam się
- powinie, a ja was na tym przyłapię i wtedy znajdziecie się tam. - Trzęsącym się palcem
- wskazał na prymitywną klatkę z bambusu, która służyła za celę. - Tam jest wasze
- miejsce!
- - Ja nie łamię żadnych przepisów...
- - To skąd macie pieniądze?
- - Gram w karty - odparł Król i zbliżył się do Greya. Panował nad swoim gniewem,
- ale w tym momencie był bardzo niebezpieczny. - Nikt mi nic nie daje. To, co mam, jest
- moje i sam to zdobyłem. A w jaki sposób, to już moja sprawa.
- - Nie tylko wasza, dopóki ja tu jestem komendantem żandarmerii. - Grey zacisnął
- pięści. - Już od miesięcy giną duże ilości lekarstw. A może coś o tym wiecie?
- 10
- - O żeż ty!... Słuchaj pan - wybuchnął Król z wściekłością. - Nigdy w życiu nic nie
- ukradłem. Nigdy w życiu nie handlowałem lekarstwami i radzę o tym pamiętać! Cholerny
- świat. Gdyby pan nie był oficerem...
- - Ale jestem oficerem, więc proszę, spróbujcie. O tak, bardzo proszę. Myślicie,
- kapralu, że jesteście tacy strasznie mocni. A ja wiem, że nie jesteście.
- - Jedno panu powiem. Kiedy skończy się to zasrane Changi, to się spotkamy i
- pan się nie pozbiera.
- - Zapamiętam to sobie! - Grey starał się powstrzymać kołatanie serca. - Ale
- wiedzcie, że zanim to nastąpi, ja będę czuwał i czekał. Nie słyszałem jeszcze, żeby
- komuś szczęście dopisywało wiecznie. Wasze też się skończy.
- - Nie ma obawy, panie poruczniku! - odparł Król, chociaż zdawał sobie sprawę, że
- mimo wszystko w słowach Greya jest wiele prawdy. Jak dotąd miał dużo szczęścia.
- Nawet bardzo dużo. Ale szczęście to nie hazard, to ciężka praca, planowanie, a poza
- tym coś jeszcze. A jeżeli już hazard, to wykalkulowany. Tak jak dziś z tym diamentem.
- Całe cztery karaty. Nareszcie wiedział, jak go zdobyć. Kiedy przyjdzie odpowiednia
- chwila. Gdyby udało mu się ubić jeszcze ten jeden interes, to byłby on ostatni i nie
- musiałby więcej ryzykować... Przynajmniej tu, w Changi.
- - Skończy się wasze szczęście - powtórzył złowrogo Grey. - A wiecie dlaczego?
- Bo nie różnicie się niczym od innych przestępców. Jesteście chciwi...
- - Dość mam tych bzdur! - zawołał Król i nie mogąc powstrzymać wściekłości,
- dorzucił: - Jeżeli ja jestem przestępcą, to...
- - Właśnie, że jesteście. Bez przerwy łamiecie prawo.
- - Akurat. Dla mnie to japońskie prawo może...
- - Do diabła z japońskim prawem! Mówię o prawie obozowym. Obozowe prawo
- zabrania handlu. A wy się tym właśnie zajmujecie!
- - Niech mi pan to udowodni.
- - Wszystko w swoim czasie. Wystarczy jedna wpadka. A wtedy zobaczymy, jak się
- wam będzie powodzić. W mojej klatce. A jak już w niej sobie posiedzicie, osobiście
- dopilnuję, żeby was wysłano do Outram Road!
- 11
- Król poczuł zimny dreszcz przerażenia w sercu i jądrach.
- - Tak, to podobne do takiego drania jak pan - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- - W waszym przypadku zrobiłbym to z przyjemnością - rzekł Grey z pianą na
- ustach. - Przecież Japończycy to wasi przyjaciele!
- - Ach ty skurwysynu! - zaklął Król i zacisnąwszy wielką jak młot pięść ruszył do
- Greya.
- - Co tu się znowu dzieje? - spytał pułkownik Brant, który stąpając ciężko po
- schodkach, wchodził właśnie do środka.
- Był bardzo niski, miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i nosił bródkę
- podwiniętą pod brodę wzorem Sikhów. W ręku trzymał wojskową trzcinkę. Jego woj-
- skowa czapka nie miała daszka i cała była w łatach z workowego płótna. Na samym jej
- środku błyszczało jak złoto godło pułku, wygładzone przez lata polerowania.
- - Nic... nic, panie pułkowniku. - Grey przegonił ręką rój much, usiłując opanować
- przyśpieszony oddech. - Właśnie... rewidowałem kaprala...
- - Ejże, ejże, Grey - przerwał pułkownik rozdrażnionym tonem. - Słyszałem
- przecież, co pan mówił o Outram Road i Japończykach. Można jak najbardziej
- rewidować go i przesłuchiwać, o czym powszechnie wiadomo, ale nie ma powodu go
- straszyć i obrzucać obelgami. - Pułkownik, na którego czole perliły się kropelki potu,
- zwrócił się z kolei do Króla. - A wy, kapralu, podziękujcie swojej szczęśliwej gwieździe, że
- nie zamelduję kapitanowi Broughowi o waszym niezdyscyplinowaniu. Macie chyba dość
- rozsądku, żeby nie paradować w tym ubraniu. To każdego może doprowadzić do
- szaleństwa. Sami szukacie guza.
- - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Król. Na zewnątrz zachowywał spokój, ale
- przeklinał siebie w duchu za to, że stracił panowanie nad sobą, o co właśnie chodziło
- Greyowi.
- - Spójrzcie na mnie, jak jestem ubrany - mówił pułkownik Brant. - Jak ja się, do
- licha, przy was czuję?
- Król nic na to nie odpowiedział. Pomyślał tylko: To twoje zmartwienie, przyjacielu -
- ty dbasz o siebie, a ja o siebie. Pułkownik miał na sobie tylko przepaskę na biodrach
- 12
- zrobioną z połowy saronga, którą obwiązał się w pasie jak szkocką spódniczką, a pod nią
- już nic. W całym Changi jedynie Król nosił kalesony. Miał ich sześć par.
- - Myślicie, że nie zazdroszczę wam butów? - ciągnął z irytacją pułkownik Brant. -
- Mając tylko te dwa ohydztwa?
- Pułkownik nosił regulaminowe klapki, zrobione z kawałka drewna i płóciennego
- paska.
- - Nie wiem, panie pułkowniku - odparł Król z udaną pokorą, jakże miłą uchu
- oficera.
- - Całkiem słusznie. Całkiem słusznie - rzekł pułkownik i zwrócił się do Greya. -
- Wydaje mi się, że winien jest pan kapralowi przeprosiny. Niesłusznie mu pan groził.
- Musimy być sprawiedliwi, prawda, Grey?
- Otarł spoconą twarz.
- Wiele wysiłku kosztowało Greya powstrzymanie się od przekleństwa, które
- cisnęło mu się na usta.
- - Przepraszam.
- Powiedział to głosem tak stłumionym i ostrym, że Król z trudem ukrył uśmiech.
- - Świetnie - rzekł pułkownik Brant, skinął z zadowoleniem głową i spojrzał na
- Króla. - W porządku, możecie odejść. Ale w tym ubraniu szukacie guza. Pretensje może-
- cie mieć tylko do siebie!
- - Dziękuje, panie pułkowniku - odparł Król i zgrabnie zasalutował.
- Wyszedł z baraku i znalazłszy się ponownie na słońcu, odetchnął z ulgą. Jeszcze
- raz przeklął siebie w duchu. Psiakrew, niewiele brakowało. Ó mało nie uderzył Greya, a
- tylko wariat mógłby coś takiego zrobić. Żeby dojść do siebie, zatrzymał się przy ścieżce i
- zapalił następnego papierosa; liczni, którzy go mijali, zobaczyli papierosa i poczuli
- zapach.
- - Przeklęty typ - odezwał się po jakimś czasie pułkownik, nadal patrząc w ślad za
- Królem i ocierając pot z czoła, po czym zwrócił się twarzą do Greya. - Ależ Grey, pan
- chyba oszalał, żeby tak go prowokować.
- - Przepraszam. Ja... wydaje mi się, że on...
- 13
- - Kimkolwiek by był, jedno jest pewne: oficer i dżentelmen nigdy nie traci
- panowania nad sobą. Źle pan postąpił, bardzo źle, zgodzi się pan ze mną?
- - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey i to było wszystko, co mógł powiedzieć.
- Pułkownik Brant odchrząknął i zacisnął usta.
- - Całkiem słusznie. Na szczęście tędy przechodziłem. To niedopuszczalne, żeby
- oficer wdawał się w awanturę z żołnierzem. - Ponownie spojrzał przez drzwi, czując
- nienawiść do Króla i pożądając jego papierosa. - Przeklęty typ - rzekł nie patrząc na
- Greya. - Kompletnie niezdyscyplinowany. Tak jak ci wszyscy Amerykanie. Łobuzeria. Kto
- to słyszał, żeby zwracać się do swoich oficerów po imieniu - dodał unosząc brwi. - Albo
- żeby oficerowie rżnęli w karty z szeregowcami. Niech mnie diabli! Gorsi od
- Australijczyków, a ci to przecież hołota, jakiej świat nie widział. Dziadostwo! Nie to co
- Armia Indyjska, prawda?
- - Tak, panie pułkowniku - potaknął niewyraźnie Grey.
- Pułkownik Brant obrócił się szybko.
- - Nie chciałem tego... rozumie pan, tylko dlatego, że... - Urwał i nagle oczy zaszły
- mu łzami. - Czemu, czemu to zrobili? - spytał łamiącym się głosem. - No, niech pan
- powie, Grey, czemu? Ja... my wszyscy ich kochaliśmy.
- Grey wzruszył ramionami. Gdyby nie tamte wymuszone przeprosiny, wyraziłby mu
- swoje współczucie.
- Pułkownik postał niezdecydowany, potem odwrócił się i opuścił barak. Szedł z
- pochyloną głową, a po policzkach płynęły mu łzy.
- Gdy w roku 1942 padł Singapur, niemal wszyscy żołnierze pułkownika przeszli na
- stronę wroga, Japończyków, i zwrócili się przeciwko swoim angielskim oficerom.
- Żołnierze ci znaleźli się wśród wartowników strzegących z początku jeńców wojennych, a
- niektórzy z nich odznaczyli się wyjątkowym okrucieństwem. Oficerowie tego pułku nie
- zaznali spokoju. Byli to bowiem prawie wyłącznie ich podkomendni, oprócz kilku z innych
- pułków hinduskich. Natomiast Ghurkowie pozostali bez wyjątku wierni, mimo tortur i
- upokorzeń. Dlatego pułkownik Brant opłakiwał swoich żołnierzy, żołnierzy, za których
- oddałby życie, za których ciągle umierał.
- 14
- Grey, odprowadzając go wzrokiem, dostrzegł na ścieżce Króla, który palił
- papierosa.
- - Cieszę się, iż powiedziałem ci, że albo ja, albo ty - wyszeptał. Usiadł na ławce i
- wtedy brzuch przeszył mu ostry ból, przypominając o tym, że nie ominęła go w tym
- tygodniu czerwonka. - A niech to diabli! - mruknął, przeklinając pułkownika Branta i to, że
- musiał przeprosić Króla.
- Masters wrócił z pełną manierką i podał mu ją. Grey pociągnął łyk, podziękował
- Mastersowi i zaczął snuć plany, jak by tu dobrać się do Króla. Ogarnął go jednak
- przedobiedni głód, więc biernie poddał się biegowi myśli. Powietrze przeszył cichy jęk.
- Grey obejrzał się szybko na Mastersa, który siedział nieświadom tego, że wydał z siebie
- jakiś dźwięk, i obserwował, jak biegające bezustannie po krokwiach baraku jaszczurki
- rzucają się na owady albo sczepiają ze sobą.
- - Macie czerwonkę, Masters?
- Masters niemrawo odegnał muchy, które obsiadły mu twarz, wyglądającą niczym
- mozaika.
- - Nie, panie poruczniku. A przynajmniej nie miałem od prawie pięciu tygodni.
- - Dur?
- - Nie, Bogu dzięki. To tylko ameboza. A malarii nie miałem już od prawie trzech
- miesięcy. Mam dużo szczęścia i, mimo wszystko, trzymam się bardzo dobrze.
- - Owszem - rzekł Grey i dodał po chwili: - Dobrze wyglądacie.
- Wiedział jednak, że już wkrótce będzie się musiał postarać o kogoś na jego
- miejsce. Ponownie spojrzał w stronę palącego Króla i z głodu tytoniu poczuł mdłości.
- Masters znowu jęknął.
- - Co wam jest, do diabła? - spytał rozdrażniony Grey.
- - Nic, panie poruczniku. Nic. Pewnie mam...
- Lecz mówienie kosztowało Mastersa zbyt wiele wysiłku, więc słowa zawisły mu na
- wargach zlewając się z brzęczeniem much. To one władały dniem, tak jak noc należała
- do komarów. Ani chwili ciszy. Nigdy. Masters usiłował przypomnieć sobie, jak wygląda
- życie bez much, komarów i ludzi, ale było to ponad jego siły. Siedział więc nieruchomo,
- 15
- milcząc, ledwie oddychając - cień człowieka. I tylko dusza poruszała się w nim
- niespokojnie.
- - Możecie już iść, Masters - powiedział Grey. - Zaczekam na waszego zmiennika.
- Kto to ma być?
- Masters zmusił się do myślenia i odparł po chwili:
- - Bluey... Bluey White.
- - Do jasnej cholery, weźcie się w garść! - warknął Grey. - Kapral White umarł trzy
- tygodnie temu.
- - Ach, przepraszam, panie poruczniku - odparł słabym głosem Masters. -
- Przepraszam, musiało mi się... To... to chyba będzie Peterson. Ten dżemojad, znaczy
- się, Anglik. Zdaje się, kawalerzysta.
- - Dobrze. Możecie już iść na obiad. Tylko nie marudźcie i zaraz wracajcie.
- - Tak jest, panie poruczniku.
- Masters nałożył trzcinowy kapelusz, jaki noszą kulisi, zasalutował i powłócząc
- nogami wyszedł przez drzwi, których nie było czym zamknąć, przytrzymując na biodrach
- strzępy szortów. Mój Boże, pomyślał Grey, czuć go na kilkadziesiąt metrów. Nie da rady,
- muszą nam wydawać więcej mydła.
- Wiedział jednak, że dotyczy to nie tylko Mastersa. Tu wszystkich było czuć. Ten,
- kto nie mył się sześć razy dziennie, chodził spowity jak w całun w zapach własnego potu.
- Myśl o całunie przypomniała mu znów o Mastersie i... piętnie, jakim był naznaczony. A
- może Masters też o tym wiedział, więc po co miał się myć?
- Grey wiele razy widział śmierć. Na myśl o własnym pułku i wojnie wezbrała w nim
- gorycz. O mało nie zaczął krzyczeć: “Psiakrew, mam dwadzieścia cztery lata i wciąż
- jestem tylko porucznikiem! I pomyśleć, że wszędzie, na całym świecie, trwa wojna. Dzień
- w dzień są awanse. Okazje. A ja siedzę tu, w tym śmierdzącym obozie jenieckim, i wciąż
- jestem tylko porucznikiem. Boże! Gdyby w czterdziestym drugim nie przerzucono nas do
- Singapuru... Gdybyśmy poszli tam, gdzie iść mieliśmy, na Kaukaz. Gdybym...”
- - Przestań - powiedział na głos. - Ty idioto, zachowujesz się jak Masters.
- Mówienie od czasu do czasu do samego siebie było w obozie rzeczą normalną.
- 16
- Lekarze wciąż powtarzali, że lepiej wyrzucić z siebie, co komu leży na sercu, niż milczeć,
- dławiąc się myślami, bo to kończy się obłędem. W dzień zazwyczaj było jeszcze znośnie.
- Mogłeś nie myśleć o dawnym życiu, o jego podstawowej treści - o jedzeniu, kobietach,
- domu, jedzeniu, o jedzeniu, kobietach, jedzeniu. Za to noc była niebezpieczna. Bo nocą
- zaczynałeś marzyć. Marzyć o jedzeniu i kobietach. O swojej kobiecie. Wkrótce marzenia
- pochłaniały bardziej niż czuwanie i nieostrożni zaczynali śnić na jawie, a wtedy dzień
- stapiał się z nocą, a noc z dniem. Potem była już tylko śmierć, spokojna, łagodna.
- Umrzeć było łatwo. Żyć znaczyło cierpieć. Dla wszystkich z wyjątkiem Króla. On nie
- cierpiał.
- Grey nie przestawał go obserwować. Starał się też dosłyszeć, co mówi do
- stojącego obok mężczyzny, ale znajdował się za daleko. Bezskutecznie próbował
- przypomnieć sobie, skąd zna tego drugiego. Opaska wskazywała, że to major.
- Japończycy zarządzili, że wszyscy oficerowie mają nosić na lewej ręce opaski z
- oznaczeniem stopnia wojskowego. Nosić zawsze i wszędzie. Nawet gdy są nago.
- Czarne deszczowe chmury zbierały się szybko. Niebo na wschodzie upstrzone
- było płachtami błyskawic, ale słońce przypiekało nadal. Poruszony cuchnącym podmu-
- chem wiatru kurz wzbił się na chwilę w powietrze i opadł.
- Grey machinalnie trzepnął bambusową packą na muchy. Zręczny, na wpół
- odruchowy skręt nadgarstka i na podłogę spadł kolejny okaleczony owad. Zabić muchę
- było niezręcznością. Należało ją okaleczyć tak, żeby swołocz trochę pocierpiała i choć w
- maleńkim stopniu odpłaciła za cierpienia, okaleczyć, żeby wrzeszczała bezgłośnie,
- dopóki nie nadciągną inne muchy i mrówki, by walczyć o żywe mięso.
- Ale tym razem Grey nie oddał się przyjemności oglądania udręki dręczyciela. Zbyt
- zajęty był Królem.
- 17
- ROZDZIAŁ II
- - Tam, do licha - mówił właśnie major do Króla, siląc się na jowialność - a potem
- przebywałem w Nowym Jorku. W trzydziestym trzecim. To były czasy. Stany to taki
- cudowny kraj. Opowiadałem wam, jak wybrałem się na wycieczkę do Albany? Byłem
- wtedy niższym oficerem...
- - Tak, panie majorze, opowiadał mi pan - przerwał mu Król znużonym tonem.
- Uznał, że dostatecznie długo jest uprzejmy, a poza tym wciąż czuł na sobie wzrok Greya.
- Mimo że był całkiem bezpieczny i niczego się nie obawiał, wolał ukryć się w cieniu i
- znaleźć się poza zasięgiem śledzących go oczu. Miał dużo roboty. Doszedł więc do
- wniosku, że skoro major nie może dojść do sedna, to pal go sześć!
- - Miło się z panem rozmawia, panie majorze, ale pozwoli pan, że już pójdę -
- powiedział.
- - Ach, jedną chwileczkę - rzekł pośpiesznie major Barry, rozglądając się nerwowo,
- gdyż czuł na sobie zaciekawiony wzrok przechodzących jeńców i wyczuwał ich nieme
- pytanie: “A o czym ten rozmawia z Królem?” - Czy... czy moglibyśmy porozmawiać na
- osobności?
- Król obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- - Nikt nam tu nie przeszkadza. Wystarczy ściszyć głos - powiedział.
- Major Barry był tak zakłopotany, że aż cały się spocił. Od wielu dni starał się niby
- to przypadkiem natknąć na Króla, więc taką okazję żal było przepuścić.
- - Ale barak komendanta żandarmerii jest... - zaczął.
- - A co ma wspólnego glina z rozmową na osobności? Nie rozumiem, panie
- majorze - rzekł Król, nic po sobie nie okazując.
- - Nie trzeba... mhm... Otóż pułkownik Sellars powiedział, że moglibyście mi
- pomóc. - Zamiast prawej ręki major Barry miał kikut i bez przerwy go drapał, dotykał i
- ściskał. - Czy moglibyście... coś dla nas, to znaczy dla mnie załatwić? - Odczekał, aż w
- pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby ich usłyszeć. - Chodzi o zapalniczkę - szepnął. -
- 18
- Ronsona. W idealnym stanie. - Teraz, kiedy przeszedł do rzeczy, poczuł się trochę
- swobodniej. Ale wypowiadając te słowa do Króla, w pełnym słońcu, na powszechnie
- uczęszczanej ścieżce, czuł się jak obnażony.
- Król zastanawiał się przez chwilę, po czym spytał:
- - Czyja to zapalniczka?
- - Moja - odparł major i spojrzał na niego zaskoczony. - Nie myślicie chyba, że ją
- ukradłem! Boże święty, czegoś takiego nigdy bym nie zrobił. Przechowywałem ją do tej
- pory, ale teraz, cóż, teraz musimy ją sprzedać. Cała grupa się zgodziła. - Oblizał
- spierzchnięte wargi i pogładził kikut ręki. - Bardzo proszę. Zrobicie to? Dajecie najlepszą
- cenę.
- - Handel jest zabroniony.
- - Tak, ale ja bardzo proszę. Moglibyście? Proszę. Mnie można ufać.
- Król obrócił się tak, żeby stać plecami do Greya, a twarzą do ogrodzenia, na
- wszelki wypadek, gdyby Grey umiał czytać z ruchu warg.
- - Przyślę kogoś po korycie - rzekł cicho. - Hasło: “Przysłał mnie porucznik Albany”.
- Zapamięta pan?
- - Tak - odrzekł major Barry. Stał przez chwilę niepewnie. Serce waliło mu jak młot.
- - Jak powiedzieliście? - spytał.
- - Po korycie. Po obiedzie!
- - Aha, dobrze.
- - Da mu pan zapalniczkę. A ja ją obejrzę i skontaktuję się z panem. Hasło bez
- zmian. - Król strzepnął spopielały koniuszek papierosa, rzucił niedopałek na ziemię i już
- go miał przydeptać, kiedy spostrzegł wyraz twarzy majora. - O! Chce pan peta?
- Uszczęśliwiony major Barry schylił się po niedopałek i podniósł go.
- - Dziękuję. Bardzo dziękuję - powiedział. Otworzył małą puszkę na tytoń,
- ostrożnie rozdarł bibułkę niedopałka, dosypał tytoń do wysuszonych liści herbacianych i
- wymieszał wszystko razem. - Nie ma to jak trochę aromatu - rzekł z uśmiechem. - Bardzo
- wam dziękuję. Wystarczy co najmniej na trzy porządne papierosy.
- - Do zobaczenia, panie majorze - rzekł Król salutując.
- 19
- - Ach, zaraz, mhm... - zatrzymał go major Barry. Nie bardzo wiedział, jak ma to
- wyrazić. - Sądzicie, że... -zaczął nerwowo ściszonym głosem. - Czy oddając ją, tak bez
- niczego, nieznajomemu, mogę mieć pewność, że... no, że wszystko pójdzie dobrze?
- - Po pierwsze: hasło - odparł zimno Król. - Po drugie: moje dobre imię. Po trzecie:
- ufam panu, że zapalniczka nie jest kradziona. A może lepiej dajmy sobie z tym spokój?
- - Ależ proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedział prędko major. - Ja się tylko tak
- spytałem. To... to jest wszystko, co mam. - Uśmiechnął się z przymusem. -Dziękuję. A
- zatem po obiedzie. Aha, jak sądzicie, ile czasu trzeba, żeby... żeby się tego pozbyć?
- - Postaram się jak najszybciej. Warunki takie jak zwykle. Biorę dziesięć procent od
- sprzedaży - odparł lakonicznie Król.
- - Oczywiście. Dziękuję. I raz jeszcze dziękuję za tytoń.
- Teraz, kiedy już wszystko zostało powiedziane, majorowi Barry spadł wielki
- kamień z serca. Przy odrobinie szczęścia dostaniemy sześćset do siedmiuset dolarów,
- myślał schodząc pośpiesznie ze wzgórza. A to, jeśli się będzie ostrożnie wydawać,
- starczy na żywność przez wiele miesięcy. Major nie poświęcił nawet jednej myśli
- poprzedniemu właścicielowi zapalniczki, który powierzył mu ją dawno temu, idąc do
- szpitala, z którego już nie wrócił. Tamto należało do przeszłości. Teraz on był jej
- właścicielem. Stanowiła jego własność. A więc mógł ją sprzedać.
- Król wiedział, że przez cały ten czas Grey nie spuścił z niego oka. Podniecenie
- wywołane ubijaniem interesu przed barakiem żandarmerii polepszyło jego i tak już dobre
- samopoczucie. Zadowolony z siebie szedł pod górę łagodnym wzniesieniem,
- machinalnie odpowiadając na pozdrowienia znajomych oficerów i żołnierzy, Anglików i
- Australijczyków. Co ważniejszych wyróżniał specjalnie, pozostałym przyjaźnie kiwał
- głową. Zdawał sobie sprawę z ich wrogiej zawiści, ale się nią ani trochę nie przejmował.
- Przywykł do niej, a nawet bawiła go i dodawała splendoru. Przyjemne było także i to, że
- nazywano go Królem. Napawały go dumą własne osiągnięcia - i jako człowieka, i jako
- Amerykanina. Dzięki sprytowi stworzył całkiem nowy świat i przyglądał się teraz swemu
- dziełu z niepomiernym zadowoleniem.
- Przy baraku dwudziestym czwartym, zamieszkanym przez Australijczyków,
- 20
- zatrzymał się i wetknął głowę przez okno.
- - Hej, Tinker! - zawołał. - Zamawiam golenie i manicure.
- Tinker Bell był niski i żylasty. Skórę miał matowobrązową, oczy małe, brunatne i
- łuszczący się nos. Z zawodu był postrzygaczem owiec, ale tu, w Changi, nie było lep-
- szego fryzjera.
- - Co to, masz urodziny? - spytał. - Robiłem ci manicure nie dalej jak przedwczoraj.
- - A dzisiaj zrobisz mi znowu.
- Tinker wzruszył ramionami i wyskoczył przez okno. Król rozsiadł się na stojącym
- pod okapem krześle i z zadowoleniem rozluźnił wszystkie mięśnie, a Tinker owinął mu
- szyję serwetą i ustawił głowę pod właściwym kątem.
- - Spójrz tylko, bracie - powiedział podsuwając Królowi pod nos małe mydełko. -
- Powąchaj.
- - Ej, to prawdziwy cymes - rzekł Król uśmiechając się szeroko.
- - O takiej marce nie słyszałem. Ale słowo ci daję, bracie, że to jest fiołkowe
- Yardleya! Jeden mój koleś ściągnął je na robotach. I to prosto sprzed nosa jakiemuś
- Japońcowi. Kosztowało mnie trzydzieści dolarów - powiedział Tinker. Przy podawaniu
- podwójnej ceny mrugnął okiem. - Jak chcesz, to zachowam je specjalnie dla ciebie.
- - Wiesz co? Będę ci płacił za golenie piątkę zamiast trzech, dopóki się nie
- wymydli - zaproponował Król.
- Tinker prędko obliczył w myśli. Mydło mogło starczyć na osiem, może dziesięć
- goleń.
- - Daj żyć, chłopie - odparł. - Ledwo wyjdę na swoje.
- - Dałeś się nabrać, Tink - mruknął Król. - Takie coś to ja mogę kupować na
- kilogramy po piętnaście za sztukę.
- - Cholerny świat! - wybuchnął Tinker udanym gniewem. - Żeby koleś mnie brał za
- frajera! Tego już za wiele! - Z furią mieszał pachnące mydło w gorącej wodzie, aż
- utworzyła się piana. Roześmiał się. - Nie ma co, chłopie, faktycznie jesteś Królem.
- - A jak - odparł z zadowoleniem Król. Od dawna był z Tinkerem za pan brat.
- - Można zaczynać? - spytał Tinker unosząc namydlony pędzel.
- 21
- - Jasne - odparł Król. W tym momencie spostrzegł, że ścieżką idzie Tex. - Ej, Tex,
- zaczekaj! - zawołał.
- Tex skierował teraz wzrok na barak, zobaczył Króla i podszedł bez pośpiechu.
- - Czego chcesz? - spytał.
- Był to chudy, niezgrabny, bardzo, bardzo wysoki chłopak o dużych uszach,
- zakrzywionym nosie i spokojnym spojrzeniu.
- Tinker wycofał się bez słowa, żeby nie przysłuchiwać się rozmowie, a Król skinął
- na Texa.
- - Zrobisz coś dla mnie? - spytał cicho.
- - Pewnie.
- Król wyjął portfel i wyłuskał z niego dziesięciodolarowy banknot.
- - Odszukasz pułkownika Branta, tego niskiego z podwiniętą bródką, i dasz mu to.
- - A gdzie go znaleźć?
- - Przy rogu więzienia. To on ma dziś oko na Greya.
- - Słyszałem, że miałeś z nim przeboje - powiedział Tex z porozumiewawczym
- uśmiechem.
- - Ten skurwysyn znów mnie zrewidował.
- - Ciężki los - rzekł krótko Tex, drapiąc się w głowę. Miał jasne, ostrzyżone na jeża
- włosy.
- - Tak - odparł Król i roześmiał się. - I powiedz Brantowi, żeby na drugi raz tak się
- cholernie nie spóźniał. Szkoda, że tego nie widziałeś, Tex. Człowieku, ten Brant to
- prawdziwy aktor. Zmusił Greya do tego, żeby mnie przeprosił. - Znów się uśmiechnął i
- dołożył jeszcze pięć dolarów. - Powiedz mu, że to za tamte przeprosiny.
- - Dobra. Jeszcze coś?
- - Tak.
- Król podał mu hasło i wyjaśnił, gdzie ma szukać majora Barry. Kiedy Tex odszedł,
- Król rozsiadł się wygodnie. Ogólnie biorąc, dzisiejszy dzień był dla niego bardzo
- korzystny.
- 22
- Grey przeszedł pośpiesznie na drugą stronę ścieżki i wszedł do baraku
- szesnastego. Zbliżała się pora obiadu, a jego aż ćmiło z głodu.
- Jeńcy ustawiali się już niecierpliwie w kolejce po jedzenie. Grey podszedł prędko
- do łóżka, wziął dwie menażki, kubek, widelec, i dołączył do czekających.
- - Dlaczego jeszcze nie wydają? - spytał znużonym głosem stojącego przed nim
- jeńca.
- - A skąd mogę wiedzieć? - odparł szorstko Dave Daven. Był rosły jak bambus, a
- jego wymowa zdradzała, że ukończył jakąś prywatną szkołę: Eton, Harrow albo
- Charterhouse.
- - Tak tylko pytałem - rzekł gniewnie Grey. Gardził Davenem za jego wymowę i
- przywileje przysługujące mu z tytułu urodzenia.
- Upłynęła godzina, zanim doczekali się jedzenia. Któryś z jeńców zaniósł na
- początek kolejki dwa pojemniki i postawił je na ziemi. Kiedyś mieściło się w nich po pięć
- galonów wysokooktanowej benzyny. Teraz połowę zawartości jednego stanowił niczym
- nie okraszony jasny ryż, a drugi wypełniała zupa.
- Dziś była to zupa z rekina, co oznaczało, że z jednego rekina rozdrobnionego na
- kawałeczki ugotowano zupę dla dziesięciu tysięcy ludzi. Była ciepła, miała wyczuwalny
- smak ryby i pływały w niej kawałki bakłażanu i kapusty - pięćdziesiąt kilo na dziesięć
- tysięcy. Przeważały w niej liście, czerwone i zielone, gorzkie, ale pożywne, które z taką
- pieczołowitością hodowano w obozowych ogrodach. Przyprawiono ją solą, curry i
- czerwonym pieprzem.
- Ludzie podchodzili kolejno w milczeniu, każdy obserwował, ile dostaje poprzednik,
- a ile ten, który jest za nim, i porównywał obie porcje ze swoją. Obecnie, po trzech latach,
- miarka była już ta sama dla wszystkich.
- Filiżanka zupy na głowę.
- Gorący ryż buchał parą, kiedy go rozdzielano. Dziś był to ryż jawajski, najlepszy
- na świecie, każde ziarnko osobno. Filiżanka na głowę.
- Kubek herbaty.
- Każdy odchodził z jedzeniem na bok i spożywał je w milczeniu, pospiesznie i z
- 23
- nieopisaną męką. Ryjkowce czyniły ryż pożywniejszym, a dostrzeżone w zupie robaki
- czy owady wyjmowano bez cienia gniewu. Jednakże większość jedzących wcale nie
- przyglądała się zupie, obrzuciwszy ją tylko raz szybkim spojrzeniem, żeby sprawdzić, czy
- nie pływa w niej kawałek ryby.
- Dzisiaj, po obdzieleniu wszystkich, zostało jeszcze trochę strawy, zajrzano więc
- do listy i wydano resztę pierwszym trzem szczęśliwcom, którzy w duchu pobłogosławili
- ten dzień. Jedzenie zniknęło, obiad się skończył, a kolację dawano o zachodzie słońca.
- Mimo że obiad składał się tylko z zupy i ryżu, byli tacy, którzy mogli wmieszać
- sobie do ryżu kawałek orzecha kokosowego, połówkę banana, kawałek sardynki, skra-
- wek konserwowanej wołowiny, a nawet jajko. Całe jajko należało do rzadkości. Raz na
- tydzień, o ile obozowe kury niosły się zgodnie z planem, każdy dostawał po jednym. Był
- to wielki dzień. Kilku jeńców dostawało codziennie po jajku, ale nikt nie chciał należeć do
- tej grupki wybrańców.
- - Słuchajcie no, chłopcy! - rozległ się głos kapitana Spence’a, który stał pośrodku
- baraku, ale słychać go było również na zewnątrz. Ten niski, ciemnowłosy mężczyzna o
- nieregularnych rysach był w tym tygodniu oficerem służbowym, pełnił funkcję adiutanta
- baraku. Odczekał, aż wszyscy wejdą do środka. - Musimy jutro dać dodatkowo dziesięciu
- ludzi do pracy przy drzewie - oznajmił. Z listy odczytał na głos nazwiska, po czym
- oderwał wzrok od kartki. - Marlowe? - Nie było odpowiedzi. - Czy ktoś wie, gdzie jest
- Marlowe?
- - Zdaje się, że ze swoją grupą - zawołał Ewart.
- - Proszę mu przekazać, że pracuje jutro na lotnisku, dobrze?
- - Dobrze.
- Spence rozkaszlał się. Astma dokuczała mu dziś bardziej. Gdy atak minął,
- ciągnął:
- - Komendant obozu odbył dziś rano kolejną rozmowę z japońskim generałem.
- Prosił o zwiększenie racji żywnościowych i dostaw leków. - Odchrząknął. Przez chwilę
- panowała cisza. Potem mówił dalej bezbarwnym tonem: - Jak zwykle, prośbę odrzucono.
- Dzienna racja ryżu wynosi nadal sto dwadzieścia gramów na osobę.
- 24
- Wyjrzał przez jedne i drugie drzwi baraku, upewniając się, czy obaj ludzie na
- czatach są na swoim miejscu, a potem ściszył głos. Wszyscy niecierpliwie nadstawili
- uszu.
- - Alianci są około stu kilometrów od Mandalay i prą dalej naprzód. Zmusili
- Japończyków do ucieczki. Nadal posuwają się naprzód w Belgii, ale pogoda nie sprzyja.
- Szaleją burze śnieżne. Na froncie wschodnim to samo, ale Rosjanie wyrywają do przodu
- i spodziewają się, że za kilka dni zajmą Kraków. Amerykanie dobrze sobie radzą w
- Manili. Zbliżają się do... - urwał, starając się przypomnieć sobie nazwę - zdaje się, że ta
- rzeka nazywa się Agno, na Luzonie. To wszystko. W sumie wiadomości są dobre.
- Spence poczuł ulgę, że ma to już za sobą. Wiadomości uczył się na pamięć
- codziennie na zebraniu adiutantów baraków i za każdym razem, kiedy przekazywał je
- publicznie, oblewał się zimnym potem i czuł pustkę w żołądku. Któregoś dnia, myślał, być
- może jakiś donosiciel wytknie mnie palcem i powie wrogom, że to właśnie jeden z tych,
- którzy przekazują wieści z frontu, i wiedział, że nie wystarczy mu sił, żeby zachować
- milczenie. Albo też któregoś dnia jakiś Japończyk usłyszy, jak on, Spence, mówi do
- innych, a wtedy, wtedy...
- - To wszystko, chłopcy - zakończył. Podszedł do pryczy. Było mu niedobrze.
- Ściągnął szorty i wyszedł z baraku z ręcznikiem przerzuconym przez ramię.
- Słońce prażyło. Jeszcze dwie godziny do deszczu. Spence przeszedł na drugą
- stronę asfaltowej drogi i ustawił się w kolejce do pryszniców. Zawsze po przekazaniu
- wiadomości musiał wziąć prysznic, tak silnie cuchnął potem.
- - No i jak, bracie? - spytał Tinker.
- Król przyjrzał się swoim paznokciom. Były ładnie przycięte i wyrównane. Twarz,
- ściągnięta od na przemian gorących i zimnych okładów, szczypała go od płynu po
- goleniu.
- - Wspaniale - rzekł płacąc. - Dzięki, Tink.
- Wstał z krzesła i nałożywszy kapelusz skinął głową Tinkerowi i pułkownikowi,
- który przyszedł się ostrzyc i od jakiegoś czasu cierpliwie czekał.
- 25
- Obaj odprowadzili go wzrokiem.
- Król znów szedł raźnym krokiem ścieżką, mijając stojące grupami baraki. Kierował
- się w stronę własnego. Odczuwał przyjemny głód.
- Barak amerykański stał osobno, na tyle blisko murów, by po południu znaleźć się
- w ich cieniu, i w pobliżu okrążającej więzienie drogi, która była ośrodkiem obozowego
- życia i biegła nie opodal ogrodzenia. Trudno o lepsze położenie. Kapitan Brough z Sił
- Powietrznych Stanów Zjednoczonych, najwyższy stopniem oficer amerykański w obozie,
- od początku nalegał, żeby żołnierze i podoficerowie amerykańscy mieli oddzielny barak.
- Większość amerykańskich oficerów chętnie by się do niego przeniosła, gdyż źle się czuli
- wśród obcych, ale nie było wolno, bo Japończycy nakazali oddzielić oficerów od
- żołnierzy. Innym narodowościom też to było nie w smak, chociaż Australijczykom mniej
- niż Anglikom.
- Król rozmyślał o diamencie. Niełatwo było namotać ten interes, a musiał to zrobić.
- Podchodząc do baraku spostrzegł nagle przy ścieżce młodego człowieka, który siedział
- na piętach i mówił coś szybko po malajsku do jakiegoś tubylca. Miał mocno opaloną
- skórę, pod którą rysowały się mięśnie. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach. Ubrany
- był tylko w sarong, ale nosił go tak, jakby się w nim urodził. Twarz miał surową i choć był
- wychudzony jak wszyscy w Changi, poruszał się z wdziękiem i promieniował energią.
- Malajczyk, drobny mężczyzna o brunatnej skórze, słuchał w skupieniu jego
- śpiewnej mowy, a potem roześmiał się, odsłaniając zęby pociemniałe od żucia orzechów
- are-kowych, i odpowiedział, ruchem dłoni akcentując melodię zdania. Młody człowiek też
- się roześmiał i przerwał swojemu rozmówcy lawiną słów, nieświadomy uważnego
- spojrzenia Króla.
- Król rozumiał z tego tylko piąte przez dziesiąte, bo malajski znał słabo i w razie
- potrzeby posługiwał się mieszanką malajskiego, japońskiego i miejscowej łamanej
- angielszczyzny. Przysłuchiwał się wybuchom niepohamowanego śmiechu, wiedząc, jakie
- to rzadkie. Gdy młody człowiek śmiał się, widać było, że śmieje się szczerze. Taki śmiech
- był wielką rzadkością. Czymś nieocenionym.
- W zamyśleniu Król wszedł do baraku. Jego mieszkańcy unieśli na chwilę głowy i
- 26
- uprzejmie pozdrowili wchodzącego. Odpowiedział na pozdrowienia, nie wyróżniając
- specjalnie nikogo. Wiedział jednak swoje, tak samo jak i tamci.
- Dino leżał na łóżku pogrążony w półśnie. Był to schludny, niski mężczyzna o
- ciemnej skórze i ciemnych włosach, przedwcześnie przyprószonych siwizną, i o szkli-
- stych, przejrzystych oczach. Król poczuł na sobie jego spojrzenie, skinął głową, a Dino
- uśmiechnął się. Ale w jego oczach nie było uśmiechu.
- W przeciwległym kącie baraku Kurt, który właśnie łatał sobie spodnie, podniósł
- wzrok i splunął na podłogę. Był to karłowaty typ o złym spojrzeniu, pożółkłych,
- szczurzych zębach, który zawsze spluwał na podłogę i którego nikt nie lubił, ponieważ
- nigdy się nie mył. Bliżej środka baraku Byron Jones Trzeci rozgrywał z Millerem nie
- kończącą się partię szachów. Obaj byli nadzy. Miller ważył sto trzydzieści kilo i mierzył
- bez mała dwa metry,
- — 36 —
- gdy dwa lata temu storpedowano jego statek handlowy. Teraz, kiedy wchodził na
- wagę, wskazówka zatrzymywała się na sześćdziesięciu kilogramach, a zwisające fałdy
- skóry brzucha osłaniały mu narządy płciowe. Jego niebieskie oczy zabłysły, gdy zrobił
- ruch i zabrał konika. Byron Jones Trzeci usunął szybko konia z szachownicy i wtedy
- Miller spostrzegł, że jego wieża znalazła się w niebezpieczeństwie.
- - Koniec z tobą, Miller - powiedział Jones, drapiąc pokaleczone w dżungli nogi.
- - Idź do diabła!
- Jones roześmiał się i dodał:
- - Marynarka wojenna dawała handlowej wycisk zawsze i wszędzie.
- - No i co z tego! I tak was, durniów, zatopili. Okręt wojenny, też mi coś!
- - Tak... - szepnął w zamyśleniu Jones, bawiąc się opaską na oko i przypominając
- sobie, jak zatonął jego okręt “Houston”, jak zginęli jego koledzy i jak on sam stracił oko.
- Król przeszedł przez barak. Przy jego łóżku i przytwierdzonej do niego łańcuchem
- czarnej skrzynce siedział Max.
- - Dzięki, Max. Możesz iść - powiedział Król.
- - Dobra.
- 27
- Twarz Maxa zdradzała, że jadł chleb z niejednego pieca. Pochodził z Nowego
- Jorku, z dzielnicy West Side, i tamtejsze okolice nauczyły go w dzieciństwie życia. Oczy
- miał ciemne i niespokojne.
- Król wyciągnął machinalnie pudełko z tytoniem i dał mu trochę machorki.
- - O, dzięki - powiedział Max. - Aha, Lee prosił, żeby powtórzyć, że uprał ci
- bieliznę. On dzisiaj bierze żarcie, jemy na drugą zmianę, ale prosił, żebym ci powtórzył.
- - Dziękuję - odparł Król. Wyciągnął paczkę papierosów i w baraku zaległa cisza.
- Zanim zdążył wyjąć zapałki, Max już strzelał zapalniczką z krzemienia, jakiej używali
- tubylcy. - Dzięki, Max. - Król zaciągnął się głęboko. Potem, po chwili milczenia, spytał. -
- Chcesz kooa?
- - Chryste, jeszcze jak - rzekł Max, nie bacząc na ironię w głosie Króla. - Coś ci
- jeszcze załatwić?
- - Jak mi będziesz potrzebny, to cię zawołam.
- Max przeszedł środkiem baraku do swojego sprężynowego łóżka przy drzwiach i
- usiadł. Oczy wszystkich śledziły papierosa, ale usta milczały. Papieros należał do Maxa.
- Max dostał go, bo sobie na niego zapracował. Wiedzieli, że kiedy przyjdzie kolej na nich,
- żeby pilnować rzeczy Króla, wtedy, kto wie, może i oni dostaną.
- Dino uśmiechnął się do Maxa, a ten w odpowiedzi mrugnął okiem. Po jedzeniu
- mieli się podzielić papierosem. Dzielili się zawsze tym, co udało im się znaleźć, ukraść
- albo zdobyć. Max i Dino tworzyli grupę.
- Tak było w całym Changi. Jedzono w grupach i w grupach sobie nawzajem ufano.
- Po dwóch, po trzech, rzadko czterech. W pojedynkę nikt nie dałby sobie rady ze znale-
- zieniem czegoś, co by nadawało się do zjedzenia, ze zorganizowaniem ognia,
- ugotowaniem i zjedzeniem tego, co się znalazło. Idealną grupę stanowiło trzech ludzi.
- Jeden do szukania, jeden do pilnowania zdobyczy i jeden w rezerwie. Jeśli rezerwowy
- nie był chory, on również szukał czegoś albo pilnował. Wszystko dzielono na trzy. Jeżeli
- ktoś miał jajko, ukradł orzech kokosowy, znalazł banana podczas robót poza obozem
- albo coś gdzieś wyprosił, wszystko to należało do grupy. Zasada była prosta jak każde
- prawo natury. Utrzymać się przy życiu można było tylko wspólnym wysiłkiem. Ukrycie
- 28
- czegoś przed grupą oznaczało śmierć, bo wiadomość, że kogoś z niej wydalono, szybko
- się rozchodziła. A przeżyć w pojedynkę było nie sposób.
- Ale Król nie należał do żadnej grupy. Był samowystarczalny.
- Jego łóżko stało w najlepszym kącie baraku, pod oknem, tak że docierał tam
- najlżejszy powiew wiatru. Od sąsiedniego dzieliło je dwa i pół metra. Łóżko Króla było
- porządne. Stalowe. Sprężyny miało mocno naciągnięte, a siennik wypełniony kapokiem.
- Przykryte było dwoma kocami, a spod wierzchniego, obok wybielonej przez słońce
- poduszki, wyzierała czysta pościel. Nad nim, mocno naciągnięta na prętach, wisiała
- moskitiera. Nie brakowało niczego.
- Król miał także stolik, dwa fotele, a po obu stronach łóżka dywaniki. Na półce za
- łóżkiem leżały przybory do golenia: brzytwa, pędzel, mydło, żyletki, a obok nich talerze,
- filiżanki, maszynka elektryczna własnej roboty oraz garnki i sztućce. Na narożnej ścianie
- wisiało ubranie: cztery koszule, cztery pary spodni i cztery pary szortów. Na jeszcze
- jednej półce leżało sześć par skarpetek i tyleż kalesonów. Pod łóżkiem stały dwie pary
- butów, trepy do kąpieli i błyszcząca para czappali, jedwabnych hinduskich pantofli.
- Król usiadł w fotelu i sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu. Zauważył, że
- zniknął włos, który przed wyjściem położył na brzytwie. Świnie, pomyślał. Z jakiej racji
- mam się od nich zarazić jakąś francą! Nie odezwał się jednak ani słowem, odnotowując
- tylko w pamięci, że na przyszłość musi trzymać brzytwę pod kluczem.
- - Cześć - rozległ się głos Texa. - Jesteś wolny?
- Słowo “wolny” było hasłem i oznaczało: “Czy możesz przyjąć towar?”
- Król uśmiechnął się i skinął głową. Tex ostrożnie podał mu zapalniczkę.
- - Dziękuję - powiedział Król. - Smakowała ci dziś moja zupa?
- - Mowa - odparł Tex i odszedł.
- Król bez pośpiechu obejrzał zapalniczkę. Zgodnie z zapewnieniem majora była
- jak nowa. Najmniejszej rysy. Zapalała się raz za razem. Była też bardzo czysto
- utrzymana. Król odkręcił śrubkę i obejrzał kamień. Był to tani, miejscowy krzemień, już na
- wykończeniu, w związku z czym Król otworzył stojące na półce pudełko na cygara, wyjął
- z niego pojemniczek z kamykami do ronsona i wymienił stary kamień na nowy. Nacisnął
- 29
- dźwignię i buchnął płomień. Jeszcze tylko staranne wyregulowanie knota i gotowe.
- Zapalniczka nie była podrobiona, a więc warta na pewno osiemset, dziewięćset dolarów.
- Z miejsca, gdzie siedział, Król widział młodego jeńca i Malajczyka. Ple-ple-ple,
- ple-ple-ple, usta nie zamykały się im ani na chwilę.
- - Max! - zawołał cicho.
- Max pośpiesznie przemierzył barak.
- - Słucham? - spytał.
- - Widzisz tego gościa? - powiedział Król wskazując ruchem głowy za okno.
- - Którego? Tego smolucha?
- - Nie, tego drugiego. Przyprowadź go, co?
- Max wyśliznął się przez okno i przeszedł na drugą stronę ścieżki.
- - Ty, jak ci tam - zwrócił się obcesowo do młodego jeńca. - Król chce z tobą
- rozmawiać. - Wskazał kciukiem barak. - I to raz-dwa.
- Zagadnięty wytrzeszczył oczy na Maxa, a potem spojrzał we wskazanym
- kierunku, na barak amerykański.
- - Ze mną? - spytał z niedowierzaniem, patrząc znów na Maxa.
- - Tak, z tobą - odparł zniecierpliwiony Max.
- - Po co?
- - A skąd, do cholery, mam wiedzieć.
- Młody człowiek zmarszczył brwi i spojrzał na Maxa chłodno. Pomyślał chwilę, po
- czym zwrócił się do Sulimana, Malajczyka, z którym rozmawiał, i powiedział:
- - Nanti-lah.
- - Bik, tuan - odparł Suliman sadowiąc się wygodniej do czekania, a potem dodał
- po malajsku: - Uważaj na siebie, tuan. I idź z Bogiem.
- - Nie lękaj się, przyjacielu. Niemniej dziękuję ci za te słowa - odparł z uśmiechem
- jeniec. Podniósł się i ruszył do baraku za Maxem.
- - Pan chciał się ze mną widzieć? - spytał podchodząc do Króla.
- - Cześć - powiedział z uśmiechem Król. W oczach przybysza dostrzegł czujność.
- Spodobało mu się to, bo czujne spojrzenie należało w Changi do rzadkości. - Siadaj.
- 30
- Król dał Maxowi znak głową i ten odszedł. Ci, którzy byli w pobliżu, nie czekając,
- aż Król ich o to poprosi, odsunęli się na tyle, żeby mógł rozmawiać wiedząc, że nikt go
- nie słyszy.
- - Nie krępuj się, siadaj - powtórzył dobrotliwie.
- - Dziękuję.
- - Zapalisz?
- Na widok prawdziwego papierosa, którym go częstowano, oczy gościa
- rozszerzyły się ze zdumienia. Zawahał się, a potem wziął papierosa. Zdumienie jego
- wzrosło, kiedy Król pstryknął ronsonem, ale usiłował je ukryć i zaciągnął się głęboko
- dymem.
- - Dobry. Znakomity - powiedział, rozkoszując się papierosem. - Dziękuję.
- - Jak się nazywasz?
- - Marlowe. Peter Marlowe. A ty? - spytał ironicznie.
- Król roześmiał się. Bardzo dobrze, pomyślał. Facet ma poczucie humoru i nie
- podlizuje się. Odnotował to sobie w pamięci i spytał:
- - Jesteś Anglikiem?
- - Tak.
- Król nigdy przedtem nie zwrócił uwagi na Marlowe’a, ale przy dziesięciu tysiącach
- tak podobnych do siebie twarzy nie było w tym nic dziwnego. Przyglądał mu się w
- milczeniu, napotykając chłodne, badawcze spojrzenie niebieskich oczu.
- - Nie ma tu lepszych fajek niż kooa - odezwał się wreszcie. - Oczywiście, nie
- umywają się do cameli. To papierosy amerykańskie. Najlepsze na świecie. Paliłeś
- kiedyś?
- - Owszem, ale przyznam się, że dla mnie są nieco za suche. Wolę gold flake’i -
- odparł Peter Marlowe, po czym dodał uprzejmie: - To zapewne kwestia gustu.
- Znów zapadła cisza. Marlowe czekał, aż Król powie mu, o co chodzi. Czekając
- myślał, że wbrew otaczającej Króla złej sławie, podoba mu się ten Amerykanin, podoba
- mu się przebłyskująca w jego oczach wesołość.
- - Świetnie mówisz po malajsku - powiedział Król, wskazując ruchem głowy
- 31
- czekającego cierpliwie Malajczyka.
- - Tak, chyba nie najgorzej.
- Król miał ochotę przekląć tę typową angielską powściągliwość, ale powstrzymał
- się.
- - Tutaj się nauczyłeś? - pytał cierpliwie dalej.
- - Nie. Na Jawie - odparł Marlowe i po chwili wahania rozejrzał się. - Nieźle się tu
- urządziłeś.
- - Lubię wygodę. Jak ci się siedzi w tym fotelu?
- - Dobrze.
- Po twarzy Marlowe’a przemknęło zdziwienie.
- - Dałem za niego rok temu osiem dych - oznajmił z dumą Król.
- Peter Marlowe spojrzał szybko na Króla, żeby sprawdzić, czy to podanie prosto z
- mostu ceny miało być żartem, ale nie dostrzegł nic prócz zadowolenia i nie skrywanej
- dumy. Zdumiewające, żeby o czymś takim mówić nieznajomemu.
- - Jest bardzo wygodny - rzekł z lekkim zakłopotaniem.
- - Zrobię sobie coś do żarcia. Zjesz ze mną?
- - Dopiero co jadłem... obiad - odparł powściągliwie Marlowe.
- - Na pewno jeszcze byś coś zjadł. Może jajko?
- Tym razem, nie mogąc już dłużej ukryć zdumienia, Marlowe wytrzeszczył oczy.
- Król uśmiechnął się i pomyślał, że choćby tylko dla tej reakcji warto było zrobić taką
- propozycję. Ukląkł przy czarnej skrzynce i ostrożnie przekręcił klucz w zamku. Marlowe w
- osłupieniu wpatrywał się w jej zawartość. Pół tuzina jaj, woreczki z kawą. W szklanych
- słoikach wschodni przysmak gula malacca, rodzaj scukrzonego irysa. Banany. Co
- najmniej pół kilograma jawajskiego tytoniu. Z dziesięć albo więcej paczek papierosów
- kooa. Słój ryżu. I jeszcze jeden słój z fasolą katchang idju. Olej. Przeróżne smakołyki
- zawinięte w bananowe liście. Nie pamiętał, kiedy widział naraz tyle skarbów.
- Król wyjął olej i dwa jajka, po czym zamknął skrzynkę na klucz. Kiedy podniósł
- wzrok na Marlowe’a, zobaczył, że do jego oczu powróciła czujność, a twarz miał opano-
- waną.
- 32
- - Jakie wolisz jajko? Sadzone?
- - Właściwie to nie bardzo wypada mi je przyjąć - odparł Marlowe. Mówienie
- przychodziło mu z trudem. - Nikt nie częstuje jajkami ot, tak sobie.
- Król uśmiechnął się. Był to miły uśmiech, który wzbudził sympatię Marlowe’a.
- - Drobiazg. Potraktujemy to jako “zamorską pomoc Wujka Sama”, rodzaj
- pożyczki.
- Anglik zacisnął szczęki, a jego twarz przez moment wyrażała irytację.
- - Co się stało? - spytał natychmiast Król.
- - Nic - odparł Marlowe po chwili. Popatrzył na jajko. Swoje przydziałowe miał
- otrzymać dopiero za sześć dni. - Jeżeli nie sprawi ci to różnicy, wolę sadzone.
- - Już się robi - rzekł Król. Wiedział, że popełnił jakiś błąd, gdyż irytacja Anglika nie
- była udana. Dziwni są ci obcokrajowcy, pomyślał. Nigdy nie można przewidzieć, jak na
- coś zareagują. Postawił maszynkę elektryczną na stole i włożył wtyczkę do gniazdka.
- - Pełna kultura, no nie? - powiedział żartobliwie.
- - Owszem.
- - To Max mi ją podłączył - wyjaśnił Król i wskazał głową na drugi koniec baraku.
- Marlowe podążył oczami za jego spojrzeniem. Czując na sobie czyjś wzrok, Max
- uniósł głowę i spytał:
- - Potrzebujesz czegoś?
- - Nie - odparł Król. - Opowiadam właśnie, jak podłączyłeś maszynkę do prądu.
- - Ach tak. Działa jak trzeba?
- - Jasne.
- Peter Marlowe wstał, wychylił się przez okno i zawołał po malajsku:
- - Proszę, nie czekaj już na mnie, Sulimanie. Zobaczymy się jutro.
- - Dobrze, tuan, pokój z tobą.
- - I z tobą - odparł Marlowe, uśmiechnął się i usiadł z powrotem. Suliman oddalił
- się.
- Król zręcznie rozbił jajka i rzucił na rozgrzany olej. Kolor żółtek był intensywnie
- złocisty, a otaczające je galaretowate białko sycząc w wysokiej temperaturze zaczęło się
- 33
- ścinać. Cały barak wypełniło skwierczenie smażonych jaj. Wypełniło myśli, pragnienia,
- pobudziło wydzielanie soków trawiennych. Ale nikt się nie odezwał ani nie poruszył. Z
- wyjątkiem Texa, który zmusił się, żeby wstać i wyjść z baraku.
- Wielu przechodzących drogą poczuło smakowity aromat i od nowa znienawidziło
- Króla. Zapach powędrował zboczem w dół, do baraku żandarmerii. I Grey, i Masters od
- razu wiedzieli, skąd pochodzi.
- Czując przypływ mdłości, Grey wstał i podszedł do drzwi. Zamierzał obejść obóz,
- żeby uciec przed zapachem, jednak zmienił zamiar i odwróciwszy się rzekł:
- - Chodźcie, sierżancie. Odwiedzimy Amerykanów. Mamy świetną okazję, żeby
- sprawdzić meldunek Sellarsa!
- - Dobrze - powiedział Masters, którego dolatujący zapach niemal przyprawiał o
- mdłości. - Przeklęty drań, mógłby przynajmniej smażyć przed obiadem, a nie tuż po,
- kiedy do kolacji jest jeszcze pięć godzin.
- - Amerykanie są dziś na drugą zmianę, więc jeszcze nie jedli.
- Tymczasem w baraku amerykańskim powrócono do przerwanych czynności. Dino
- starał się zasnąć, Kurt szył, wznowiono grę w pokera, a Miller i Byron Jones Trzeci
- podjęli swoją nie kończącą się partię szachów. Ale skwierczenie zniszczyło emocje
- związane z małym pokerem, Kurt ukłuł się igłą w palec i zaklął soczyście, Dina opuściła
- senność, a Jones patrzył z przerażeniem, jak Miller zabiera mu królową nędznym,
- parszywym pionkiem.
- - Jak Boga kocham, żeby tak zaczęło padać - powiedział zduszonym głosem
- Jones.
- Nikt się nie odezwał, bo też nikt nic nie słyszał oprócz wypełniających barak
- trzasków i posykiwań.
- Król również był skupiony - nad patelnią. Chlubił się, że nikt nie potrafi lepiej od
- niego usmażyć jaj. Uważał, że sadzone jajko należy smażyć z wyczuciem artysty, nie za
- wolno, ale i bez zbytniego pośpiechu. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do Marlowe’a, ale
- oczy Anglika wlepione były w jajka.
- - Mój Boże - rzekł cicho Marlowe, i nie było to przekleństwo, a błogosławieństwo. -
- 34
- Co za zapach!
- Król poczuł zadowolenie.
- - Poczekaj, aż skończę - powiedział. - Wtedy zobaczysz takie jajka, jakich w życiu
- nie widziałeś. - Popieprzył lekko jaja, a potem je posolił. - Lubisz gotować? - spytał.
- - Tak - odparł Marlowe, z trudem rozpoznając własny głos. - W mojej grupie
- najczęściej ja przygotowuję jedzenie.
- - Jak lubisz, żeby się do ciebie zwracano? Pete? Peter?
- Marlowe ukrył zdziwienie. Tylko wypróbowani, zaufani przyjaciele zwracają się do
- siebie po imieniu - jakże inaczej odróżnić przyjaciół od znajomych? Spojrzał na Króla,
- lecz nie dostrzegł w jego twarzy nic prócz życzliwości, więc, wbrew samemu sobie,
- odpowiedział:
- - Peter.
- - Skąd jesteś? Gdzie mieszkasz?
- Wciąż mnie wypytuje, pomyślał Marlowe. Za chwilę spyta, czy jestem żonaty, albo
- ile mam na koncie w banku. Przyszedł na wezwanie Króla z ciekawości, teraz jednak był
- gotów przekląć siebie za to, że jej nie poskromił. Wspaniały widok skwierczących jaj
- ułagodził go jednak.
- - W Portchester - odpowiedział. - To taka mała mieścina na południowym
- wybrzeżu. W hrabstwie Hampshire.
- - Jesteś żonaty, Peter?
- - A ty?
- - Nie.
- Król pytałby dalej, ale jajka były już gotowe. Zdjął więc patelnię z maszynki i skinął
- na Marlowe’a.
- - Talerze są za twoimi plecami - powiedział, a potem dodał z niemałą dumą: -
- Klasa!
- Peter Marlowe w życiu nie widział równie wspaniałych sadzonych jaj, obdarzył
- więc Króla największym komplementem, na jaki stać Anglika.
- - Niezłe, słowo daję, całkiem niezłe - oświadczył bezbarwnym tonem i spojrzał na
- 35
- Króla z miną równie obojętną jak głos, wzmacniając tym sposobem pochwałę zawartą w
- słowach.
- - O czym ty, do diabła, gadasz, skurwysynu! - wykrzyknął rozwścieczony Król. - W
- życiu nie widziałeś lepszych jajek!
- Marlowe zaniemówił, w całym baraku zapadła grobowa cisza. Wtem w
- znieruchomiałym powietrzu rozległ się gwizd. Dino i Miller natychmiast poderwali się i
- popędzili w stronę Króla, a Max stanął na straży w drzwiach. Miller i Dino wepchnęli
- łóżko Króla do kąta, podnieśli z podłogi dywaniki i wcisnęli je pod siennik. Potem przy-
- sunęli do łóżka Króla sąsiednie prycze, na taką odległość, żeby wyglądało, iż dysponuje
- on, tak jak wszyscy w Changi, powierzchnią o wymiarach metr dwadzieścia na metr
- osiemdziesiąt. W drzwiach stanął porucznik Grey, a o dobry krok za nim sierżant
- Masters.
- Amerykanie wpatrywali się w Greya i dopiero po chwili, kiedy już dali mu do
- zrozumienia, co o nim myślą, wstali. Upłynęła równie obraźliwa chwila, zanim Grey
- zasalutował i dał “spocznij”. Jeden jedyny Marlowe nie ruszył się z miejsca i nadal
- siedział w fotelu.
- - Wstań! - syknął Król. - Wstań, bo cię załatwi na amen!
- Doświadczenie nauczyło go rozpoznawać, kiedy Grey jest podniecony. Tym
- razem Grey nie jego świdrował wzrokiem, lecz wbił nieruchome spojrzenie w Marlowe’a.
- Patrzył tak, że nawet Król się wzdrygnął.
- Grey bez pośpiechu przemierzył barak i zatrzymał się tuż przy siedzącym
- Marlowie. Oderwał od niego wzrok i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w usmażone
- jajka. Potem spojrzał na Króla i znów na Marlowe’a.
- - Daleko odeszliśmy od własnego baraku, prawda, Marlowe?
- Peter Marlowe wyjął pudełko po papierosach i wysypał z niego trochę tytoniu na
- liść trawy rotangowej. Potem skręcił lejkowatego papierosa i podniósł go do ust. Prze-
- ciągające się milczenie było dla Greya jak policzek.
- - Czyja wiem, drogi kolego... - odezwał się Marlowe cicho. - Anglik jest u siebie,
- gdziekolwiek się znajdzie.
- 36
- - Gdzie opaska na rękę?
- - Za pasem.
- - Należy ją nosić na ręku. Taki jest regulamin.
- - Japoński regulamin. A mnie się japoński regulamin nie podoba - odparł Marlowe.
- - To jest także regulamin obozowy.
- Rozmawiali zupełnie spokojnie i Amerykanie wyczuwali w ich głosach zaledwie
- cień irytacji, ale Grey i Marlowe wiedzieli swoje. I nagle wypowiedzieli sobie wojnę.
- Marlowe nienawidził Japończyków, a Grey był dla niego ich przedstawicielem, ponieważ
- to on pilnował, czy w obozie przestrzega się obowiązującego regulaminu japońskiego, i
- robił to bezlitośnie. Poza tym dzieliła ich jeszcze głębsza nienawiść, wrodzona nienawiść
- klasowa. Marlowe był świadom, że Grey nienawidzi go za jego pochodzenie, sposób
- mówienia, za to, czego pragnął nade wszystko i czego nigdy mieć nie mógł.
- - Proszę ją założyć! - nakazał Grey, do czego miał pełne prawo.
- Marlowe wzruszył ramionami, wyciągnął opaskę i nasunął ją na lewy łokieć. Na
- opasce widniał jego stopień wojskowy: kapitan lotnictwa, RAF.
- Król wytrzeszczył oczy. O rany, oficer, pomyślał. A ja chciałem go prosić, żeby...
- - Przepraszam, że przeszkadzam w obiedzie - mówił Grey - ale coś komuś
- zginęło.
- - Zginęło? - powtórzył Król. Chryste! Ronson!, omal nie zawołał na głos. Boże!
- Pozbyć się tej przeklętej zapalniczki, krzyczał w nim strach.
- - Co się stało, kapralu? - spytał Grey, widząc perlące się na twarzy Króla krople
- potu.
- - Gorąco dziś - odezwał się Król słabym głosem.
- Czuł, jak wykrochmalona koszula mięknie na nim od potu. Zrozumiał, że padł
- ofiarą intrygi. Zrozumiał też, że Grey bawi się z nim jak kot z myszą. Zastanawiał się
- gorączkowo, czy starczyłoby mu odwagi, żeby rzucić się do ucieczki, ale pomiędzy nim a
- oknem siedział Peter Marlowe, i Grey z łatwością by go schwytał. Zresztą uciec
- oznaczałoby przyznać się do winy. Wisząc tak pomiędzy życiem a śmiercią, widział
- poruszające się usta Greya.
- 37
- - Co pan powiedział, panie poruczniku? - spytał. Tym razem “panie poruczniku”
- nie zabrzmiało obelżywie. Król wpatrywał się w Greya, nie dowierzając własnym uszom.
- - Powiedziałem, że pułkownik Sellars zameldował o kradzieży złotego pierścienia!
- - złowieszczo powtórzył Grey.
- Królowi aż zakręciło się w głowie. A więc to nie ronson! Niepotrzebnie
- panikowałem! To tylko ten cholerny pierścień Sellarsa, myślał. Sprzedał go trzy tygodnie
- temu, zresztą z niezłym zyskiem. A więc Sellars zameldował o kradzieży! Kłamliwy
- skurwysyn.
- - No, proszę - powiedział z nutką wesołości w głosie. - No, proszę, a to ci pech.
- Ktoś ukradł pierścień. Nie może być!
- - Dla mnie może. A dla was nie? - rzekł szorstko Grey.
- Król nic na to nie odpowiedział. Ale miał wielką ochotę uśmiechnąć się. Wcale nie
- chodzi o zapalniczkę! Jestem bezpieczny!
- - Znacie pułkownika Sellarsa? - spytał Grey.
- - O tyle, o ile, panie poruczniku. Grałem z nim parę razy w brydża - odparł Król,
- całkiem już spokojny.
- - Czy pułkownik pokazywał wam pierścień? - pytał nieustępliwie Grey.
- Król starannie odtworzył w pamięci przebieg wypadków. Pułkownik Sellars
- pokazał mu pierścień dwukrotnie. Raz, kiedy prosił go o pośrednictwo w sprzedaży, a
- drugi raz, kiedy Król poszedł go zważyć.
- - Ależ skąd, panie poruczniku - odparł niewinnym głosem. Wiedział, że nic mu nie
- grozi. Świadków nie było.
- - Na pewno nigdy nie widzieliście tego pierścienia?
- - Ależ skąd, panie poruczniku.
- Grey poczuł nagle, że ma serdecznie dosyć tej zabawy w kota i mysz, a
- nieprzeparta ochota na jajka sprawiła, że aż go zemdliło z głodu. Gotów był zrobić
- wszystko, dosłownie wszystko, żeby dostać choć jedno z nich.
- - Grey, przyjacielu, czy ma pan ogień? - spytał Marlowe. Nie miał przy sobie
- swojej malajskiej zapalniczki, a musiał zapalić. Koniecznie. Niechęć do Greya wysuszyła
- 38
- mu usta.
- - Nie.
- Sam sobie zapal, pomyślał ze złością Grey, zabierając się do odejścia. W tym
- momencie usłyszał, jak Marlowe zwraca się do Króla:
- - Mógłbyś mi użyczyć swojego ronsona?
- Obrócił się ku nim powoli. Peter Marlowe uśmiechał się do Króla. Jego słowa jak
- wyryte zawisły w powietrzu, a potem rozbiegły się, docierając do każdego zakątka
- baraku.
- Przerażony Król, chcąc za wszelką cenę zyskać na czasie, zaczął szukać
- zapałek.
- - Masz go w lewej kieszeni - podpowiedział Marlowe.
- W tej jednej chwili Król żył, umarł i narodził się na nowo. Mieszkańcy baraku
- wstrzymali oddech. Mieli być świadkami upadku Króla. Mieli być świadkami tego, jak Król
- zostaje schwytany, zabrany i uwięziony, a więc czegoś, co się nie mieściło w głowie. A
- jednak mieli przed sobą Króla, Greya i tego człowieka, który wydał Króla i złożył go jak
- baranka na ołtarzu ofiarnym Greya. Niektórzy byli przerażeni, inni rozkoszowali się tą
- perspektywą, jeszcze inni współczuli Królowi, a Dino pomyślał ze złością: Psiakrew, jutro
- ja miałem pilnować skrzynki!
- - Jak to, kapralu, nie podacie panu kapitanowi ognia? - spytał Grey. Nie czuł już
- głodu, a tylko wewnętrzne ciepło. Wiedział przecież, że w spisie rzeczy Króla nie figuruje
- zapalniczka marki Ronson.
- Król wyjął zapalniczkę i podał ogień Marlowe’owi. Płomień, którym miał ochotę go
- spalić, płonął równo i jasno.
- Dziękuję - powiedział Marlowe, uśmiechnął się i dopiero wtedy zdał sobie ze
- wszystkiego sprawę.
- - No, tak - powiedział Grey, biorąc zapalniczkę do ręki. Zabrzmiało to
- majestatycznie, nieodwołalnie, groźnie.
- Król milczał, bo cóż mógł powiedzieć. Po prostu czekał. Teraz, kiedy go
- przyłapano, nie bał się i tylko przeklinał własną głupotę. Mężczyzna przegrywający przez
- 39
- własną głupotę nie ma prawa nazywać siebie mężczyzną. Nie ma też prawa być Królem,
- bo Królem jest zawsze ten, kto jest najsilniejszy, najsilniejszy nie tylko dzięki samej sile,
- ale dzięki sprytowi, sile i szczęściu.
- - Skąd to macie, kapralu? - spytał słodkim głosem Grey.
- Peter Marlowe czuł, że się w nim wszystko burzy. Przez chwilę walczył
- gorączkowo z myślami, aż wreszcie powiedział:
- - To moja zapalniczka. - Wiedząc, że zabrzmiało to jak kłamstwo, czym w istocie
- było, dodał pośpiesznie: - Graliśmy w pokera. Przegrałem ją. Tuż przed obiadem.
- Grey, Król i pozostali wlepili w niego oszołomiony wzrok.
- - Co takiego? - spytał Grey.
- - Przegrałem ją - powtórzył Marlowe. - Graliśmy w pokera. Miałem sekwens. Sam
- mu opowiedz - dodał prędko, przerzucając na Króla konieczność wyjaśnień, żeby go
- wypróbować.
- Król nie zdążył jeszcze zebrać myśli, ale refleks miał dobry. Otworzył usta i
- powiedział:
- - Graliśmy właśnie w studa. Miałem fula i...
- - Jakiego?
- - Asy na dwójkach - wtrącił bez zastanowienia Marlowe. W myśli zadawał sobie
- pytanie: Do diabła, co to jest stud?
- Król drgnął, mimo że wspaniale panował nad sobą. Miał właśnie powiedzieć:
- “króle na damach”, i był świadom, że Grey zauważył jego wzdrygnięcie.
- - Kłamie pan, Marlowe!
- - Ależ kolego Grey, jak pan może! - rzekł Marlowe, grając na zwłokę. A myślał:
- Cholera, co to jest stud? - Żal było patrzeć - powiedział, znajdując swoistą przyjemność
- w strachu przed wielkim niebezpieczeństwem. - Zdawało mi się, że już go mam. Miałem
- sekwens. Dlatego postawiłem zapalniczkę. Sam mu opowiedz - zwrócił się prędko do
- Króla.
- - A jak się gra w studa, Marlowe?
- Zapadła cisza. Przerwał ją grzmot, który przetoczył się gdzieś za horyzontem.
- 40
- Król otworzył usta, ale Grey nie dał mu dojść do słowa.
- - Pytałem Marlowe’a - rzekł z pogróżką w głosie. Marlowe był bezbronny. Spojrzał
- na Króla i choć jego oczy niczego nie wyrażały, Król zrozumiał.
- - Chodź, pokażemy - zaproponował szybko Marlowe. Król natychmiast sięgnął po
- karty i powiedział bez wahania:
- - Moja karta w dołku...
- Grey z wściekłością obrócił się do niego.
- - Mówiłem, że pytam Marlowe’a. Jeszcze jedno słowo, a zaaresztuję was za
- utrudnianie pracy przedstawicielowi prawa.
- Król milczał i tylko modlił się w duchu, żeby to, co powiedział, okazało się
- wystarczającą wskazówką.
- Wyrażenie “karta w dołku” zabrzmiało w uszach Marlowe’a jakby znajomo. I nagle
- wszystko sobie przypomniał. Wiedząc już, na czym polega gra, zaczął się bawić z
- Greyem.
- - No więc... - wycedził z zakłopotaniem - to taka odmiana pokera, jak każda inna.
- - Chcę usłyszeć, jak się w to gra - ponaglał Grey sądząc, że przyłapał ich
- wreszcie na kłamstwie.
- Marlowe obrzucił go kamiennym spojrzeniem, myśląc o stygnących jajkach.
- - Co pan właściwie chce udowodnić, Grey? Każdy głupi wie, że są to cztery karty i
- jedna zakryta, czyli w dołku.
- Przez barak przebiegło westchnienie ulgi. Grey zrozumiał, że jest bezsilny. Jego
- słowo stanęłoby przeciw słowu Marlowe’a, a nawet tu, w Changi, samo słowo porucznika
- żandarmerii to za mało.
- - Faktycznie. Każdy głupi wie - rzekł ponuro, spoglądając to na Króla, to na
- Marlowe’a. Zwrócił Królowi zapalniczkę.
- - Dopilnujcie, żeby ją umieszczono w spisie.
- - Tak jest, panie poruczniku.
- Teraz, kiedy było już po wszystkim, Król nieznacznie dał po sobie poznać, jak mu
- ulżyło. Grey po raz ostatni spojrzał na Marlowe’a, a spojrzenie to wyrażało zarówno
- 41
- obietnicę, jak i groźbę.
- - Pańska szacowna szkoła, do której pan chodził, byłaby dziś z pana bardzo
- dumna - rzekł z pogardą, po czym ruszył do wyjścia, a za nim powłóczący nogami
- Masters.
- Peter Marlowe odprowadził Greya spojrzeniem, a kiedy ten znalazł się przy
- drzwiach, nie odrywając od niego wzroku, zwrócił się do Króla odrobinę głośniej, niż było
- trzeba.
- - Podaj mi swoją zapalniczkę, skręt mi zgasł.
- Ale Grey nie zmylił kroku ani się nie obejrzał. Co za człowiek, pomyślał ponuro
- Marlowe. Jakie nerwy... Dobrze mieć kogoś takiego u boku, kiedy się walczy na śmierć i
- życie. A jako wroga trzeba doceniać.
- Wśród naelektryzowanej ciszy Król osunął się na fotel, a Marlowe wyjął
- zapalniczkę z jego zwiotczałej dłoni i zapalił papierosa. Król wymacał machinalnie
- paczkę kooa, wetknął jednego między wargi i trzymał go tak, bez czucia. Marlowe
- nachylił się i podał mu ogień. Długo trwało, zanim Król zobaczył wyraźnie płomień, a
- wtedy zauważył, że ręce Marlowe’a trzęsą się tak samo jak jego. Rozejrzał się po baraku
- - ludzie siedzieli nieruchomo jak posągi, z wlepionym w niego wzrokiem. Ramiona miał
- zlane zimnym potem i czuł, że przemokła mu koszula.
- Z zewnątrz dobiegł brzęk naczyń. Dino wstał i wyjrzał z nadzieją.
- - Żarcie! - zawołał uszczęśliwiony. Napięcie prysło i Amerykanie opuścili barak,
- zabierając ze sobą naczynia i sztućce. Peter Marlowe i Król zostali sami.
- 42
- ROZDZIAŁ III
- Przez chwilę obaj dochodzili do siebie.
- - Mój Boże, niewiele brakowało! - odezwał się wreszcie drżącym głosem Marlowe.
- - Tak - przyznał bez pośpiechu Król. Mimo woli wstrząsnął nim dreszcz. Potem
- odszukał portfel, wyjął dwa dziesięciodolarowe banknoty i położył je na stole. - Proszę,
- na razie tyle - powiedział. - Ale od dziś wciągam pana na listę płac... Dwadzieścia
- tygodniowo.
- - Co takiego?
- - Będę panu płacił dwadzieścia dolarów tygodniowo - powtórzył Król i zastanowił
- się przez chwilę. - Tak, ma pan rację - rzekł uprzejmie i uśmiechnął się. - Należy się
- więcej. Niech będzie trzydzieści. - A spojrzawszy na opaskę na ramieniu, dodał: - Panie
- kapitanie.
- - Nadal możesz mi mówić po imieniu - rzekł z rozdrażnieniem Marlowe. - A co do
- tej listy... Nie chcę twoich pieniędzy. - Wstał, zamierzając odejść. - Dziękuję za
- papierosa.
- - Ej, czekaj no... - zatrzymał go Król, nie posiadając się ze zdumienia. - Co cię
- napadło?
- Marlowe spojrzał na niego z góry i oczy rozbłysły mu gniewem.
- - Za kogo ty mnie masz? Wypchaj się swoimi pieniędzmi.
- - Nie podobają ci się?
- - Nie chodzi o pieniądze, ale o twoje maniery.
- - A od kiedy to maniery mają cokolwiek wspólnego z pieniędzmi?!
- Marlowe odwróci! się bez słowa i chciał wyjść, ale Król poderwał się i zagrodził
- mu drogę do drzwi.
- - Chwileczkę - powiedział. Głos miał napięty. - Chcę o coś spytać. Dlaczego mnie
- kryłeś?
- - To oczywiste. Wpakowałem cię w kabałę, więc nie mogłem zostawić na lodzie.
- 43
- Za kogo mnie masz?!
- - Nie wiem. Staram się dowiedzieć.
- - To była moja wina. Przepraszam.
- - Nie masz za co przepraszać - powiedział ostro Król. - To ja popełniłem błąd.
- Całkiem zgłupiałem. Ty nie masz z tym nic wspólnego.
- - Wszystko jedno - rzekł Marlowe. Jego twarz i wzrok były jak z kamienia. - Ale
- masz mnie chyba za ostatnie gówno, skoro przypuszczasz, że pozwoliłbym na to, żeby
- się nad tobą pastwiono, i za jeszcze większe gówno, jeżeli sądzisz, że chcę od ciebie
- pieniędzy za to, że byłem nieostrożny. Nie dam się tak traktować!
- - Proszę cię, usiądź na chwilę.
- - Po co?
- - Do jasnej cholery, bo chcę z tobą porozmawiać.
- W drzwiach, z menażkami Króla w ręku, zatrzymał się niepewnie Max.
- - Przepraszam - odezwał się ostrożnie - przyniosłem ci żarcie. Chcesz herbaty?
- - Nie. Zupę bierze dziś Tex.
- Król wziął menażkę z ryżem i postawił ją na stole.
- - Dobra - powiedział Max z wahaniem. Zastanawiał się, czy Król nie potrzebuje
- pomocy, żeby skuć pysk temu skurwielowi.
- - Idź, Max. I powiedz reszcie, żeby na chwilę zostawili nas samych.
- - Oczywiście.
- Max uprzejmie wyszedł. Pomyślał, że Król mądrze robi nie chcąc mieć świadków,
- zwłaszcza gdy daje wycisk oficerowi.
- Król spojrzał na Marlowe’a.
- - Proszę cię - powiedział. - Możesz na chwilę usiąść? Bardzo cię proszę.
- - Dobrze - odparł sztywno Marlowe.
- - Widzisz - zaczął cierpliwie tłumaczyć Król - wyciągnąłeś mnie z biedy. Pomogłeś
- mi, więc i ja ci pomagam, tak powinno być. Zaproponowałem ci forsę, bo chciałem ci
- podziękować. Nie chcesz jej, w porządku, ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru cię
- obrazić. Jeżeli to zrobiłem, przepraszam.
- 44
- - Wybacz - rzekł Marlowe mięknąc. - Jestem wybuchowy. Ale cię zrozumiałem.
- Król wyciągnął rękę.
- - Sztama?
- Peter Marlowe uścisnął jego wyciągniętą dłoń.
- - Nie lubisz Greya, co? - spytał ostrożnie Król.
- - Nie.
- - Dlaczego?
- Marlowe wzruszył ramionami. Król niedbale podzielił ryż i podał mu większą
- porcję.
- - Zjedzmy wreszcie.
- - A ty? - spytał Marlowe, wpatrując się w swoją porcję.
- - Nie jestem głodny. Straciłem apetyt. Słodki Jezu, mało brakowało. Już myślałem,
- że obaj wpadliśmy.
- - Owszem - rzekł Marlowe z miną zapowiadającą uśmiech. - Ale zabawa była
- przednia, nie sądzisz?
- - Co takiego?
- - No, wszystkie te emocje związane z niebezpieczeństwem. Dawno tak dobrze się
- nie bawiłem.
- - Jest kupa rzeczy, których w tobie nie rozumiem - rzekł niepewnie Król. -
- Naprawdę chcesz powiedzieć, że dobrze się bawiłeś?
- - Oczywiście, a ty nie? To było prawie tak wspaniałe jak latanie na spicie. Lecisz i
- boisz się, a jednocześnie się nie boisz. A w czasie lotu i po wylądowaniu masz taki fajny
- szumek w głowie.
- - Chyba na głowę upadłeś.
- - Jeżeli ta sytuacja cię nie bawiła, to czemu, u licha, chciałeś mnie pogrążyć tym
- studem? O mało co nie dostałem ataku serca.
- - Wcale nie chciałem cię pogrążyć. Po diabła miałbym to robić?
- - Żeby było ciekawiej i żeby mnie wypróbować.
- Uśmiechając się blado Król tarł oczy i twarz.
- 45
- - To znaczy, uważasz, że zrobiłem to umyślnie?
- - Jak najbardziej. Ja zrobiłem to samo. Odezwałem się do ciebie po to, żebyś
- musiał odpowiadać na pytania Greya.
- - Wyjaśnijmy to sobie do końca. Więc zrobiłeś to tylko po to, żeby wypróbować
- moje nerwy? - Króla aż zatkało.
- - Ależ oczywiście, stary - odparł Marlowe. - O co ci właściwie chodzi?
- - Chryste Panie - rzekł Król, ze zdenerwowania znów oblewając się potem. - Już
- prawie siedzimy w pudle, a ty wymyślasz jakieś zabawy. - Urwał, żeby złapać oddech.
- -Wariat, kompletny wariat! Przecież kiedy się zawahałeś, jak ci podsunąłem tę “kartę w
- dołku”, myślałem, że już po nas.
- - Grey też tak myślał. A ja sobie z niego żartowałem. Skończyłem tak prędko tylko
- dlatego, że jajka stygły. A takie sadzone jajko nieczęsto się ogląda. Oj, nieczęsto.
- - Powiedziałeś, zdaje się, że jest do niczego.
- - Powiedziałem, że jest “niezłe”. - Marlowe zastanawiał się przez chwilę. -
- Zrozum, jeśli się mówi, że coś jest niezłe, to znaczy, że jest wyśmienite. W ten sposób
- można powiedzieć komuś komplement, tak żeby nie czuł się skrępowany.
- - Puknij się w czaszkę! Ryzykujesz moje i swoje życie tylko po to, żeby było
- niebezpieczniej, wściekasz się, kiedy proponuję ci pieniądze, i to bez żadnych zobowią-
- zań, a na dodatek mówisz, że coś jest “niezłe”, kiedy myślisz, że jest wyśmienite. Rany
- boskie - dodał ogłupiały Król - albo ja jestem głupi, albo nie wiem co.
- Podniósł wzrok i zobaczywszy zakłopotaną minę Marlowe’a nie mógł
- powstrzymać się od śmiechu. Marlowe też się roześmiał. Po chwili obaj zaśmiewali się
- do łez.
- Do baraku zajrzał Max, mając za plecami resztę Amerykanów.
- - Co go, cholera, napadło?! - Maxa aż zatkało ze zdumienia. - Myślałem, że do tej
- pory zdążył mu rozwalić łeb.
- - Panienko Przenajświętsza - szepnął Dino. - Najpierw Król o mało co nie wpada,
- a teraz śmieje się razem z tym, co go sypnął.
- - Nic nie kapuję - orzekł Max, którego od chwili ostrzegawczego gwizdu skręcało
- 46
- w środku.
- Król podniósł oczy i zobaczył wpatrzonych w niego mężczyzn. Wyciągnął paczkę
- z resztą papierosów.
- - Trzymaj, Max - powiedział. - Poczęstuj wszystkich. Mamy dziś święto!
- - Dzięki. - Max wziął papierosy. - Cholera! Mało cię nie dorwał. Cieszymy się
- razem z tobą.
- Król badał wzrokiem uśmiechnięte twarze. Niektóre uśmiechy były szczere, i te
- sobie zapamiętał. Inne wymuszone, ale te i tak już znał. Pozostali dołączyli do podzię-
- kowań Maxa.
- Max ponownie wyprowadził całą gromadkę z baraku i zabrał się do rozdzielania
- podarowanego skarbu.
- - Szok, nic innego - powiedział cicho. - Tak jak po bombardowaniu. Tylko patrzeć,
- jak zacznie prać Anglika. - Kiedy z baraku dobiegł ich kolejny wybuch śmiechu,
- wytrzeszczył oczy, a potem wzruszył ramionami. -We łbie mu się pomieszało, i nie
- dziwota.
- - Na miłość boską - mówił właśnie Marlowe, trzymając się za brzuch - zacznijmy
- jeść, bo jeszcze trochę, a nie będę w stanie nic przełknąć.
- Zaczęli więc jeść - w przerwach pomiędzy atakami śmiechu. Marlowe żałował, że
- jajka wystygły, ale śmiech sprawił, że wydawały się ciepłe i smakowały znakomicie.
- - A może by je tak dosolić? - spytał, starając się zachować bezbarwny ton głosu.
- - Chyba można. Chociaż wydaje mi się, że je dosyć posoliłem. - Król zmarszczył
- brwi, sięgnął po sól i wtedy spostrzegł przymrużone oczy Anglika. - O co tym razem
- chodzi? - spytał, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
- - O Boże, to był tylko żart. Czy wy, Amerykanie, nie macie poczucia humoru?
- - Idź do diabła! I przestań się śmiać, do cholery!
- Kiedy zjedli jajka, Król postawił na maszynce kawę i sięgnął po papierosy.
- Przypomniał sobie, że je rozdał, schylił się więc i otworzył kluczem czarną skrzynkę.
- - Zaczekaj, spróbuj tego - rzekł Marlowe, częstując go tytoniem ze swojego
- pudełka.
- 47
- - Dziękuję, ale nie znoszę tego paskudztwa. Fatalnie działa mi na gardło.
- - Spróbuj. Jest specjalnie przyrządzony. Nauczyłem się tego od Jawajczyków.
- Król nieufnie wziął pudełko. Tytoń w nim był z tego samego pospolitego zielska, o
- którym wspomniał, ale nie żółty jak słoma, tylko ciemnozłoty, nie suchy, ale wilgotny i
- pozwijany, nie bezwonny, ale pachnący jak prawdziwy tytoń, mocno i słodkawo. Król
- odszukał paczuszkę bibułek ryżowych i poczęstował się, aż nazbyt hojnie, spreparowa-
- nym zielskiem. Zwinął papierosa niedbale w rurkę i obciął wystające brzegi, strząsając
- nadmiar tytoniu na podłogę.
- Wielki Boże, pomyślał Marlowe. Powiedziałem ci, żebyś spróbował, a nie od razu
- brał wszystko, co jest. Wiedział, że powinien zebrać z podłogi kruszyny i włożyć je z
- powrotem do pudełka, ale nie zrobił tego. Są rzeczy, których robić nie wypada, dodał w
- myślach.
- Król pstryknął zapalniczką i obaj uśmiechnęli się na jej widok. Król wciągnął dym
- raz, potem drugi, aż wreszcie zaciągnął się głęboko.
- - Ależ to jest wspaniałe - oznajmił ze zdumieniem. -Może nie tak dobre jak kooa,
- ale to jest... - Urwał i poprawił się. - Chciałem powiedzieć, że jest niezłe.
- - Owszem, całkiem niezłe - rzekł Marlowe i roześmiał się.
- - A jak to robisz?
- - Tajemnica firmowa.
- Król pojął, że ma przed sobą kopalnię złota.
- - Obróbka jest pewnie długa i skomplikowana - zaczął ostrożnie.
- - Och, nie, właściwie jest całkiem prosta. Ścięte zielsko moczy się w herbacie, a
- potem wyciska. Następnie posypuje się odrobiną cukru i miesza, a kiedy cukier się roz-
- puści, podgrzewa na patelni na małym ogniu. Trzeba mieszać bez przerwy, bo inaczej
- wszystko na nic. Trzeba tak utrafić, żeby nie było ani za suche, ani za wilgotne.
- Króla zaskoczyło, że Marlowe tak łatwo, bez wstępnych targów, zdradza mu, na
- czym polega obróbka zielska. Na pewno chce mi tylko zaostrzyć apetyt, pomyślał. To nie
- może być takie proste, bo wszyscy by tak robili. Pewnie wie, że tylko ze mną może
- przystąpić do tego interesu.
- 48
- - To wszystko? - spytał z uśmiechem.
- - Tak. Naprawdę nic więcej.
- Król ujrzał przed oczami kwitnący handel. I do tego legalny.
- - W twoim baraku pewnie wszyscy robią sobie tytoń w ten sposób? - spytał.
- Marlowe zaprzeczył ruchem głowy.
- - Robię go tylko dla mojej grupy. Od miesięcy droczę się z nimi, opowiadam
- różności, ale jeszcze nie doszli, jak się go naprawdę przyrządza.
- Król uśmiechnął się od ucha do ucha.
- - A więc tylko ty jeden się na tym znasz?
- - Ależ skąd - odparł Marlowe i Królowi zamarło serce. - To miejscowy sposób.
- Znany na całej Jawie.
- Król rozpromienił się.
- - Ale tutaj nikt go nie zna?
- - Nie wiem, nie interesowałem się tym.
- Król wypuścił z nosa dwie smużki dymu, szybko kalkulując w myśli. Tak, dziś
- naprawdę mam wyjątkowe szczęście, pomyślał.
- - Posłuchaj, Peter - rzekł. - Chcę ci zaproponować pewien interes. Pokażesz mi
- dokładnie, jak to się robi, a ja ci odpalę z zysków - zawahał się - dziesięć procent.
- - Co takiego?
- - Dobra. Dwadzieścia pięć.
- - Dwadzieścia pięć?
- - No, dobrze - powiedział Król spoglądając na Marlowe’a z większym szacunkiem.
- - Twardy z ciebie kupiec, ale to świetnie. Ja wszystko załatwię. Będziemy kupować
- hurtem. Trzeba zorganizować wytwórnię. Ty możesz doglądać produkcji, a ja zajmę się
- sprzedażą. - Wyciągnął rękę. - Będziemy wspólnikami, podzielimy się równiuteńko - ty
- pół i ja pół. Umowa stoi.
- Marlowe utkwił wzrok w wyciągniętej dłoni Króla, a potem spojrzał mu w twarz.
- - O nie, co to, to nie! - rzekł stanowczo.
- - Bój się Boga, Peter! - wybuchnął Król. - Nikt się z tobą sprawiedliwiej nie
- 49
- podzieli. Czy może być uczciwszy podział? Ja przecież wykładam forsę. Będę musiał... -
- Urwał, gdyż nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. - Peter - dodał po chwili, nie
- pokazując po sobie, że czuje się dotknięty - nikt nie musi wiedzieć, że jesteśmy wspól-
- nikami. Pokażesz mi tylko, jak to się robi, a ja dopilnuję, żebyś dostał swoje. Możesz mi
- ufać.
- - Wiem o tym - odparł Marlowe.
- - No więc dzielimy się po połowie.
- Król promieniał.
- - Nie.
- - A niech to szlag! - zawołał Król, czując, że go naciskają. Jednakże pohamował
- gniew i pomyślał o interesie. A im dłużej myślał... Rozejrzał się, żeby się upewnić, czy
- nikt ich nie podsłuchuje, po czym ściszył głos i powiedział chrapliwie: - Sześćdziesiąt
- procent dla ciebie, czterdzieści dla mnie. Czegoś takiego w życiu nikomu nie proponowa-
- łem. Umawiamy się na sześćdziesiąt do czterdziestu.
- - Nie.
- - Nie?! - wykrzyknął Król, nie wierząc własnym uszom. - Przecież coś z tego
- muszę mieć. To za ile, do jasnej cholery, sprzedasz ten swój sposób? Chcesz od razu
- gotówkę do ręki?
- - Nie chcę nic - powiedział Marlowe.
- - Nic?
- Król, zdruzgotany, opadł bez sił na fotel. Marlowe nie mógł się w tym wszystkim
- połapać.
- - Wiesz, nie bardzo rozumiem, dlaczego pewne rzeczy tak cię podniecają - rzekł z
- wahaniem. - Nie jestem właścicielem tego sposobu, żeby go sprzedawać. To prosty,
- miejscowy zwyczaj. W żadnym razie nie mógłbym nic od ciebie wziąć. To nie byłoby w
- porządku. Absolutnie. A zresztą... - Urwał i dodał prędko: - Mam ci go teraz pokazać?
- - Zaraz. To znaczy, że nie chcesz nic za jego pokazanie? I to po tym, jak
- zaproponowałem ci sześćdziesiąt procent z zysków? Kiedy ci mówię, że mogę na tym
- zrobić pieniądze?
- 50
- Marlowe potwierdził skinieniem głowy.
- - Wariat - powiedział bezradnie Król. - Coś tu się nie zgadza. Nic nie rozumiem.
- - A co tu jest do rozumienia? - spytał Marlowe i uśmiechnął się blado. -
- Powiedzmy, że dostałem udaru słonecznego.
- Król przyglądał mu się badawczo przez dłuższą chwilę.
- - Czy odpowiesz mi szczerze, jeśli spytam cię wprost?
- - Tak, oczywiście.
- - Czy to wszystko z powodu mojej osoby?
- Słowa zawisły w rozgrzanym powietrzu.
- - Nie - odparł Marlowe, przerywając milczenie.
- Teraz już wszystko było dla nich jasne.
- Pół godziny później Marlowe przyglądał się, jak Tex podgrzewa drugą porcję
- tytoniu. Tym razem robił to sam, a Król krążył wokół niego, pogdakując niczym stara
- kwoka.
- - Jesteś pewien, że dodał cukru ile trzeba? - pytał zaniepokojony.
- - Dokładnie tyle.
- - Długo jeszcze?
- - Jak myślisz, Tex, ile?
- Tex uśmiechnął się do Marlowe’a i przeciągnął swoje niezdarne, ponad
- dwumetrowe cielsko.
- - Tak na oko, z pięć, sześć minut - odparł.
- Marlowe wstał.
- - Gdzie tu jest zaciszne miejsce, ustęp?
- - Kibel? Z tyłu. - Król wskazał kierunek. - Ale czy nie mógłbyś zaczekać, aż Tex
- skończy? Chcę mieć pewność, że złapał sprawę.
- - Tex świetnie sobie radzi - odparł Marlowe i wyszedł.
- Kiedy wrócił, Tex zestawiał patelnię z maszynki.
- - Już - powiedział nerwowo i zerknął na Marlowe’a, niepewny, czy dobrze obliczył
- 51
- czas.
- - W sam raz - zawyrokował Marlowe, badając spreparowany tytoń.
- Podniecony Król skręcił papierosa w ryżowym papierku. Tex i Marlowe zrobili to
- samo i zapalili ronsonem. I znowu rozległ się radosny śmiech. A potem zapadła cisza,
- gdyż każdy zamienił się w konesera.
- - Znakomity - oświadczył z przekonaniem Marlowe. - Mówiłem ci, Tex, że to nic
- trudnego.
- Tex odetchnął z ulgą.
- - Niezły - rzekł w zamyśleniu Król.
- - O czym ty właściwie mówisz - wybuchnął gniewnie Tex. - To jest przecież
- cholernie dobre!
- Marlowe i Król ryknęli śmiechem. Kiedy wytłumaczyli Texowi, o co chodzi, również
- się roześmiał.
- - Musimy mieć jakąś nazwę firmową. - Król zamyślił się na chwilę. - Już mam. Co
- powiecie na “Trzech Króli”? Jeden z Królewskich Sił Powietrznych, drugi z Teksasu, a
- trzeci to ja.
- - Niezłe - przyznał Tex.
- - Jutro ruszamy z produkcją.
- Tex potrząsnął przecząco głową.
- - Jutro idę na roboty - powiedział.
- - Nigdzie nie pójdziesz! Załatwię, żeby Dino cię zastąpił.
- - Nie, ja sam go poproszę. - Tex wstał i uśmiechnął się do Marlowe’a. - Cieszę się,
- że pana poznałem, panie kapitanie.
- - Daruj sobie “pana kapitana”, dobrze? - odparł Marlowe.
- - Oczywiście. Dziękuję.
- Marlowe odprowadził go wzrokiem do drzwi.
- - Dziwne, ale w żadnym baraku nie widziałem nigdy tylu uśmiechniętych twarzy -
- rzekł cicho do Króla.
- - A co masz z tego, że się nie uśmiechasz? Mogłoby być przecież dużo gorzej.
- 52
- Zestrzelili cię nad górami?
- - Mówisz o trasie Kalkuta-Czungking, o Himalajach?
- - Tak - odparł Król i ruchem głowy wskazał tytoń. - Napełnij sobie pudełko.
- - Dziękuję, chętnie skorzystam.
- - Jak ci zabraknie, przychodź i bierz.
- - Dziękuję, będę pamiętał. To bardzo miło z twojej strony.
- Marlowe miał wielką ochotę na jeszcze jednego papierosa, ale wiedział, że za
- dużo pali. Gdyby teraz jeszcze zapalił, głód stałby się dokuczliwszy. Lepiej zrobić
- przerwę. Spojrzał na cień rzucany przez barak i przyrzekł sobie, że nie zapali, dopóki nie
- przesunie się on o pięć centymetrów.
- - Wcale nie zostałem zestrzelony - powiedział. - Mojemu latawcowi... mojemu
- samolotowi dostało się podczas nalotu na Jawie. Nie mogłem oderwać się od ziemi. Nic
- ciekawego - dodał, starając się ukryć gorycz.
- - Mogło być gorzej - powiedział Król. - Mogłeś przecież siedzieć w środku. Żyjesz i
- tylko to się liczy. Na czym latałeś?
- - Na hurricanie. To jednoosobowy myśliwiec. Ale normalnie latałem na spicie, na
- spitfirze.
- - Słyszałem o nich, ale nigdy nie widziałem. Zdrowo złoiliście Niemcom skórę, nie
- powiem.
- - Tak, to prawda - odparł Marlowe z rozrzewnieniem.
- Król zdziwił się.
- - Ale ty chyba nie brałeś udziału w bitwie o Wielką Brytanię?
- - Owszem, brałem. Zostałem pilotem w tysiąc dziewięćset czterdziestym,
- zdążyłem akurat na czas.
- - Ile miałeś lat?
- - Dziewiętnaście.
- - No proszę, a ja patrząc na ciebie nie dałbym ci dwudziestu czterech, tylko co
- najmniej trzydzieści osiem!
- - Nawzajem, bracie! - rzekł Marlowe i roześmiał się. - A ty ile masz lat?
- 53
- - Dwadzieścia pięć. Kurwa mać, moje najlepsze lata, a siedzę zamknięty w jakimś
- wszawym więzieniu.
- - Na dobrą sprawę nie jesteś tu zamknięty. I jak widzę, świetnie sobie radzisz.
- - Z której strony byś na to nie patrzył, jesteśmy zamknięci. Jak myślisz, długo
- jeszcze?
- - Zmusiliśmy Niemców do ucieczki. Wszystko powinno się już wkrótce skończyć.
- - Wierzysz w to?
- Marlowe wzruszył ramionami. Ostrożnie, powiedział sobie w duchu, ostrożności
- nigdy za wiele.
- - Tak przypuszczam. Z pogłoskami różnie bywa.
- - A nasza wojna? Co z nią?
- Ponieważ pytanie zadał przyjaciel, Marlowe mówił bez skrępowania.
- - Nasza wojna nigdy się nie skończy. Owszem, pokonamy Japończyków, już teraz
- to wiem. Ale dla nas, tutaj? Nie sądzę, żebyśmy przeżyli.
- - Dlaczego?
- - Bo nie wydaje mi się, żeby Japończycy się poddali. A to oznacza, że nasi muszą
- wylądować w Azji. I wtedy Japończycy nas zlikwidują. Wszystkich. O ile wcześniej nie
- wykończą nas choroby.
- - Ale dlaczego mieliby to zrobić?
- - Dlaczego? Żeby zyskać na czasie. Kiedy pętla wokół Japonii będzie się
- zacieśniać, zaczną wciągać macki. Po co tracić czas dla marnych kilku tysięcy jeńców.
- Japończycy patrzą na życie zupełnie inaczej niż my. Już sama myśl o tym, że nasze
- oddziały miałyby stanąć na ich ziemi, doprowadzi ich do szału. - Marlowe mówił to
- zupełnie spokojnym, beznamiętnym tonem. - Moim zdaniem jesteśmy straceni.
- Oczywiście, mam nadzieję, że się mylę, ale tak właśnie myślę.
- - Ale z ciebie optymista, niech cię cholera – rzekł cierpko Król, a kiedy Marlowe
- roześmiał się, spytał: - Co cię tak cieszy? Zawsze się śmiejesz, kiedy nie trzeba.
- - Przepraszam. To taki nawyk.
- - Usiądźmy na dworze - zaproponował Król. - Muchy zaczynają się wściekać. Ej,
- 54
- Max! - zawołał głośniej. - Posprzątasz?
- Max wszedł do baraku i zabrał się do sprzątania, a Król z Marlowe’em wyślizgnęli
- się przez okno, gdzie pod płócienną osłoną stał jeszcze jeden stolik i ławka. Król zajął
- miejsce na ławce, Marlowe, wzorem tubylców, przysiadł na piętach.
- - W żaden sposób nie mogłem się tego nauczyć - powiedział Król.
- - Tak jest bardzo wygodnie. Ja nauczyłem się na Jawie.
- - Skąd tak świetnie znasz malajski?
- - Przez jakiś czas mieszkałem w wiosce.
- - Kiedy?
- - W czterdziestym drugim. Po zawieszeniu broni.
- Król czekał cierpliwie na ciąg dalszy, ale Marlowe zamilkł. Odczekał jeszcze
- chwilę, po czym spytał:
- - Jak to się stało, że po zawieszeniu broni w czterdziestym drugim mieszkałeś w
- wiosce na Jawie, kiedy wszyscy siedzieli już w obozach?
- Marlowe roześmiał się na cały głos.
- - Przepraszam - powiedział. - Ale niewiele mam do powiedzenia. Nie miałem
- ochoty znaleźć się w obozie. Prawdę mówiąc, kiedy ustały walki, zgubiłem się w dżungli,
- i wtedy natrafiłem na tę wioskę. Zlitowano się nade mną. Spędziłem tam około pół roku.
- - Jak tam było?
- - Cudownie. Mieszkańcy wioski byli dla mnie bardzo życzliwi. Stałem się jednym z
- nich. Ubierałem się jak Jawajczyk, przyciemniłem skórę - właściwie było to niemądre, bo i
- tak zdradziłby mnie wzrost i oczy - pracowałem na polach ryżowych.
- - Byłeś tam sam?
- - Byłem jedynym Europejczykiem, jeśli o to pytasz - odparł Marlowe po chwili.
- Spojrzał w stronę obozu; patrzył, jak słońce praży zakurzoną ziemię, a wiatr podrywa i
- wciąga w wir tuman pyłu. Wir ten przypomniał mu o niej.
- Oderwał wzrok od ziemi i spojrzał w niespokojne niebo na wschodzie. Ale ona
- była także cząstką tego nieba.
- Wiatr wzmógł się i przygiął czuby kokosowych palm. Ale ona była cząstką tego
- 55
- wiatru, palm i piętrzących się w oddali chmur.
- Marlowe oderwał się od tych myśli i wpatrzył w koreańskiego strażnika, który
- człapał po drugiej stronie ogrodzenia, spływając potem w skwarze popołudnia. Strażnik
- ubrany był w wyświechtany, niechlujny mundur, na głowie miał zmiętą czapkę, która
- przypominała jego pomarszczoną twarz, a z ramienia zwisał mu przekrzywiony karabin.
- Tyleż brak mu było wdzięku, ile ona go miała...
- Marlowe raz jeszcze spojrzał w niebo, szukając przestrzeni. Tylko wtedy nie czuł
- się osaczony, osaczony przez mężczyzn, męskie zapachy, brud i głosy. Mężczyźni bez
- kobiet to tylko okrutny żart, pomyślał bezradnie. Słońce stężało w żarze, a jego serce
- ścisnęła rozpacz.
- - Ej, Peter!
- Król z otwartymi ustami spoglądał na wzniesienie.
- Marlowe podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i kiedy zobaczył zbliżającego się
- Seana, zrobiło mu się niedobrze. O Boże! Miał ochotę wśliznąć się przez okno i
- schować, ale wiedział, że to jeszcze bardziej rzuci się w oczy. Czekał więc ponuro,
- wstrzymując oddech. Pomyślał, że ma duże szansę, aby Sean go nie spostrzegł, bo był
- właśnie pochłonięty rozmową z majorem lotnictwa Rodrickiem i porucznikiem Frankiem
- Parrishem. Szli z pochylonymi ku sobie głowami i rozmawiali z przejęciem.
- Nagle Sean zerknął przez ramię Franka Parrisha, zobaczył Marlowe’a i zatrzymał
- się. Jego zaskoczeni towarzysze również przystanęli. Na widok Marlowe’a pomyśleli
- obaj: ,,O mój Boże”, ale nie dali po sobie poznać, jak bardzo są zaniepokojeni.
- - Cześć, Peter - zawołał Rodrick, wysoki schludny mężczyzna, którego twarz
- wyglądała jak wyrzeźbiona. Był równie wysoki i schludny, jak Frank Parrish wysoki i
- niechlujny.
- - Cześć, Rod! - zawołał w odpowiedzi Marlowe.
- - Opuszczę was na chwilę - powiedział cicho Sean do Rodricka i ruszył w stronę
- Marlowe’a i Króla. Teraz, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, uśmiechnął się na
- powitanie.
- Marlowe poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Wstał i czekał, czując na sobie
- 56
- przenikliwe spojrzenie Króla.
- - Cześć, Peter - powiedział Sean.
- - Cześć, Sean.
- - Bardzo schudłeś, Peter.
- - Czyja wiem. Nie bardziej niż inni. Czuję się dobrze.
- - Tak dawno cię nie widziałem... Może wpadłbyś czasem do teatru? Zawsze coś
- się znajdzie, znasz mnie zresztą, nigdy dużo nie jadłem - powiedział Sean i uśmiechnął
- się z nadzieją.
- - Dziękuję - odparł Marlowe, cierpnąc z zakłopotania.
- - No tak, wiem, że nie przyjdziesz - powiedział nieszczęśliwym głosem Sean. - Ale
- zawsze jesteś mile widziany. - Zamilkł. - W ogóle się nie pokazujesz.
- - Och, wiesz jak to jest, Sean. Ty występujesz we wszystkich przedstawieniach, a
- mnie jakoś leci, chodzę na roboty i mam inne zajęcia.
- Sean, tak jak Marlowe, nosił sarong, ale nie wytarty i spłowiały jak sarong
- Marlowe’a, lecz nowy, biały, z brzegiem haftowanym niebieską i srebrną nicią. Ponadto
- ubrany był w malajski kaftanik baju z krótkimi rękawami, ucięty powyżej talii i szerzej
- skrojony w piersiach. Król wpatrywał się zafascynowany w rozchylony kołnierzyk
- kaftanika.
- Spostrzegłszy to Sean uśmiechnął się lekko, odgarnął włosy, które pieszczotliwie
- zburzył wiatr, i bawił się nimi tak długo, aż Król spojrzał mu w twarz. Widząc, jak Król
- oblewa się rumieńcem, rozpromienił się w duchu.
- - Robi... robi się gorąco - powiedział Król zmieszany.
- - Owszem - przyznał grzecznie Sean. Nie był zgrzany ani spocony, jak zwykle
- zresztą, choćby w największy upał.
- Zapadło milczenie.
- - Och, wybaczcie - odezwał się Marlowe widząc, że Sean patrzy na Króla i
- cierpliwie czeka. - Czy znasz...
- Sean roześmiał się.
- - Daj spokój, Peter. Jesteś zdenerwowany. Oczywiście, że wiem, kim jest twój
- 57
- przyjaciel, chociaż jeszcze się nie znamy. - Wyciągnął rękę. - Bardzo mi miło. To wielki
- zaszczyt poznać Króla!
- - Eee... dziękuję - odparł Król, ledwie dotykając dłoni, która była dużo mniejsza od
- jego własnej. - Zapali... pan?
- - Dziękuję, nie palę. Ale jeżeli pan pozwoli, wziąłbym papierosa. A właściwie dwa,
- jeśli można. - Ruchem głowy Sean wskazał na ścieżkę. - Rod i Frank palą, i wiem, że
- byliby bardzo wdzięczni.
- - Oczywiście - powiedział Król. - Oczywiście.
- - Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy.
- Mimo woli Król wyczuł serdeczność w uśmiechu Seana. Mimo woli powiedział, i to
- całkiem szczerze:
- - Był pan wspaniały w “Otellu”.
- - Dziękuję - odparł uradowany Sean. - A podobał się panu “Hamlet”?
- - Tak. Chociaż za Szekspirem nie przepadam.
- Sean roześmiał się.
- - Oto prawdziwy komplement. Pracujemy teraz nad nową sztuką. Napisał ją
- specjalnie dla nas Frank. Powinno być wesoło.
- - Jeśli tak jak zwykle, to będzie wspaniale - powiedział Król swobodniejszym
- tonem. - I pan też będzie wspaniały.
- - Pan jest bardzo miły. Dziękuję. - Sean zerknął na Marlowe’a i oczy rozbłysły mu
- nowym blaskiem. - Ale obawiam się, że Peter jest innego zdania.
- - Przestań, Sean - powiedział Marlowe.
- Sean nie patrzył na niego, tylko na Króla, i uśmiechał się, ale za tym uśmiechem
- kryła się wściekłość.
- - Peter mnie nie uznaje - powiedział.
- - Przestań, Sean - powtórzył ochryple Marlowe.
- - A to dlaczego? - odciął się Sean. - Gardzisz zboczeńcami? Czy nie tak
- nazywasz takich jak ja? Dałeś mi to jasno do zrozumienia. I tego nie zapomniałem!
- - Ani ja!
- 58
- - No, proszę, kto by pomyślał. Nie lubię, kiedy ktoś mną gardzi, a zwłaszcza ty!
- - Powiedziałem ci, przestań. To nie jest właściwy czas ani miejsce na kłótnię. Już
- raz o tym rozmawialiśmy i wszystko to już kiedyś powiedziałeś. Przeprosiłem cię. Nie
- chciałem cię skrzywdzić!
- - Tak. Ale wciąż mnie nienawidzisz... Dlaczego? Dlaczego?
- - To nieprawda.
- - Więc dlaczego stale mnie unikasz?
- - Tak jest lepiej. Na miłość boską, Sean, daj mi spokój.
- Sean wpatrywał się w Marlowe’a. W pewnej chwili jego gniew rozpłynął się równie
- nagle, jak wybuchnął.
- - Przepraszam, Peter. Chyba masz rację. To ja jestem głupi. Ale czasem czuję się
- po prostu samotny. A wtedy chciałbym z kimś porozmawiać. - Wyciągnął rękę i dotknął
- ramienia Marlowe’a. - Przepraszam. Chcę tylko, żebyśmy znów byli przyjaciółmi.
- Marlowe nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Sean zawahał się.
- - No tak, chyba czas na mnie - powiedział.
- - Sean, jesteśmy spóźnieni! - zawołał ze ścieżki Rodrick.
- - Już idę. - Sean wpatrywał się w Marlowe’a, wreszcie westchnął i wyciągnął rękę
- do Króla. - Miło mi było pana poznać. Proszę mi wybaczyć moje zachowanie.
- Król i tym razem nie mógł uniknąć dotknięcia jego ręki.
- - Cieszę się, że pana poznałem - powiedział.
- Sean nie odchodził, przyglądał mu się z powagą, badawczo.
- - Jest pan przyjacielem Petera? - spytał.
- Król miał wrażenie, że cały świat przysłuchuje się jego odpowiedzi.
- - No... no pewnie... tak, chyba tak - wyjąkał.
- - Prawda, że to dziwne, jak wiele różnych rzeczy może oznaczać jedno słowo. Ale
- jeżeli jest pan jego przyjacielem, to proszę, niech go pan nie sprowadzi na manowce. Ma
- pan opinię niebezpiecznego, a ja nie chcę, żeby Petera spotkała krzywda. Bardzo go
- lubię.
- - No... tak, oczywiście. - Pod Królem ugięły się kolana, zmiękł. Magnetyzm
- 59
- uśmiechu Seana przenikał go. Coś takiego czuł po raz pierwszy w życiu. - Najlepsze w
- obozie są przedstawienia - powiedział. - Dla nich warto żyć. A pan jest w nich najlepszy.
- - Dziękuję - odparł Sean i zwrócił się do Marlowe’a. -Rzeczywiście warto dla nich
- żyć. Jestem bardzo szczęśliwy i lubię to, co robię. Naprawdę, Peter, dzięki temu
- wszystko ma jakiś sens.
- - Tak. Cieszę się, że wszystko układa się dobrze - powiedział udręczony Marlowe.
- Sean uśmiechnął się niepewnie po raz ostatni, odwrócił się szybko i już go nie
- było.
- Król usiadł.
- - A niech mnie diabli! - powiedział.
- Marlowe także usiadł, otworzył pudełko i skręcił sobie papierosa.
- - Gdybyś nie wiedział, że to mężczyzna, przysiągłbyś na wszystko, że jest
- kobietą. I to piękną kobietą - odezwał się Król.
- Marlowe pokiwał głową ze smutkiem.
- - Nie przypomina innych pedałów, to fakt - ciągnął Król. - Gdzie tam. Jest zupełnie
- inny. Chryste, jest w nim coś takiego, co nie... - Urwał, szukając właściwego słowa, po
- czym mówił dalej: - Jak by to powiedzieć. On... Niech mnie cholera, on jest kobietą!
- Pamiętasz, jak grał Desdemonę? Jak on wyglądał w tym szlafroku! Założę się, że w
- całym Changi nie było takiego, któremu by nie stanął. Nie dziwię się, że niektórych to
- kusi. Mnie też, a zresztą wszystkich. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to łże.
- Spojrzał na Marlowe’a i uważnie mu się przyjrzał.
- - Na miłość boską, chyba nie bierzesz mnie za ciotę? - powiedział Marlowe z
- rozdrażnieniem.
- - Nie - odparł spokojnie Król. - Ale nie wziąłbym ci tego za złe. Pod warunkiem, że
- bym o tym wiedział.
- - No to dowiedz się, że nie jestem.
- - A na to, jak pragnę zdrowia, wyglądało - rzekł Król szczerząc zęby. - Kłótnia
- kochanków?
- - Idź do diabła!
- 60
- - Dawno go znasz? - zagadnął Król po chwili.
- - Był w mojej eskadrze, a mnie w pewnym sensie zlecono nad nim opiekę - odparł
- Marlowe po namyśle. Strzepnął żarzący się koniuszek papierosa i resztę tytoniu wsypał
- do pudełka. - Prawdę mówiąc, był moim najlepszym przyjacielem. I bardzo dobrym
- pilotem. - Spojrzał na Króla. - Bardzo go lubiłem.
- - Czy przedtem też... też był taki?
- - Nie.
- - O rany, wiem, że nie ubierał się jak kobieta, ale przecież musiało się rzucać w
- oczy, że ma takie skłonności.
- - Sean nigdy nie miał takich skłonności. Był normalnym, przystojnym, miłym
- chłopcem. Nie miał w sobie nic zniewieściałego, był po prostu... wrażliwy.
- - Widziałeś go kiedy nago?
- - Nie.
- - Ano właśnie. Nikt go nie widział rozebranego. Nawet do pasa.
- Seanowi oddano do dyspozycji maleńki pokoik na piętrze budynku teatru,
- prywatny pokój, jakiego w całym Changi nie miał nikt, nawet sam Król. Ale nigdy tam nie
- nocował. Śpiąc sam w zaryglowanym pomieszczeniu, byłby narażony na zbyt wielkie
- niebezpieczeństwo, bo w obozie nie brakowało takich, których żądza była niepo-
- wstrzymana, a pozostali pożądali go skrycie. Dlatego Sean spał zawsze w którymś z
- baraków, a w swoim prywatnym pokoju przebierał się i brał prysznic.
- - Co miedzy wami zaszło? - spytał Król.
- - Kiedyś omal go nie zabiłem.
- Nagle przerwali rozmowę i zaczęli nadsłuchiwać w skupieniu. Usłyszeli coś jak
- westchnienie, cichy pomruk. Król rozejrzał się prędko. Nie zauważywszy nic niezwykłego,
- wstał i wspiął się przez okno do baraku, a za nim Marlowe. Mężczyźni w baraku również
- nasłuchiwali.
- Król spojrzał w stronę narożnika więzienia. Wydawało się, że wszystko jest tak,
- jak powinno. Jeńcy nadal przechadzali się drogą w obie strony.
- - Jak myślisz, co to było? - spytał szeptem.
- 61
- - Nie wiem - odparł Marlowe, wytężając uwagę.
- Ludzie wciąż przechadzali się wzdłuż więziennego muru, ale ich krok uległ teraz
- ledwie dostrzegalnemu przyśpieszeniu.
- - Ej, patrzcie - szepnął Max.
- Zza rogu więzienia wyszedł, kierując się w ich stronę, kapitan Brough. Za nim
- wyłaniali się kolejno inni oficerowie, zmierzając do podległych im żołnierskich baraków.
- - Na pewno nic przyjemnego - powiedział ponuro Tex.
- - Może rewizja - rzekł Max.
- Król błyskawicznie znalazł się na kolanach i otworzył czarną skrzynkę.
- - Na razie - rzekł pośpiesznie Marlowe.
- - Trzymaj - Król rzucił mu paczkę kooa. - Do zobaczenia wieczorem, jeżeli
- będziesz miał ochotę.
- Marlowe wybiegł z baraku i popędził drogą w dół. Spomiędzy ziaren kawy Król
- wyszarpnął zagrzebane tam trzy zegarki i podniósł się z klęczek. Po chwili zastanowienia
- wszedł na fotel i wepchnął je w palmową strzechę. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy
- widzieli jego nowy schowek, ale machnął na to ręką, bo w tej chwili nie miał innego
- wyjścia. Zamknął na klucz czarną skrzynkę. W tym momencie w drzwiach stanął Brough.
- - Jazda, chłopaki, wychodzić - rozkazał.
- 62
- ROZDZIAŁ IV
- Przeciskając się przez rój spoconych mężczyzn gromadzących się na asfaltowej
- drodze, Marlowe myślał tylko o jednym - o swojej manierce. Rozpaczliwie usiłował
- przypomnieć sobie, czy napełnił ją przed wyjściem, ale ciągle nie był pewien.
- Wbiegł po schodach wiodących z drogi do baraku. Ale w środku nie było już
- nikogo, a w drzwiach trzymał straż umorusany Koreańczyk. Marlowe wiedział, że strażnik
- go nie wpuści, odwrócił się więc, pochylił i pod osłoną baraku pobiegł na jego drugi
- koniec. Rzucił się do drzwi i zanim strażnik go zobaczył, był już przy swojej pryczy i
- trzymał w ręku manierkę.
- Koreańczyk zaklął siarczyście, podszedł do niego i gestem nakazał mu odłożyć
- manierkę. A wtedy Marlowe zasalutował mu zamaszyście i przemówił po malajsku, gdyż
- był to język zrozumiały dla większości strażników.
- - Witaj, panie. Chyba będziemy długo czekać, więc pozwól mi zabrać tę manierkę,
- bo jestem chory na czerwonkę.
- Mówiąc to, potrząsnął manierką. Była pełna.
- Strażnik wyrwał mu ją i podejrzliwie powąchał. Potem wylał trochę wody na
- podłogę, wetknął Marlowe’owi manierkę z powrotem do ręki, jeszcze raz zaklął i wskazał
- na jeńców szykujących się w dole do apelu.
- Marlowe, któremu tak ulżyło, że aż osłabł, skłonił mu się i pobiegł do swojego
- szeregu.
- - Gdzieś się szwendał, Peter? - spytał Spence z tym większym zdenerwowaniem,
- że od czerwonki bolał go brzuch.
- - Nieważne. Ważne, że jestem. - Mając przy sobie manierkę, Marlowe odzyskał
- rezon. - Na co czekasz, Spence, ustawiaj wojsko - powiedział uszczypliwie.
- - Odczep się. No, dalej, chłopcy, stańcie w szeregu. - Spence policzył swoich ludzi
- i spytał: - A gdzie Bones?
- - W szpitalu - odparł Ewart. - Poszedł zaraz po śniadaniu. Sam go tam
- 63
- zaprowadziłem.
- - Do diabła, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
- - A niech to szlag, przecież przez cały dzień pracowałem w ogrodzie! Nie masz się
- kogo czepiać?!
- - A ty się tak nie wściekaj!
- Marlowe nie słuchał przekleństw, paplaniny i domysłów. Żywił w duchu nadzieję,
- że pułkownik i Mac mają manierki przy sobie.
- Po sprawdzeniu stanu swojego oddziału kapitan Spence udał się do
- podpułkownika Sellarsa, któremu nominalnie podlegały cztery baraki, i zasalutował.
- - Sześćdziesięciu czterech, panie pułkowniku. Zgodnie ze stanem. Dziewiętnastu
- na miejscu, dwudziestu trzech w szpitalu, dwudziestu dwóch na robotach.
- - Dobrze, Spence.
- Natychmiast po otrzymaniu aktualnych liczb ze wszystkich czterech baraków
- Sellars zsumował je i przekazał pułkownikowi Smedly-Taylorowi, któremu podlegało
- dziesięć baraków. Z kolei pułkownik Smedly-Taylor przekazał je dalej, a następny oficer
- jeszcze dalej. Czynność tę powtarzano w całym obozie, w więzieniu i poza jego murami,
- aż wreszcie obliczenia dotarły do komendanta obozu. Komendant dodał liczbę obecnych
- w obozie do liczby chorych w szpitalu i tych, którzy byli na robotach, a potem przekazał
- podsumowanie japońskiemu tłumaczowi, kapitanowi Yoshimie. Yoshima sklął
- komendanta, ponieważ suma się nie zgadzała. Brakowało jednego człowieka.
- Po dręczącej godzinie popłochu znaleziono go wreszcie martwego, na cmentarzu.
- Pułkownik doktor Rofer z Korpusu Medycznego Królewskich Sił Zbrojnych zbeształ
- swojego zastępcę, pułkownika doktora Kennedy’ego, który tłumaczył się, że trudno jest
- na bieżąco znać stan chorych. Ale Rofer mimo to go zbeształ, stwierdzając, że orientacja
- w stanie chorych należy do jego obowiązków. Potem udał się skruszony do komendanta
- obozu, który zgromił go za nieudolność. Z kolei komendant poszedł do Yoshimy i
- powiadomił go o znalezieniu ciała, tłumacząc się, że trudno jest znać na zawołanie
- dokładny stan liczebny jeńców. Yoshima zgromił komendanta obozu za nieudolność
- oświadczając, że to on właśnie jest za wszystko odpowiedzialny i że jeśli nie potrafi sobie
- 64
- poradzić ze sprawą tak podstawową jak stan jeńców, to być może czas na to, żeby
- komendę nad obozem objął inny oficer.
- W czasie kiedy złość mknęła tam i z powrotem po szeregach, koreańscy strażnicy
- przeszukiwali baraki, zwłaszcza oficerskie. Właśnie tam musiało być ukryte radio,
- którego szukali. Nadzieja tych ludzi, ich jedyna więź ze światem. Strażnicy chcieli je
- odnaleźć, tak jak tamto pięć miesięcy temu. Ale podobnie jak jeńcom zgromadzonym na
- apelu, im także upał dawał się we znaki i poszukiwania były pobieżne.
- Jeńcy oblewali się potem i klęli. Kilku zemdlało. Chorzy na czerwonkę ciągnęli
- tłumnie do latryn. Ciężko chorzy kucali albo kładli się tam, gdzie stali, i poddawali się
- bólowi skręcającemu wnętrzności. Zdrowi nie zwracali uwagi na smród. Smród był czymś
- normalnym, tak samo jak kolejka do latryn, tak samo jak czekanie.
- Po trzech godzinach poszukiwania dobiegły kresu. Zebranym kazano się rozejść.
- Tłoczyli się do swoich baraków i do cienia, leżeli dysząc na pryczach albo szli pod
- prysznic, gdzie czekali wściekając się, aż wreszcie chłodna woda przynosiła ulgę
- obolałym głowom.
- Marlowe wyszedł spod prysznica. Owinął się w pasie sarongiem i ruszył w stronę
- betonowego baraku swoich przyjaciół - jego grupy.
- - Puki ’mahlu! - przywitał go Mac, uśmiechając się szeroko. Major McCoy był
- niskim, żylastym Szkotem, trzymającym się prosto jak trzcina. Dwadzieścia pięć lat
- spędzonych w malajskich dżunglach wyryło na jego twarzy głębokie bruzdy, w czym
- miały też swój udział mocne trunki, karty i nawroty febry.
- - ’Mahlu senderis - odpowiedział Marlowe i zadowolony kucnął. Malajskie
- sprośności zawsze go zachwycały. Były absolutnie nieprzekładalne, chociaż puki było
- nazwą pewnej kobiecej części ciała, a ‘mahlu oznaczało “zawstydzenie”.
- - Czy wy już nie potraficie normalnie mówić? - odezwał się pułkownik Larkin, który
- leżał na sienniku rozłożonym wprost na podłodze. W tym upale z trudem łapał oddech i
- bolała go głowa, co było następstwem przebytej malarii.
- Mac mrugnął porozumiewawczo do Marlowe’a.
- - Wciąż mu to wyjaśniamy, ale nic nie dociera do tej tępej głowy - powiedział. -
- 65
- Beznadziejny przypadek!
- - Tak jest, brachu - rzekł Marlowe, naśladując australijską wymowę Larkina.
- - Dlaczego akurat ja musiałem trafić na dwóch takich jak wy, tego nie dowiem się
- nigdy - wystękał Larkin.
- Mac uśmiechnął się szeroko.
- - Bo jest leniwy, prawda, Peter? - powiedział. - My tu we dwóch odwalamy całą
- robotę, a on leży i udaje, że nie może ruszyć się z łóżka tylko dlatego, że ma leciutki atak
- malarii.
- - Puki ‘mahlu. Podaj mi wody, Marlowe!
- - Tak jest, panie pułkowniku. Rozkaz!
- Marlowe podał pułkownikowi manierkę. Mimo bólu na jej widok Larkin uśmiechnął
- się.
- - Wszystko dobrze, Peter? - spytał cicho.
- - Tak. Ale najadłem się trochę strachu.
- - My z Makiem też.
- Larkin wypił wodę drobnymi łykami i ostrożnie zwrócił manierkę Marlowe’owi.
- - Lepiej, pułkowniku? - spytał Marlowe, zaniepokojony kolorem skóry Larkina.
- - Na taką dolegliwość wystarczyłaby flaszka piwa, słowo honoru. Jutro będę na
- chodzie - odparł Larkin.
- Marlowe skinął głową.
- - Najważniejsze, że minęła gorączka - powiedział, a potem z wystudiowaną
- niedbałością wyjął paczkę kooa.
- - Wszelki duch - wyszeptali jednocześnie Mac i Larkin.
- Marlowe otworzył paczkę i dał im po papierosie.
- - Prezent od świętego Mikołaja! - oznajmił.
- - Do diabła, Peter, skąd je masz?
- - Poczekaj, aż sobie troszkę popalimy, zanim powiesz nam to najgorsze - rzekł z
- przekąsem Mac. - Sprzedał pewnie nasze łóżko albo coś w tym guście.
- I wtedy Marlowe opowiedział im historię o Królu i Greyu. Słuchali z rosnącym
- 66
- zdumieniem. Opowiedział im też o sposobie preparowania tytoniu, a oni słuchali w
- milczeniu aż do chwili, kiedy doszedł do procentów.
- - Sześćdziesiąt do czterdziestu! - nie wytrzymał Mac i powtórzył z zachwytem: - O
- Jezu! Sześćdziesiąt do czterdziestu!
- - Tak, wyobraźcie sobie! - rzekł Marlowe, źle odczytując jego słowa. - W każdym
- razie pokazałem mu, jak to się robi. Zdziwili się, że nic w zamian nie chcę.
- - Zdradziłeś mu sposób? - spytał z przerażeniem Mac.
- - Oczywiście. Czy to źle?
- - Ale dlaczego?
- - Przecież nie mogę być wspólnikiem w jakichś interesach. Marlowe’owie nie
- zajmują się handlem. - Marlowe mówił takim tonem, jakby coś tłumaczył dziecku. - Po
- prostu nie wypada, stary.
- - Rany boskie, nadarza się świetna okazja, żeby zarobić trochę grosza, a ty
- udajesz panisko i spokojnie ją odrzucasz. Chyba zdajesz sobie sprawę, że gdybyś ubił
- ten interes z Królem, miałbyś tyle, że do sądnego dnia starczyłoby na podwójne porcje.
- Dlaczego nie trzymałeś języka za zębami, dlaczego nie powiedziałeś o tym mnie,
- żebym...
- - O czym ty mówisz, Mac? - przerwał mu ostro Larkin. - Chłopak postąpił słusznie
- i byłoby źle, gdyby wdał się w jakieś interesy z Królem.
- - Ale...
- - Żadne ale - uciął Larkin.
- Mac w jednej chwili opanował gniew, wyrzucając sobie, że wybuchnął. Zaczął się
- nerwowo śmiać.
- - Tylko tak się z tobą droczę, Peter - rzekł.
- - Czy aby na pewno, Mac? Mój Boże, czy zrobiłem jakieś głupstwo? Nie
- chciałbym sprawić wam zawodu - powiedział Marlowe zmartwionym tonem.
- - Nie, nie, chłopcze, po prostu zażartowałem sobie. No, opowiadaj, co było dalej.
- I Marlowe opowiedział im wszystko do końca, nie przestając się zastanawiać, czy
- zrobił coś, czego zrobić nie powinien. Mac był przecież jego najlepszym przyjacielem, był
- 67
- bystry i nigdy się nie złościł. Opowiedział im też o Seanie, a kiedy skończył, ulżyło mu.
- Potem wyszedł, gdyż na niego właśnie przypadała kolej nakarmić kury.
- - Niech to szlag!... Przepraszam - powiedział po jego wyjściu Mac. - Niepotrzebnie
- się uniosłem.
- - Wcale ci się nie dziwię, brachu. Chłopak chodzi z głową w chmurach. Ma dziwne
- wyobrażenie o pewnych sprawach. No, ale nigdy nie wiadomo. Może znajomość z
- Królem kiedyś nam się przyda.
- - Może - przyznał w zamyśleniu Mac.
- Marlowe niósł w ręku blaszaną puszkę napełnioną kawałkami liści, które zdobyli
- na paszę dla kur. Idąc minął latryny, aż dotarł do wybiegów, w których trzymano obozowy
- drób.
- Były tam wybiegi różne, duże i małe, wybiegi dla pojedynczych wychudzonych kur
- oraz jeden olbrzymi wybieg dla stu trzydziestu kur, będących własnością całego obozu,
- których jajka przeznaczone były do podziału między wszystkich jeńców. Reszta
- wybiegów należała do poszczególnych grup albo do kilku naraz, tych, które połączyły
- swoje zasoby. Własny wybieg miał jedynie Król.
- Wybieg dla drobiu należącego do grupy Marlowe’a zbudował Mac. Były tam trzy
- kury - cały majątek grupy. Kury kupił Larkin siedem miesięcy temu, kiedy sprzedali
- ostatnią wartościową rzecz, jaką mieli - złotą obrączkę Larkina. Larkin nie chciał się z nią
- rozstawać, ale ponieważ Mac był w tym czasie chory, Marlowe miał czerwonkę, a dwa
- tygodnie wcześniej znów obniżono racje żywnościowe dla obozu, więc chcąc nie chcąc
- sprzedał ją. Ale nie za pośrednictwem Króla. Poprosił o to jednego ze swoich ludzi,
- australijskiego handlarza Tiny Timsena. Za uzyskane pieniądze kupił cztery kury u
- chińskiego kupca, który otrzymał od Japończyków koncesję na handel w obozie, a wraz
- z kurami dwie puszki sardynek, dwie puszki skondensowanego mleka i pół litra
- pomarańczowej oliwy palmowej.
- Kury były dobre i niosły się regularnie. Ale jedna z nich padła, więc ją zjedli. Kości
- nie wyrzucili, tylko włożyli je do garnka razem z wnętrznościami, łapami, łbem i niedo-
- jrzałym owocem melonowca, który Mac ukradł na robotach poza obozem, i wszystko to
- 68
- razem udusili. Przez cały tydzień mieli uczucie, że spotężnieli i wyzgrabnieli.
- Jedną z dwu puszek skondensowanego mleka Larkin otworzył w dniu kupna.
- Każdy z nich codziennie wypijał łyżeczkę mleka, dopóki starczyło. Skondensowane
- mleko nie psuło się w wysokiej temperaturze. W dniu, kiedy nie było już co czerpać
- łyżką, zagotowali wodę w puszce i wypili otrzymany płyn. Bardzo im smakował.
- Dwie puszki sardynek i puszka skondensowanego mleka stanowiły zapas
- żywności ich grupy. Na czarną godzinę. Puszki przechowywano w kryjówce, której stale
- strzegł jeden z nich.
- Zanim Marlowe otworzył kojec, rozejrzał się i upewnił, czy w pobliżu nie ma
- nikogo, kto mógłby podpatrzyć, jak się otwiera zamek. Kiedy otworzył drzwiczki, zobaczył
- dwa jajka.
- - Nie bój się, Nonya, nic ci nie zrobię - powiedział do kury, która była ich dumą.
- Nonya wysiadywała właśnie siedem jaj. Z dużym wysiłkiem powstrzymali się od
- podebrania ich kurze, ale gdyby im dopisało szczęście i wykluło się siedem piskląt i
- gdyby te siedem piskląt wyrosło na kury i koguty, wówczas mieliby wielkie stado drobiu. I
- mogliby pozwolić sobie na kwokę, która stale wysiadywałaby jajka. A poza tym nie
- groziłby im już Oddział Szósty.
- Oddział Szósty przeznaczony był dla niewidomych jeńców, oślepłych wskutek
- choroby beri-beri.
- Nawet niewielka ilość witamin magicznie przeciwdziałała temu zagrożeniu, a jajka
- były przecież wielkim i na ogół jedynym dostępnym ich źródłem. Dlatego też komendant
- obozu błagał, klął i żądał od Najwyższej Władzy, żeby dostarczano ich więcej. Mimo to co
- tydzień na głowę przypadało prawie zawsze jedno jajko. Niektórzy otrzymywali
- codziennie po jajku, ale wtedy było już zazwyczaj za późno.
- Właśnie dlatego kur strzegli dniem i nocą oficerowie. Właśnie dlatego tak ciężkim
- przestępstwem było tknąć choćby palcem kurę będącą cudzą własnością albo należącą
- do obozu. Żołnierza, którego kiedyś przyłapano z uduszoną kurą w ręku, zatłuczono na
- śmierć. Władze uznały to zabójstwo za uzasadnione.
- Marlowe stał na końcu wybiegu i podziwiał kury Króla. Było ich siedem. Siedem
- 69
- kur, w porównaniu z innymi tłustych i olbrzymich. Na wybiegu stał również kogut, duma
- obozu. Nazywał się Karmazyn. Z jego nasienia wyrastali dorodni synowie i córki i każdy
- mógł go mieć na rozpłodowca. Za opłatą w postaci jednego, wybranego kurczęcia.
- Nawet kury Króla były nietykalne i strzeżono ich na równi z innymi.
- Marlowe obserwował, jak Karmazyn przyciska pazurami jedną z kur do piachu i
- dosiada jej. Kiedy kura podniosła się z piasku, pobiegła z gdakaniem i dziobnęła inną
- kurę. Marlowe gardził sobą za to, że się temu przygląda. Wiedział, że to słabość z jego
- strony, że będzie potem myślał o N’ai i rozbolą go lędźwie.
- Wrócił do kojca, sprawdził, czy go dobrze zamknął, i ruszył z powrotem, przez
- całą drogę uważając na jajka.
- - No, Peter, mamy dzisiaj szczęście! - przywitał go radośnie Mac.
- Marlowe odszukał paczkę kooa i podzielił papierosy na trzy kupki.
- - Dwa będziemy losować - oznajmił.
- - Weź je sobie, Peter - powiedział Larkin.
- - Nie, losujemy. Najmłodsza karta przegrywa.
- Mac przegrał i udawał, że bierze to poważnie.
- - A niech to wszyscy diabli! - powiedział.
- Ostrożnie rozerwali papierosy, wsypali tytoń do pudełek i zmieszali go z całym
- zapasem spreparowanego jawajskiego ziela. Następnie każdy podzielił swoją porcję na
- cztery części i z tego trzy odsypał do drugiego pudełka, które oddał pod opiekę
- Larkinowi. Byłoby zbyt wielką pokusą mieć przy sobie tyle tytoniu naraz.
- Nagle niebo rozwarło się i lunął deszcz.
- Marlowe zdjął sarong, złożył go starannie i położył na łóżku Maca.
- - Peter, uważaj z tym Królem. On może być niebezpieczny - powiedział z troską w
- głosie Larkin.
- - Oczywiście. Proszę się nie martwić - odparł Marlowe i wyszedł na ulewę.
- Mac i Larkin też rozebrali się prędko i poszli jego śladem, przyłączając się do
- wielu nagich mężczyzn rozkoszujących się deszczem. Ciała z radością przyjmowały
- zacinające strugi, płuca wdychały ochłodzone powietrze, w głowach rozjaśniało się.
- 70
- Deszcz spłukiwał fetor obozu Changi.
- 71
- ROZDZIAŁ V
- Gdy minął deszcz, ludzie siadali, rozkoszując się krótkotrwałym chłodem i
- wyczekując pory posiłku. Ze strzech kapała woda i spływała rowami, zamiast pyłu
- wszędzie stało błoto, ale na jasnoniebieskim niebie królowało słońce.
- - Boże, jaka różnica - westchnął Larkin.
- - Oj, tak - przytaknął Mac.
- Siedzieli na werandzie, ale Mac był myślami gdzie indziej, na swojej plantacji
- kauczuku w stanie Kedah, daleko na północy półwyspu.
- - Naprawdę warto przeżyć upał... żeby móc potem docenić chłód. Tak samo jest z
- gorączką - powiedział cicho.
- - Niech szlag trafi te śmierdzące Malaje, ten deszcz, ten upał, malarie, te pchły i te
- muchy - zaklął Larkin.
- - Ale w czasie pokoju jest tu zupełnie inaczej. - Mac mrugnął do Marlowe’a. - I na
- wsi też, mam rację, Peter?
- Marlowe uśmiechnął się. Opowiedział im prawie wszystko o wiosce, w której
- mieszkał. Był świadom, że Mac wie, co zataił, bo spędził na Wschodzie pół życia i kochał
- go równie mocno, jak Larkin nienawidził.
- - Podobno - rzekł z ironią Larkin i wszyscy trzej uśmiechnęli się.
- Nie mówili wiele. Wszystko już sobie opowiedzieli raz i drugi, wszystko, o czym
- chcieli opowiedzieć.
- Tak więc czekali cierpliwie. Kiedy nastała pora posiłku, rozeszli się do swoich
- kolejek, a potem wrócili do baraku. Prędko wypili przyniesioną zupę. Marlowe włączył
- maszynkę elektryczną własnej roboty i usmażył jajko. Wtedy włożyli swoje porcje ryżu do
- jednej miski, a Marlowe położył na ryżu jajko, posolił je i popieprzył. Następnie ubił
- wszystko tak, żeby równomiernie rozprowadzić żółtko i białko, rozdzielił do misek i
- wszyscy trzej zjedli ze smakiem.
- Kiedy skończyli, Larkin zebrał naczynia i umył je, ponieważ dziś była jego kolej, a
- 72
- potem znów usiedli na werandzie, oczekując na wieczorny apel.
- Marlowe przyglądał się leniwie mężczyznom na drodze, rozkoszującym się
- uczuciem sytości, kiedy nagle spostrzegł zbliżającego się Greya.
- - Dobry wieczór, panie pułkowniku - powiedział Grey do Larkina i zgrabnie
- zasalutował.
- - Dobry wieczór, Grey - odparł Larkin i westchnął. - O kogo chodzi tym razem?
- Ilekroć Grey zjawiał się u niego, oznaczało to nieprzyjemności.
- Grey spojrzał na siedzącego Marlowe’a. Larkin i Mac wyczuli ich wzajemną
- wrogość.
- - Pułkownik Smedly-Taylor prosił mnie, żebym panu o tym zameldował, panie
- pułkowniku - rzekł Grey. - Dwaj pańscy ludzie bili się. Kapral Townsend i szeregowy
- Gurble. Obu osadziłem w areszcie.
- - Dobrze, poruczniku - powiedział zimno Larkin. -Może ich pan wypuścić. Proszę
- powiedzieć im, żeby się u mnie zameldowali po apelu. Już ja im dam! - Urwał. -Czy wie
- pan, o co poszło?
- - Nie, panie pułkowniku. Ale wydaje mi się, że grali w monety.
- Idiotyczna gra, pomyślał Grey. Umieszcza się na patyku dwie drobne monety,
- podrzuca do góry i zakłada o to, czy będą dwie reszki, dwa orły, czy orzeł i reszka.
- - Chyba ma pan rację - mruknął Larkin.
- - Czy nie mógłby pan zabronić tej gry? Zawsze są kłopoty, kiedy...
- - Zabronić? Gry w monety?! - przerwał mu ostro Larkin. - Gdybym to zrobił,
- pomyśleliby, że oszalałem. Nie zwróciliby najmniejszej uwagi na tak idiotyczny zakaz, i
- całkiem słusznie. Powinien pan był się do tej pory nauczyć, że Australijczycy to urodzeni
- hazardziści. Dzięki tej grze chłopcy mają zajęcie, a jeśli nawet czasem wezmą się za łby,
- to na pewno im to nie zaszkodzi. - Wstał i przeciągnął ramiona odrętwiałe od malarii. -
- Australijczycy nie potrafią żyć bez hazardu. A skoro już o tym mowa, to u nas każdy
- stawia choć parę szylingów na loterii. Ja sam lubię od czasu do czasu pograć w monety
- -dodał uszczypliwie.
- - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey. Widywał już Larkina i innych oficerów
- 73
- australijskich, gdy wraz ze swoimi żołnierzami, w podnieceniu, miotając przekleństwami,
- grzebali się w błocie jak zwykli szeregowcy.
- - Proszę zawiadomić pułkownika Smedly-Taylora, że zajmę się nimi. Już ja im
- pokażę!
- - Szkoda tej zapalniczki Marlowe’a, prawda, panie pułkowniku? - zagadnął Grey,
- nie spuszczając oczu z Larkina.
- Larkin nawet nie mrugnął, tylko spojrzał na niego twardo.
- - Powinien był bardziej uważać, nie sądzi pan? - spytał.
- - Tak jest, panie pułkowniku - odparł Grey po wymownej pauzie. Co tam,
- pomyślał, warto było spróbować. Pal diabli Larkina i Marlowe’a. Ja mam czas. Już miał
- zasalutować i odejść, kiedy wstrząsnął nim fantastyczny domysł. Opanowawszy
- podniecenie, powiedział rzeczowo: - Przy okazji, panie pułkowniku. Krąży pogłoska, że
- jeden z Australijczyków ma pierścionek z brylantem. - Odczekał chwilę i spytał: - Może
- przypadkiem coś panu o tym wiadomo?
- Oczy Larkina były osadzone głęboko pod krzaczastymi brwiami. Zanim
- odpowiedział, spojrzał w zamyśleniu na Maca.
- - Do mnie również dotarły te plotki - rzekł. - O ile wiem, nie chodzi o żadnego z
- moich żołnierzy. A dlaczego pan pyta?
- - Po prostu się upewniam - odparł Grey, uśmiechając się nieprzyjemnie. - Pan,
- panie pułkowniku, oczywiście zdaje sobie sprawę, że taki pierścień byłby jak dynamit.
- Dla właściciela i wielu innych. Lepiej byłoby trzymać go pod kluczem - dodał.
- - Nie zgadzam się z panem, przyjacielu - odezwał się Marlowe, wymawiając słowo
- “przyjacielu” z ledwo wyczuwalną zjadliwością. - To byłoby najgorsze rozwiązanie...
- zakładając, że brylant rzeczywiście istnieje, w co wątpię. Gdyby go umieścić w
- powszechnie znanym miejscu, wtedy wielu miałoby ochotę go obejrzeć. A zresztą
- Japończycy i tak by go natychmiast zgarnęli.
- - To prawda - rzekł w zamyśleniu Mac.
- - Lepiej niech będzie tam, gdzie jest, czyli nie wiadomo gdzie. Prawdopodobnie
- jest to jedna z wielu plotek - powiedział Larkin.
- 74
- - Mam nadzieję - rzekł Grey, pewien już, że przeczucie go nie zawiodło. - Tylko że
- ta plotka jest bardzo żywotna.
- - Tu nie chodzi o żadnego z moich żołnierzy - powtórzył Larkin, któremu różne
- myśli przemykały przez głowę. Grey chyba coś wiedział... Ale o kogo mogło chodzić? O
- kogo?
- - W każdym razie, gdyby pan się czegoś dowiedział, to proszę mnie zawiadomić,
- panie pułkowniku. - Grey obrzucił Marlowe’a pogardliwym wzrokiem. - Wolę zapobiegać
- kłopotom w zarodku, a nie dopiero po fakcie.
- Zasalutował przepisowo Larkinowi, skinął głową Macowi i odszedł.
- Przez dłuższą chwilę trwało pełne zadumy milczenie. Larkin spojrzał na Maca.
- - Ciekawe, dlaczego o to zapytał? - rzekł.
- - Tak, mnie to też zastanowiło - odparł Mac. - Zauważyłeś, jak się rozpromienił?
- - Właśnie! - Bruzdy na twarzy Larkina pogłębiły się. -Grey co do jednego ma rację.
- Brylant mógłby kosztować wielu sporo krwi.
- - To tylko plotka, pułkowniku - odezwał się Marlowe. - Nikt nie zdołałby czegoś
- takiego przechować aż tak długo. Wykluczone.
- - Obyś miał rację - powiedział Larkin marszcząc brwi. - Mój Boże, żeby tylko nie
- miał go któryś z moich.
- Mac przeciągnął się. Bolała go głowa i czuł zbliżający się atak malarii. No nic,
- dopiero za trzy dni, pomyślał ze spokojem. Tyle się już nachorował, że malaria stała się
- elementem jego życia na równi z oddychaniem. Ataki powtarzały się teraz co dwa
- miesiące. Przypomniał sobie, że miał w czterdziestym drugim przejść na emeryturę.
- Lekarz tak mu zalecił: “Kiedy malaria dojdzie panu do śledziony, niech pan wraca do
- domu, do Szkocji, do chłodnego klimatu, i kupi sobie małe gospodarstwo niedaleko Killin,
- z przepięknym widokiem na jezioro Tay. Wtedy pan pożyje”.
- - Właśnie - odezwał się ze znużeniem, czując ciężar swoich pięćdziesięciu lat. A
- potem powiedział na głos to, o czym myśleli wszyscy trzej: - Gdybyśmy tak mieli ten
- przeklęty kamyczek, moglibyśmy przetrwać to piekło nie martwiąc się, co z nami będzie.
- Ani trochę.
- 75
- Larkin skręcił papierosa, zapalił go i zaciągnął się. Potem podał skręta Macowi,
- który też się nim zaciągnął i przekazał go Marlowe’owi. Kiedy papierosa wypalono niemal
- do końca, Larkin strzepnął rozżarzony koniuszek i wsypał resztę tytoniu do pudełka.
- - Chyba się przejdę - oznajmił, przerywając milczenie.
- Marlowe uśmiechnął się.
- - Salamat - powiedział, co znaczyło: “pokój z tobą”.
- - Salamat - odrzekł Larkin i wyszedł na słońce.
- Idąc pod górę w stronę baraku żandarmerii, Grey aż kipiał z podniecenia. Obiecał
- sobie, że gdy tylko dojdzie do baraku i wypuści dwóch aresztowanych Australijczyków,
- skręci papierosa, żeby uczcić dzisiejszy dzień. Już drugiego dzisiaj, chociaż jawajskiego
- ziela pozostało mu zaledwie na trzy papierosy, a żołd wypłacano dopiero w przyszłym
- tygodniu.
- Wszedł po schodach i skinął na sierżanta Mastersa.
- - Wypuścić ich! - rozkazał.
- Masters zdjął z drzwi bambusowej klatki ciężką sztabę. Dwaj nachmurzeni
- mężczyźni stanęli na baczność przed Greyem.
- - Po apelu obaj zameldujecie się u pułkownika Larkina.
- Australijczycy zasalutowali i wyszli.
- - Przeklęte zbóje - skomentował krótko Grey.
- Usiadł i wyjął pudełko z tytoniem i papierki. W tym miesiącu był rozrzutny. Kupił
- całą kartkę papieru wydartą z Biblii, ponieważ najlepiej nadawał się on na papierosy.
- Chociaż Grey był niewierzący, to jednak palenie Biblii wydawało mu się odrobinę
- bluźniercze. Ze skrawka papieru, który szykował na skręta, odczytał: “Wyszedłszy tedy
- szatan od oblicza Pana, zaraził Joba wrzodem bardzo złym od stopy nogi aż do wierzchu
- głowy jego, a ten ropę skorupą oskrobywał, siedząc na gnoju. I rzekła mu żona jego...”
- Żona! Cholera, że też musiałem akurat trafić na to słowo! - zaklął Grey i
- przewrócił papierek na drugą stronę.
- Pierwsze zdanie brzmiało: “Czemum w żywocie nie umarł, wyszedłszy z żywota
- wnet nie zginął?”
- 76
- Wtem, słysząc świst kamienia, zerwał się na równe nogi. Kamień wleciał przez
- okno, uderzył w ścianę i spadł ze stukiem na podłogę.
- Owinięty był w kawałek gazety. Grey podniósł go i skoczył do okna. Ale w pobliżu
- nie dostrzegł nikogo. Usiadł więc i wygładził papier. Na brzegu było napisane: “Zróbmy
- interes. Ja panu podam Króla jak na tacy, a pan za to przymknie oko na drobne interesy,
- które będę robił w jego miejsce. Na znak zgody proszę wyjść na minutę przed barak i
- trzymać ten kamień w lewej ręce. Potem spław pan tego drugiego glinę. Chłopaki mówią,
- że pan jest uczciwy gliniarz, więc panu ufam”.
- - Co tam pisze, panie poruczniku? - spytał Masters, spoglądając kaprawymi
- oczami na kawałek gazety.
- Grey zmiął papier w kulkę.
- - Ktoś uważa, że za bardzo pomagamy Japończykom - odrzekł chrapliwie.
- - Swołocz - powiedział Masters, podchodząc do okna. - Co oni sobie właściwie
- myślą? Do czego by doszło, gdybyśmy ich nie zmuszali do dyscypliny? Od świtu do nocy
- chwytaliby się jeden z drugim za łby.
- - Racja - potaknął Grey.
- Kulka papieru, którą trzymał w ręku, była jak żywa. Jeżeli ta propozycja jest
- prawdziwa, to będzie można strącić Króla z tronu, pomyślał.
- Decyzja nie była łatwa. Sam też musiał dotrzymać umowy. Dane słowo
- zobowiązywało. Był uczciwym “gliną” i szczycił się, że jest z tego znany. Czuł, że zrobi
- wszystko, byleby tylko ujrzeć Króla za prętami bambusowej klatki, odartego z ubrania, w
- którym paradował... że nawet przymknie oko na łamanie przepisów. Zastanawiał się,
- który z Amerykanów jest donosicielem. Wszyscy oni nienawidzili Króla i zazdrościli mu...
- ale który z nich był Judaszem, który podjął się ryzyka demaskacji? Kimkolwiek był ten
- człowiek, z pewnością nie mógł stanowić takiego zagrożenia jak Król.
- Tak więc Grey z kamieniem w lewej ręce wyszedł z baraku i przyglądał się
- badawczo przechodzącym. Ale żaden nie dał mu znaku.
- Wyrzucił więc kamień i odprawił Mastersa. Potem usiadł w baraku i czekał. Stracił
- już nadzieję, kiedy przez okno znów wpadł kamień z kolejną wiadomością: “Zaglądaj pan
- 77
- do puszki, która leży w rowie przy baraku szesnastym, dwa razy dziennie, rano i po
- apelu. To będzie nasz kontakt. Dziś wieczór Król handluje z Turasanem”.
- 78
- ROZDZIAŁ VI
- Tej nocy Larkin leżał na sienniku pod moskitierą głęboko zatroskany sprawą
- kaprala Townsenda i szeregowca Gurble’a. Widział się z nimi po apelu.
- - O co żeście się bili, do diabła? - pytał raz po raz, ale oni niezmiennie
- odpowiadali: ,,O orła i reszkę”. Instynktownie jednak czuł, że kłamią.
- - Chcę znać prawdę - powtarzał ze złością. - Mówcie, przecież jesteście
- kumplami! No więc, dlaczego się pobiliście?
- Jednakże obaj uparcie wbijali wzrok w ziemię. Larkin pytał więc każdego z
- osobna, ale jeden i drugi odpowiadali mu z nachmurzonymi minami: “O orła i reszkę”.
- - A więc dobrze, łobuzy - powiedział wreszcie Larkin ochrypłym głosem. - Daję
- wam ostatnią szansę. Jeżeli nie dowiem się od was prawdy, obu wyrzucę z pułku. A
- wtedy przestaniecie dla mnie istnieć!
- - Ależ panie pułkowniku, nie zrobi pan tego! - przeraził się Gurble.
- - Daję wam pół minuty - rzekł jadowicie Larkin.
- Obaj wiedzieli, że nie żartuje. Wiedzieli też, że słowo Larkina jest prawem w ich
- pułku, ponieważ Larkin był dla nich wszystkich jakby ojcem. Wylecieć z pułku znaczyło
- tyle, co przestać istnieć dla kumpli, a bez kumpli zginęliby przecież.
- Larkin odczekał minutę.
- - A więc dobrze. Jutro... - zaczął.
- - Ja panu powiem, panie pułkowniku - nie wytrzymał Gurble. - Ten skurwiel
- oskarżył mnie, że podkradam kolegom jedzenie. Powiedział, że kradnę...
- - I tak było, parszywcu!
- Tylko rzucone przez Larkina “baczność” powstrzymało ich od skoczenia sobie do
- gardeł.
- Pierwszy zaczął mówić kapral Townsend.
- - W tym miesiącu mam dyżur w kuchni. Dzisiaj gotujemy dla stu osiemdziesięciu
- ośmiu ludzi...
- 79
- - Kogo brak?
- - Billy’ego Donahy, panie pułkowniku. Po południu poszedł do szpitala.
- - W porządku.
- - No więc tak. Stu osiemdziesięciu ośmiu ludzi razy sto dwadzieścia pięć gramów
- daje dwadzieścia trzy i pół kilo ryżu dziennie. Zawsze chodzę do magazynu z jakimś
- kumplem, patrzymy, jak ważą ryż, i pilnujemy, żebyśmy dostali, co nam się należy, a
- potem zanoszę ryż do kuchni. No, a dziś, właśnie kiedy pilnowałem ważenia, strasznie
- mnie przyparło. Więc poprosiłem tego tu Gurble’a, żeby zaniósł ryż do kuchni. To mój
- najlepszy kumpel, więc myślałem, że mogę mu wierzyć...
- - Nie tknąłem nawet ziarenka, łachudro. Bóg mi świadkiem...
- - Brakowało, kiedy wróciłem! - krzyknął Townsend. - Brakowało prawie ćwierć kilo,
- a to jest przydział dla dwóch ludzi!
- - Wiem, aleja nie...
- - Odważniki były w porządku. Sam je sprawdziłem na twoich oczach!
- Poszli we trójkę, Larkin sprawdził odważniki i stwierdził, że są dobre. Nie było
- wątpliwości co do tego, że z magazynu wyniesiono odpowiednią ilość ryżu, gdyż racje
- żywnościowe były co rano odmierzane publicznie przez podpułkownika Jonesa. Sprawa
- była jasna.
- - No więc, Gurble, przestałeś należeć do mojego pułku. Nie istniejesz dla mnie -
- oświadczył Larkin.
- Kiedy Gurble potykając się i jęcząc odszedł w ciemność, Larkin powiedział do
- Townsenda:
- - A ty trzymaj język za zębami.
- - Niech mnie cholera, panie pułkowniku. Gdyby się nasi o tym dowiedzieli,
- rozerwaliby go na kawałki. I słusznie! Nie powiedziałem im tylko dlatego, że to był mój
- najlepszy kumpel - odparł Townsend. Oczy zaszły mu nagle łzami. - Niech mnie cholera,
- panie pułkowniku! Razem poszliśmy do woja. Razem z panem przeszliśmy Dunkierkę,
- parszywy Bliski Wschód i całe Malaje. Znałem go prawie od dziecka i dałbym sobie rękę
- uciąć...
- 80
- Rozmyślając teraz o tym wszystkim tuż przed zaśnięciem, Larkin wzdrygnął się.
- Jak można coś takiego zrobić? - zapytywał siebie. Jak? Nie znajdował odpowiedzi. I to
- właśnie Gurble, którego znał tyle lat i który nawet pracował kiedyś w jego biurze w
- Sydney!
- Zamknął oczy i przestał o nim myśleć. Spełnił swój obowiązek, a jego
- obowiązkiem było chronić większość. Dał się ponieść marzeniom o żonie Betty smażącej
- befsztyk z jajkiem sadzonym na wierzchu, o domu nad zatoką, o małej córeczce, o tym,
- co zrobi, kiedy będzie wolny. Tylko kiedy? Kiedy?
- Grey wszedł do baraku szesnastego cicho jak zakradający się złodziej i podszedł
- do łóżka. Ściągnął spodnie, wślizgnął się pod moskitierę i leżał nagi na sienniku, nie-
- zmiernie z siebie zadowolony. Właśnie przed chwilą widział, jak Turasan, koreański
- strażnik, przemknął za róg baraku Amerykanów i skrył się pod zwisającym płótnem.
- Widział też Króla wyskakującego ukradkiem przez okno, żeby przyłączyć się do
- Koreańczyka. Stał niewidoczny w ciemnościach tylko przez chwilę. Sprawdzał wia-
- rygodność otrzymanej od szpiega informacji. Nie było potrzeby od razu rzucać się na
- Króla. Nie. Jeszcze nie, zwłaszcza że donosiciel okazał się godny zaufania.
- Grey poruszył się na łóżku i podrapał w nogę. Wyćwiczone palce pochwyciły
- pluskwę i rozgniotły ją. Usłyszał pyknięcie pękającego pasożyta i poczuł mdłosłodki
- zapach krwi - jego własnej krwi.
- Wokół moskitiery brzęczały chmary komarów szukających dziury, która musiała
- gdzieś być. W odróżnieniu od innych oficerów Grey odmówił przerobienia swojego łóżka
- na piętrową pryczę, ponieważ już sama myśl o spaniu nad kimś lub pod kimś budziła w
- nim wstręt. Mimo że zyskałby w ten sposób sporo miejsca.
- Moskitiery przymocowane były do drutów przebiegających symetrycznie przez
- cały barak. Ludzie byli ze sobą połączeni nawet we śnie. Kiedy ktoś przewracał się na
- drugi bok albo pociągnął za moskitierę, żeby wcisnąć ją głębiej pod zwilgotniały od potu
- siennik, wówczas wprawiał w lekkie drżenie pozostałe moskitiery, i wtedy każdy mógł
- sobie uzmysłowić, że jest otoczony przez innych.
- 81
- Grey rozgniótł jeszcze jedną pluskwę, ale myśli miał zajęte czym innym.
- Dzisiejszej nocy czuł się bardzo szczęśliwy - z powodu donosiciela, pierścionka z brylan-
- tem, Marlowe’a i dlatego że przyrzekł sobie schwytać Króla. Był rad, że rozwiązał
- zagadkę.
- To proste, powtórzył w myślach po raz nie wiadomo który, Larkin wie, kto ma
- brylant. A w całym obozie tylko Król może załatwić jego sprzedaż. Tylko Król zna
- odpowiednich ludzi. Larkin nie mógł zwrócić się do niego osobiście, więc posłał
- Marlowe’a. Marlowe ma być ich pośrednikiem.
- Nagle łóżko Greya zatrzęsło się. Potknął się o nie śmiertelnie chory Johnny
- Carstairs, który szedł do latryny.
- - Uważaj pan, do diabła! - zawołał Grey ze złością.
- Po kilku minutach Carstairs, potykając się, wrócił do baraku. Odezwało się kilka
- zaspanych, przeklinających głosów. Ledwie dotarł do swojej pryczy, musiał znowu wyjść.
- Grey był tak pochłonięty przewidywaniem posunięć nieprzyjaciela, że tym razem nie
- spostrzegł nawet drżenia łóżka.
- Pod bezksiężycowym niebem, na twardych schodkach baraku szesnastego
- siedział Peter Marlowe i penetrował ciemności, wytężając wzrok, słuch i myśli. Z miejsca,
- gdzie siedział, widział obie drogi; te, która biegła środkiem obozu, i tę, która opasywała
- mury więzienia. Z obu korzystali zarówno strażnicy, japońscy i koreańscy, jak i jeńcy.
- Marlowe trzymał wartę od strony północnej.
- Wiedział, że za jego plecami, na schodkach po przeciwnej stronie baraku, siedzi,
- skupiony tak samo jak on, kapitan lotnictwa Cox, wypatrując w ciemnościach zagrożenia.
- Strzegł on baraku od południa.
- Z baraku i ze wszystkich stron dobiegały odgłosy śpiących snem umarłych ludzi -
- jęki, szaleńczy śmiech, chrapanie, skamlenie, jakieś zduszone okrzyki zmieszane z ci-
- chym szeptem tych, których dręczyła bezsenność. Przyjemnie było tak siedzieć w
- chłodzie na schodach przy skraju drogi. Nie działo się nic niezwykłego.
- Nagle Marlowe drgnął. Wyczuł obecność koreańskiego strażnika, nim zdołał
- dostrzec wśród ciemności jego postać, a zanim zobaczył go wyraźnie, zdążył dać ostrze-
- 82
- gawczy sygnał.
- Na drugim końcu baraku Dave Daven był tak zaabsorbowany tym, co robił, że nie
- usłyszał pierwszego gwizdnięcia. Kiedy usłyszał drugi, ponaglający gwizd, odpowiedział
- na niego, wyszarpnął igły, położył się na wznak i wstrzymał oddech.
- Strażnik człapał przez obóz z karabinem zarzuconym na ramię i nie widział
- Marlowe’a ani innych jeńców. Czuł jednak na sobie ich wzrok. Zapragnął znaleźć się z
- dala od otaczającej go nienawiści, więc przyśpieszył kroku.
- Po chwili, która wydała się wiekiem, Marlowe usłyszał odwołujący zagrożenie
- sygnał Coxa, odprężył się, ale nie przestał wyostrzonymi zmysłami badać nocy.
- Na drugim końcu baraku Daven znów zaczął normalnie oddychać. Uniósł się
- ostrożnie na spowitej gęstą moskitierą pryczy i z anielską cierpliwością zaczął znów
- podłączać obie igły do izolowanego przewodu, którym płynął prąd. Po wyczerpujących
- próbach trafił wreszcie nimi do dziurek wytoczonych przez korniki w poprzecznej grubej i
- szerokiej na dwadzieścia centymetrów belce, służącej za wezgłowie pryczy. Kropla potu
- zebrała mu się na brodzie i skapnęła na belkę. W tym czasie odszukał pozostałe dwie
- igły podłączone do słuchawki i znów po pełnych udręki poszukiwaniach odnalazł prze-
- znaczone dla nich otwory i gładko wsunął je w belkę. W słuchawce zatrzeszczało. ,,...a
- nasze wojska posuwają się w szybkim tempie przez dżunglę w kierunku Mandalay. Na
- tym kończymy wiadomości. Tu Kalkuta. Oto skrót wiadomości:
- Wojska amerykańskie i brytyjskie wśród szalejących burz śnieżnych spychają
- wroga na terenie Belgii oraz na środkowym odcinku frontu w kierunku Świętego Huberta.
- W Polsce armie radzieckie znajdują się w odległości trzydziestu kilometrów od Krakowa,
- również wśród ostrych zamieci. Na Filipinach wojska amerykańskie, próbując odbić
- Manilę, zajęły przyczółek na rzece Ango. Podczas dziennego nalotu amerykańskie
- superfortece B-29 bez strat zbombardowały Tajwan. W Birmie zwycięskie armie
- brytyjskie i indyjskie znajdują się w odległości pięćdziesięciu kilometrów od Mandalay.
- Kolejne wiadomości podamy o godzinie szóstej czasu kalkuckiego”.
- Daven chrząknął cicho i poczuł, że izolowany przewód drgnął lekko, a potem
- oderwał się, kiedy leżący na sąsiedniej pryczy Spence wyciągnął z gniazda swoje igły.
- 83
- Daven odłączył prędko wszystkie cztery igły i włożył je między przybory do szycia. Wytarł
- spoconą twarz i podrapał miejsce, gdzie pogryzły go pluskwy. Następnie odłączył
- przewody przyśrubowane do słuchawki, starannie zabezpieczył jej zaciski i wsunął ją do
- specjalnej kieszonki, umieszczonej w podpasce, za jądrami. Zapiął spodnie, złożył
- przewody na pół, przeplótł je przez szlufki paska i zawiązał końce w supeł. Odszukał
- ściereczkę, wytarł ręce, a potem starannie zasypał kurzem maleńkie otworki w belce,
- idealnie je maskując.
- Położył się na chwilę, żeby odzyskać siły, i zaczął się drapać. Kiedy odpoczął,
- wysunął się spod moskitiery i zeskoczył na podłogę. O tej porze nigdy nie zadawał sobie
- trudu, żeby założyć protezę, sięgnął więc tylko po kule i kołysząc się ruszył po cichu do
- drzwi. Mijając pryczę Spence’a, nie dał mu najmniejszego znaku. Taka była reguła. Nigdy
- nie za dużo ostrożności.
- Drewniane kule skrzypiały na drewnianej podłodze i po raz nie wiadomo który
- Daven pomyślał o swojej nodze. Nie przejmował się nią już tak jak kiedyś, choć kikut
- bolał go niemiłosiernie. Lekarze powiedzieli, że niedługo trzeba będzie znów ją skrócić.
- Przeszedł to już dwukrotnie. Raz - w czterdziestym drugim roku - była to operacja z
- prawdziwego zdarzenia, amputacja poniżej kolana po tym, jak wszedł na minę. Drugi raz
- powyżej kolana, bez narkozy. Na wspomnienie tego zgrzytał zębami i przysięgał sobie,
- że już nigdy na coś takiego się nie zgodzi. Ale następna, ostatnia operacja, będzie do
- zniesienia, myślał. Tu, w Changi, są środki znieczulające. Będzie to już ostatnia, bo
- niewiele zostało do amputowania.
- - Ach, to ty, Peter - rzekł, o mały włos nie potykając się na schodach o Marlowe’a.
- - Nie zauważyłem, że tu siedzisz.
- - Cześć, Dave.
- - Ładna noc - powiedział Dave i kołysząc się zszedł po schodkach. - Znów mi się
- pęcherz daje we znaki.
- Marlowe uśmiechnął się. Jeżeli Daven używał tych słów, znaczyło to, że
- wiadomości są dobre. Jeśli stwierdzał: “Moja kolej, żeby się odlać”, chciał przekazać, że
- na świecie nie dzieje się nic szczególnego. Kiedy mówił: “Ten brzuch mnie dzisiaj
- 84
- wykończy”, dawał do zrozumienia, że gdzieś nastąpiło poważne zahamowanie działań
- wojennych. Jeżeli natomiast prosił: “Przytrzymaj mi na moment kulę”, to miał na myśli
- jakieś wielkie zwycięstwo.
- Chociaż Marlowe dowiadywał się szczegółowo o wszystkim następnego dnia, bo
- uczył się na pamięć wiadomości razem ze Spence’em i przekazywał je innym barakom,
- to jednak lubił wiedzieć od razu, co słychać na świecie. Dlatego rozsiadł się na schodach
- i patrzył, jak Daven, którego darzył sympatią i szacunkiem, idzie o kulach do pisuaru.
- Kule zaskrzypiały, Daven zatrzymał się. Pisuar zrobiony był z kawałka falistej
- blachy. Davfen przyglądał się, jak strużka moczu ścieka wijąc się, a potem pienistą
- kaskadą spada z zardzewiałej krawędzi blachy do dużego bębna i miesza się w nim z
- pianą zebraną na powierzchni. Przypomniał sobie, że jutro jest dzień zbiórki moczu.
- Pojemnik będzie zabrany i razem z innymi pojemnikami zaniesiony do ogrodu.
- Zgromadzony mocz zostanie zmieszany z wodą, a potem obozowy ogrodnik,
- odmierzając chochlą troskliwie miarka za miarką, podleje nim korzenie roślin,
- doglądanych i strzeżonych, aby żywiły obóz. I dzięki temu zielenina, którą jedzą, jeszcze
- bardziej się zazieleni.
- Dave nie znosił zieleniny. Ale przecież i ona stanowiła pożywienie.
- Powiew wiatru ochłodził mu spocone plecy, przynosząc z sobą zapach morza,
- odległego o pięć kilometrów i dziesiątki lat świetlnych.
- Daven myślał o tym, jak znakomicie działa radio. Poczuł zadowolenie,
- przypominając sobie, jak delikatnie zdejmował cienką warstwę drewna z górnej
- powierzchni belki i jak drążył w niej dziury głębokości piętnastu centymetrów. A wszystko
- to robił w tajemnicy. Przez pięć miesięcy konstruował radio, pracując nocami i o świcie, a
- odsypiając w dzień. Drewniana przykrywka pasowała tak dokładnie, że kiedy jej brzegi
- pokryło się kurzem, nawet przy szczegółowych oględzinach nie było widać jej zarysu.
- Otworki na igły po zasypaniu kurzem również stawały się niewidoczne.
- Myśl, że on, Dave Daven, pierwszy w obozie słyszy wiadomości, napawała go
- niemałą dumą. Dzięki temu czuł się kimś wyjątkowym. Mimo tej nieszczęsnej nogi.
- Któregoś dnia miał usłyszeć, że wojna się skończyła. Nie tylko wojna w Europie, ale
- 85
- także ich wojna - wojna na Pacyfiku. Jemu zawdzięczał obóz więź ze światem i Daven
- wierzył, że warto za to płacić niepokojem, mozołem i panicznym strachem. O tym, gdzie
- jest ukryte radio, wiedzieli oprócz niego tylko Spence, Cox, Peter Marlowe i dwóch
- angielskich pułkowników. To było rozsądniej, gdyż im mniej wtajemniczonych, tym
- mniejsze niebezpieczeństwo.
- Ale niebezpieczeństwo istniało. Zawsze mógł się znaleźć ktoś wścibski, ktoś,
- komu trudno ufać. Należało liczyć się z tym, że ktoś doniesie albo nieumyślnie zdradzi.
- Kiedy Daven dotarł z powrotem do drzwi, Marlowe zdążył już wrócić na pryczę.
- Na schodach w drugim końcu baraku siedział Cox, ale nie było w tym nic dziwnego,
- ponieważ strzegący wejść z zasady nie schodzili z posterunku jednocześnie. Daven
- poczuł, że zaczyna go niemiłosiernie swędzić kikut, a właściwie nie kikut, ale stopa,
- której nie miał. Wgramolił się na pryczę, zamknął oczy i pomodlił. Zawsze to robił przed
- zaśnięciem. Wtedy omijał go sen, w którym widział wyraźnie postać niezapomnianego
- Toma Cottona, Australijczyka, którego przyłapano z radiem i który pomaszerował pod
- strażą do więzienia Outram Road w kapeluszu kulisa nasuniętym zawadiacko na jedno
- oko, śpiewając chrapliwie popularną australijską piosenkę “Walzing Matilda”, z refrenem,
- który brzmiał: “Sraj na Japońca!” Ale we śnie to jego, Davena, nie Toma Cottona,
- eskortowali strażnicy. To jego prowadzili, ogarniętego śmiertelnym przerażeniem!
- Boże - westchnął w głębi duszy Daven - natchnij mnie Twoim spokojem i odwagą.
- Tak bardzo się boję i taki ze mnie tchórz.
- *
- Król robił coś, co sprawiało mu największą przyjemność. Przeliczał plik
- nowiusieńkich banknotów. Zysk ze sprzedaży.
- Turasan uprzejmie przyświecał mu latarką, której przytłumione światło padało na
- stół. Obaj siedzieli w sklepie, jak to nazywał Król, tuż przy amerykańskim baraku. Z
- brezentowego daszka zwieszał się do samej ziemi długi kawałek brezentu, osłaniając
- stół i ławki przed wszechobecnymi spojrzeniami. Strażnikom i jeńcom nie wolno było
- handlować na mocy japońskiego, a więc także obozowego zakazu.
- Król liczył z ponurą miną przechytrzonego w interesie.
- 86
- - Dobra jest, ichi-bon! - powiedział na koniec z westchnieniem, kiedy liczba
- banknotów doszła do pięciuset.
- Turasan skinął głową. Był to niski, krępy mężczyzna o twarzy płaskiej i okrągłej
- jak księżyc i z garniturem złotych zębów w ustach. Jego karabin stał tuż obok, niedbale
- oparty o ścianę baraku. Turasan wziął do ręki wieczne pióro marki Parker i po raz drugi
- starannie je obejrzał. Biała plamka była na swoim miejscu, a stalówka ze złota.
- Koreańczyk przybliżył pióro do osłoniętego światła i zmrużył oczy, aby upewnić się
- powtórnie, że na stalówce wygrawerowany jest napis “14 carat”.
- - Ichi-bon - mruknął wreszcie i wciągnął przez zęby powietrze. On również miał
- minę “przechytrzonego w interesie” i ukrywał zadowolenie. Takie pióro za pięćset dolarów
- japońskich było wyjątkowo udanym zakupem, gdyż od Chińczyków w Singapurze
- powinien za nie dostać lekko dwa razy tyle.
- - Jesteś cholernie ichi-bon handlarz - powiedział ponuro Król. - Za tydzień może
- ichi-bon zegarek. Ale nie ma wong, nie ma handel. Ja też muszę swoje zarobić.
- - Aż za dużo wong - rzekł Turasan wskazując plik banknotów. - Może niedługo
- zegarek?
- - Może.
- Turasan wyjął papierosy. Król wziął jednego i skorzystał z ognia, który podał mu
- Koreańczyk. Turasan po raz ostatni wciągnął przez zęby powietrze i uśmiechnął się
- swoim złotym uśmiechem. Zarzucił karabin na ramię, skłonił się grzecznie i znikł w
- ciemnościach.
- Kończąc papierosa Król promieniał. Pracowita noc, pomyślał. Pięć dych za pióro,
- sto pięćdziesiąt dla szpenia, który podrobił białą plamkę i wyrył napis na stalówce,
- jednym słowem, trzysta dolarów zysku. To, że w ciągu tygodnia złoty kolor spełznie ze
- stalówki, nie martwiło go wcale. Wiedział, że Turasan do tego czasu sprzeda pióro
- jakiemuś Chińczykowi.
- Wszedł przez okno do baraku.
- - Dziękuję, Max - powiedział cicho, ponieważ większość już spała. - Masz,
- możesz iść spać. - Wyłuskał dwa dziesięciodolarowe banknoty. - Jeden dla Dina.
- 87
- Zazwyczaj nie płacił swoim ludziom aż tyle za pracę trwającą tak krótko. Ale dziś
- był hojny.
- - O rany, dziękuję.
- Max wybiegł i wręczając Dinowi banknot powiedział, że może odpocząć.
- Tymczasem Król postawił na maszynce imbryk do kawy, rozebrał się, odwiesił
- spodnie, a koszulę, slipy i skarpetki schował do worka na brudną bieliznę. Włożył czystą,
- świeżą przepaskę na biodra i wsunął się pod moskitierę.
- Czekając, aż zagotuje się woda, porządkował w myśli osiągnięcia minionego dnia.
- Najpierw ronson. Wytargował z majorem Barrym cenę do pięciuset pięćdziesięciu
- dolarów minus pięćdziesiąt pięć, czyli dziesięć procent dla siebie za pośrednictwo, a
- potem u kapitana Brougha wciągnął zapalniczkę na listę swoich rzeczy jako wygraną w
- pokera. Zapalniczka warta była co najmniej dziewięć stów, a więc był to bardzo dobry
- interes. Przy takiej inflacji mądrze jest mieć jak najwięcej forsy w towarach, pomyślał.
- Ruszył też ze sprawą produkcji tytoniu, omawiając na zebraniu temat sprzedaży.
- Wszystko poszło tak, jak zaplanował. Amerykanie zgłosili się jak jeden mąż na
- sprzedawców, natomiast współpracujący z nim Australijczycy i Anglicy nawalili. Ale to
- było do przewidzenia. Zamówił dziesięć kilogramów jawajskiego ziela u A Li, Chińczyka,
- który miał koncesję na obozowy sklep, i dostał je z przyzwoitą zniżką. Któraś z
- australijskich kuchni zgodziła się odstępować jeden z pieców na godzinę dziennie, tak że
- pod okiem Texa można było przygotować naraz całą partię tytoniu. Ponieważ wszyscy
- pracowali na procent, on finansował tylko koszt tytoniu. Jutrzejsza produkcja mogła pójść
- od razu do sprzedaży. A sprzedaż zorganizował w taki sposób, żeby mieć sto procent
- zysku. Co zresztą było jak najbardziej sprawiedliwe.
- Teraz, kiedy tytoniowy interes ruszył, mógł się zająć brylantem...
- Rozmyślania te przerwał mu syk bulgoczącego imbryka. Wysunął się spod
- moskitiery i otworzył czarną skrzynkę. Do gotującej się wody wsypał trzy czubate łyżki
- kawy i dodał szczyptę soli. Kiedy woda spieniła się, zdjął imbryk z maszynki i odczekał,
- aż opadnie piana.
- Aromat kawy rozszedł się po baraku, drażniąc tych, którzy jeszcze nie spali.
- 88
- - Chryste - wyrwało się Maxowi.
- - Co tam, Max? Nie możesz zasnąć? - spytał Król.
- - Tak. Za dużo rzeczy chodzi mi po głowie. Właśnie pomyślałem, że na tym tytoniu
- możemy zrobić interes jak ta lala.
- Tex poruszył się niespokojnie, rozmarzony aromatem.
- - Ten zapach przypomina mi poszukiwanie nafty - powiedział.
- - Jak to? - spytał Król i dolał do imbryka zimnej wody, żeby fusy opadły na dno, po
- czym wsypał do kubka czubatą łyżeczkę cukru i nalał kawy.
- - Przy wierceniu najlepsze są ranki. Kiedy masz za sobą całą noc ciężkiej roboty
- na szybie i o świcie zasiadasz z kumplami wokół parującej maszynki. A kawa jest gorąca,
- aż parzy, słodka, a przy tym ciut cierpka. Przez gęstwinę wież wiertniczych można wtedy
- zobaczyć, jak nad Teksasem wschodzi słońce. - Tex westchnął melancholijnie. -
- Człowieku, to jest życie.
- - Nigdy nie byłem w Teksasie - powiedział Król. -Przejechałem całe Stany, ale w
- Teksasie nie byłem.
- - Cudowny, wyjątkowy kraj.
- - Chcesz kawy?
- - Pytanie!
- Tex w jednej chwili znalazł się ze swoim kubkiem przy Królu. Ten po raz drugi
- napełnił swój kubek, a potem nalał Texowi pół kubka.
- - Max? - spytał.
- Również Max dostał pół kubka kawy. Wypił ją szybko.
- - Rano będziesz miał czysty - powiedział zabierając imbryk, którego dno
- pokrywały fusy.
- Król wsunął się ponownie pod moskitierę i sprawdził, czy jest dobrze naciągnięta i
- zatknięta na całej długości pod siennik. Potem z przyjemnością wyciągnął się w pościeli.
- Widział, jak na drugim końcu baraku Max zalewa kawowe fusy wodą i stawia je na noc
- koło pryczy, żeby się namoczyły. Wiedział, że jutro Max zaparzy sobie te fusy na
- śniadanie. Osobiście Król nie przepadał za powtórnie parzoną kawą. Była zbyt cierpka.
- 89
- Ale chłopcy twierdzili, że im smakuje. Jeżeli Max chce parzyć fusy, to niech sobie parzy,
- pomyślał z aprobatą, był bowiem przeciwny marnotrawstwu.
- Zamknął oczy i skierował myśli na brylant. Dowiedział się wreszcie, kto go ma i
- jak go zdobyć, a teraz, kiedy szczęśliwy traf podsunął mu Marlowe’a, wiedział również, w
- jaki sposób zabrać się do tego niezmiernie skomplikowanego interesu. Kiedy pozna się
- człowieka, jego najsłabszy punkt, wiadomo, jak go podejść, jak włączyć do swoich
- planów, pomyślał z zadowoleniem. Tak jest, opłaciło się pójść za przeczuciem, kiedy po
- raz pierwszy zobaczył Marlowe’a, przycupniętego wzorem tubylców na ziemi i
- szwargoczącego po malajsku. Na tym świecie trzeba kierować się wyczuciem.
- A gdy przypomniała mu się rozmowa z Marlowe’em po wieczornym apelu, z
- przyjemnością pomyślał o tym, co go czeka.
- - Nic się nie dzieje w tej zasranej dziurze - powiedział niewinnie do Anglika.
- Siedzieli obaj koło baraku, pod bezksiężycowym niebem.
- - Właśnie - odparł Marlowe. - Niedobrze się człowiekowi robi. Jeden dzień
- podobny do drugiego. Zwariować można.
- Król skinął głową i zgniótł komara.
- - Znam takiego jednego, który ma tu czasem aż za dużo rozrywek - powiedział.
- - Tak? A co on robi?
- - Przeskakuje przez ogrodzenie. W nocy.
- - O mój Boże - powiedział Marlowe. - Przecież to jest szukanie guza. Chyba
- oszalał?!
- Jednakże w jego oczach Król dostrzegł błysk podniecenia. Czekał więc w
- milczeniu.
- - Dlaczego to robi?
- - Przeważnie po prostu dla draki.
- - To znaczy, żeby się rozerwać?
- Król potwierdził skinieniem głowy. Marlowe gwizdnął pod nosem. - Chyba nie
- starczyłoby mi odwagi - powiedział.
- Marlowe spojrzał ponad ogrodzeniem i przed oczami stanęła mu wioska, która, co
- 90
- wszyscy wiedzieli, leżała nad brzegiem morza, pięć kilometrów od obozu. Któregoś dnia
- wybrał się do najwyżej położonej celi więzienia i wspiął się na małe okratowane okienko.
- Wyjrzał przez nie i zobaczył panoramę dżungli i przytuloną do brzegu morza wioskę.
- Tego dnia na morzu było sporo statków. Statki rybackie i okręty wojenne wroga, jedne
- duże, inne małe, stały na lustrzanej wodzie nieruchomo jak wyspy. Spoglądał na to
- wszystko urzeczony bliskością morza, trzymając się krat, dopóki nie omdlały mu ręce i
- ramiona. Po chwili odpoczynku chciał jeszcze raz wskoczyć na okienko i wyjrzeć. Ale nie
- zrobił tego. Nigdy. Było to zbyt bolesne. Całe życie spędził nad morzem. Z dala od niego
- czuł się zagubiony. Teraz też był blisko morza. Ale ono było nieosiągalne.
- - To bardzo niebezpieczne ufać całej wiosce - powiedział.
- - Chyba że się zna jej mieszkańców - odparł Król.
- - Tak. Czy ten człowiek naprawdę chodzi do wioski?
- - Tak mi powiedział.
- - Nawet Suliman by nie zaryzykował.
- - Kto?
- - Suliman. Malajczyk, z którym rozmawiałem dziś po południu.
- - Wydaje się, jakby to było miesiąc temu - rzekł Król.
- - Prawda?
- - A co on, u diabła, robi w tej dziurze? Czemu po kapitulacji gdzieś nie uciekł?
- - Schwytali go na Jawie. Przed wojną pracował u Maca na plantacji przy zbiorze
- kauczuku. Mac to jeden z mojej grupy. No więc batalion Maca, czyli Pułk Malaj-ski,
- wysłano z Singapuru na Jawę. Po kapitulacji Suliman musiał trzymać się batalionu.
- - E tam, przecież mógł się zgubić. Na Jawie są miliony takich...
- - Jawajczycy natychmiast by go rozpoznali i prawdopodobnie wydali
- Japończykom.
- - No, a ta cała gadanina o wspólnocie interesów? No, wiesz, Azja dla Azjatów?
- - Niestety, te słowa niewiele znaczą. Jawajczykom nie wyszły one na dobre.
- Przynajmniej tym, którzy nie podporządkowali się rozkazom.
- - Jak to?
- 91
- - W czterdziestym czwartym, jesienią, byłem w obozie położonym na skraju
- Bandungu - zaczął Marlowe. - To jest miasto w górach, w środkowej części Jawy. W
- owym czasie przebywało tam z nami wielu Ambończyków, Menandończyków i
- Jawajczyków, którzy służyli w armii holenderskiej. Jawajczykom trudno było w obozie
- wytrzymać, bo wielu z nich mieszkało w Bandungu, a ich żony i dzieci żyły tuż za
- drutami. Przez dłuższy czas wymykali się na noc z obozu, a przed świtem wracali. Nie
- było to trudne, bo obóz był słabo strzeżony, ale dla Europejczyka bardzo niebezpieczne,
- ponieważ Jawajczycy wydaliby go Japończykom i to byłby koniec. Któregoś dnia
- Japończycy ogłosili, że każdy jeniec schwytany poza obozem będzie rozstrzelany.
- Jawajczycy uznali oczywiście, że odnosi się to do wszystkich oprócz nich, zresztą
- zapowiedziano im, że w ciągu paru tygodni zostaną wypuszczeni na wolność. Pewnego
- ranka złapano na zewnątrz siedmiu z nich. Następnego dnia zebrano nas, cały obóz, na
- apelu. Schwytanych Jawajczyków postawiono pod ścianą i rozstrzelano. Bez żadnych
- ceregieli, na oczach nas wszystkich. Ciała pogrzebano z wojskowymi honorami tam,
- gdzie padły. Potem wokół mogił Japończycy założyli ogródek. Posadzili kwiaty, ogrodzili
- cały teren płotkiem z białej liny i postawili tabliczkę. Na tabliczce napisano po malajsku,
- japońsku i angielsku: “Tu spoczywają polegli za ojczyznę”.
- - Wygłupiasz się!
- - Wcale nie. A najdziwniejsze jest to, że Japończycy wystawili przy tych grobach
- wartę honorową. Od tej pory wszyscy bez wyjątku japońscy strażnicy i oficerowie salu-
- towali, przechodząc obok tego “świętego miejsca”. I to w czasach, kiedy na widok
- japońskiego szeregowca jeńcy wojenni musieli natychmiast wstawać i kłaniać mu się.
- Jeżeli ktoś tego nie zrobił, dostawał w głowę kolbą karabinu.
- - Kupy się nie trzyma. Ten ogródek i salutowanie.
- - A dla nich owszem. Taka jest wschodnia umysłowość. Dla nich to wszystko
- majak najbardziej sens.
- - Gdzie tu sens? To bzdura!
- - Dlatego właśnie ich nie lubię - powiedział w zamyśleniu Marlowe. - Budzą we
- mnie lęk, bo nie ma takiej miarki, którą można by do nich przyłożyć. Oni nigdy nie
- 92
- reagują tak, jak powinni. Nigdy.
- - Nie zastanawiałem się nad tym. Wiem za to, że znają wartość pieniądza i że na
- ogół można im ufać.
- - Mówisz o interesach? - Marlowe roześmiał się. -Cóż, nie zastanawiałem się nad
- tym. Ale jako ludzie... Byłem świadkiem jeszcze jednej historii. Też na Jawie, w
- Bandungu, ale w innym obozie. Przerzucali nas tam bez przerwy z miejsca na miejsce,
- nie tak jak tu, w Singapurze. Był tam japoński strażnik, jeden z tych lepszych. Nie
- dokuczał nam jak inni. Nazywaliśmy go Słoneczko, bo ciągle się uśmiechał. No więc, ten
- Słoneczko kochał psy. I kiedy robił obchód obozu, zawsze szło za nim kilka. Jego
- ulubieńcem był owczarek, suka. Któregoś dnia suka urodziła małe, śliczne szczeniaki,
- jakich w życiu nie widziałeś, i Słoneczko był chyba najszczęśliwszym Japończykiem pod
- słońcem. Śmiał się, tresował je i bawił się z nimi. Kiedy nauczyły się chodzić, zrobił dla
- nich smyczki ze sznurka i obchodził obóz, a one na sznurku maszerowały za nim.
- Pewnego razu, właśnie w czasie takiego spaceru, jeden ze szczeniaków usiadł.
- Szczeniak jak to szczeniak, zmęczy się i siada. Słoneczko pociągnął go kawałek po
- ziemi, a potem mocno szarpnął. Szczeniak zaskowyczał, ale nadal siedział.
- Marlowe urwał i skręcił papierosa. Potem ciągnął:
- - Słoneczko schwycił mocno sznurek, na którym był uwiązany szczeniak, i zaczął
- nim kręcić w powietrzu. Zakręcił tak kilkanaście razy, zaśmiewając się, jakby to był
- najlepszy kawał na świecie. A kiedy skowyczący szczeniak nabrał prędkości, zakręcił nim
- jeszcze jeden, ostatni raz i puścił sznurek. Szczeniak przeleciał w powietrzu chyba z
- pięćdziesiąt metrów. A kiedy spadł na ziemię, twardą jak skała, pękł niczym dojrzały
- pomidor.
- - Skurwysyn!
- Po chwili Marlowe podjął opowieść.
- - Słoneczko podszedł do szczeniaka. Spojrzał na niego i rozpłakał się. Któryś z
- naszych wziął łopatę i pochował to, co zostało ze zwierzaka, a Słoneczko przez cały ten
- czas rwał na sobie z żalu ubranie. Kiedy grób był już wyrównany, przestał płakać, przetarł
- oczy, dał tamtemu paczkę papierosów, potem przez pięć minut obrzucał przekleństwami,
- 93
- ze złością walnął go kolbą karabinu w pachwinę, potem skłonił się przed mogiłą, pokłonił
- się temu, którego uderzył, i odmaszerował rozpromieniony i szczęśliwy z resztą
- szczeniaków i psów.
- Król z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- - Może był nienormalny. Może miał syfa.
- - Nie, nie Słoneczko. Japończycy czasami zachowują się jak dzieci, ale mają ciała
- i siłę dorosłych. Po prostu patrzą na świat oczami dziecka. Ich obraz świata, dla nas
- przynajmniej, jest wykrzywiony i zniekształcony.
- - Słyszałem, że po kapitulacji na Jawie było ciężko -powiedział Król. Nie chciał,
- żeby Marlowe przerwał opowieść. Prawie godzinę skłaniał Anglika do mówienia. Pragnął,
- żeby czuł się przy nim swojsko.
- - Pod pewnymi względami. W Singapurze znajdowało się ponad sto tysięcy
- wojska, tak że Japończycy nie mogli sobie za dużo pozwalać. Nadal istniała hierarchia
- wojskowa, a wiele oddziałów zachowało swój pełen stan. Japończycy parli wtedy ostro
- na Australię i niewiele ich obchodzili jeńcy wojenni. Byleby tylko nie sprawiali kłopotów i
- sami organizowali dla siebie obozy. Na Sumatrze i na Jawie przez jakiś czas było tak
- samo. Japończycy planowali, że zajmą Australię i wtedy wyślą tam nas wszystkich jako
- niewolników.
- - Zwariowałeś - rzekł Król.
- - Ależ skąd. Powiedział mi to pewien japoński oficer, kiedy mnie schwytano. Ale
- po załamaniu się ofensywy na Nowej Gwinei Japończycy zaczęli robić porządki na
- tyłach. Na Jawie było nas niewielu, więc mogli sobie pozwolić na brutalność. Powiedzieli
- nam, że my, oficerowie, nie mamy honoru, bo daliśmy się wziąć do niewoli, wobec czego
- nie uważają nas za jeńców wojennych. Zgolili nam włosy i zakazali nosić oficerskie
- insygnia. Po pewnym czasie pozwolili nam znów “stać się” oficerami, ale nigdy nie
- przywrócili nam prawa do noszenia włosów. - Marlowe uśmiechnął się. - A ty jak tu
- trafiłeś?
- - Paskudna historia, jak wszystkie. Pracowałem przy budowie lotniska, na
- Filipinach. Musieliśmy się stamtąd prędko wynieść. Pierwszy okręt, którym mogliśmy się
- 94
- zabrać, płynął właśnie tutaj, więc wsiedliśmy na niego. Myśleliśmy, że w Singapurze
- będzie bezpiecznie jak w Forcie Knox. Ale zanim dopłynęliśmy, Japończycy przeszli już
- prawie Johore. Wybuchła straszna panika i wszyscy zabrali się stąd ostatnim konwojem.
- Uważałem, że to za duże ryzyko, i zostałem. Konwój rozbito w puch. A ja ruszyłem głową
- i żyję. Giną najczęściej durnie.
- - Gdybym ja znalazł się w takiej sytuacji, chyba nie byłbym na tyle rozsądny, żeby
- nie popłynąć - rzekł Marlowe.
- - Musisz o siebie dbać, Peter. Nikt inny tego za ciebie nie zrobi.
- Marlowe długo zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Nocne powietrze przecinały
- urywki rozmów, czasem wybuch gniewu, szepty, stale obecne roje komarów. W oddali
- nawoływały się posępnie syreny okrętowe i szeleściły palmy, rysujące się ostro na tle
- mrocznego nieba. Z pióropusza jednej z nich oderwał się zeschły liść i spadł z trzaskiem
- w poszycie dżungli.
- - Czy ten twój znajomy naprawdę chodzi do wioski? - przerwał milczenie Marlowe.
- Król zajrzał mu w oczy.
- - Chciałbyś pójść? - spytał cicho. - Chciałbyś ze mną pójść, kiedy znów się
- wybiorę?
- Usta Marlowe’a wykrzywiły się w słabym uśmiechu.
- - Tak...
- W uchu Króla nagłym crescendo zabrzęczał komar. Król zerwał się, odszukał
- latarkę i obejrzał wnętrze moskitiery. Kiedy wreszcie komar usiadł na siatce, zgniótł go
- zręcznym ruchem. Potem starannie sprawdził, czy w moskitierze nie ma dziury, i znów
- się położył.
- Po chwili odsunął od siebie wszystkie myśli. Prędko i spokojnie zapadł w sen.
- Peter Marlowe nie spał, leżał na pryczy drapiąc miejsca, gdzie pogryzły go
- pluskwy. Słowa Króla wyzwoliły w nim zbyt wiele wspomnień.
- Przypomniał mu się statek, którym rok temu on, Mac i Larkin przypłynęli tu z
- 95
- Jawy.
- Japończycy nakazali komendantowi Bandungu, gdzie mieścił się jeden z obozów,
- wyznaczyć tysiąc ludzi do roboty. Jeńcy ci mieli być wysłani na dwa tygodnie do
- pobliskiego obozu, gdzie miano ich lepiej karmić - podwojonymi racjami żywności - i
- dawać papierosy, a potem przerzucić w inne miejsce. Zapewniano dobre warunki pracy.
- Wielu zgłosiło się ze względu na te dwa tygodnie. Niektórym kazano jechać. Mac
- zgłosił na ochotnika siebie, Larkina i Marlowe’a.
- - Nigdy nie wiadomo, chłopcy - tłumaczył im, kiedy przeklinali go za to, co zrobił. -
- Jeżeli uda nam się dostać na jakąś małą wysepkę, to Peter i ja przecież znamy język. A
- zresztą nie może być gorzej niż tu.
- Tak więc postanowili zamienić zło, które znali, na zło, które dopiero mieli poznać.
- Statek służący do ich transportu był małym parowym trampem do żeglugi
- przybrzeżnej. Przy wejściu na trap stał tłum strażników i dwóch ubranych na biało Japoń-
- czyków, w białych maskach na twarzach. Obaj mieli na plecach duże pojemniki, a w ręku
- połączone z nimi rozpylacze. Wszystkich jeńców i ich rzeczy spryskiwali sterylizującą
- cieczą, żeby nie przenieśli na czysty statek jawaj-skich bakterii.
- W małej ładowni rufowej pełno było szczurów, wszy i odchodów, a jej środek
- stanowił pusty kwadrat o boku sześciu metrów. Dookoła biegły głębokie półki, przymo-
- cowane do kadłuba statku w pięciu poziomach, od pokładu po sufit. Miały one po trzy
- metry szerokości, a odległość między nimi wynosiła metr.
- Japoński sierżant pokazał jeńcom, jak należy siadać na półkach po turecku.
- Pięciu w rzędzie, obok znów pięciu w rzędzie i tak dalej. Aż do zapełnienia wszystkich
- półek.
- Kiedy wybuchły gwałtowne protesty, sierżant wyjaśnił, że tak właśnie przewozi się
- japońskich żołnierzy i jeżeli z tego sposobu korzysta wspaniała armia japońska, to jest on
- równie dobry dla białoskórej hołoty. Pierwszych pięciu jeńców zapędził w
- klaustrofobiczne ciemności rewolwer, a nacisk staczających się w dół ludzi zmusił ich do
- schronienia się na półkach przed napierającym tłumem. Z kolei tych, którzy zeszli,
- wepchnęli na półki następni. Kolano przy kolanie, plecy przy plecach, bok przy boku. Ci,
- 96
- którzy nie zmieścili się na półkach, a była ich prawie setka, stali jak sparaliżowani na
- niewielkiej powierzchni sześciu metrów kwadratowych, błogosławiąc swój szczęśliwy los
- za to, że nie znaleźli się na półkach. Przez nie zamknięte luki do ładowni wlewało się
- słońce.
- Sierżant poprowadził drugą kolumnę jeńców, a wśród nich Maca, Larkina i
- Marlowe’a, do ładowni dziobowej, i ta z kolei zaczęła się wypełniać ludźmi.
- Znalazłszy się na dnie ładowni, Mac zachłysnął się parnym powietrzem i zemdlał.
- Marlowe i Larkin schwycili go i torując sobie drogę wśród panującego zgiełku siłą i
- przekleństwami, po schodni wydostali się na pokład. Strażnik chciał ich zepchnąć z
- powrotem w dół. Marlowe krzyczał i pokazywał na konwulsyjnie drgającą twarz Maca.
- Wreszcie Japończyk wzruszył ramionami i przepuścił ich, wskazując dziób.
- Rozpychając się łokciami i klnąc, Larkin i Marlowe zdobyli dla Maca miejsce
- leżące.
- - I co teraz? - spytał Marlowe Larkina.
- - Spróbuję znaleźć lekarza.
- - Pułkowniku! - Mac schwycił Larkina za rękę. Odemknął nieznacznie oczy i
- pośpiesznie wyszeptał: - Nic mi nie jest. Musieliśmy się stamtąd jakoś wydostać. Uda-
- wajcie, że się mną zajmujecie i nie przestraszcie się, jeżeli będę się rzucał.
- Tak więc nie odstępowali go ani na moment, a on jęczał, majaczył, wyrywał się i
- wymiotował wodą, którą mu podawali do ust. Zachowywał się tak aż do chwili, kiedy
- statek rzucił cumy. W tym czasie już nawet na pokładach panował tłok.
- Nie było dość miejsca, żeby wszyscy mogli jednocześnie usiąść. Ale ponieważ
- trzeba było stać w kolejkach po wodę, po ryż, do latryn, każdy mógł spędzić jakiś czas
- siedząc.
- Tej nocy przez sześć godzin miotał statkiem szkwał. Ludzie w ładowniach uchylali
- się przed wymiocinami, a ci z pokładu chronili się, jak mogli, przed strugami deszczu.
- Po nocy nastał spokojny dzień, niebo było wyblakłe od słońca. Ktoś wypadł za
- burtę. Ludzie na pokładzie, jeńcy i strażnicy, długo się przyglądali, jak tonący pogrąża się
- w kilwaterze statku. Od tamtej pory już nikt więcej nie wypadł za burtę.
- 97
- Drugiego dnia podróży wydano morzu trzy ciała. Kilku japońskich strażników
- wystrzeliło z karabinów, żeby nadać pogrzebowi bardziej wojskowy charakter. Szybko
- oddano honory - trzeba było ustawić się w kolejkach.
- Podróż trwała cztery dni i pięć nocy. Macowi, Larkinowi i Marlowe’owi upłynęła
- ona w spokoju...
- Marlowe leżał na wilgotnym sienniku, czekając na sen, który nie chciał przyjść.
- Stracił kontrolę nad biegiem myśli, łowiących przeszłe lęki, obawy o przyszłość i
- wspomnienia, których lepiej nie ruszać. A przynajmniej nie teraz, kiedy był sam.
- Wspomnienia o niej.
- Gdy wreszcie zasnął, na niebo wsunął się już świt. Ale nawet sen nie był wolny od
- udręki.
- 98
- ROZDZIAŁ VII
- Dni następowały po dniach w monotonnym ciągu. Aż którejś nocy Król wybrał się
- do obozowego szpitala na poszukiwanie Mastersa. Znalazł go na werandzie jednego ze
- szpitalnych baraków. Masters leżał na cuchnącym łóżku, wpółprzytomny, ze wzrokiem
- wbitym w ścianę z palmowych liści.
- - Cześć, Masters - powiedział Król, upewniwszy się wpierw, że nikt ich nie
- podsłuchuje. - Jak się czujesz?
- - Czuję? - Masters spojrzał na niego, ale go nie poznał.
- - No właśnie.
- Upłynęła minuta, zanim Masters wymamrotał:
- - Nie wiem.
- Po brodzie spłynęła mu strużka śliny.
- Król wyciągnął pudełko z tytoniem i napełnił puste pudełko stojące na stoliku obok
- łóżka.
- - Masters - przemówił. - Dziękuję ci za ten cynk.
- - Cynk?
- - Za to, że powiedziałeś mi, co było napisane na tym kawałku gazety.
- Przyszedłem ci podziękować i dać trochę tytoniu.
- Masters wysilił pamięć.
- - Aha! Źle, kiedy kolega szpieguje kolegę. To świństwo... kapować glinie! -
- powiedział i umarł.
- Do łóżka podszedł doktor Kennedy i starannie naciągnął na głowę zmarłego gruby
- koc.
- - Przyjaciel? - spytał Króla. Jego zmęczone oczy spoglądały nieprzyjaźnie spod
- gęstwiny krzaczastych brwi.
- - W pewnym sensie tak, panie pułkowniku.
- - Na szczęście już go nic nie zaboli - powiedział doktor.
- 99
- - Można i tak na to patrzeć, panie pułkowniku - odparł grzecznie Król. Przesypał
- tytoń z powrotem do swojego pudełka. Mastersowi nie był już potrzebny. - Na co on
- umarł?
- - Na brak ducha.
- Doktor stłumił ziewnięcie. Zęby miał brudne i pożółkłe od tytoniu, włosy brudne i
- proste, a ręce różowe i nienagannie czyste.
- - To znaczy, że nie chciał żyć?
- - Można i tak na to patrzeć. - Doktor obrzucił Króla od stóp do głów groźnym
- spojrzeniem. - Ty pewnie na nic takiego nie umrzesz, co?
- - O nie, panie pułkowniku.
- - Skąd bierze się twoja nadzwyczajna odporność? - spytał doktor Kennedy, czując
- nienawiść do tego rozrośniętego ciała, promieniejącego zdrowiem i siłą.
- - Nie bardzo pana rozumiem, panie pułkowniku.
- - Wszystkim coś dolega, a tobie nic. Dlaczego?
- - Po prostu mam szczęście - odparł Król i ruszył do wyjścia, ale doktor schwycił go
- za koszulę.
- - To nie może być po prostu szczęście. Niemożliwe. A może ty jesteś diabłem,
- nasłanym, żeby wystawić nas na jeszcze większą próbę? Ty wampirze, oszuście, zło-
- dzieju...
- - Słuchaj no, pan. Nigdy w życiu nic nie ukradłem ani nikogo nie oszukałem. Nie
- pozwolę nikomu tak o mnie mówić.
- - No to powiedz mi tylko, jak ty to robisz? Jak? O nic więcej nie pytam. Nie
- rozumiesz? Jesteś odpowiedzią na pytania dręczące nas wszystkich. Jesteś dobry czy
- zły? Chcę znać prawdę.
- - Pan zwariował - powiedział Król, wyrywając się doktorowi.
- - Możesz nam pomóc...
- - Niech każdy pomaga sobie. Ja troszczę się o siebie i wy troszczcie się o siebie.
- - Król spostrzegł, że biały fartuch zwisa luźno na wychudzonych piersiach doktora. -
- Proszę - rzekł, podając Kennedy’emu prawie pustą paczkę kooa. - Niech pan zapali. To
- 100
- dobrze robi na nerwy, panie pułkowniku.
- Obrócił się na pięcie i wyszedł, wzdrygając się ze wstrętem. Nie znosił szpitali.
- Nie znosił smrodu, chorób i bezradności lekarzy.
- Król gardził słabością. Ten sukinsyn doktor szykuje się na tamten świat, pomyślał.
- Taki wariat długo nie pożyje. Tak jak Masters. Szkoda chłopa! Chociaż może nie szkoda -
- nazywał się Masters, był słaby i dlatego całkiem do niczego. Świat jest dżunglą - silni
- wygrywają, a słabi giną. Giniesz albo ty, albo ktoś drugi. I słusznie. Nie ma innego
- wyjścia.
- Doktor Kennedy przyglądał się papierosom, wdzięczny swojemu losowi. Zapalił.
- Całym ciałem pił słodycz nikotyny. Potem wszedł na salę szpitalną i zbliżył się do
- odznaczonego za waleczność kapitana Pierwszego Pułku Pancernego, Johnny’ego
- Carstairsa, który był już prawie trupem.
- - Proszę - powiedział, podając leżącemu papierosa.
- - A pan, doktorze?
- - Ja nie palę, zresztą nigdy nie paliłem.
- - Ma pan szczęście.
- Johnny zaciągnął się i zakaszlał. Wraz z flegmą ukazało się trochę krwi. Wysiłek
- przy kaszlu zwarł mu jelita i z odbytnicy, której mięśnie nie funkcjonowały już od dawna,
- wypłynęła krwawa ciecz.
- - Doktorze, mógłby mi pan nałożyć buty? - poprosił. - Muszę wstać.
- Doktor rozejrzał się. Trudno było cokolwiek dojrzeć, gdyż w nocy światło na sali
- było przyćmione i starannie osłonięte.
- - Nie ma tu żadnych butów - powiedział, patrząc zmrużonymi oczami krótkowidza
- na Johnny’ego, który usiadł na brzegu łóżka.
- - Ach, no to trudno.
- - Jakie to były buty?
- Z oczu Johnny’ego cienką strużką popłynęły łzy.
- - Dbałem, żeby zawsze były w dobrym stanie - powiedział. - Przemaszerowałem
- w nich całe życie. Ostatnia rzecz, jaką miałem, to te buty.
- 101
- - Chce pan zapalić jeszcze jednego?
- - Nie, dziękuję. Właśnie kończę.
- Johnny położył się z powrotem w swoich nieczystościach.
- - Żal mi tych butów - powiedział.
- Doktor Kennedy schylił się, ściągnął swoje buty, przy których nie było
- sznurowadeł, i nasunął je na stopy Carstairsa.
- - Mam jeszcze jedną parę - skłamał, a potem wyprostował się i stał boso. Czuł ból
- w krzyżu.
- Johnny poruszył palcami, wyczuwając z radością chropowatość skóry. Chciał
- spojrzeć na buty, ale był to dla niego zbyt wielki wysiłek.
- - Umieram - powiedział.
- - Tak - potwierdził doktor. Kiedyś, lecz czy aby na pewno, potrafił zmusić się do
- znacznie lepszego traktowania konającego pacjenta. Ale teraz, czyż było po co?
- - Niewiele w tym sensu, prawda, doktorze? Dwadzieścia dwa lata i nic. Tu nic i
- tam nic.
- Prąd powietrza przywiał do sali zapowiedź świtu.
- - Dziękuję za pożyczenie butów - mówił Johnny. - Buty to coś, z czego nigdy nie
- chciałem zrezygnować. Mężczyzna musi mieć buty.
- Umarł.
- Doktor Kennedy ściągnął buty z nóg zmarłego i nałożył je z powrotem na własne
- nogi.
- - Sanitariusz! - zawołał, widząc jednego z nich na tarasie.
- - Słucham, panie doktorze - odezwał się dziarsko Steven, podchodząc z wiadrem
- odchodów w lewej ręce.
- - Sprowadź tych od trupów, żeby zabrali tego tutaj. Aha, i możesz już zabrać łóżko
- sierżanta Mastersa.
- - Ależ ja naprawdę nie mogę robić wszystkiego naraz, panie pułkowniku -
- powiedział Steven, odstawiając wiadro. - Mam zanieść trzy baseny: do łóżka dziesiątego,
- dwudziestego trzeciego i czterdziestego siódmego. A biedny pułkownik Hutton czuje się
- 102
- tak źle, że muszę mu koniecznie zmienić opatrunek. - Spojrzał na łóżko Johnny’ego i
- potrząsnął głową. - Nic tylko umierają...
- - Taka to praca, Steven. Jedyne, co możemy zrobić, to pochować ich. A im
- szybciej, tym lepiej.
- - Chyba tak. Biedacy.
- Steven westchnął i delikatnie osuszył spocone czoło czystą chusteczką. Potem
- schował ją z powrotem do kieszeni swojego białego stroju, wziął wiadro, zachwiał się
- lekko pod jego ciężarem i wyszedł.
- Doktor Kennedy gardził nim, gardził jego lśniącymi czarnymi włosami, wygolonymi
- pachami i nogami. Jednocześnie trudno mu było go winić. Homoseksualizm był jednym
- ze sposobów na przeżycie. Jeńcy bili się o Stevena, dzielili się z nim jedzeniem i dawali
- mu papierosy - a wszystko po to, żeby przez jakiś czas korzystać z jego ciała. Właściwie
- cóż w tym odrażającego, zapytywał sam siebie. Kiedy pomyśli się o tak zwanym
- “normalnym seksie”, to na dobrą sprawę, z klinicznego punktu widzenia, jest on równie
- odrażający.
- Podrapał się bezmyślnie w krocze, bo świerzb mocno mu dziś dokuczał.
- Niechcący dotknął członka. Był bez czucia, jak chrząstka.
- Przypomniał sobie, że już od wielu miesięcy nie miał erekcji. Wina mało
- pożywnego jedzenia, pomyślał. Nie ma się czym martwić. Jak tylko stąd wyjdziemy i
- zaczniemy normalnie jeść, wszystko będzie dobrze. Czterdziestotrzyletni mężczyzna nie
- przestaje być mężczyzną.
- Steven wrócił z oddziałem grabarzy. Ciało złożono na noszach i wyniesiono.
- Steven zmienił jedynie koc. Po chwili wniesiono inne nosze, a na nich nowego pacjenta,
- którego położono na łóżku.
- Doktor Kennedy machinalnie zmierzył puls chorego.
- - Gorączka spadnie jutro - stwierdził. - To tylko malaria.
- - Tak, panie doktorze. - Steven zrobił pretensjonalną minę. - Czy mam mu podać
- chininę?
- - Oczywiście, że chininę!
- 103
- - Przepraszam, panie pułkowniku. - Steven z urazą odrzucił głowę do tyłu. - Ja się
- tylko pytałem. Przepisywanie leków należy do lekarzy.
- - No więc daj mu chininy, i na miłość boską, Steven, przestań wreszcie udawać,
- że jesteś kobietą.
- - Też coś! Steven znów potrząsnął z oburzeniem głową i odwrócił się do pacjenta,
- a zrobione z łańcuszka bransoletki zadzwoniły mu na ręku. - To niesprawiedliwe komuś
- dokuczać, doktorze Kennedy, zwłaszcza jeżeli ten ktoś stara się jak może.
- Kennedy byłby się rzucił na niego, gdyby nie doktor Prudhomme, który właśnie
- wszedł do sali.
- - Dobry wieczór, pułkowniku.
- - A, dobry wieczór - powiedział doktor Kennedy i zwrócił się ku niemu z
- wdzięcznością, uświadamiając sobie, że zrobiłby wielkie głupstwo atakując Stevena. -
- Jak tam, wszystko w porządku?
- - Tak. Czy mogę panu zająć chwilę?
- - Oczywiście.
- Prudhomme był drobnym, pogodnym mężczyzną o kurzej klatce piersiowej i
- dłoniach trwale poplamionych chemikaliami. Głos miał niski i łagodny.
- - Na jutro są dwa wyrostki. Jeden wnieśli właśnie na salę nagłych wypadków.
- - Dobrze. Zajrzę do nich przed końcem dyżuru.
- - Chce pan operować? - spytał Prudhomme, spoglądając na drugi koniec sali,
- gdzie Steven podstawiał miskę wymiotującemu pacjentowi.
- - Tak. Proszę mi dać coś do roboty - odparł Kennedy. Zerknął w ciemny kąt sali.
- Przyciemnione światło osłoniętej lampy elektrycznej uwydatniało długie, szczupłe nogi
- Stevena, a także zarys jego pośladków opiętych obcisłymi spodenkami.
- Steven, czując, że mu się przyglądają, obejrzał się.
- - Dobry wieczór, doktorze Prudhomme - powiedział z uśmiechem.
- - Dobry wieczór, Steven - odparł łagodnie Prudhomme.
- Ku swemu przerażeniu doktor Kennedy spostrzegł, że Prudhomme nie spuszcza
- wzroku ze Stevena.
- 104
- Prudhomme obrócił się w stronę Kennedy’ego i dostrzegł w jego twarzy
- zaskoczenie i odrazę.
- - Aha, przy okazji. Skończyłem autopsję tego, którego znaleziono w dole
- kloacznym. Śmierć od uduszenia - stwierdził.
- - Jeżeli znajduje się człowieka głową w dół w dole kloacznym, to więcej niż
- prawdopodobne, że śmierć nastąpiła wskutek uduszenia.
- - Słusznie, doktorze - przyznał beztrosko Prudhomme. - Na świadectwie zgonu
- napisałem: “Samobójstwo w stanie zachwiania równowagi psychicznej”.
- - Czy zidentyfikowano ciało?
- - A owszem. Dziś po południu. To był Australijczyk. Nazywał się Gurble.
- Doktor Kennedy potarł ręką twarz.
- - Gdybym miał popełnić samobójstwo, to na pewno nie w taki sposób - powiedział.
- - Ohyda.
- Prudhomme skinął głową, a jego spojrzenie powędrowało znów w stronę Stevena.
- - Ma pan całkowitą rację. Oczywiście nie można wykluczyć, że ktoś go wepchnął
- do dołu.
- - Czy na ciele były jakieś ślady?
- - Nie.
- Doktor Kennedy starał się nie zwracać uwagi na to, jakim wzrokiem Prudhomme
- patrzy na Stevena.
- - No cóż, morderstwo czy samobójstwo, tak czy owak to okropna śmierć.
- Straszna! Chyba nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę - powiedział.
- - Po południu, jak tylko go zidentyfikowano, przeprowadzono dyskretne
- dochodzenie. Podobno kilka dni temu przyłapano tego człowieka na podkradaniu racji
- żywnościowych dla baraku.
- - Ach tak!
- - Jeśli tak było, moim zdaniem zasłużył na to, co go spotkało. Nie sądzi pan?
- - Chyba tak - zgodził się Kennedy, chcąc podtrzymać rozmowę, bo czuł się
- samotny. Ale spostrzegłszy, że Prudhomme’a interesuje wyłącznie Steven, rzekł: - No, na
- 105
- mnie czas. Trzeba zrobić obchód. Będzie mi pan towarzyszył? - spytał.
- - Dziękuję, ale muszę przygotować pacjentów do operacji.
- Wychodząc z sali doktor Kennedy kątem oka dostrzegł, jak Steven przechodząc
- obok Prudhomme’a ociera się o niego i jak Prudhomme ukradkiem go dotyka. Usłyszał
- śmiech Stevena i zobaczył, jak odpowiada on na to dotknięcie nie skrywaną, intymną
- pieszczotą. Poczuł się przytłoczony ich nieprzyzwoitym zachowaniem. Zdał sobie spra-
- wę, że powinien wrócić na salę, kazać im się rozejść i oddać obu pod sąd wojenny. Był
- jednak zbyt zmęczony, więc nie zrobił nic i tylko przeszedł na drugi koniec werandy.
- Powietrze było nieruchome, noc ciemna, bez szelestu liści, a księżyc wisiał pod
- krokwiami niebios jak olbrzymia lampa łukowa. Drogą nadal przechadzali się ludzie.
- Milczeli. Wszystko czekało świtu.
- Kennedy podniósł wzrok ku gwiazdom, usiłując wyczytać z nich odpowiedź na
- pytanie, którego nie przestawał sobie zadawać: Boże, kiedy wreszcie skończy się ten
- koszmar?
- Ale nie znalazł odpowiedzi.
- Peter Marlowe siedział w latrynie oficerskiej, rozkoszując się pięknem zorzy
- zodiakalnej i wspaniałym uczuciem, jakie daje regularne wypróżnienie. To pierwsze
- zdarzało się często, a to drugie rzadko.
- Przychodząc do latryny, wybierał zawsze ostatni rząd, bo nadal odczuwał wstręt
- do załatwiania się na otwartej przestrzeni i nie cierpiał mieć kogoś za plecami, a ponadto
- przyglądanie się innym dostarczało rozrywki.
- Doły kloaczne, głębokie na siedem i pół metra i szerokie na sześćdziesiąt
- centymetrów, rozmieszczone były co dwa metry, w dwudziestu rzędach schodzących w
- dół zbocza, po trzydzieści w każdym. Wszystkie przykryto deskami i oddzielnymi
- pokrywami.
- Na środku latryny królował pojedynczy drewniany tron. Zwykła wygódka.
- Siedzenie na nim było przywilejem pułkowników. Inni musieli kucać miejscowym zwy-
- czajem, stawiając stopy po obu stronach dołu. Nie było żadnych osłon i cały teren był
- 106
- widoczny z obozu.
- Na tronie, samotny i majestatyczny, zasiadał właśnie pułkownik Samson. Nie miał
- na sobie nic oprócz postrzępionego kapelusza kulisa. Na tym polegało jego dziwactwo,
- że nigdy się z nim nie rozstawał. Chyba że właśnie golił lub masował głowę, bądź wcierał
- w nią olej kokosowy albo jakieś podejrzane maści na porost włosów. Zaraził się kiedyś
- nieznaną chorobą, która sprawiła, że raptem wypadły mu z głowy wszystkie włosy, z
- brwiami i rzęsami włącznie. Za to resztę ciała miał kosmatą jak u małpy.
- Inni jeńcy przykucnęli nad różnymi dołami, trzymając się jak najdalej od siebie.
- Każdy z nich miał przy sobie butelkę z wodą i każdy odganiał stale krążące roje much.
- Marlowe po raz któryś z kolei pomyślał, że załatwiający się w kucki nagi
- mężczyzna jest najbrzydszym stworzeniem pod słońcem, a być może także najbardziej
- godnym litości.
- Widać było na razie ledwie zapowiedź dnia - coraz jaśniejszą mgiełkę i złociste
- pasma wpełzające na welwetowe niebo. Od ziemi ciągnęło chłodem, bo w nocy spadły
- deszcze, a chłodny, łagodny wiatr niósł zapach morza i czerwonego jaśminu.
- O tak, dziś będzie dobry dzień, pomyślał Marlowe z zadowoleniem.
- Kiedy skończył, nie wstając z kucków przechylił butelkę i posługując się zręcznie
- palcami lewej ręki zmył wodą ślady odchodów. Zawsze robił to lewą ręką. Prawa służyła
- do jedzenia. Tubylcy nie rozróżniali lewej i prawej ręki, tylko rękę do gnoju i rękę do
- jedzenia. Zresztą wszyscy używali wody, gdyż papier, w jakiejkolwiek postaci, był zbyt
- cenny. Wszyscy z wyjątkiem Króla, który miał prawdziwy papier toaletowy. To właśnie on
- dał kawałek papieru Marlowe’owi, a ten rozdzielił go pomiędzy członków grupy, ponieważ
- znakomicie nadawał się na papierosy.
- Marlowe wstał, związał sarong i ruszył w stronę baraku, ciesząc się na myśl o
- śniadaniu. Miało się ono składać jak zwykle z kleiku ryżowego i słabej herbaty, ale dziś
- grupa dysponowała ponadto orzechem kokosowym, jeszcze jednym prezentem od Króla.
- W ciągu kilku dni od chwili, kiedy się poznali, zawiązała się pomiędzy nimi swoista
- przyjaźń. Łączyły ich po trosze sprawy jedzenia, palenia, a także pomoc, bo Król
- wyleczył salwarsanem tropikalne wrzody, które Macowi zrobiły się na kostkach obu nóg -
- 107
- wrzody te miał od dwóch lat, a on wyleczył je w ciągu dwóch dni. Marlowe świadom był,
- że choć wszyscy trzej z wdzięcznością przyjmują od Króla cenne dary i pomoc, to jednak
- lubią go przede wszystkim za to, jaki jest. Już sama jego obecność dodawała im sił i
- pewności siebie. Człowiek czuł się przy nim lepiej, był mocniejszy, tak jakby wchłaniał w
- siebie otaczającą go magiczną aurę.
- - To szarlatan! - powiedział mimowolnie na głos.
- Kiedy wszedł do baraku szesnastego, większość oficerów jeszcze spała albo
- leżała na pryczach, czekając na śniadanie. Marlowe wyjął spod poduszki orzech koko-
- sowy, wziął skrobaczkę i duży malajski nóż, parang, a potem wyszedł i usiadł na ławce
- przed barakiem. Zręcznym uderzeniem parangu rozszczepił orzech na dwie idealnie
- równe części, odlał mleko do blaszanki i zaczął starannie wyskrobywać jedną z połówek.
- Skrawki białego jądra wpadały do mleka.
- Drugą połówkę orzecha wyskrobał osobno. Owinął tę część miąższu w kawałek
- moskitiery i wycisnął starannie gęsty, słodki sok. Dziś kolej na ten sok, dodawany do
- ryżowej papki, którą jedli na śniadanie, przypadała na Maca.
- I znów Marlowe zamyślił się nad tym, jak cudownym pożywieniem jest wnętrze
- orzecha kokosowego. Bogate w białko i zupełnie pozbawione smaku. A przecież wystar-
- czyło dodać ząbek czosnku, a cały miąższ zamieniał się w czosnek. Ćwiartkę sardynki,
- żeby nabrał jej smaku i zapachu, którego starczało na wiele miseczek ryżu.
- Marlowe poczuł nagle wilczy apetyt na orzech. Był tak oszołomiony głodem, że
- nie usłyszał nadchodzących strażników. Zdał sobie sprawę z ich obecności dopiero
- wtedy, kiedy zatrzymali się złowieszczo w drzwiach, a wszyscy mieszkańcy baraku wstali
- już z prycz.
- - W tym baraku jest radio - oznajmił japoński oficer Yoshima, a jego słowa
- przeszyły ciszę jak grom.
- 108
- ROZDZIAŁ VIII
- Pięć minut czekał Yoshima, aż ktoś się odezwie. Kiedy zapalał pierwszego
- papierosa, trzask zapałki rozległ się jak grzmot. W pierwszej chwili Dave Daven pomyślał
- sobie: “Boże święty, który to drań nas zdradził albo się wygadał? Marlowe? Cox?
- Spence? Pułkownicy?” Potem ogarnęło go przerażenie, przerażenie w niedorzeczny
- sposób zmieszane z ulgą, że oto nadchodzi dzień, który śnił mu się po nocach.
- Nie mniejszy lęk dławił Marlowe’a. Zastanawiał się, kto wydał. Cox? Pułkownicy?
- Przecież nawet Larkin i Mac nie wiedzą tego, co ja wiem! Boże! Outram Road!
- Cox stał jak skamieniały. Przenosił spojrzenie z jednej pary skośnych oczu na
- drugą. Trzymał się na nogach tylko dzięki temu, że opierał się o belki pryczy.
- Nominalnym dowódcą baraku był podpułkownik Sellars, który ze spodniami
- śliskimi ze strachu wszedł do środka w towarzystwie swojego adiutanta, kapitana
- Foresta.
- Zasalutował. Twarz i podbródek miał zaczerwienione i spotniałe.
- - Dzień dobry, kapitanie Yoshima...
- - To nie jest dobry dzień. Ukrywacie tu radio, co jest wbrew przepisom Cesarskiej
- Armii Japońskiej.
- Yoshima był niski, drobny i niezwykle schludny. U pasa miał zawieszony
- samurajski miecz, wysokie buty lśniły mu jak lustra.
- - Nic o tym nie wiem. Nic. Zupełnie - mówił pewnym siebie głosem Sellars. - Pan!
- - Drżącym palcem wskazał Davena. - Wie pan coś na ten temat?
- - Nie, panie pułkowniku.
- Sellars obrócił się twarzą do reszty oficerów.
- - Gdzie jest radio? - spytał.
- Milczeli.
- - Gdzie jest radio? - powtórzył Sellars, bliski histerii. - Pytam się, gdzie jest radio!?
- Rozkazuję wydać je natychmiast! Wiecie przecież, że wszyscy odpowiadamy za
- 109
- wypełnianie rozkazów Cesarskiej Armii.
- Milczeli.
- - Cały barak pójdzie pod sąd wojenny! - wrzasnął, aż mu się zatrzęsło podgardle.
- - Wszyscy dostaniecie to, na co zasłużyliście. Pan! Pańskie nazwisko!
- - Kapitan lotnictwa Marlowe, panie pułkowniku.
- - Gdzie jest radio?
- - Nie wiem, panie pułkowniku.
- W tym momencie Sellars zauważył Greya.
- - Grey! Jest pan podobno komendantem żandarmerii. Jeżeli tutaj jest radio, to
- właśnie pan za to odpowiada, nikt inny. Powinien pan to od razu zgłosić władzom.
- Oddam pod sąd wojenny i to się znajdzie w pana aktach...
- - Nic nie wiem o żadnym radiu, panie pułkowniku.
- - W takim razie powinien pan o nim wiedzieć! - wrzasnął Sellars z twarzą
- wykrzywioną i spurpurowiałą. Popędził w głąb baraku, gdzie stały prycze pięciu amery-
- kańskich oficerów.
- - Brough! Co pan wie na ten temat?
- - Nic. Poza tym jestem kapitanem Brough, pułkowniku.
- - Nie wierzę panu. Tego właśnie po was, Amerykanach, można się spodziewać.
- Wiecie, czym jesteście? Niezdyscyplinowaną hałastrą...
- - Nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać tych parszywych bredni!
- - Jak pan się do mnie odzywa! Mówić “panie pułkowniku” i stać na baczność!
- - Jestem najstarszym stopniem oficerem amerykańskim w tym obozie i nie
- pozwolę się obrażać. Nic nie wiem o żadnym radiu u moich żołnierzy. Nic nie wiem o
- żadnym radiu w tym baraku. A gdyby nawet było tutaj radio, to panu na pewno bym o tym
- nie powiedział, pułkowniku!
- Sellars obrócił się, dysząc przeszedł na środek baraku.
- - Wobec tego przeszukamy barak. Stanąć przy łóżkach! Baczność! Niech Bóg ma
- w opiece tego, u kogo znajdę radio. Osobiście dopilnuję, żeby otrzymał najwyższą karę,
- wy buntownicze świnie!...
- 110
- - Zamknij się, Sellars.
- Wszyscy zamarli. Do baraku wszedł pułkownik Smedly-Taylor.
- - Gdzieś tu jest radio i właśnie starałem się...
- - Zamknij się.
- Zniszczona twarz Smedly-Taylora była napięta, kiedy podchodził do Yoshimy,
- który od dłuższego czasu ze zdumieniem i pogardą przyglądał się Sellarsowi.
- - O co chodzi, kapitanie? - spytał Smedly-Taylor, dobrze wiedząc, jaką usłyszy
- odpowiedź.
- - W tym baraku jest radio - odparł Yoshima i dodał z szyderczym uśmiechem: -
- Zgodnie z Konwencją Genewską w sprawie jeńców wojennych...
- - Kodeks etyki jest mi bardzo dobrze znany - przerwał mu Smedly-Taylor, starając
- się nie patrzeć w stronę grubej drewnianej belki. - Jeżeli jest pan przekonany, że znajduje
- się tutaj radio, proszę je odszukać. A jeżeli wie pan, gdzie zostało ukryte, proszę je
- zabrać i skończyć z tym wreszcie. Mam dziś jeszcze sporo roboty.
- - Pańskim obowiązkiem jest wcielać w życie zasady...
- - Moim obowiązkiem jest wcielać w życie cywilizowane zasady. Jeżeli już chcecie
- powoływać się na zasady, to wpierw sami ich przestrzegajcie. Dajcie nam jedzenie i
- lekarstwa, które nam się należą!
- - Któregoś dnia posunie się pan za daleko, pułkowniku.
- - Któregoś dnia umrę, być może na apopleksję, próbując wyegzekwować
- idiotyczne zarządzenia wydane przez niekompetentną administrację.
- - Zamelduję o pańskim zuchwalstwie generałowi Shimie.
- - Proszę bardzo, niech pan to zrobi. A potem niech pan się go spyta, kto wydał
- rozkaz, żeby każdy jeniec łapał co dzień po dwieście much, które muszą być zebrane,
- przeliczone i dostarczone przeze mnie do pańskiego biura.
- - Wy, starsi oficerowie, bez przerwy skarżycie się, że tyle jest śmiertelnych
- przypadków dyzenterii. Dyzenterię szerzą muchy...
- - Nie musi mi pan mówić ani o muchach, ani o śmiertelnych przypadkach - rzekł
- chrapliwie Smedly-Taylor. - Dajcie nam lekarstwa i pozwólcie nam zaprowadzić higienę w
- 111
- najbliższej okolicy, a opanujemy choroby na całej wyspie.
- - Jeńcy nie mają prawa...
- - To wy macie za dużo chorych na czerwonkę. To wy macie wielu chorych na
- malarię. Przed waszym najazdem na Singapurze nie było tej choroby.
- - Być może. Ale było was tysiące, a my zwyciężyliśmy i wzięliśmy was do niewoli.
- Jesteście zwierzętami i tak powinniście być traktowani.
- - O ile się nie mylę, to na Pacyfiku też wcale niemało japońskich jeńców trafia do
- niewoli.
- - Skąd pan ma te informacje?
- - To tylko plotki, kapitanie Yoshima, wie pan, jak to jest. Najpewniej nieprawdziwe.
- Pewnie nieprawdą jest również to, że przestała istnieć japońska flota, że Japonia jest
- bombardowana, oraz to, że Amerykanie zdobyli Guadalcanal, Guam, Rabaul, Okinawę i
- właśnie szykują się do ataku na terytorium Japonii...
- - Kłamstwa!!! - Yoshima schwycił wiszący u pasa samurajski miecz i wyszarpnął
- go z pochwy. - Kłamstwa! Cesarska Armia Japońska zwycięża w wojnie i wkrótce
- zawładnie Australią i Ameryką. W naszych rękach jest Nowa Gwinea, a japońska flota
- wojenna w tej właśnie chwili zbliża się do Sydney.
- - Oczywiście.
- Smedly-Taylor odwrócił się plecami do Yoshimy i rozejrzał po baraku, napotykając
- wpatrzone w niego oczy i pobladłe twarze.
- - Proszę wszystkich o opuszczenie baraku - powiedział cicho.
- W milczeniu wykonano rozkaz.
- Kiedy barak opustoszał, Smedly-Taylor zwrócił się do Yoshimy:
- - Proszę, może pan przystąpić do rewizji.
- - A jeżeli znajdę radio?
- - Wszystko w rękach Boga.
- Smedly-Taylor poczuł nagle ciężar swoich pięćdziesięciu czterech lat. Przejęła go
- dreszczem myśl o odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, bo choć odpo-
- wiadała mu wojskowa służba, choć cieszył się, że jest tam, gdzie go potrzebują, i z
- 112
- radością pełnił swoje obowiązki, musiał teraz odszukać zdrajcę. A po znalezieniu, ukarać.
- Człowiek ten zasługiwał na śmierć, bo wykrycie radia oznaczało, że Daven umrze. Boże,
- żeby tylko nie znaleźli. Tylko to trzyma nas przy zdrowych zmysłach, pomyślał z
- rozpaczą. Jeżeli jest Bóg na niebie, błagam, niech sprawi, żeby Japończycy nie znaleźli
- radia! W jednym musiał jednak przyznać Yoshimie rację. On, Smedly-Taylor, powinien
- mieć dość odwagi, żeby umrzeć śmiercią żołnierza, na polu walki albo w trakcie ucieczki.
- Żyjącego toczył robak pamięci, pamięci o tym, że chciwość, żądza władzy i nieudolność
- doprowadziły do pogwałcenia neutralności Wschodu i do bezsensownej śmierci niezli-
- czonych setek tysięcy ludzi.
- Tak, ale gdybym zginął, pomyślał, co by się stało z moją ukochaną Maisie, z
- Johnem, który urodził się, kiedy służyłem w kawalerii, z Percym, który przyszedł na świat,
- kiedy byłem w lotnictwie, i z Trudy, która tak wcześnie wyszła za mąż, zaszła w ciążę i
- tak prędko owdowiała? Miałbym ich już nigdy nie zobaczyć, nie dotknąć, miałbym nigdy
- już nie zaznać ciepła rodzinnego domu?
- - Wszystko w rękach Boga - powtórzył, a słowa te, brzmiące starczo i smutnie,
- przypominały jego samego.
- Yoshima rzucał suche rozkazy czterem strażnikom. Strażnicy usunęli prycze z
- kątów i zrobili wolne miejsce. Potem przesunęli tam pryczę Davena. Yoshima podszedł
- do kąta, w którym przedtem stała, obejrzał krokwie, palmową strzechę i nie heblowane
- deski podłogi. Szukał starannie, ale Smedly-Taylor zorientował się nagle, że Japończyk
- robi to tylko na pokaz, specjalnie dla niego, i że wie, gdzie jest schowek.
- Przypomniał mu się wieczór sprzed wielu, wielu miesięcy, kiedy przyszli
- powiedzieć mu o radiu.
- - To wasze zmartwienie - powiedział wtedy. - Jeżeli was złapią, dostaniecie się w
- ich ręce i to będzie koniec. W żaden sposób nie będę mógł wam pomóc, w żaden. -
- Wybrał spośród nich Davena i Coxa i powiedział im po cichu: - Jeżeli wykryją radio,
- postarajcie się nie wciągać w to innych. Musicie choć na krótko podtrzymać wersję, że to
- wy. A potem powiedzcie, że to ja was upoważniłem, że to ja rozkazałem zrobić radio. - Po
- tych słowach odprawił ich, na swój sposób pobłogosławił i życzył szczęścia.
- 113
- A teraz wszyscy byli beznadziejnie pogrążeni.
- Czekał z niecierpliwością, aż Yoshima dobierze się do belki. Nie mógł znieść
- udręki tej zabawy w kotka i myszkę. Z zewnątrz słyszał przerażone szepty mieszkańców
- baraku. Ale mógł tylko czekać.
- Wreszcie Yoshimie też znudziła się ta zabawa. Drażnił go smród panujący w
- baraku. Podszedł do pryczy Davena i pobieżnie ją przeszukał. Następnie przyjrzał się
- grubej belce u wezgłowia. Nie zobaczył jednak żadnych nacięć. Z chmurną miną obejrzał
- belkę z bliska, długimi, delikatnymi palcami obmacując drewno. Mimo to nic nie znalazł.
- W pierwszej chwili gotów był sądzić, że go źle poinformowano. Ale nie mógł w to
- uwierzyć, bo donosiciel nie dostał jeszcze zapłaty.
- Mruknął coś i na jego rozkaz koreański strażnik odczepił bagnet i podał mu,
- trzonkiem do przodu.
- Yoshima postukał w belkę, nasłuchując, czy nie rozlegnie się głuchy dźwięk. Aaa,
- jest! Stuknął jeszcze raz. Odpowiedział mu ten sam głuchy dźwięk. Ale wciąż nie było
- widać żadnych pęknięć. Że złością wbił bagnet w drewno.
- Pokrywka odskoczyła.
- - No, tak.
- Odnalezienie radia wprawiło go w dumę. Pomyślał, że generał będzie
- zadowolony. Może nawet na tyle, żeby przydzielić mu jednostkę bojową, gdyż jego
- bushido burzyło się przeciw opłacaniu donosicieli i zajmowaniu się tymi zwierzętami.
- Smedly-Taylor podszedł do pryczy pełen podziwu dla tej przemyślnej kryjówki i dla
- cierpliwości człowieka, który ją wykonał. Muszę przedstawić Davena... pomyślał. To
- więcej niż obowiązek. Tylko do czego przedstawić?
- - Do kogo należy ta prycza? - spytał Yoshima.
- Smedly-Taylor wzruszył ramionami i również udał, że musi się tego dowiedzieć.
- Yoshimie było bardzo, naprawdę bardzo przykro, że Daven ma tylko jedną nogę.
- - Proszę, może pan zapali - powiedział, wyciągając w jego stronę paczkę kooa.
- - Dziękuję.
- Daven wziął papierosa, przyjął podany mu ogień, lecz nie czuł nawet, co pali.
- 114
- - Jak się pan nazywa? - spytał grzecznie Yoshima.
- - Kapitan piechoty Daven.
- - Gdzie pan stracił nogę, panie kapitanie?
- - Ja... wszedłem na minę. W Johore, na północ od grobli.
- - Czy to pan zbudował radio?
- - Tak.
- Smedly-Taylor zrzucił z siebie paraliżujący go strach.
- - To ja kazałem kapitanowi Davenowi zbudować radio. To ja za to odpowiadam.
- Kapitan Daven tylko wykonał mój rozkaz.
- Yoshima spojrzał na Davena.
- - Czy to prawda? - spytał.
- - Nie.
- - Kto jeszcze wie o radiu?
- - Nikt. To był mój pomysł, zrobiłem je sam.
- - Proszę, niech pan usiądzie, kapitanie Daven - powiedział Yoshima i skinął
- pogardliwie głową w stronę Coxa, który siedział, szlochając z przerażenia. - A ten jak się
- nazywa?
- - Kapitan Cox - odparł Daven.
- - Niech pan na niego spojrzy. To odrażające.
- Daven zaciągnął się dymem.
- - Ja się boję tak samo jak on - powiedział.
- - Pan nad sobą panuje. Pan jest odważny.
- - Boję się jeszcze bardziej niż on.
- Daven pokuśtykał niezgrabnie do Coxa i z wysiłkiem usiadł przy nim.
- - No już dobrze, Cox, staruszku - pocieszył go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Już
- dobrze. - Spojrzał na Yoshimę. - Cox dostał Krzyż Walecznych za Dunkierkę, nie miał
- nawet dwudziestu lat. Teraz jest kimś zupełnie innym. To wasza robota, dranie, oto, co z
- niego zrobiliście w ciągu trzech lat.
- Yoshima stłumił chęć, żeby uderzyć Davena. W stosunku do prawdziwego
- 115
- mężczyzny, choćby wroga, obowiązywały pewne zasady. Obrócił się do Smedly-Taylora i
- rozkazał mu, żeby zebrał sześciu ludzi, których prycze sąsiadowały z pryczą Davena, a
- resztę polecił zatrzymać pod strażą na zbiórce.
- Wskazana szóstka stanęła przed Yoshimą. O radiu wiedział tylko Spence, ale tak
- jak pozostali wyparł się, że wie o jego istnieniu.
- - Wziąć prycze i za mną - rozkazał Yoshima.
- Kiedy Daven sięgał po kule, Yoshima pomógł mu wstać.
- - Dziękuję - powiedział Daven.
- - Może zapali pan jeszcze jednego?
- - Nie, dziękuję.
- Yoshima zawahał się.
- - Byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pan przyjąć całą paczkę - powiedział.
- Daven wzruszył ramionami, wziął papierosy, pokuśtykał do kąta, w którym
- przedtem stała jego prycza, i schylił się po swoją żelazną protezę.
- Yoshima rzucił krótki rozkaz, a wtedy jeden z koreańskich strażników podniósł
- protezę i pomógł Davenowi usiąść.
- Palce przypinające protezę nie drżały. Daven wstał, wziął kule i przez chwilę im
- się przyglądał. Potem odrzucił je do kąta.
- Stukając protezą podszedł do pryczy i popatrzył na radio.
- - Jestem z niego bardzo dumny - powiedział, zasalutował Smedly-Taylorowi i
- wyszedł z baraku.
- Skromny orszak ciągnął przez milczące Changi. Na jego czele szedł Yoshima,
- dostosowując tempo marszu do kroku Davena, u którego boku kroczył Smedly-Taylor. Za
- nimi, nieświadom płynących łez, podążał Cox. Dwaj spośród czterech strażników czekali
- wraz z jeńcami z baraku szesnastego.
- Czekali jedenaście godzin.
- Wrócił Smedly-Taylor, wróciła szóstka mężczyzn. Daven i Cox nie wrócili.
- Zatrzymano ich na wartowni, a jutro mieli być przewiezieni do więzienia Outram Road.
- Jeńcom pozwolono się rozejść.
- 116
- Od stania na słońcu Marlowe’a potwornie rozbolała głowa. Potykając się wrócił do
- baraku, a kiedy wziął prysznic, Larkin i Mac rozmasowali mu głowę i nakarmili go. Po
- kolacji Larkin wyszedł i usiadł na skraju asfaltowej drogi. Marlowe przykucnął w otworze
- drzwiowym, plecami do wnętrza baraku.
- Za horyzontem wzbierała noc. Idący w obie strony drogą ludzie byli jakby bardziej
- zagubieni niż zwykle w niezmierzonej samotności Changi.
- Mac ziewnął.
- - Pójdę już chyba, Peter - powiedział. - Wcześniej się dziś położę.
- - Dobrze, Mac.
- Ułożywszy moskitierę wokół łóżka, Mac wepchnął jej brzegi pod siennik.
- Przewiązał sobie czoło szmatką, potem wysunął manierkę Marlowe’a z filcowego futerału
- i wyjął fałszywe denko. W ten sam sposób wyjął denka manierek Larkina i swojej, po
- czym ostrożnie ułożył wszystkie trzy jedna na drugiej. Wewnątrz każdej kryła się
- plątanina drutów, kondensator i lampa elektronowa.
- Z manierki leżącej na wierzchu Mac wyciągnął wtyczkę z sześcioma kolcami i
- zwój drutu i wetknął ją zręcznie do gniazdka w środkowej manierce. Potem ze środkowej
- manierki wydobył wtyczkę z czterema kolcami i wetknął ją do odpowiedniego gniazdka w
- ostatniej.
- Ręce mu drżały i trzęsły się kolana. Było mu bardzo niewygodnie pracować w
- półmroku, wspierając się na jednym łokciu i osłaniając manierki ciałem.
- Noc zagarniała niebo, robiło się coraz parniej. Do ataku przystąpiły komary.
- Połączywszy ze sobą manierki, Mac, którego rozbolały plecy, przeciągnął się i
- wytarł ręce, śliskie od potu. Następnie wyciągnął ze skrytki w pierwszej manierce słu-
- chawki i sprawdził, czy wtyczki siedzą mocno w gniazdkach. Manierka zawierała ponadto
- izolowany przewód doprowadzający prąd. Mac rozwinął go i sprawdził, czy przylutowane
- do obu końców igły nadal mocno się trzymają. Znów wytarł ręce i jeszcze raz sprawdził
- wszystkie połączenia, myśląc o tym, że radio jest równie zgrabne i czyste jak przed
- dwoma laty na Jawie, kiedy kończył je potajemnie budować, a Larkin i Marlowe trzymali
- straż.
- 117
- Zaprojektowanie i skonstruowanie radia zajęło mu pół roku.
- Mógł wykorzystać dolną część manierki - górna musiała zawierać wodę - więc nie
- tylko zmuszony był zmniejszyć radio do trzech małych, zwartych podzespołów, ale
- również umieścić je w wodoszczelnych pojemnikach, a pojemniki te przylutować we
- wnętrzu manierek.
- Wszyscy trzej od półtora roku nosili je ze sobą. Na wypadek dnia takiego jak
- dzisiejszy.
- Mac ukląkł i wbił obie igły w przewody łączące żarówkę wiszącą u sufitu ze
- źródłem prądu. Potem odchrząknął.
- Peter Marlowe wstał i upewnił się, czy w pobliżu nie ma nikogo. Prędko wykręcił
- żarówkę i nacisnął kontakt. Potem wrócił do drzwi i stanął tam na straży. Zobaczył, że
- Larkin siedzi bez ruchu na swoim miejscu po drugiej stronie drogi, i dał Macowi znak, że
- nie ma niebezpieczeństwa.
- Wtedy Mac zwiększył siłę głosu, wziął słuchawkę i zaczął nasłuchiwać.
- Sekundy biegły, zamieniając się w minuty. Nagle Marlowe usłyszał jęk Maca i
- przestraszony obrócił się gwałtownie.
- - Co się stało, Mac? - spytał szeptem.
- Mac wystawił głowę spod moskitiery. Twarz miał zszarzałą.
- - Nie działa, chłopie - powiedział. - To draństwo nie działa!
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement