Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- , kilka schodków wyżej, za mostkiem,
- widać było drug± część stacji. Artem chciał przejść się i tam, ale zatrzymał
- się przy żelaznym ogrodzeniu utworzonym z dwumetrowych elementów,
- jak na Prospekcie Mira.
- Przy w±skim przejściu stało, opieraj±c się łokciami o płot, kilku ludzi.
- Od strony Artema
- - znane już buldogi w sportowych spodniach. Z
- przeciwnej - smagli, w±saci bruneci, nie tak ogromnych rozmiarów, ale z
- 140
- wygl±du też nie zachęcaj±cy do żartów. Jeden z nich trzymał między
- nogami karabin, drugiemu z kieszeni sterczała rękojeść pistoletu. Bandyci
- spokojnie rozmawiali ze sob± i zupełnie nie chciało się wierzyć, że kiedyś
- był między nimi konflikt. Stosunkowo uprzejmie wyjaśnili Artemowi, że
- przejście na s±siedni± stację będzie go kosztowało dwa naboje, i że tyle
- samo będzie musiał zapłacić w drodze powrotnej. Nauczony gorzkim
- doświadczeniem, Artem nie zakwestionował zasadności tej opłaty, ale po
- prostu odszedł.
- Zatoczywszy koło, uważnie przygl±daj±c się kramom i pchlim targom,
- wrócił na ten koniec peronu, na który weszli. Odkrył, że hol wcale się tu nie
- kończy: na górę prowadziły jeszcze jedne schody. Nimi wkroczył w krótki
- korytarz, przecięty na pół takim samym ogrodzeniem ze strażnikami. Jak
- widać, przebiegała tu jeszcze jedna granica między dwiema strefami
- panowania. Natomiast z prawej strony, ku swojemu zdziwieniu, Artem
- ujrzał prawdziwy pomnik - w rodzaju tych, które ogl±dał na obrazkach z
- widokami miasta - lecz przedstawiał on nie całego człowieka, jak to było
- na zdjęciach, a tylko jego głowę.
- Ale cóż to była za gigantyczna głowa! Nie mniej niż dwa metry
- wysokości... Chociaż na górze była czymś zapaskudzona, a do tego
- głupkowato błyszczał jej wypolerowany od częstego chwytania nos, to
- jednak budziła szacunek, a nawet pewn± grozę. Do głowy przychodziły mu
- bajki o olbrzymach i jednym, który stracił w walce głowę, a teraz to ona,
- pokryta br±zem, zdobiła marmurowe hole tej małej Sodomy, wydr±żonej
- głęboko w ziemi, aby skryć się przed wszechwiedz±cym okiem Pana i
- unikn±ć kary. Twarz odr±banej głowy miała smutny wyraz, i Artem miał z
- pocz±tku podejrzenie, że należy ona do Jana Chrzciciela z Nowego
- Testamentu, który kiedyś miał okazję przejrzeć. Potem jednak uznał, że,
- s±dz±c po rozmiarach, chodzi tu o jednego z bohaterów niedawno
- przypomnianej opowieści o Dawidzie i Goliacie, tego, który był wielki i
- silny, wręcz olbrzymi, lecz na końcu i tak stracił głowę. Żaden ze snuj±cych
- się wokół mieszkańców stacji nie umiał mu jednak wyjaśnić, do kogo
- konkretnie należała ta odcięta głowa, co trochę go rozczarowało.
- Za to obok pos±gu natkn±ł się na wspaniałe miejsce - prawdziw±
- restaurację urz±dzon± w przestronnym, czystym namiocie, w przyjemnym,
- swojskim, ciemnozielonym kolorze, takim jak u nich na stacji. Wewn±trz, w
- rogach, były plastikowe atrapy kwiatów z liśćmi z materiału, które nie
- wiadomo co tu robiły, ale były ładne, oraz parę solidnych stolików, na
- których stały lampki olejowe wypełniaj±ce namiot przytulnym, łagodnym
- światłem. I jedzenie... Pokarm bogów: najdelikatniejsza wieprzowa pieczeń
- z grzybami - aż ślinka cieknie, u nich przyrz±dzano takie potrawy tylko w
- święta, ale nigdy nie wygl±dały tak smakowicie i wykwintnie.
- 141
- Wokół siedzieli ludzie porz±dni, szacowni, dobrze i gustownie ubrani,
- pewnie bogaci kupcy. Starannie kroili kotleciki z usmażon± na chrupko
- skórk±, pływaj±ce w gor±cym aromatycznym tłuszczu, nieśpiesznie
- wkładali malutkie k±ski do ust i cicho, statecznie rozmawiali, dyskutuj±c o
- swoich sprawach i z rzadka rzucaj±c na Artema uprzejme, ciekawe
- spojrzenia.
- Było oczywiście drogo: trzeba było wyci±gn±ć z zapasowego magazynka
- całe piętnaście naboi i położyć je na szerokiej dłoni karczmarza tłuściocha, a
- potem żałować, że człowiek poddał się pokusie, ale tak czy owak, w
- brzuchu było tak przyjemnie, spokojnie i ciepło, że głos rozumu w tej
- błogości umilkł.
- I kufel domowego piwa, delikatnego, przyjemnie szumi±cego w głowie,
- ale niezbyt mocnego, nie to co krzepki, mętny samogon w niedomytych
- butelkach i słoikach, gdzie wystarczy sam zapach, żeby pod człowiekiem
- ugięły się nogi. Tak, to kolejne trzy naboje, ale co to s± trzy żałosne naboje,
- kiedy dostajesz za nie czarę skrz±cego się eliksiru, który zabiera cię poza
- ten nierzeczywisty świat i pomaga osi±gn±ć harmonię?
- Dopijaj±c piwo małymi łyczkami, zostawszy sam z sob±, w ciszy i
- spokoju, po raz pierwszy od kilku dni, Artem spróbował odtworzyć w
- pamięci minione zdarzenia i zrozumieć co już osi±gn±ł i dok±d ma teraz iść.
- Jeszcze jeden odcinek zaplanowanej drogi został pokonany, i znów znalazł
- się na rozstajach.
- Jak bohater prawie zapomnianych baśni z dzieciństwa, tych odległych,
- kiedy nie pamięta się już nawet kto je opowiadał: czy to Suchy, czy rodzice
- Żeńki, czy to jego własna matka. Artem najbardziej lubił myśleć, że słyszał
- to od matki, i z mroku nawet jakby wyłaniała się na mgnienie oka jej twarz,
- i słyszał głos czytaj±cy mu z przeci±gł± intonacj±: "Byli sobie...".
- I oto, tak samo jak ten śmiałek z baśni, stał teraz przy kamieniu na
- rozstaju i rozci±gały się przed nim trzy drogi: na KuĽniecki Most, na
- Trietiakowsk± i na Tagańsk±. Rozkoszował się pienistym napojem, jego
- ciałem owładnęło błogie znużenie, zupełnie nie chciało mu się myśleć, a w
- głowie dĽwięczało mu w kółko: "Prosto pójdziesz - życie stracisz, w lewo
- pójdziesz - konia stracisz...".
- Mogłoby się to z pewności± ci±gn±ć bez końca: spokój był mu po tych
- wszystkich przeżyciach koniecznie potrzebny. W Kitaj-Gorodzie dobrze się
- było zatrzymać, rozejrzeć się, popytać miejscowych o trasy; trzeba też było
- spotkać się jeszcze raz z Chanem, dowiedzieć się, czy pójdzie z nim dalej,
- czy też ich drogi rozejd± się na tej dziwnej stacji.
- Ale wyszło zupełnie nie tak, jak leniwie planował Artem, obserwuj±c
- ospale mały języczek ognia tańcz±cy w lampce na jego stoliku.
- 142
- ROZDZIAŁ 8
- CZWARTA RZESZA
- Huknęły strzały z pistoletów, zagłuszaj±c wesoły gwar tłumu, potem
- przeraĽliwie krzyknęła kobieta, zaterkotał karabin maszynowy, a pulchny
- karczmarz z zaskakuj±c± dla swojej postury szybkości± wyci±gn±ł spod lady
- krótk± broń i rzucił się do wyjścia. Artem zostawił niedopite piwo i
- wyskoczył za nim, zarzucaj±c plecak i odwodz±c bezpiecznik, żałuj±c przy
- okazji, że każ± tu płacić z góry, bo można by było ulotnić się bez płacenia.
- Może się okazać, że osiemnaście straconych nabojów bardzo by mu się
- przydało.
- Już z góry, ze szczytu schodów, było widać, że dzieje się coś strasznego.
- Żeby zejść na peron, musiał przeciskać się przez tłum oszalałych ze strachu
- ludzi, napieraj±cych w przeciwnym kierunku, tak że Artem zadał sobie
- pytanie, czy naprawdę powinien schodzić - popychała go jednak
- ciekawość.
- Na torach rozpościerało się kilka ciał w skórzanych kurtkach, a na
- peronie, dokładnie pod jego nogami, w kałuży jasnoczerwonej krwi
- rozlewaj±cej się maleńkimi strumyczkami, twarz± w dół leżała martwa
- kobieta. Pośpiesznie przest±pił przez ni±, staraj±c się nie patrzeć w dół, ale
- poślizgn±ł się i o mało nie upadł obok niej. Wokół niego panowała panika, z
- namiotów wyskakiwali, rozgl±daj±c się niepewnie, półnadzy ludzie. Jeden z
- nich zamarudził próbuj±c trafić nog± w nogawkę spodni, ale nagle zgi±ł się
- w pół, złapał za brzuch i powoli opadł na bok.
- Jednak sk±d padaj± strzały, tego Artem nie mógł poj±ć. Strzelanina
- trwała, z drugiego końca sali biegli krępi ludzie w skórach, rozpychaj±c na
- boki piszcz±ce kobiety i przerażonych handlarzy. Ale to nie byli napastnicy,
- tylko ci sami bandyci, którzy rz±dzili t± części± Kitaj-Gorodu. I na całym
- peronie nie widać było nikogo, kto mógłby spowodować tę rzeĽ.
- Wtedy Artem wreszcie zrozumiał, dlaczego nikogo nie widział.
- Atakuj±cy ukryli się w tunelu znajduj±cym się tuż obok niego i stamt±d
- prowadzili ogień, raż±c ludzi na peronie, sami nie wychodz±c na stację,
- widocznie obawiaj±c się pokazać na otwartej przestrzeni.
- To zmieniało postać rzeczy. Nie było już czasu na rozmyślania: tamci
- wejd± na peron jak tylko zrozumiej±, że opór został stłumiony; od tego
- wejścia należało jak najszybciej uciekać. Artem rzucił się naprzód, mocno
- ściskaj±c automat i ogl±daj±c się przez ramię: echo, błyskawicznie nios±ce
- huk wystrzałów pod sklepienie stacji, deformuj±ce dĽwięki i zmieniaj±ce
- ich kierunek, sprawiało, że nie było nawet wiadomo z którego właściwie
- tunelu, prawego czy lewego, prowadzony był ostrzał.
- 143
- Wreszcie, kiedy odbiegł już dość daleko, zauważył ubrane w barwy
- ochronne postacie w czeluści lewego tunelu. Zamiast twarzy mieli coś
- czarnego i Artemowi zrobiło się w środku zimno. Dopiero po paru chwilach
- dotarło do niego, że ci czarni, którzy oblegali WOGN, nigdy nie mieli broni
- ani ubrań. Napastnicy po prostu założyli maski, wi±zane kominiarki w
- rodzaju tych, które można było kupić na dowolnym targu z broni±, a przy
- zakupie AK-47 nawet dostać bezpłatnie, jako bonus.
- Przybyłe posiłki kałużskich rzuciły się na ziemię i też otworzyły ogień,
- kryj±c się za leż±cymi na torach trupami jak za barykad±. Widać było jak
- kolbami zrywaj± płyty z dykty, które zastępowały przednie szyby w
- wagonie sztabowym, odsłaniaj±c zamaskowane gniazdo cekaemu.
- Gruchnęła ciężka seria.
- Podniósłszy wzrok, Artem odszukał wisz±c± pośrodku holu podświetlon±
- od wewn±trz tabliczkę z rozkładem stacji. Tamci napadli ze strony
- Trietiakowskiej: ta droga była odcięta. Żeby dostać się na Tagańsk± trzeba
- było wrócić przez cał± stację tam, gdzie było teraz istne piekło. Został mu
- tylko tunel do stacji KuĽniecki Most.
- Problem rozwi±zał się sam. Artem zeskoczył na tory i ruszył w stronę
- ciemniej±cego przed nim wejścia do jedynego tunelu, jaki mu pozostał. Ani
- Chana, ani Tuza nigdzie nie było widać. Raz tylko mignęła mu na górze
- sylwetka przypominaj±ca brodatego filozofa, ale, zatrzymawszy się na
- moment, Artem zrozumiał, że się pomylił.
- Nie był jedynym, który szukał ratunku w tunelu: ponad połowa
- wszystkich uciekaj±cych z peronu rzuciła się właśnie do tego wyjścia.
- Przejazd rozbrzmiewał przerażonymi głosami i gniewnymi krzykami, ktoś
- histerycznie szlochał. To tu, to tam migały światełka latarek, gdzieniegdzie
- majaczyły nieregularne plamy światła pochodni; każdy oświetlał sobie
- drogę sam.
- Artem wyj±ł z kieszeni prezent od Chana i ścisn±ł r±czkę. Słabe światło
- latareczki skierował sobie pod nogi, staraj±c się nie potkn±ć, i pośpieszył
- naprzód, wyprzedzaj±c małe grupki uciekinierów
- - czasem całe rodziny,
- czasem samotne kobiety, starców i młodych zdrowych mężczyzn,
- taszcz±cych jakieś wory, raczej niebęd±ce ich własności±.
- Parę razy stawał, żeby pomóc się podnieść tym, którzy upadli. Przy
- jednym z nich zatrzymał się dłużej: oparty plecami o ożebrowan± ścianę
- tunelu, na ziemi siedział całkiem siwy staruszek, z grymasem bólu na
- twarzy, trzymaj±c się za serce. Obok niego, beztrosko i tępo rozgl±daj±c się
- dookoła, stał nastoletni chłopiec, z którego zwierzęcych rysów i mętnego
- wzroku widać było, że nie jest zwykłym dzieckiem. Coś ścisnęło Artema za
- serce, kiedy ujrzał tę dziwn± parę, i chociaż sam siebie popędzał i łajał za
- każde opóĽnienie, tym razem stan±ł jak wryty.
- 144
- Staruszek spostrzegł, że ktoś zwrócił na nich uwagę i spróbował się
- uśmiechn±ć do Artema i coś powiedzieć, jednak zabrakło mu tchu. Skrzywił
- się i zamkn±ł oczy zbieraj±c siły, a Artem pochylił się nad nim, chc±c
- dosłyszeć to, co staruszek starał się mu powiedzieć.
- Lecz nagle chłopiec groĽnie zamuczał i Artem z odraz± zauważył, że
- kiedy szczerzy po zwierzęcemu swoje drobne żółte zęby, z ust zwisa mu
- nitka śliny. Nie potrafi±c przezwyciężyć napływaj±cego wstrętu, odepchn±ł
- chłopaczka, a ten cofn±ł się i niezdarnie usiadł na szynie żałośnie zawodz±c.
- - Młody... człowieku... - zmusił się do mówienia staruszek.
- - Tak
- nie... można... To jest Wanieczka... On przecież... nie rozumie...
- Artem tylko wzruszył ramionami.
- - Proszę... Nitro... gliceryna... w torbie... na dnie... Jedna kapsułka...
- Proszę mi dać... Ja... nie mogę... sam...
- - bardzo już słabo wychrypiał
- dziadek.
- Artem pogrzebał w torbie na zakupy ze skaju, pośpiesznie wymacał
- nowe, nienapoczęte opakowanie, rozci±ł paznokciem folię, ledwo złapał
- wyskakuj±c± z niej kapsułkę i podał j± staruszkowi. Ten z trudem rozci±gn±ł
- usta w przepraszaj±cym uśmiechu i wycharczał:
- - Nie... mogę... ręce... nie słuchaj±... Pod język... - poprosił i powieki
- znów mu opadły.
- Artem z pow±tpiewaniem popatrzył na swoje czarne od brudu dłonie, ale
- usłuchał i wsadził staruszkowi ślisk± kapsułkę w usta. Nieznajomy słabo
- kiwn±ł głow± i umilkł. Wci±ż nowi i nowi uciekinierzy mijali ich
- pośpiesznie, lecz Artem widział przed sob± tylko niekończ±cy się rz±d
- butów i pantofli, ubłoconych, często dziurawych jak sito. Czasem potykały
- się o czarne drewno podkładów kolejowych, wtedy z góry dochodziły grube
- przekleństwa. Na ich trójkę nikt już nie zwracał uwagi; chłopak wci±ż
- siedział w tym samym miejscu i głucho beczał. Obojętnie, a nawet z pewn±
- złośliw± satysfakcj± Artem zauważył, jak któryś z przechodz±cych solidnie
- przyłożył mu butem, i ten zacz±ł wyć jeszcze głośniej, rozmazuj±c
- pięściami łzy i kiwaj±c się na boki.
- Staruszek tymczasem otworzył oczy, ciężko westchn±ł i wymamrotał:
- - Bardzo panu dziękuję... Już mi lepiej... Pomógłby mi pan wstać?
- Artem podtrzymał go za rękę, kiedy ten z wysiłkiem się podnosił, i wzi±ł
- jego torbę, przez co karabin musiał przewiesić na ramię. Staruszek
- pokuśtykał naprzód, podszedł do chłopca i zacz±ł łagodnie namawiać go, by
- wstał. Ten muczał obrażony, a kiedy zobaczył zbliżaj±cego się Artema,
- groĽnie sykn±ł i ślina znów kapnęła mu z wystaj±cej dolnej wargi.
- - Rozumie pan, przecież dopiero co kupiłem lekarstwo
- - wybuchn±ł
- staruszek, który doszedł już do siebie
- - przecież specjalnie tu po nie
- 145
- szedłem, taki kawał, u nas, wie pan, nie da się go dostać, nikt nie przywozi,
- i poprosić nie ma kogo, a akurat mi się kończyło, ostatni± tabletkę wzi±łem
- po drodze, kiedy nie chcieli nas przepuścić na Puszkińskiej, wie pan,
- przecież tam s± teraz faszyści, toż to prawdziwy skandal, pomyśleć tylko, na
- Puszkińskiej s± faszyści! Słyszałem, że chc± j± nawet przemianować, czy to
- na Hitlerowsk±, czy na Schillerowsk±... Chociaż, oczywiście, oni nawet nie
- słyszeli o Schillerze, to już nasze, inteligenckie domysły. I proszę sobie
- wyobrazić, nie chcieli nas tamtędy przepuścić, ci młodzieńcy ze swastykami
- zaczęli się naśmiewać z Wanieczki, ale co ten biedny chłopiec może im
- odpowiedzieć przy swojej chorobie? Bardzo się zdenerwowałem, zrobiło mi
- się słabo na sercu, i dopiero wtedy nas puścili. O czym to ja? Ach tak! I
- rozumie pan, przecież specjalnie to schowałem jak najgłębiej, żeby nie
- znaleĽli, jeśli będzie przeszukanie, jeszcze pytania będ± zadawać, wie pan,
- mogliby to Ľle zrozumieć, nie każdy wie, co to za środek... A tu nagle ta
- strzelanina! Przebiegłem ile mogłem, jeszcze Wanieczkę musiałem ci±gn±ć,
- zobaczył lizaki i zupełnie nie chciał iść. I na pocz±tku, wie pan, tak lekko
- ukłuło, myślałem, że może przestanie, obejdzie się bez lekarstwa, w końcu
- dziś jest na wagę złota, ale potem zrozumiałem, że się nie uda. I właśnie
- chciałem wyci±gn±ć tabletkę, kiedy mnie zmogło. A Wanieczka, on
- przecież nic nie rozumie, ja już od dawna próbuję go nauczyć podawać mi
- tabletki, kiedy mi słabo, ale on nijak nie może poj±ć, to sam je połyka, to ni
- z tego ni z owego wyci±ga i mnie karmi. Mówię mu dziękuję, uśmiecham
- się, on też się do mnie uśmiecha, wie pan, tak radośnie, muczy wesoło, ale
- żeby tak w odpowiednim momencie, to jeszcze nigdy mu się nie udało. Nie
- daj Boże, żeby coś mi się przytrafiło: przecież nie będzie się miał kto nim
- zaj±ć, nie wyobrażam sobie, co się z nim stanie!
- Staruszek wci±ż mówił i mówił, badawczo zagl±daj±c Artemowi w oczy,
- i ten, z jakiegoś powodu, czuł się bardzo niezręcznie. Choć dziadek kuśtykał
- jak umiał najszybciej, Artemowi i tak wydawało się, że poruszaj± się zbyt
- wolno, i coraz mniej ludzi doganiało ich z tyłu. Najprawdopodobniej
- wkrótce będ± ostatni. Wanieczka szedł koślawo po prawej stronie staruszka,
- wczepiwszy mu się w rękę; na jego twarzy znów zagościła beztroska. Od
- czasu do czasu wyci±gał do przodu praw± rękę i z ożywieniem gulgotał,
- wskazuj±c jakiś przedmiot, porzucony lub zgubiony w pośpiechu przez
- uciekaj±cych ze stacji, lub po prostu ciemność, która gęstniała teraz przed
- nimi.
- - A pan, to jak się, przepraszam, nazywa, młody człowieku? Bo jak to
- tak, rozumie pan, rozmawiamy, a jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy...
- Artem? Bardzo mi miło, jestem Michaił Porfiriewicz. Porfiriewicz, właśnie
- tak. Ojciec miał na imię Porfiry, wie pan, nietypowe imię, i w czasach
- sowieckich miał nawet w niektórych organizacjach problemy, bo wtedy to
- zupełnie inne imiona były w modzie: dla chłopca Władilen, dla dziewczynki
- Stalina... A sk±d pan jest? Z WOGN-u? A my z Wanieczk± z Barikadnej,
- 146
- kiedyś tam mieszkałem - staruszek uśmiechn±ł się ze smutkiem - wie pan,
- tam taki budynek kiedyś stał, wysoki, tuż obok metra... Chociaż pan na
- pewno już nie pamięta żadnych budynków... Ile pan ma, przepraszam, lat?
- Zreszt±, wszystko to oczywiście nieważne. Miałem tam mieszkanko, dwa
- pokoje, dość wysoko, i cudowny widok się stamt±d roztaczał na centrum.
- Nieduże mieszkanko, ale bardzo, wie pan, przytulne, klepki oczywiście,
- dębowy parkiet, jak u wszystkich w budynku, kuchenka z palnikiem na gaz.
- Boże, tak sobie teraz myślę, jaka to wygoda, kuchenka gazowa, a wtedy
- doprowadzała mnie do szału, chciałem elektryczn±, tylko ci±gle nie mogłem
- na ni± uzbierać. Jak się wchodzi, to z prawej na ścianie wisiała reprodukcja
- Tintoretta, w ładnej pozłacanej ramie, cóż to był za piękny obraz! Miałem
- prawdziwe łóżko, z poduszkami, z prześcieradłem, wszystko było zawsze
- czyste, duże biurko do pracy, z tak± lampk± na nóżce, ze sprężynkami, jak
- ona jasno świeciła. A przede wszystkim, regały z ksi±żkami, pod sam sufit.
- Po ojcu odziedziczyłem duż± bibliotekę, a i sam kolekcjonowałem, ze
- względu na pracę i zainteresowania. Ach, ale po co ja panu to wszystko
- opowiadam, pana na pewno nie interesuj± te bzdury starca... A ja, proszę,
- do tej pory wspominam, rozumie pan, bardzo mi tego wszystkiego brakuje,
- szczególnie biurka i ksi±żek, a ostatnimi czasy jakoś coraz bardziej tęsknię
- za tapczanem. Tutaj sobie człowiek nie dogodzi, my tam mamy takie
- drewniane koje, wie pan, własnej roboty, a innym razem trzeba i wprost na
- ziemi spać, na jakichś szmatach. Ale to nic, najważniejsze jest
- tutaj -
- wskazał na swoj± pierś - najważniejsze jest to, co się dzieje w środku, a
- nie na zewn±trz. Najważniejsze to w sercu być tym samym człowiekiem, nie
- upaść, a okoliczności - czort, za przeproszeniem, z okolicznościami! Ale z
- tym łóżkiem, to, wie pan, jakoś naprawdę...
- Nie milkł ani na chwilę, i Artem słuchał wszystkiego z żywym
- zainteresowaniem, chociaż nijak nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest
- mieszkać w wysokim budynku i jak to jest, kiedy z okna rozpościera się
- widok, albo kiedy na górę można się dostać w kilka sekund, bo wjeżdża się
- nawet nie schodami ruchomymi, a wind±.
- Kiedy Michaił Porfiriewicz umilkł na chwilę, żeby złapać oddech, Artem
- postanowił skorzystać z pauzy, żeby skierować rozmowę z powrotem na
- odpowiednie tory. Tak, czy inaczej, trzeba było iść przez Puszkińsk± (czy
- może już Hitlerowsk±?), przesi±ść się na Czechowsk±, a stamt±d dostać się
- do tajemniczej Polis.
- - Czy na Puszkińskiej s± prawdziwi faszyści? - wtr±cił.
- - Co pan mówi? Faszyści? Ach, tak...
- - westchn±ł skonfundowany
- staruszek. - Tak, tak, wie pan, tacy ogoleni na zero, na rękawach opaski,
- coś strasznego. Nad wejściem i wszędzie na stacji wisz± znaki, wie pan, co
- to kiedyś się oznaczało, że przejścia nie ma: czarna sylwetka w czerwonym
- kółku przekreślona ukośn± lini±. Myślałem, że to jakaś pomyłka, dziwnie
- 147
- dużo wszędzie tych znaków, i nierozważnie o to zapytałem. Okazuje się, że
- to ich nowy symbol. Oznacza, że czarnym wstęp wzbroniony, czy że
- zabrania im się w ogóle istnieć, jakiś taki idiotyzm.
- Artem wzdrygn±ł się przy słowie "czarni". Skierował na Michaiła
- Porfiriewicza przestraszony wzrok i spytał ostrożnie:
- - To znaczy, że tam s± czarni? Czyżby i tutaj dotarli?
- - A w głowie
- rozgor±czkowane, paniczne myśli kręciły się jak karuzela; jak to, przecież
- był w drodze niecały tydzień, a WOGN już padł, czarni atakuj± już
- Puszkińsk± i jego misja jest zaprzepaszczona? Nie udało mu się, nie dał
- rady? Wszystko to było na próżno? Nie, to niemożliwe, na pewno
- chodziłyby o tym słuchy, choćby deformuj±ce skalę zagrożenia, ale jednak
- na pewno coś by się mówiło... A jeśli? To wtedy koniec z nimi
- wszystkimi...
- Michaił Porfiriewicz spojrzał na niego z niepokojem, oddalił się
- niezauważalnie o krok w prawo i ostrożnie zapytał:
- - A pan, przepraszam, to jak± ideologię wyznaje?
- - W sumie to żadnej nie wyznaję - zawahał się Artem. - A co?
- - A jak pan się odnosi do innych narodowości, na przykład z Kaukazu?
- - A co ma do rzeczy Kaukaz? - nie rozumiał Artem. - Tak w ogóle, to
- nie najlepiej się orientuję w narodowościach. No, byli Francuzi, czy tam
- Niemcy, Amerykanie też. Ale już ich chyba nie ma... A tych z Kaukazu, to
- szczerze mówi±c w ogóle nie znam - przyznał niezręcznie.
- - Oni właśnie mieszkańców Kaukazu nazywaj± czarnymi
- - wyjaśnił
- Michaił Porfiriewicz, cały czas próbuj±c zrozumieć, czy Artem aby go nie
- oszukuje i nie rżnie głupa.
- - Ale przecież to s±, jeśli dobrze rozumiem, normalni ludzie?
- - uściślił
- Artem. - Dopiero co kilku dziś widziałem...
- - Oczywiście, że normalni!
- - potwierdził uspokojony Michaił
- Porfiriewicz. - Zupełnie zwyczajni ludzie, ale te łyse pałki uznały, że
- czymś się od nich różni±, i ich prześladuj±. To po prostu nieludzkie!
- Wyobraża pan sobie, maj± tam pod sufitem, prosto nad torami, wbite haki, i
- na jednym z nich wisiał człowiek, najprawdziwszy człowiek. Wanieczka tak
- się podekscytował, zacz±ł pokazywać na niego palcem, muczeć, więc ci
- bestialcy zwrócili na niego uwagę.
- Na dĽwięk swojego imienia chłopiec odwrócił się i wlepił w staruszka
- mętne spojrzenie. Artemowi wydało się, że słucha i nawet częściowo
- rozumie o czym rozmawiaj±, ale jego imię już się nie pojawiło, i szybko
- stracił zainteresowanie Michaiłem Porfiriewiczem, przenosz±c swoj± uwagę
- na szyny, wzdłuż których szli.
- 148
- - A kiedy już mówimy o narodach, tamci, wszystko na to wskazuje,
- bardzo szanuj± Niemców. W końcu to Niemcy stworzyli ich ideologię, ale
- pan to na pewno wie, co ja będę opowiadał
- - dodał szybko Michaił
- Porfiriewicz, i Artem wieloznacznie kiwn±ł głow±, chociaż tak naprawdę
- wcale niczego nie wiedział, po prostu nie chciał wyjść na nieuka.
- - Wie
- pan, wszędzie tam wisz± niemieckie orły, swastyki, rozumie się, jakieś
- sentencje po niemiecku, cytaty z Hitlera: o waleczności, o dumie, wszystko
- w takim duchu. Maj± tam jakieś parady, marsze. Kiedy tam staliśmy i
- próbowałem ich przekonać, żeby nie męczyli Wanieczki, przez peron ci±gle
- ktoś maszerował i śpiewał jakieś pieśni. Coś tam o wielkości ducha i
- pogardzie dla śmierci. Ale tak w ogóle, wie pan, język niemiecki to sobie
- słusznie wybrali. Jest wprost stworzony do takich rzeczy. Widzi pan, ja
- trochę mówię po niemiecku... Proszę spojrzeć, mam to gdzieś zapisane...
- Zwalniaj±c kroku wyci±gn±ł z zanadrza kurtki zatłuszczony notatnik.
- -
- Proszę momencik poczekać i poświecić mi z łaski swojej... Gdzie to było?
- Ach, jest!
- W żółtej plamie światła Artem ujrzał skacz±ce mu przed oczami
- łacińskie litery, starannie wykaligrafowane na kartce z notesu, a nawet
- troskliwie otoczone wzruszaj±co ozdobion± ramk±:
- Du stirbst. Besitz stirbt.
- Die Sippen sterben.
- Der einzig lebt - wir wissen es
- Der Toten Tatenruhm.
- Artem znał alfabet łaciński, nauczył się z jakiegoś przedpotopowego
- podręcznika szkolnego, odkopanego w bibliotece na stacji. Obejrzał się za
- siebie z niepokojem i poświecił na notes jeszcze raz. Oczywiście nie udało
- mu się niczego zrozumieć.
- - Co to? - spytał, znów ci±gn±c za sob± Michaiła Porfiriewicza, który
- pośpiesznie wepchn±ł sobie notes do kieszonki i próbował ruszyć z miejsca
- Wanieczkę, który akurat czemuś się zaparł i zacz±ł z niezadowoleniem
- porykiwać.
- - To wiersz - nieco, jak wydało się Artemowi, urażonym tonem odparł
- staruszek. - Ku czci poległych wojowników. Nie podejmuję się,
- oczywiście, dokładnego przekładu, ale brzmi to mniej więcej tak: "Umrzesz
- ty. Umr± wszyscy bliscy twoi. Potęgi upadn±. Jedno tylko żyć będzie przez
- wieki - poległych wojenna chwała". Ale jak to jednak słabiutko brzmi po
- rosyjsku, co? A po niemiecku po prostu grzmi! "Der Toten Tatenruhm!" Aż
- ciarki chodz± po plecach! Tak... - zaj±kn±ł się nagle, wstydz±c się
- widocznie swojego zachwytu.
- Jakiś czas szli w milczeniu. Artemowi zdawało się to głupie i irytuj±ce,
- że z pewności± byli już ostatni, i nie wiadomo było, co dzieje się za ich
- 149
- plecami, a tu nagle zatrzymuj± się na środku tunelu, żeby przeczytać jakiś
- wiersz. Ale wbrew swej woli wci±ż miał w uszach ostatnie wersy, i nie
- wiedzieć czemu przypomniał mu się nagle Witalik, z którym był wtedy na
- stacji Ogród Botaniczny. Witalik Maruda, którego zastrzelili rabusie
- próbuj±cy przebić się na stację południowym tunelem. Ten tunel zawsze był
- uważany za bezpieczny, dlatego to właśnie Witalika tam postawili, w końcu
- miał tylko osiemnaście lat, a Artem akurat kończył wtedy szesnaście. Tego
- wieczora umawiali się jeszcze, żeby iść do Żeńki, znajomy straganiarz
- właśnie przywiózł mu nowego kwasa, jakiegoś specjalnego... Prosto w
- głowę go trafili, i na środku czoła miał tylko tak± malutk± dziurkę, czarn±, a
- z tyłu rozerwało mu pół potylicy. I już. "Umrzesz ty..." Z jakiegoś powodu
- bardzo wyraĽnie przypomniał sobie nagle rozmowę Huntera z Suchym,
- kiedy ojczym powiedział: "A nuż nic tam nie ma?". Umrzesz i nie będzie
- żadnej kontynuacji. To wszystko. Nic nie zostanie. Ktoś, oczywiście,
- jeszcze będzie potem pamiętał, ale niedługo. "Umr± też bliscy twoi", czy
- jak to było? Artema przeszedł prawdziwy dreszcz. Kiedy Michaił
- Porfiriewicz wreszcie przerwał ciszę, nawet go to ucieszyło.
- - A panu przypadkiem z nami nie po drodze? Tylko do Puszkińskiej?
- Czy może zamierza pan tam wyjść? To znaczy, na peron? Bardzo to panu,
- panie Artemie, odradzam. Nie wyobraża pan sobie, co tam się dzieje. Może
- poszedłby pan z nami, do Barikadnej? Tak przyjemnie by było z panem
- podyskutować!
- Artemowi znów przyszło w nieokreślony sposób kiwać głow± i mruczeć
- coś niezrozumiale: nie mógł przecież wygadać pierwszemu napotkanemu
- człowiekowi, nawet temu niegroĽnemu staruszkowi, o celu swojej
- wyprawy. Michaił Porfiriewicz, nie słysz±c żadnego potwierdzenia, znów
- zamilkł.
- Przez dłuższy czas szli w ciszy, a za nimi wszystko zdawało się być w
- porz±dku, tak że Artem wreszcie się rozluĽnił. Wkrótce w oddali błysnęły
- ogniki, najpierw słabo, ale potem coraz jaśniej. Zbliżali się do stacji
- KuĽniecki Most.
- O tutejszych porz±dkach Artem nie wiedział nic, dlatego na wszelki
- wypadek postanowił usun±ć swoj± broń z widoku. Zawin±wszy karabin w
- podkoszulek, wcisn±ł go jak najgłębiej do plecaka.
- KuĽniecki Most był zamieszkał± stacj± i jakieś pięćdziesi±t metrów przed
- wejściem na peron, pośrodku torów, stał całkiem porz±dny posterunek, fakt,
- że tylko jeden, za to z reflektorem, w tym momencie dla wygody
- zgaszonym, i umocnionym stanowiskiem cekaemu. Karabin był nakryty
- pokrowcem, ale siedział przy nim otyły mężczyzna w wytartym zielonym
- mundurze i jadł jak±ś breję z obtłuczonej żołnierskiej miski. Dwaj pozostali,
- w podobnych uniformach, z nieporęcznymi wojskowymi automatami
- przewieszonymi przez ramię, pedantycznie sprawdzali dokumenty
- 150
- wychodz±cym z tunelu. Stała przed nimi krótka kolejka: wszyscy
- uciekinierzy z Kitaj-Gorodu, którzy wyprzedzili Artema, kiedy ten wlókł się
- z Michaiłem Porfiriewiczem i Wanieczk±.
- Wpuszczali powoli i niechętnie, jakiemuś chłopakowi w ogóle odmówili
- wstępu, i stał teraz z boku w rozterce, nie wiedz±c co ma robić i od czasu do
- czasu próbuj±c zbliżyć się do sprawdzaj±cego, który za każdym razem go
- odpychał i wołał następnego w kolejce. Każdego z przechodz±cych
- dokładnie rewidowano, i na ich oczach zaleĽli u jakiegoś mężczyzny
- niezadeklarowany pistolet makarowa, natychmiast wypchnęli go z kolejki, a
- kiedy próbował dyskutować, zwi±zali go i gdzieś zabrali.
- Artem poruszył się niespokojnie przeczuwaj±c nieprzyjemności. Michaił
- Porfiriewicz spojrzał na niego ze zdziwieniem, Artem szepn±ł mu do ucha,
- że też ma broń, ale staruszek tylko uspokajaj±co kiwn±ł głow± i obiecał, że
- wszystko będzie w porz±dku. Nie to, żeby Artem mu nie uwierzył, jednak
- bardzo był ciekaw, jak konkretnie zamierza załatwić tę sprawę. A dziadek
- tylko tajemniczo się uśmiechał.
- Tymczasem powoli nadchodziła ich kolej, i pogranicznicy właśnie
- przetrz±sali plastikow± walizkę jakiejś nieszczęsnej kobiety około
- pięćdziesi±tki, która natychmiast zaczęła lamentować, nazywać celników
- potworami i dziwić się, że ich do tej pory ziemia nosi. Artem po cichu
- przyznał jej rację, ale postanowił nie wyrażać swojej solidarności na głos.
- Pogrzebawszy jak trzeba w jej rzeczach, strażnik z gwizdem zadowolenia
- wyci±gn±ł ze sterty brudnej bielizny kilka granatów przeciwpiechotnych i
- przygotował się na wysłuchiwanie wyjaśnień.
- Artem był pewny, że kobieta opowie zaraz wzruszaj±c± historię o wnuku,
- któremu to dziwo jest potrzebne do pracy: rozumie pan, on jest z zawodu
- spawaczem i to s± jakieś części do jego spawarki; albo że zacznie
- opowiadać, jak to znalazła te granaty po drodze i od razu pośpieszyła oddać
- je w kompetentne ręce. Ale ta, oddalaj±c się na kilka kroków, syknęła
- przekleństwo i rzuciła się z powrotem do tunelu, by jak najszybciej ukryć
- się w mroku. Strzelec odstawił na bok miskę i chwycił za broń, ale jeden z
- pograniczników, najwidoczniej dowódca, powstrzymał go ruchem dłoni.
- Tamten westchn±ł rozczarowany i wrócił do jedzenia, zaś Michaił
- Porfiriewicz zrobił krok do przodu trzymaj±c w gotowości swój paszport.
- Co zadziwiaj±ce, dowódca straży, który dopiero co bez skrupułów
- przetrz±sn±ł cał± torbę wydawałoby się zupełnie niegroĽnej kobiety, szybko
- przekartkował ksi±żeczkę staruszka, a na Wanieczkę wcale nie zwrócił
- uwagi, jakby go w ogóle nie było. Przyszła kolej na Artema. Ten bez
- oci±gania wręczył swoje dokumenty chuderlawemu, w±satemu strażnikowi,
- który zacz±ł skrupulatnie przegl±dać każd± stroniczkę, szczególnie długo
- zatrzymuj±c światło latarki na stronach z piecz±tkami. Pogranicznik
- przynajmniej pięć razy przenosił wzrok z fizjonomii Artema na fotografię,
- 151
- mrucz±c z pow±tpiewaniem, kiedy Artem z przyjaznym uśmiechem starał
- się wygl±dać jak uosobienie niewinności.
- - Dlaczego paszport jest sowieckiego wzoru? - spytał wreszcie surowo
- strażnik, nie wiedz±c, do czego by tu się jeszcze przyczepić.
- - Ależ ja byłem mały, kiedy jeszcze były prawdziwe. A potem już nasza
- administracja mi wypisała na pierwszym lepszym - wyjaśnił Artem.
- - Nieporz±dek tam macie
- - spochmurniał w±saty. - Proszę otworzyć
- plecak.
- Jeśli znajdzie karabin, w najlepszym wypadku będzie trzeba iść z
- powrotem, a mog± też go skonfiskować, pomyślał Artem, ocieraj±c z czoła
- zdradzaj±cy go pot.
- Michaił Porfiriewicz podszedł do pogranicznika na niedozwolon±
- odległość i szepn±ł mu pośpiesznie:
- - Konstantinie Aleksiejewiczu, niech pan zrozumie, że ten młody
- człowiek to mój znajomy. Bardzo, bardzo porz±dny chłopiec, ręczę za niego
- osobiście.
- Pogranicznik, otwieraj±c torbę Artema i wkładaj±c do niej rękę, od czego
- Artemowi zrobiło się zimno, sucho powiedział:
- - Pięć - i kiedy Artem próbował się domyślić, o co mu chodzi, Michaił
- Porfiriewicz wyci±gn±ł z kieszeni garść nabojów, szybko odliczył pięć sztuk
- i wsun±ł je do na wpół otwartego chlebaka, który wisiał strażnikowi na
- ramieniu.
- Lecz w tym momencie ręka Konstantina Aleksiejewicza, kontynuuj±c
- swoj± podróż po plecaku Artema najwyraĽniej natknęła się na coś
- strasznego, bo jego twarz znów przybrała wyraz zainteresowania.
- Artem poczuł, jak serce spada mu w otchłań, i zamkn±ł oczy.
- - Piętnaście - beznamiętnie rzekł w±saty.
- Artem kiwn±ł głow±, odliczył jeszcze dziesięć nabojów i wsypał je do
- tejże torby. Ani jeden muskuł nie drgn±ł na twarzy pogranicznika. Po prostu
- zrobił krok na bok, i droga na KuĽniecki Most była wolna. Podziwiaj±c
- żelazne panowanie nad sob± tego człowieka, Artem ruszył naprzód.
- Kolejne piętnaście minut zeszły na przepychankach z Michaiłem
- Porfiriewiczem, który uparcie odmawiał wzięcia od Artema pięciu nabojów,
- zapewniaj±c go, że jego dług jest o wiele większy, i tak dalej w tym duchu.
- KuĽniecki Most nie różnił się niczym szczególnym od większości
- pozostałych stacji, które Artem miał okazję odwiedzić podczas swojej
- podróży. Wci±ż ten sam marmur na ścianach i granitowa posadzka, jedynie
- arkady były tu wyj±tkowe, wysokie i szerokie, co dawało wrażenie
- wyj±tkowo dużej przestrzeni.
- 152
- Ale najbardziej zadziwiaj±ce było co innego: na obu torach stały całe
- poci±gi - niewiarygodnie długie, tak ogromne, że zajmowały prawie cał±
- długość stacji. Z okien płynęło ciepłe światło, przebijaj±c się przez swojskie
- wielobarwne zasłonki, a drzwi gościnnie stały otworem...
- W świadomym życiu Artem ani razu nie miał okazji widzieć niczego
- podobnego. Tak, zostały na wpół zatarte wspomnienia pędz±cych z hukiem
- poci±gów ze świetlistymi kwadratami okien, wspomnienia z wczesnego
- dzieciństwa, ale były one niewyraĽne, niedokładne, ulotne, jak i inne myśli
- o tym, co było wcześniej: człowiek tylko spróbuje wyobrazić coś sobie
- szczegółowo, odtworzyć w pamięci detale, kiedy nieuchwytny obraz zaciera
- się, wycieka jak woda przez palce, i przed oczami nie zostaje nic... A kiedy
- podrósł, widział tylko poci±g, który utkwił w wyjeĽdzie z tunelu na
- Ryżskiej, czy rozwalone wagony w Kitaj-Gorodzie i Prospekcie Mira.
- Artem zastygł w miejscu, patrz±c oczarowany na poci±gi, licz±c wagony
- nikn±ce w mroku na przeciwległym krańcu peronu, przy przejściu na Linię
- Czerwon±. Wycięta z ciemności ostrym kręgiem elektrycznego światła, z
- sufitu zwisała tam karmazynowa flaga, a pod ni± nieruchomo stało na
- posterunku dwóch ludzi z automatami, w jednakowych zielonych
- mundurach i kaszkietach. Z daleka wydawali się malutcy i śmieszni,
- przypominali dziecinne żołnierzyki.
- Artem miał takie trzy, kiedyś jeszcze, kiedy mieszkał z mam±: jeden
- -
- dowódca, z wyci±gniętym z kabury maciupeńkim pistoletem, krzyczał coś
- odwracaj±c się do tyłu, najprawdopodobniej wzywał swój oddział do walki.
- Dwóch pozostałych stało równo, przyciskaj±c do piersi automaty.
- Żołnierzyki były z pewności± z różnych zestawów, i nijak nie dało się nimi
- bawić: dowódca rwał się do ataku, a jego bohaterscy żołnierze zamarli na
- posterunku, zupełnie jak pogranicznicy Linii Czerwonej, i bitwa wcale ich
- nie interesowała. Dziwne, te żołnierzyki pamiętał bardzo dobrze, a twarzy
- matki jakoś nijak nie mógł sobie przypomnieć...
- KuĽniecki Most był utrzymany we względnym porz±dku. ¦wiatło,
- podobnie jak na WOGN-ie, było tu awaryjne, wzdłuż sklepienia ci±gnęła się
- jakaś tajemnicza żelazna konstrukcja, która może kiedyś oświetlała peron.
- Oprócz poci±gu, na stacji nie było zupełnie nic godnego uwagi.
- - Tyle się nasłuchałem, że w metrze jest wiele poruszaj±co pięknych
- stacji, a gdzie nie popatrzysz, wszystkie s± niemal jednakowe
- - Artem
- podzielił się swoim rozczarowaniem z Michaiłem Porfiriewiczem.
- - Ależ co pan, młody człowieku! S± tu i tak piękne, że by pan nie
- uwierzył! WeĽmy na przykład Komsomolsk± na Okrężnej, toż to
- prawdziwy pałac! - zacz±ł go gor±co przekonywać staruszek.
- - Jest tam
- takie ogromne panneau, wie pan, na sklepieniu. Co prawda z Leninem i
- innymi banialukami... Oj, co też ja mówię - obejrzał się szybko i szeptem
- wyjaśnił Artemowi:
- - Na stacji jest pełno szpicli, agentów z Linii
- 153
- Sokolniczeskiej, to jest Czerwonej, proszę wybaczyć, że tak j± po staremu
- nazywam... Tak że trzeba tu ciszej rozmawiać. Miejscowe władze s± niby
- niezależne, ale konfliktu z czerwonymi nie chc±, i dlatego, jeśli tamci
- zaż±daj± wydania kogoś, to mog± go i wydać. Nie mówi±c już o
- zabójstwach - dodał ledwo już słyszalnie i bojaĽliwie rozejrzał się
- dookoła. - ChodĽmy może poszukać jakiegoś miejsca, żeby odpocz±ć,
- szczerze mówi±c strasznie się zmęczyłem, a i pan, jak mi się wydaje, ledwo
- się trzyma na nogach. Przenocujemy tu, a potem ruszymy dalej.
- Artem przytakn±ł: ten dzień rzeczywiście okazał się niemożliwie długi i
- intensywny, i odpoczynek był mu po prostu niezbędny.
- Wzdychaj±c zazdrośnie i nie zdejmuj±c wzroku z poci±gu, Artem
- pod±żał w ślad za Michaiłem Porfiriewiczem. Z wagonów dochodziły
- czyjeś wesołe śmiechy i rozmowy, w drzwiach, obok których przechodzili,
- stali zmęczeni po całym dniu pracy mężczyĽni, pal±cy z s±siadami
- papierosy i żywo dyskutuj±cy o wydarzeniach minionego dnia. Zebrawszy
- się przy stoliku, starsi ludzie pili herbatę pod maleńk± lampk± zwisaj±c± z
- kosmatego kabla, dookoła szalały dzieci. To wszystko też było dla Artema
- niezwykłe: na WOGN-ie sytuacja zawsze była bardzo napięta, ludzie cały
- czas byli gotowi na wszystko. Tak, zbierali się wieczorkiem, by z
- przyjaciółmi posiedzieć cichutko u kogoś w namiocie, ale nie było nigdy
- tak, żeby wszystkie drzwi były otwarte na oścież, wszystko było na widoku,
- żeby przychodzić tak w gości bez zapowiedzi, dzieci wszędzie... Aż za
- duży dobrobyt panował na tej stacji.
- - A z czego tu ludzie żyj±? - nie wytrzymał Artem, doganiaj±c dziadka.
- - Jak to, to pan nie wie?
- - zdziwił się łagodnie Michaił Porfiriewicz. -
- Przecież to KuĽniecki Most! S± tu najlepsi technicy w metrze, wielkie
- warsztaty. Przywoż± im tu sprzęt do naprawy z Sokolniczeskiej, a nawet z
- Okrężnej. Kwitn±ca stacja, kwitn±ca. Tutaj to by się żyło! - westchn±ł
- rozmarzony. - Ale ciężko to załatwić...
- Nadzieje Artema, że im też uda się pospać w wagonach, na siedzeniach,
- były płonne. Pośrodku holu stał rz±d dużych namiotów, w rodzaju tych, w
- których mieszkali na WOGN-ie, i na najbliższym z nich widniał porz±dny,
- namalowany od szablonu napis: HOTEL. W pobliżu ustawiła się kolejka
- złożona z uchodĽców, ale Michaił Porfiriewicz poprosił kierownika na
- stronę, brzękn±ł mosi±dzem, szepn±ł parę czarodziejskich słów
- zaczynaj±cych się na "Konstantin Aleksiejewicz", i problem został
- rozwi±zany.
- - To tutaj - pokazał zapraszaj±cym gestem, a Wanieczka radośnie
- zagulgotał.
- Podawano tu nawet herbatę i nie trzeba było za ni± nic dopłacać, a
- materace na ziemi były tak miękkie, że kiedy człowiek się na nich położył,
- strasznie nie chciało się już wstawać. Półleż±c, Artem delikatnie dmuchał na
- 154
- kubek z wywarem i uważnie słuchał staruszka, który z płon±cymi oczami,
- zapomniawszy o swojej herbacie, opowiadał:
- - Oni jednak nie maj± władzy nad cał± lini±. O tym, prawda, nikt nie
- mówi, i czerwoni nigdy się do tego nie przyznaj±, ale Uniwersytetu nie
- kontroluj±, i wszystkich dalszych stacji też nie! Tak, tak, Linia Czerwona
- ci±gnie się tylko do Sportiwnej. Za Sportiwn±, wie pan, zaczyna się długi
- tunel, dawno temu była tam stacja Lenińskie Gory, potem j± przemianowali,
- ale ja już tak z przyzwyczajenia... I akurat za Lenińskimi Gorami, gdzie
- tory wyjeżdżaj± na powierzchnię, był most. I, rozumie pan, po wybuchu
- zacz±ł się rozpadać, aż kiedyś zawalił się do rzeki, tak że z Uniwersytetem
- nie było kontaktu prawie od samego pocz±tku...
- Artem poci±gn±ł łyczek napoju i poczuł jak w środku wszystko mu
- przyjemnie zamiera w oczekiwaniu na coś tajemniczego, niezwykłego, co
- zaczynało się za stercz±cymi nad przepaści± szynami urwanej Linii
- Czerwonej daleko na południowym zachodzie. Wanieczka zawzięcie
- obgryzał paznokcie, przerywaj±c tylko, żeby z zadowoleniem przyjrzeć się
- owocom swojej pracy, a potem znów brał się do roboty. Artem spojrzał na
- niego prawie z sympati± i poczuł wdzięczność do dzieciaka, że jest grzeczny
- i milczy.
- - Wie pan, mamy u siebie na Barikadnej taki mały klub dyskusyjny
- - z
- zawstydzonym uśmiechem wyznał Michaił Porfiriewicz
- - zbieramy się
- wieczorami, czasem przychodz± do nas ludzie z Ulicy 1905 Roku, a teraz z
- Puszkińskiej wygnali wszystkich inaczej myśl±cych, i Anton Pietrowicz się
- do nas przeniósł... To nic takiego, oczywiście, zwykłe pogaduszki o
- literaturze, no, czasem o polityce porozmawiamy, i właśnie... Tam u nas, na
- Barikadnej, wie pan, wykształconych ludzi też nie bardzo lubi±, czego to
- tam się można nasłuchać: a że zawszona inteligencja, a to, że pi±ta
- kolumna... Tak że my tam po cichutku się spotykamy. Ale właśnie Jakow
- Josipowicz mówił, że ponoć Uniwersytet nie zgin±ł. Że udało im się
- zablokować tunele, i teraz wci±ż jeszcze s± tam ludzie. Nie po prostu jacyś
- ludzie, a... Rozumie pan, tam kiedyś był Moskiewski Uniwersytet
- Państwowy, to po nim ta stacja się tak nazywa. I podobno części profesury
- udało się uratować, i studentom też. W końcu pod Uniwersytetem mieściły
- się ogromne schrony, zbudowane jeszcze za czasów Stalina, według mnie
- miały własne poł±czenie z metrem. I teraz utworzyło się tam takie
- intelektualne centrum, wie pan... Ale to pewnie tylko legendy. I że
- wykształceni ludzie s± tam u władzy, wszystkimi trzema stacjami i
- schronami rz±dzi rektor, a na czele każdej stacji stoi dziekan, a wszystkich
- wybieraj± na określon± kadencję. I rozwija się tam też nauka - w końcu s±
- tam studenci, rozumie pan, doktoranci, wykładowcy! I kultura nie umiera,
- nie to, co u nas, i pisz± tam coś, i nie zapominaj± o naszym dziedzictwie...
- A Anton Pietrowicz mówił nawet, że pewien znajomy inżynier przekazał
- mu w tajemnicy, że jakoby oni tam wynaleĽli sposób na wychodzenie na
- 155
- powierzchnię, sami stworzyli kombinezony ochronne, i ich ekspedycje
- czasem pojawiaj± się w metrze... Zgodzi się pan, że brzmi to
- nieprawdopodobnie?! - na wpół pytaj±cym tonem dodał Michaił
- Porfiriewicz, zagl±daj±c w oczy Artemowi, który ujrzał w jego spojrzeniu
- tyle jakiejś tęsknoty, tyle nieśmiałej, zmęczonej nadziei, że lekko odkaszln±ł
- i odparł z możliwie największym przekonaniem:
- - Dlaczego? Brzmi zupełnie realnie! Jest przecież na przykład Polis.
- Słyszałem, że tam też...
- - Tak, Polis to cudowne miejsce, tylko jak tam się teraz dostać? Do tego
- mówiono mi, że w Radzie władzę znów przejęli wojskowi...
- - W jakiej Radzie? - podniósł brwi Artem.
- - No, jak to? Polis jest rz±dzona przez Radę złożon± z ludzi z
- największym autorytetem. A tam, wie pan, największy autorytet maj± albo
- bibliotekarze, albo wojskowi. No, o Bibliotece to pan na pewno wszystko
- wie, nie ma sensu o niej opowiadać, ale drugie wejście do Polis znajdowało
- się kiedyś w samym budynku Ministerstwa Obrony, jeśli dobrze pamiętam,
- albo w każdym razie gdzieś niedaleko, i części generalicji udało się wtedy
- ewakuować. Na samym pocz±tku władzę przejęli wojskowi, w Polis dość
- długo panowała taka, wie pan, junta. Ale ludziom jakoś nie bardzo się
- podobały te ich rz±dy, były zamieszki, dosyć krwawe, ale to było dawno, na
- długo przed wojn± z czerwonymi. Wtedy poszli na ustępstwa, i utworzono
- właśnie tę Radę. I tak się złożyło, że powstały w niej dwie frakcje:
- bibliotekarze i wojskowi. Dziwne to, oczywiście, poł±czenie. Wie pan,
- w±tpię, żeby ci wojskowi w swoim dotychczasowym życiu spotkali wielu
- żywych bibliotekarzy. A tu tak się złożyło. I między tymi frakcjami s±,
- rzecz jasna, wieczne kłótnie: to jedni bior± górę, to drudzy. Kiedy była
- wojna z czerwonymi, obrona była ważniejsza niż kultura i przewaga była po
- stronie generałów. Zacz±ł się pokój: bibliotekarze odzyskali wpływy. I tak
- tam u nich jest, rozumie pan, jak wahadło. Teraz przypadkiem usłyszałem,
- że to wojskowi maj± silniejsz± pozycję, i znów wprowadzaj± dyscyplinę,
- wie pan, godzinę policyjn± i inne radości życia
- - uśmiechn±ł się lekko
- Michaił Porfiriewicz. - Dotrzeć tam jest teraz równie trudno jak do
- Szmaragdowego Grodu... My tak między sob± nazywamy Uniwersytet, i te
- stacje obok niego, dla żartu... Bo przecież trzeba iść albo przez Linię
- Czerwon±, albo przez Hanzę, ale tamtędy się nie da tak po prostu przejść,
- sam pan rozumie. Kiedyś, zanim nastali faszyści, można było iść przez
- Puszkińsk± na Czechowsk±, a tam do Borowickiej jest jedna stacja.
- Nieprzyjemny jest wprawdzie ten tunel, ale kiedy byłem młodszy, to
- zdarzało się, że tamtędy chadzałem.
- Artem nie omieszkał zainteresować się, co takiego nieprzyjemnego było
- we wspomnianym tunelu, i staruszek niechętnie odpowiedział:
- 156
- - Rozumie pan, tam wprost pośrodku tunelu stoi poci±g, spalony. Dawno
- już tam nie byłem, nie wiem jak jest teraz, ale kiedyś leżały w nim i
- siedziały na ławkach zwęglone ludzkie ciała... Coś strasznego. Sam nie
- wiem, jak to się stało, i znajomych pytałem, co tam się wydarzyło, ale nikt
- nie potrafił mi tego wyjaśnić. Przez ten poci±g bardzo ciężko przejść, a
- obejść go nijak nie można, bo tunel zacz±ł się osypywać, i wszystko wokół
- wagonów jest zawalone ziemi±. A w samym poci±gu, to jest w wagonach,
- dziej± się różne straszne rzeczy, których nie podejmuję się wyjaśnić, bo tak
- w ogóle to jestem ateist±, wie pan, i we wszystkie te mistyczne bzdury nie
- wierzę, dlatego wtedy obwiniałem o to szczury, różne stwory... A teraz już
- niczego nie jestem pewny.
- Te słowa nastroiły Artema na mroczne wspomnienia o szumie w
- tunelach na jego linii, i wreszcie nie wytrzymał i opowiedział o tym, co
- stało się z jego oddziałem, a potem z Burbonem i, zawahawszy się jeszcze
- przez chwilę, spróbował powtórzyć wyjaśnienie zaproponowane przez
- Chana.
- - Ależ co pan, co pan, toż to kompletne brednie! - machn±ł ręk± Michaił
- Porfiriewicz, surowo marszcz±c brwi.
- - Słyszałem już o takich rzeczach.
- Pamięta pan, jak panu mówiłem o Jakowie Josipowiczu? A więc, on jest
- fizykiem i wyjaśniał mi, że takie zakłócenia psychiki s± możliwe, kiedy
- ludzi poddaje się działaniu dĽwięku o bardzo niskich, niesłyszalnych dla
- ludzi, częstotliwościach, jeśli się nie mylę, około siedmiu herców, chociaż z
- moj± dziuraw± pamięci±... A dĽwięk może się tworzyć sam z siebie, z
- powodu naturalnych procesów, na przykład ruchów tektonicznych, czy
- czegoś takiego, ja wtedy, rozumie pan, nie słuchałem zbyt uważnie... Ale
- żeby dusze zmarłych? I to w rurach? Pozwoli pan...
- Z tym staruszkiem bardzo interesuj±co mijał czas. O tym, o czym
- opowiadał, Artem od nikogo wcześniej nie słyszał, a i na metro patrzył z
- jakiejś innej perspektywy, staroświeckiej, zabawnej, i wci±ż najwidoczniej
- ci±gnęło go na górę, zaś tutaj było mu ci±gle tak nieswojo, jak w pierwszych
- dniach. I Artem, który często wspominał spór Suchego i Huntera, zapytał
- go:
- - A jak pan myśli... Czy my... to znaczy, ludzie... Czy my jeszcze tam
- wrócimy? Na górę? Uda nam się przeżyć i wrócić?
- I natychmiast pożałował, że zadał to pytanie, gdyż jakby podcięło ono
- staruszkowi skrzydła: zgarbił się i cicho, przeci±głym głosem, w którym nie
- było życia, odparł:
- - Nie wydaje mi się. Nie wydaje mi się.
- - Ale było też metro w innych miastach, tak słyszałem, w Petersburgu i
- w Mińsku, i w Nowogrodzie
- - wymieniał Artem wyuczone na pamięć
- nazwy, które od zawsze były dla niego pust± skorup±, łupin±, która nigdy
- nie kryła w sobie sensu.
- 157
- - Ach, Pitier, jakież to było piękne miasto!
- - nie odpowiadaj±c, tęsknie
- westchn±ł Michaił Porfiriewicz.
- - Rozumie pan, Sobór Izaaka... A
- Admiralicja, ta iglica... Cóż za gracja, jaki wdzięk! A wieczorami na
- Newskim Prospekcie: ludzie, gwar tłumu, śmiech, dzieci jedz± lody, młode
- dziewczyny, takie smukłe... Słychać muzykę... Szczególnie latem, tam
- rzadko jest ładna pogoda w lecie: tak, żeby było słońce i czyste niebo, ale
- kiedy już jest... I tak, wie pan, lekko się oddycha...
- Jego oczy zatrzymały się na Artemie, ale wzrok szedł dalej i rozpływał
- się w złudnej dali, gdzie z półprzejrzystej porannej mgiełki wyłaniały się
- ogromne sylwetki dawno już obróconych w pył gmachów, i Artemowi
- wydało się, że zaraz obejrzy się przez ramię i przed nim też pojawi się ten
- zachwycaj±cy obraz. Staruszek zamilkł i ciężko westchn±ł, a Artem nie
- chciał już go wci±gać we wspomnienia.
- - Tak, rzeczywiście były też i inne sieci metra poza moskiewskim. Może
- gdzieś jeszcze jacyś ludzie się uratowali... Ale proszę pomyśleć, młody
- człowieku! - Michaił Porfiriewicz podniósł w górę żylasty palec. - W
- końcu tyle lat minęło, i nic. Ani widu, ani słychu. Czyżby przez tyle lat nas
- nie znaleĽli, jeśli miałby kto szukać? Nie - opuścił głowę - nie wydaje mi
- się...
- A potem, po jakichś pięciu minutach milczenia, prawie niesłyszalnie,
- mówi±c raczej do siebie niż do Artema, westchn±ł:
- - Boże, jaki piękny świat zniszczyliśmy...
- W namiocie zapada ciężka cisza. Wanieczka, utulony ich cich± rozmow±,
- spał z otwartymi ustami i lekko pochrapywał, z rzadka tylko zaczynaj±c
- skomleć jak pies. Michał Porfiriewicz nie rzekł więcej ani słowa, i choć
- Artem był pewny, że jeszcze nie śpi, postanowił go nie niepokoić, tylko
- zamkn±ł oczy i próbował zasn±ć.
- Myślał, że po tym wszystkim, co mu się przytrafiło w tym niemaj±cym
- końca dniu, sen przyjdzie natychmiast, ale czas ci±gn±ł się powolutku,
- materac, który niedawno wydawał się miękki, uciskał mu bok, i przyszło
- mu się sporo powiercić, nim wreszcie znalazł wygodn± pozycję. A w uszach
- wci±ż huczały mu ostatnie, smutne słowa staruszka. Nie. Nie wydaje mi się.
- Nie wróc± już rozświetlone bulwary, wspaniałe dzieła architektury, lekka,
- odświeżaj±ca bryza w letni ciepły wieczór, mierzwi±ca włosy i głaszcz±ca
- po twarzy, nie wróci już to niebo, już nigdy nie będzie takie, o jakim mówił
- staruszek. Teraz niebo to zamykaj±ce się nad nimi, opl±tane sparciałymi
- kablami, żebrowe sklepienie tuneli, i tak będzie zawsze. A wtedy było, jak
- on to powiedział? Lazurowe? Czyste? Dziwne było to niebo, zupełnie jak
- to, które Artem widział wtedy, na stacji Ogród Botaniczny, i też usiane
- gwiazdami, lecz nie aksamitno-granatowe, lecz jasnobłękitne, skrz±ce się,
- radosne... I budynki były rzeczywiście ogromne, ale nie przytłaczały swoj±
- mas±, były jasne, lekkie, jakby utkane z powietrza, unosiły się, prawie
- 158
- odrywaj±c się od ziemi, ich kontury rozmywały się nieskończenie wysoko.
- A dokoła było tylu ludzi! Artem nigdy wcześniej nie miał okazji widzieć tak
- wielu ludzi naraz, może tylko w Kitaj-Gorodzie, ale tutaj było ich jeszcze
- więcej, cała przestrzeń u stóp gigantycznych budynków i między nimi była
- wypełniona ludĽmi. Kręcili się wszędzie, a dzieci było wśród nich
- rzeczywiście wyj±tkowo dużo, jadły coś, pewnie wspomniane lody. Artem
- chciał nawet poprosić jedno z nich, żeby dało mu spróbować, bo sam nigdy
- nie jadł prawdziwych lodów, a kiedy był mały, bardzo chciał choć
- odrobinkę. Ale nie było sk±d ich wzi±ć, fabryki słodyczy już od dawna
- produkowały tylko szczury i pleśń, pleśń i szczury. A te małe dzieci, liż±c
- swoje smakołyki, ci±gle uciekały przed nim ze śmiechem, zręcznie się
- wyślizguj±c, i nie udało mu się nawet zajrzeć w niczyj± twarz. I Artem już
- nie wiedział, co on właściwie próbuje zrobić: zjeść kawałek loda, czy
- zajrzeć któremuś dziecku w twarz, zobaczyć, czy te dzieci w ogóle je
- maj±... I nagle ogarn±ł go strach.
- Lekkie sylwetki budynków zaczęły powoli gęstnieć, ciemnieć, i po
- jakimś czasie wisiały już groĽnie nad nim, a potem zaczęły się zacieśniać,
- coraz bardziej i bardziej. Artem ci±gle gonił dzieci, i zaczęło mu się
- wydawać, że dzieci nie śmiej± się dĽwięcznie i radośnie, a złośliwie i
- złowrogo. Zebrał wtedy wszystkie siły i jednak złapał któregoś chłopczyka
- za rękaw. Ten wił się i wyrywał jak diabeł, ale ścisn±wszy mu gardło
- stalowym uściskiem, Artemowi udało się jednak zajrzeć złapanemu w
- twarz. Był to Wanieczka. Rykn±ł i odsłoniwszy zęby wykręcił szyję i
- próbował wgryĽć się Artemowi w rękę. Wtedy Artem w panice odepchn±ł
- go precz, a ten, wstaj±c z kolan, zadarł do tyłu głowę i rozległo się to samo
- przeci±głe, straszliwe wycie, przed którym Artem uciekł z WOGN-u... I
- dzieci, które biegały chaotycznie dookoła, zaczęły się zatrzymywać i
- powolutku, bokiem, nie patrz±c w jego kierunku, zbliżać się do niego, zaś
- za ich plecami wznosiły się, zupełnie już teraz czarne grupy budynków,
- które też jakby ruszyły w jego kierunku... A potem dzieci, które teraz
- wypełniały tę niewielk± już swobodn± przestrzeń między gigantycznymi
- cielskami domów, podchwyciły wycie Wanieczki, napełniaj±c go zwierzęc±
- nienawiści± i obezwładniaj±c± tęsknot±, aż wreszcie zaczęły sun±ć w
- kierunku Artema. Nie miały twarzy, tylko czarne skórzane maski z
- wyciętymi otworami ust i błyszcz±cymi, czarnymi okr±głymi oczami, bez
- białek i Ľrenic.
- I znów rozległ się głos, którego Artem nijak nie mógł rozpoznać: był
- cichy, i to straszne wycie go zagłuszało, lecz głos uporczywie powtarzał
- ci±gle to samo, i wsłuchuj±c się w niego, staraj±c się nie zwracać uwagi na
- zbliżaj±ce się dzieci, Artem zacz±ł w końcu rozumieć, co mówił. "Musisz
- iść". A potem jeszcze raz. I jeszcze. I Artem poznał ten głos. Głos Huntera.
- Otworzył oczy i zrzucił kołdrę. W namiocie było ciemno i bardzo
- duszno, głowa zrobiła mu się ciężka jak z ołowiu, myśli płynęły leniwie i
- 159
- ociężale. Artem nijak nie mógł dojść do siebie, poj±ć, jak długo spał, czy
- pora już wstawać i ruszać w drogę, czy też można jeszcze obrócić się na
- drugi bok i czekać aż przyśni mu się coś weselszego.
- Wtem zasłona namiotu podniosła się i w utworzonej w ten sposób
- szczelinie pojawiła się głowa pogranicznika, który wpuścił ich na KuĽniecki
- Most. Konstatntin... jak mu tam było po ojcu?
- - Michaile Porfiriewiczu! Michaile Porfiriewiczu! Wstawaj, szybko!
- Michaile Porfiriewiczu! Co on, umarł, czy co? - i, nie zwracaj±c uwagi na
- gapi±cego się na niego z przestrachem Artema, wlazł do namiotu i zacz±ł
- trz±ść śpi±cym staruszkiem.
- Pierwszy obudził się Wanieczka i zamuczał z niezadowoleniem. Strażnik
- nie zwrócił na niego uwagi, a kiedy Wanieczka chciał poci±gn±ć go za rękę,
- wymierzył mu siarczysty policzek. Wtedy wreszcie obudził się staruszek.
- - Michaile Porfiriewiczu! Wstawaj szybciej!
- - szepn±ł trwożliwie
- pogranicznik. - Trzeba uciekać! Czerwoni wnieśli o wydanie cię za
- rzucanie kalumnii i wrog± propagandę. Mówiłem przecież, ostrzegałem cię:
- no, chociaż tutaj, chociaż na naszej parszywej stacji nie opowiadaj o tym
- swoim Uniwersytecie! Posłuchasz ty mnie kiedyś?
- - Pan pozwoli, Konstantinie Aleksiejewiczu, o co chodzi?
- - staruszek
- pokręcił głow± z zakłopotaniem i stękaj±c podniósł się z posłania.
- -
- Przecież nic nie mówiłem, żadnej propagandy nie uprawiałem, niech Bóg
- broni, tak tylko młodemu człowiekowi opowiedziałem, ale po cichu, bez
- świadków...
- - Młodego człowieka też ze sob± zabierz! Przecież wiesz co za stację tu
- mamy po s±siedzku. Wezm± cię na Łubiankę i flaki z ciebie wypruj±, a tego
- twojego chłopaka to od razu pod ścianę postawi±, żeby nie gadał co nie
- trzeba! Szybciej, czemu się guzdrzesz, zaraz tu będ±! Na razie jeszcze radz±,
- co by tu wytargować od czerwonych w zamian, więc się pośpiesz!
- Artem w tej chwili już stał z plecakiem na ramionach. Nie wiedział tylko,
- czy wyj±ć broń, czy też obejdzie się bez tego. Staruszek też się ożywił i w
- ci±gu minuty kroczyli już po torach, przy czym Konstantin Aleksiejewicz
- własnoręcznie zatykał Wanieczce usta, robi±c przy tym miny męczennika, a
- dziadek spogl±dał na niego z niepokojem, obawiaj±c się, czy pogranicznik
- nie skręci chłopcu karku.
- W tunelu prowadz±cym do Puszkińskiej stacja była o wiele lepiej
- umocniona. Minęli tu dwa posterunki, sto i dwieście metrów od wejścia. Na
- bliższym było betonowe umocnienie, osłona stanowiska strzeleckiego, która
- przecinała tory i zostawiała tylko w±skie przejście przy ścianie, z lewej za
- ni± był telefon z przewodem ci±gn±cym się do samego KuĽnieckiego
- Mostu, na pewno do sztabu, skrzynie z amunicj± i drezyna, patroluj±ca owe
- sto metrów. Na następnym - zwykłe worki z piaskiem, cekaem i reflektor,
- 160
- tak jak z drugiej strony. W obu wartowniach stali strażnicy, ale Konstantin
- Aleksiejewicz przeprowadził ich przez wszystkie blokady, doprowadził do
- granicy i powiedział zmęczonym głosem:
- - ChodĽmy, pójdę z tob± pięć minut. Obawiam się, że nie będziesz mógł
- się tu więcej pokazywać, Michaile Porfiriewiczu
- - mówił pogranicznik,
- kiedy powoli szli w kierunku Puszkińskiej. - Jeszcze ci starych grzeszków
- nie wybaczyli, a ty znowu zaczynasz. Słyszałeś? Towarzysz Moskwin
- osobiście o ciebie pytał. No, dobra, coś wymyślimy. Uważaj na tej
- Puszkińskiej! - rzucił na drogę, odł±czaj±c się od nich i znikaj±c w
- mroku. - PrzejdĽ przez ni± jak najszybciej! Nasi się ich, widzisz, boj±! No,
- bywaj!
- Na razie nie było się dok±d śpieszyć, i uciekinierzy zwolnili kroku.
- - W jaki sposób zalazł im pan tak za skórę? - spytał Artem, spogl±daj±c
- z ciekawości± na staruszka.
- - Widzi pan, po prostu nie darzę ich zbytni± sympati±, i kiedy była
- wojna... Ogólnie rzec bior±c, rozumie pan, w naszym klubie napisaliśmy
- pewne teksty... A Anton Pietrowicz, kiedy jeszcze mieszkał na
- Puszkińskiej, miał dostęp do maszyny drukarskiej. Wtedy na Puszkińskiej
- była taka maszyna, jacyś szaleńcy przytaszczyli j± z redakcji "Izwiestii"... I
- on te teksty drukował.
- - A granica u czerwonych tak niegroĽnie wygl±da: stoi dwóch ludzi i
- wisi flaga, żadnych umocnień, nic, nie to, co w Hanzie...
- - wspomniał
- nagle Artem.
- - Rozumie się! Z tej strony s± nieszkodliwi, bo granice musz± być
- szczególnie szczelne nie od zewn±trz, a od środka - uśmiechn±ł się
- ironicznie Michaił Porfiriewicz. - Więc tam maj± umocnienia, a tutaj tylko
- dekoracje.
- Dalej szli w ciszy, każdy myślał o swoich sprawach. Artem
- przysłuchiwał się temu, co mówił mu tunel. Ale, dziwna rzecz, zarówno ten,
- jak i poprzedni, wiod±cy od Kitaj-Gorodu do KuĽnieckiego Mostu, były
- jakieś puste, zupełnie nic nie dało się w nich wyczuć, nic ich nie
- wypełniało, była to tylko bezduszna konstrukcja...
- Potem wrócił myślami do dopiero co widzianego koszmaru. Jego
- szczegóły już zatarły mu się w pamięci, zostało tylko niewyraĽne, straszne
- wspomnienie o dzieciach bez twarzy i jakichś czarnych kształtach na tle
- nieba. Ale ten głos...
- Nie udało mu się jednak dokończyć myśli. Przed nimi dał się słyszeć
- znajomy wstrętny pisk i szelest pazurków, potem doleciał do nich dusz±cosłodkawy odór rozkładaj±cych się ciał, i kiedy słabe światło latarki dosięgło
- wreszcie miejsca, z którego dochodził te dĽwięki, pojawił się przed nimi
- 161
- taki widok, że Artem zawahał się, czy nie lepiej byłoby wrócić do
- czerwonych.
- Pod ścian± tunelu, twarzami do ziemi, leżały rzędem trzy spuchnięte
- ciała. Ręce, zwi±zane drutem za plecami, były już mocno obgryzione przez
- szczury. Przyciskaj±c do nosa rękaw kurtki, by nie czuć ciężkiego,
- obrzydliwie słodkawego zapachu, Artem pochylił się nad ciałami i
- poświecił na nie. Były rozebrane do bielizny, a na ich ciałach nie było widać
- żadnych ran. Lecz włosy na głowie każdego z nich były sklejone zakrzepł±
- krwi±, szczególnie gęst± wokół czarnej plamy śladu po kuli.
- - W tył głowy
- - stwierdził Artem, staraj±c się, by jego głos brzmiał
- spokojnie, i czuj±c, że robi mu się teraz niedobrze.
- Michaił Porfiriewicz zakrył usta ręk±, i oczy zrobiły mu się mokre.
- - Co oni robi±, Boże mój, co oni robi±!
- - odezwał się zdławionym
- głosem. - Wanieczka, nie patrz, nie patrz, chodĽ tu!
- Ale Wanieczka, nie okazuj±c najmniejszego niepokoju, ukucn±ł obok
- najbliższego trupa i zacz±ł w skupieniu popychać go palcem i żywo
- gulgotać.
- ¦wiatło latarki prześlizgnęło się po ścianie i oświetliło kawałek grubego
- papieru pakowego, przyklejony dokładnie nad ciałami, na wysokości oczu.
- U góry, ozdobiony podobiznami orłów z rozpostartymi skrzydłami, widniał
- napisany gotyckim szryftem nagłówek: "Vierter Reich", a potem już po
- rosyjsku: "Żadnych czarnych mend bliżej niż trzysta metrów od Wielkiej
- Rzeszy!", i barwnym drukiem wspomniany już znak: "Przejścia nie ma"
- -
- czarna sylwetka człowieka w przekreślonym kole.
- - Łajdaki - wycedził przez zaciśnięte zęby Artem.
- - Za co, za włosy
- innego koloru?
- Staruszek tylko pokręcił z przygnębieniem głow± i poci±gn±ł za kołnierz
- Wanieczkę, któremu tak się spodobało badanie ciał, że nijak nie chciał
- wstawać.
- - Widzę, że nasza maszyna drukarska wci±ż działa
- - ponuro zauważył
- Michaił Porfiriewicz, i ruszyli dalej.
- Szli coraz wolniej, tak że dopiero po dwóch minutach ukazała się
- namalowana na ścianie czarn± farb± sylwetka orła i napis
- "300 m".
- - Jeszcze trzysta metrów
- - zauważył Artem, wsłuchuj±c
- niepokojem w odgłosy szczekania psa, które dochodziły z oddali.
- się
- z
- Kiedy do stacji było ponad sto metrów, w oczy zaświeciło im ostre
- światło, i zatrzymali się.
- 162
- - Ręce za głowę! Stać spokojnie!
- - rykn±ł wzmocniony megafonem
- głos.
- Artem posłusznie położył obie dłonie na potylicy, a Michaił Porfiriewicz
- podniósł ręce do góry.
- - Powiedziałem, wszyscy ręce za głowę! Powoli idĽcie naprzód!
- Żadnych gwałtownych ruchów! - ci±gle wydzierał się głos, a Artem nijak
- nie mógł zauważyć, kto mówi, gdyż światło mieli skierowane prosto w
- twarz i ostry ból oczu zmuszał do patrzenia w dół.
- Kiedy przeszli małymi kroczkami pewn± odległość, znów pokornie
- znieruchomieli, i reflektor został skierowany w bok.
- Zbudowano tu cał± barykadę, na pozycjach stało dwóch krzepkich
- strzelców z karabinami i jeszcze jeden człowiek z kabur± na pasie, wszyscy
- w wojskowych panterkach i czarnych beretach, założonych na bakier na
- krótko ostrzyżone głowy. Na ich rękawach widniały białe opaski z czymś
- podobnym do niemieckiej swastyki, lecz nie z czterema końcami, a z
- trzema. Kawałek dalej widać było ciemne sylwetki jeszcze paru ludzi, u nóg
- jednego z nich siedział nerwowo skoml±cy pies. ¦ciany dookoła były
- pomazane krzyżami, orłami, hasłami i przekleństwami pod adresem
- wszystkich nie-Rosjan. To ostatnie nieco zaskoczyło Artema, bo część
- napisów była po niemiecku. W widocznym miejscu, pod osmalon± płacht± z
- sylwetk± orła i trójramienn± swastyk±, stał podświetlony plastikowy znak z
- nieszczęsnym czarnym człowiekiem, i Artem pomyślał, że to pewnie ich
- odpowiednik k±cika z ikonami.
- Jeden z pograniczników zrobił krok do przodu i wł±czył dług±,
- przypominaj±c± pałkę, latarkę, trzymaj±c j± w zgiętej ręce na wysokości
- głowy. Nie śpiesz±c się obszedł cał± trójkę, przygl±daj±c się badawczo ich
- twarzom, widocznie próbuj±c wyszukać u nich jakieś niesłowiańskie rysy.
- Jednak rysy mieli wszyscy, może za wyj±tkiem Wanieczki, którego twarz
- nosiła znamię jego choroby, względnie rosyjskie, dlatego zabrał latarkę i z
- rozczarowaniem wzruszył ramionami.
- - Dokumenty! - zaż±dał.
- Artem posłusznie wyci±gn±ł paszport, Michaił Porfiriewicz, spóĽniony,
- zacz±ł szukać swojego w wewnętrznej kieszeni, aż wreszcie także go
- znalazł.
- - A gdzie macie dokumenty na to?
- - dowódca ze wstrętem pokazał na
- Wanieczkę.
- - Rozumie pan, rzecz w tym, że chłopiec ma... - zacz±ł wyjaśniać
- staruszek.
- - Milczeeeć! Zwracać się do mnie: "panie oficerze"! Na pytania
- odpowiadać krótko!
- - wrzasn±ł na niego pogranicznik, i latarka
- podskoczyła mu w dłoniach.
- 163
- - Panie oficerze, widzi pan, chłopiec jest chory, nie ma paszportu, jest
- jeszcze mały, rozumie pan, ale proszę spojrzeć, jest tu u mnie wpisany, o,
- proszę... - zacz±ł paplać speszony Michaił Porfiriewicz, patrz±c przymilnie
- na oficera i staraj±c się odnaleĽć w jego oczach choć iskierkę empatii.
- Ale ten stał w miejscu, wyprostowany i twardy jak skała, twarz też jakby
- mu skamieniała, i Artem znów poczuł chęć zabicia żywego człowieka.
- - Gdzie zdjęcie? - splun±ł oficer, doszedłszy do właściwej stronicy.
- Wanieczka, który do tej chwili stał spokojnie, w skupieniu przypatrywał
- się sylwetce psa i od czasu do czasu gulgotał z zachwytem, przerzucił swoj±
- uwagę na pogranicznika i, ku przerażeniu Artema, obnażył zęby i zacz±ł
- wydawać gniewne dĽwięki. Artem nagle tak się o niego przestraszył, że
- zapomniał o całej swojej niechęci do tego stworzenia i o tym, że sam parę
- razy z trudem powstrzymał się od wymierzenia mu porz±dnego kopniaka.
- Celnik zrobił mały krok w tył, popatrzył wrogo na Wanieczkę i wycedził:
- - Zabierzcie go. Natychmiast. Albo ja to zrobię.
- - Proszę wybaczyć, panie oficerze, on nie wie, co robi - ze zdziwieniem
- usłyszał Artem swój głos.
- Michaił Porfiriewicz spojrzał na niego z wdzięczności±, a pogranicznik,
- szybko przejrzawszy jego paszport, oddał go Artemowi i chłodno
- powiedział:
- - Do was nie mam pytań. Możecie przejść.
- Artem zrobił parę kroków naprzód i stan±ł, czuj±c że nogi odmawiaj± mu
- posłuszeństwa. Oficer obojętnie odwrócił się do niego plecami i powtórzył
- pytanie o fotografię.
- - Widzi pan, rzecz w tym...
- - zacz±ł Michaił Porfiriewicz, lecz
- spostrzegłszy bł±d, poprawił się: - Panie oficerze, rzecz w tym, że my tam
- nie mamy fotografa, a na innych stacjach to kosztuje niewiarygodnie drogo,
- ja po prostu nie mam pieniędzy, żeby zrobić zdjęcie...
- - Rozbierać się! - przerwał tamten.
- - Słucham? - łami±cym się głosem spytał Michaił Porfiriewicz, i
- zadrżały mu nogi.
- Artem zdj±ł plecak i postawił go na ziemi, kompletnie nie myśl±c o tym,
- co robi. S± takie rzeczy, których nie chcesz robić, przysięgasz, że ich nie
- zrobisz, zabraniasz sobie, a potem to nagle dzieje się samo. Nie da się ich
- nawet przeanalizować, nie podlegaj± procesom myślowym: dziej± się i już,
- pozostaje tylko patrzeć na siebie ze zdziwieniem i zapewniać, że nie ma w
- tym twojej winy, po prostu samo się stało.
- Jeśli ich teraz rozbior± i zaprowadz±, tak jak tamtych, na trzechsetny
- metr, Artem wyci±gnie z plecaka automat, przeł±czy bezpiecznik na ogień
- 164
- automatyczny i postara się zabić jak najwięcej tych nieludzi w mundurach,
- zanim go zastrzel±. Nic poza tym nie miało znaczenia. Nieważne było, że
- odk±d poznał Wanieczkę i staruszka min±ł zaledwie dzień. Nieważne, że go
- zabij±. Co będzie z WOGN-em? Nie można myśleć o tym, co będzie potem.
- S± rzeczy, o których lepiej po prostu nie myśleć.
- - Rozbierać
- Przeszukanie!
- się!
- - wyraĽnie
- artykułuj±c
- powtórzył
- oficer. -
- - Niech pan pozwoli... - zaj±kn±ł się Michaił Porfiriewicz.
- - Milczeeeć! - wrzasn±ł tamten. - Szybciej! - i podkreślaj±c swoje
- słowa czynem, wyci±gn±ł z kabury pistolet.
- Staruszek zacz±ł pośpiesznie rozpinać guziki kurtki, a pogranicznik
- skierował rękę z pistoletem w bok i w milczeniu obserwował, jak ten
- zdejmuje kamizelkę, niezdarnie skacz±c na jednej nodze zzuwa buty i waha
- się, czy rozpinać pasek od spodni.
- - Szybciej! - sykn±ł gniewnie oficer.
- - Ale... Niezręcznie tak... Rozumie pan... - zacz±ł Michaił
- Porfiriewicz, ale pogranicznik, wychodz±c w końcu z siebie, mocno uderzył
- go pięści± w zęby.
- Artem rzucił się do przodu, ale wtedy z tyłu złapały go dwie silne ręce, i
- choćby nie wiem jak starał się wyrwać, wszystko na próżno.
- Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Wanieczka, który był prawie dwa
- razy niższy od bandyty w czarnym berecie, nagle wyszczerzył zęby i ze
- zwierzęcym rykiem rzucił się na prześladowcę. Ten zupełnie nie spodziewał
- się takiej szybkości po chorym chłopcu, i Wanieczce udało się wczepić
- zębami w jego lew± rękę, a nawet uderzyć go dłoni± w pierś. Jednak po
- chwili oficer opamiętał się, odrzucił Wanieczkę od siebie, zrobił krok do
- tyłu, wyci±gn±ł rękę z pistoletem przed siebie i nacisn±ł spust.
- Wystrzał, wzmocniony echem pustego tunelu, prawie rozerwał mu
- bębenki, ale Artemowi wydało się, że mimo to słyszy jak Wanieczka,
- siadaj±c na ziemi, cicho westchn±ł. Pochylił jeszcze głowę w dół, trzymaj±c
- się obiema rękoma za brzuch, kiedy oficer czubkiem buta przewrócił go na
- wznak i z wyrazem obrzydzenia na twarzy nacisn±ł spust jeszcze raz,
- celuj±c w głowę.
- - Uprzedzałem was - rzucił chłodno Michaiłowi Porfiriewiczowi, który
- zastygł w miejscu i z otwartymi ustami patrzył na Wanieczkę, wydaj±c z
- piersi rzęż±ce dĽwięki.
- W tym momencie Artemowi pociemniało przed oczami, i znalazł w sobie
- tak± siłę, że zaskoczony żołnierz, który trzymał go z tyłu, o mało nie
- poleciał na ziemię, kiedy ten rzucił się naprzód. Czas rozci±gn±ł się dla
- Artema, i starczyło go akurat, żeby złapać za rękojeść automatu, i
- 165
- szczękn±wszy bezpiecznikiem, puścić serię wprost przez plecak w
- umundurowan± pierś oficera.
- Zd±żył tylko z satysfakcj± zauważyć, jak na zieleni panterki pojawia się
- przerywana linia dziur po kulach.
- 166
- ROZDZIAŁ 9
- DU STIRBST
- - Przez powieszenie - zakończył komendant.
- Bezlitośnie raż±c uszy, zagrzmiały oklaski.
- Artem z trudem podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Otwierało mu się
- tylko jedno oko, drugie zupełnie mu obrzmiało: przesłuchuj±cy starali się ze
- wszystkich sił. Słyszał też nie najlepiej, dĽwięki przebijały się jakby przez
- grub± warstwę waty. Zęby miał, zdaje się, w komplecie. Choć z drugiej
- strony, po co mu teraz zęby. Znów ten sam jasny marmur, zwykły, obrzydły
- już biały marmur. Masywne żelazne żyrandole pod sufitem, które kiedyś
- pewnie świeciły elektrycznym światłem. Teraz tkwiły w nich dymi±ce
- łojowe świece, a sklepienie nad nimi było zupełnie czarne. Na całej stacji
- paliły się tylko dwa takie żyrandole, na samym jej końcu, gdzie w górę
- biegły szerokie schody, i w miejscu, w którym stał Artem, pośrodku holu,
- na stopniach ł±cznika prowadz±cego do bocznego przejścia na inn± linię.
- Gęste półokr±głe arkady, prawie niewidoczne kolumny, mnóstwo
- wolnego miejsca. Co to za stacja?
- - Egzekucja odbędzie się jutro o godzinie pi±tej rano na stacji Twerska -
- uszczegółowił grubas stoj±cy obok komendanta.
- Tak jak i jego naczelnik, był ubrany nie w zielon± panterkę, a w czarny
- mundur z błyszcz±cymi żółtymi guzikami. Również ci dwaj mieli czarne
- berety, nie były jednak tak duże i zgrzebne jak te należ±ce do żołnierzy w
- tunelu.
- Było tu bardzo wiele wizerunków orłów, trójramiennych swastyk,
- wszędzie hasła i sentencje, pedantycznie, z lubości± wykaligrafowane
- gotykiem.
- Z wysiłkiem koncentruj±c się na rozmywaj±cych mu się przed oczami
- literach, Artem przeczytał: "METRO DLA ROSJAN!", "CZARNUCHY
- NA POWIERZCHNIĘ!", "¦MIERĆ SZCZUROJADOM!". Były też inne, o
- bardziej abstrakcyjnej treści: "NAPRZÓD, DO OSTATNIEJ WALKI O
- WIELKO¦Ć ROSYJSKIEGO DUCHA!", "OGNIEM I MIECZEM
- ZAPROWADZIMY
- W
- METRZE
- PRAWDZIWIE
- ROSYJSKI
- PORZˇDEK", potem jeszcze coś z Hitlera, po niemiecku, i względnie
- neutralne "W ZDROWYM CIELE ZDROWY DUCH!". Szczególne
- wrażenie zrobił na nim podpis pod umiejętnie wykonanym portretem
- mężnego wojownika o potężnej szczęce i władczym podbródku i bardzo
- stanowczo wygl±daj±cej kobiety. Byli pokazani z profilu, tak że mężczyzna
- nieco zasłaniał swoj± bojow± koleżankę. "KAŻDY MĘŻCZYZNA
- 167
- ŻOŁNIERZEM, KAŻDA KOBIETA MATKˇ ŻOŁNIERZA!" głosiło
- hasło. Wszystkie te napisy i rysunki, nie wiedzieć czemu, zajmowały teraz
- Artema o wiele bardziej niż słowa komendanta.
- Na wprost niego, za ogrodzeniem szemrał tłum. Ludzi nie było tu zbyt
- dużo, i wszyscy jakoś tak marnie ubrani, głównie w waciaki i zatłuszczone
- spodnie robocze. Kobiet prawie nie było widać i, jeśli wierzyć hasłu,
- żołnierzy wkrótce powinno zabrakn±ć. Głowa Artema opadła na pierś - nie
- miał już siły, żeby trzymać j± prosto; gdyby nie dwóch barczystych
- konwojentów w beretach, trzymaj±cych go pod pachami, w ogóle by się
- przewrócił.
- Znów zaczęły się mdłości, zakręciło mu się w głowie, i nie mógł już
- ironizować w duchu. Artem pomyślał, że zaraz, przy wszystkich tych
- ludziach, zwymiotuje.
- Tępa nieczułość na to, co się z nim dzieje, pojawiała się u Artema
- stopniowo. Teraz czuł już tylko abstrakcyjne zainteresowanie tym, co go
- otaczało, jak gdyby to wszystko nie przytrafiło się jemu, jak gdyby po
- prostu czytał ksi±żkę. Los głównego bohatera interesował go oczywiście,
- ale, gdyby zgin±ł, można by było po prostu wzi±ć z półki następn± powieść,
- tak±, która kończy się dobrze.
- A pocz±tek był taki, że długo i dokładnie bili go cierpliwi silni ludzie, zaś
- inni ludzie, m±drzy i rozs±dni, zadawali mu pytania. Pokój był przezornie
- wyłożony kafelkami niepokoj±co żółtego koloru, na pewno bardzo łatwo
- było zmywać z nich krew, ale pozbyć się st±d jej zapachu było
- niemożliwości±.
- Na pocz±tek nauczyli go nazywać suchego mężczyznę z przylizanymi
- jasnymi włosami i drobnymi rysami twarzy, który prowadził przesłuchanie,
- "panem komendantem". Potem - nie zadawać pytań, a tylko odpowiadać.
- Potem - odpowiadać konkretnie na zadane pytanie, zwięĽle i na temat.
- Tego zwięĽle i na temat uczyli go osobno, i Artem nie mógł poj±ć jak to się
- stało, że wszystkie zęby zostały mu na swoich miejscach, choć kilka mocno
- się chwiało i w ustach czuł ci±gle posmak krwi. Z pocz±tku próbował się
- tłumaczyć, lecz wyjaśniono mu, że nie warto. PóĽniej próbował milczeć, ale
- i to okazało się niewłaściwe, szybko się o tym upewnił. Bardzo bolało. To w
- ogóle bardzo dziwne uczucie, kiedy bije cię w głowę silny, zdrowy
- mężczyzna - nie tyle ból, co jakiś huragan, który wymiata wszystkie myśli i
- rozbija w drzazgi uczucia. Prawdziwe męki przychodz± póĽniej.
- Po jakimś czasie Artem wreszcie zrozumiał, co trzeba robić. Wszystko
- było proste: należy tylko jak najlepiej spełniać oczekiwania pana
- komendanta. Jeśli pan komendant pytał, czy to nie z KuĽnieckiego Mostu
- przysłano tu Artema, należało tylko twierdz±co kiwn±ć głow±. Na to traciło
- się mniej sił, a pan komendant nie marszczył w niezadowoleniu swojego
- niew±tpliwie słowiańskiego nosa, zaś jego asystenci nie przysparzali
- 168
- Artemowi kolejnych fizycznych cierpień. Jeśli pan komendant sugerował,
- że Artema skierowano tu w celu zbierania danych wywiadowczych i
- prowadzenia dywersji, na przykład organizacji zamachu na życie
- kierownictwa Rzeszy (w tym i samego pana komendanta), należało znów
- kiwn±ć potakuj±co, wtedy oprawca z zadowoleniem zacierał ręce, a
- Artemowi oszczędzano drugie oko. Ale nie można było po prostu kiwać,
- trzeba było uważnie słuchać, o co konkretnie pytał pan komendant, gdyż
- jeśli Artem przytakiwał nie w porę, nastrój pana komendanta pogarszał się, i
- jeden z jego pomocników próbował, na przykład, złamać Artemowi żebro.
- Po półtorej godziny nieśpiesznej pogawędki, Artem nie czuł już swojego
- ciała, kiepsko widział, nie najlepiej słyszał i prawie niczego nie rozumiał.
- Kilka razy próbował stracić przytomność, ale cucili go lodowat± wod± i
- amoniakiem. NajwyraĽniej był bardzo ciekawym rozmówc±.
- W efekcie przesłuchuj±cy mieli o nim zupełnie fałszywe wyobrażenie:
- widzieli w nim nieprzyjacielskiego szpiega i dywersanta, który zjawił się,
- by zadać Czwartej Rzeszy zdradziecki cios w plecy, przez zgładzenie
- kierownictwa zasiać chaos, i przygotować w ten sposób inwazję wroga.
- Oczywistym celem było ustanowienie antynarodowego kaukaskosyjonistycznego reżimu na terytorium całego metra. Chociaż Artem w ogóle
- mało co rozumiał z polityki, taki globalny cel wydał mu się godzien
- szacunku, i zgodził się z nim. I dobrze zrobił, może to właśnie dlatego
- wszystkie zęby ostatecznie zostały mu na miejscu. Po tym, gdy ostatnie
- szczegóły spisku zostały odkryte, Artemowi pozwolono w końcu zemdleć.
- Kiedy następnym razem udało mu się otworzyć oko, komendant już
- kończył czytać wyrok. Kiedy tylko formalnościom stało się zadość, a
- oficjalna data jego rozstania z tym światem została ogłoszona publicznie, na
- głowę i twarz oskarżonego założono czarn± czapkę, i wizja znacznie mu się
- pogorszyła. Nie było już na co patrzeć, co jeszcze wzmocniło mdłości. Z
- trudem wytrzymawszy minutę, Artem przestał się opierać, jego ciałem
- wstrz±snęły torsje i zwymiotował prosto na własne buty. Ochrona zrobiła
- ostrożny krok w tył, a publiczność zaszemrała z oburzeniem. Przez ułamek
- sekundy Artem czuł wstyd, a potem poczuł jak głowa gdzieś mu odpływa, a
- kolana bezwolnie się pod nim uginaj±.
- Silna ręka przytrzymała mu podbródek, i usłyszał znajomy głos, który
- dĽwięczał teraz prawie w każdym jego śnie:
- - ChodĽmy! ChodĽ ze mn±, Artem! Już po wszystkim. Wszystko dobrze.
- Wstawaj! - mówił głos, a Artem wci±ż nie mógł znaleĽć sił, żeby wstać, a
- nawet podnieść głowę.
- Było bardzo ciemno - pewnie przeszkadzała mu czapka, domyślił się.
- Ale jak ma j± zdj±ć, przecież ręce ma zwi±zane za plecami? A zdj±ć j±
- trzeba, żeby popatrzeć, czy to ten człowiek, czy tylko mu się wydaje.
- - Czapka... - zajęczał w nadziei, że ów człowiek sam zrozumie.
- 169
- Wtedy czarna zasłona przed oczami zniknęła, i Artem ujrzał przed sob±
- Huntera. Nic się nie zmienił od czasu, kiedy Artem rozmawiał z nim
- ostatnim razem, dawno, cał± wieczność temu, na WOGN-ie. Ale jak on się
- tu dostał? Artem ciężko ruszył głow± i rozejrzał się. Znajdował się na
- peronie tej samej stacji, na której odczytywano mu wyrok. Wszędzie wokół
- leżały martwe ciała; tylko kilka świec na jednym z żyrandoli nadal dymiło.
- Drugi był zgaszony. Hunter trzymał w prawej ręce ten sam pistolet, który
- takie wrażenie zrobił na Artemie poprzednim razem, ten stieczkin, który
- wydawał się tak olbrzymi przez długi, przykręcony do lufy tłumik i
- zewnętrzny celownik laserowy. Myśliwy patrzył na Artema z niepokojem i
- uwag±.
- - Wszystko z tob± w porz±dku? Możesz iść?
- - Tak. Bez problemu - nadrabiał min± Artem, ale w tym momencie
- interesowało go całkiem co innego. - Żyje pan? Wszystko się udało?
- - Jak widzisz - posłał mu zmęczony uśmiech Hunter.
- - Dziękuję ci za
- pomoc.
- - Ale przecież nie dałem rady - pokręcił głow±, i gor±c± fal± ogarn±ł go
- wstyd.
- - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - uspokajaj±co poklepał go po plecach
- Hunter.
- - A co stało się z moim domem? Co z WOGN-em?
- - Wszystko jest w porz±dku, Artem. Wszystko już za nami. Udało mi się
- zawalić wejście, i czarni nie mog± już wchodzić do metra. Jesteśmy
- uratowani. ChodĽmy.
- - A co się stało tutaj?
- - Artem rozgl±dał się dookoła, z przerażeniem
- odkrywaj±c, że prawie cała sala jest zasłana trupami, i oprócz głosu jego i
- Huntera, nie słychać ż±dnych dĽwięków.
- - To nie ma znaczenia
- - Hunter twardo popatrzył mu w oczy.
- - Nie
- powinieneś się tym niepokoić. - Schyliwszy się, podniósł z posadzki swoj±
- walizkę, w której leżał, lekko dymi±c, wojskowy erkaem. Z taśmy z
- nabojami prawie nic nie zostało.
- Myśliwy ruszył naprzód, i Artemowi pozostało tylko iść za nim.
- Rozgl±daj±c się na boki, dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył. Z
- mostka, na którym stał, kiedy czytano mu wyrok, zwisało nad torami kilka
- ciemnych sylwetek.
- Hunter milcz±c szedł długimi krokami, jakby zapominaj±c o tym, że
- Artem ledwo nad±ża. Choćby nie wiem jak się starał, odległość między nimi
- wci±ż rosła, i Artem przestraszył się, że Myśliwy w końcu sobie pójdzie,
- porzucaj±c go na tej strasznej stacji, której cała posadzka była zalana ślisk±,
- ciepł± jeszcze krwi±, a mieszkańcy to same trupy. Czyżbym był tyle wart,
- 170
- myślał Artem, czyżby moje życie znaczyło tyle, co życie ich wszystkich
- razem wziętych? Tak, cieszył się, że został uratowany. Ale wszyscy ci
- ludzie, zwaleni teraz bezładnie jak worki z gałganami na granitowy peron,
- jeden na drugiego, na szyny, pozostawieni na wieczność w pozie, w jakiej
- dosięgły ich kule Huntera
- - czy oni umarli, żeby on mógł żyć? Hunter z
- tak± lekkości± dokonał tej wymiany, tak jak w szachach poświęca się kilka
- słabych figur, żeby zbić tę siln±... Jest przecież tylko graczem, a metro to
- jego szachownica i wszystkie figury należ± do niego, bo gra sam z sob±. Ale
- w tym jest problem: czy Artem jest tak siln± i ważn± figur±, żeby uśmiercić
- dla niego tylu ludzi? Odt±d ta wylana na zimny granit krew będzie pewnie
- pulsować w jego żyłach
- - zupełnie jakby j± wypił, zabrał innym, żeby
- przedłużyć swoje istnienie. Teraz już nigdy nie uda mu się ogrzać...
- Artem zmusił się, żeby pobiec naprzód, żeby dogonić Huntera i zapytać,
- czy będzie jeszcze kiedyś umiał się rozgrzać, czy przy każdym, nawet
- najgorętszym ognisku będzie mu tak zimno i smutno, jak w mroĽn± zimow±
- noc na opuszczonej stacyjce.
- Lecz Hunter był wci±ż tak samo daleko z przodu, i Artemowi może
- dlatego nie udawało się go dogonić, że ten opadł na cztery łapy i mkn±ł
- przez tunel zręcznie, niczym jakieś zwierzę. Jego ruchy wydały się
- Artemowi nieprzyjemnie podobne do ruchów... psa? Nie, szczura...
- Boże...
- - Pan jest szczurem? - wyrwał się Artemowi straszliwy domysł, i sam
- przestraszył się tego, co powiedział.
- - Nie - usłyszał w odpowiedzi.
- - To ty jesteś szczurem. Szczur!
- Tchórzliwy szczur!
- - Tchórzliwy szczur! - powtórzył ktoś pogardliwie prawie nad samym
- uchem Artema i soczyście splun±ł.
- Artem potrz±sn±ł głow± i natychmiast pożałował, że to zrobił.
- Dotychczasowy słaby tępy ból ust±pił teraz miejsca istnej eksplozji.
- Straciwszy kontrolę nad swoim ciałem, zacz±ł opadać do przodu, aż
- płon±cym czołem dotkn±ł chłodnego żelaza. Powierzchnia była nierówna i
- nieprzyjemnie uciskała czaszkę, ale studziła rozpalone ciało, Artem
- znieruchomiał w tej pozycji na jakiś czas, nie maj±c siły zdecydować się na
- cokolwiek więcej. Kiedy odpocz±ł, ostrożnie spróbował otworzyć nieco
- lewe oko.
- Siedział na ziemi, czołem opieraj±c się o kratę prowadz±c± w górę aż do
- sklepienia i z obu stron zamykaj±c± niski i ciasny łuk między filarami. Przed
- nim otwierał się widok na hol, z tyłu biegły tory. Wszystkie pobliskie
- arkady widoczne naprzeciwko, jak i pewnie te z jego strony, były
- przerobione na takie właśnie klatki. W każdej z nich siedziało po kilka osób.
- Stacja była zupełnym przeciwieństwem tej, na której skazano go na śmierć.
- Tamta była nie pozbawiona wdzięku, lekka, przestronna, pełna powietrza,
- 171
- ze smukłymi kolumnami, szerokimi i wysokimi zaokr±glonymi arkadami, i
- mimo słabego oświetlenia i pokrywaj±cych j± napisów i rysunków, w
- porównaniu z obecn± wydawała się istn± sal± balow±. Tutaj wszystko
- przytłaczało i przerażało: niskie, okr±głe jak w tunelu sklepienie, zaledwie
- dwa razy wyższe od człowieka, masywne, grube filary, z których każdy był
- o wiele szerszy niż wybite między nimi łuki. Przy tym były one wypchnięte
- do przodu, i z wystaj±cych części wychodziły kraty zrobione z zespawanych
- prętów zbrojeniowych. Sklepienie łuków ci±żyło ku ziemi, tak że można by
- było bez trudu dosięgn±ć go rękami, gdyby nie miał ich skrępowanych
- drutem za plecami. W nędznej celi, odciętej od holu krat±, oprócz Artema
- znajdowało się dwóch ludzi. Jeden leżał na podłodze z twarz± schowan± w
- stercie szmat, i wydawał z siebie krótkie, głuche jęki. Drugi, czarnooki i od
- dawna niegolony brunet, siedział w kucki, oparty plecami o marmurow±
- ścianę, i z żywym zainteresowaniem obserwował Artema. Wzdłuż klatek
- przechadzało się dwóch krzepkich młodzieńców w panterkach i takich
- samych beretach, jeden z nich na nawiniętej na rękę smyczy trzymał
- wielkiego psa, od czasu do czasu każ±c mu siadać. To oni, jak się zdaje,
- obudzili Artema.
- To był sen. To był sen.
- To wszystko mu się przyśniło.
- Powiesz± go.
- - Która godzina? - spytał, z trudem ruszaj±c opuchniętym językiem i
- patrz±c na czarnookiego.
- - Półda dziesi±tyj - chętnie odpowiedział tamten, wymawiaj±c słowa z
- tym samym dziwnym akcentem, który Artem miał okazję słyszeć na KitajGorodzie: zamiast "o" - "a", zamiast "e" - "y". I dodał: - Wieczarym.
- Pół do dziesi±tej. Dwie i pół godziny do dwunastej, i jeszcze pięć do...
- do wykonania. Siedem i pół godziny. Nie, po tym liczeniu i myśleniu czasu
- zostało jeszcze mniej.
- Kiedyś Artem wci±ż próbował sobie wyobrazić, co powinien czuć, o
- czym powinien myśleć człowiek skazany na śmierć, jedn± noc przed
- egzekucj±? Strach? Nienawiść do oprawców? Skruchę?
- W nim była tylko pustka. Serce ciężko waliło mu w piersi, w skroniach
- huczało, w ustach powoli zbierała się krew, póki jej nie połykał. Krew miała
- zapach mokrego, zardzewiałego żelaza. Czy może to wilgotne żelazo miało
- zapach świeżej krwi?
- Powiesz± go. Zabij±.
- Więcej go nie będzie.
- Uświadomić to sobie, wyobrazić - niemożliwe.
- 172
- Wszyscy i każdy z osobna rozumie, że śmierć jest nieunikniona. W
- metrze śmierć była codzienności±. Ale zawsze wydaje się, że tobie nie
- przytrafi się żaden nieszczęśliwy wypadek, że kule cię omin±, choroba cię
- nie dotknie. A śmierć ze starości nie przyjdzie tak szybko, można o tym
- nawet nie myśleć. Nie da się żyć w ci±głej świadomości swojej
- śmiertelności. Trzeba o tym zapomnieć, a jeśli takie myśli mimo wszystko
- się pojawiaj±, trzeba je przepędzać, trzeba je zagłuszać, inaczej mog±
- zapuścić korzenie w świadomości i rozrosn±ć się, a ich jadowite zarodniki
- zatruj± życie temu, kto im się podda. Nie wolno myśleć o tym, że i ciebie
- czeka śmierć. Inaczej można postradać zmysły. Tylko jedno ratuje
- człowieka od szaleństwa: nieświadomość. Życie skazanego na śmierć,
- którego strac± za rok, i on o tym wie, życie śmiertelnie chorego, któremu
- lekarze powiedzieli, ile mu zostało, życie tych ludzi różni się od życia
- zwykłego człowieka tylko jednym: ci pierwsi dokładnie, lub w przybliżeniu
- wiedz± kiedy umr±, zaś zwykły człowiek tkwi w niewiedzy, i dlatego
- wydaje się mu, że może żyć wiecznie, chociaż nie jest wykluczone, że
- następnego dnia zginie w wypadku. Straszna jest nie sama śmierć. Straszne
- jest jej oczekiwanie.
- Za siedem godzin.
- Jak to zrobi±? Artem nie bardzo wiedział, jak wiesza się ludzi. U nich na
- stacji było raz rozstrzelanie zdrajcy, ale Artem był wtedy jeszcze mały i
- niewiele rozumiał, a poza tym, na WOGN-ie nie robiliby z egzekucji
- publicznego przedstawienia. Pewnie założ± pętlę na szyję... i albo
- podci±gn± do sufitu... albo każ± wejść na jakiś stołek... Nie, nie wolno o
- tym myśleć.
- Chciało mu się pić.
- Z trudem przestawił zardzewiał± zwrotnicę i wagonik jego myśli
- pojechał innym torem
- - do zastrzelonego przez niego oficera. Do
- pierwszego człowieka, którego zabił. Przed oczami znów pojawił mu się
- widok tego, jak niewidoczne kule wbijaj± się w szerok± pierś z
- przewieszonym paskiem od kabury, i każda zostawia po sobie wypalon±
- czarn± plamkę, natychmiast nasi±kaj±c± śwież± krwi±. Nie odczuwał
- najmniejszego żalu z tego powodu, i to go zdziwiło. Kiedyś uważał, że
- każdy zabity będzie jak ciężkie brzemię na sumieniu zabijaj±cego, że będzie
- pojawiać się w jego snach, niepokoić go na starość, przyci±gać niczym
- magnes wszystkie jego myśli. Nie. Okazało się, że to zupełnie nie tak.
- Żadnego żalu. Żadnej skruchy. Tylko mroczna satysfakcja. I Artem
- zrozumiał, że jeśli zabity przywidzi mu się w koszmarze, on po prostu
- obojętnie odwróci się do zjawy plecami, i ta zniknie bez śladu. A starość...
- Teraz starości nie będzie.
- Zostało jeszcze mniej czasu. Pewnie jednak postawi± go na stołku. Kiedy
- zostaje tak mało czasu, to powinno się przecież myśleć o czymś ważnym, o
- 173
- najistotniejszym, o czym wcześniej nigdy nie miało się czasu pomyśleć,
- zawsze odkładało się to na potem... O tym, że przeżył swoje życie Ľle, i
- gdyby było mu dane jeszcze raz, wszystko zrobiłby inaczej... Nie. Żadnego
- innego życia w tym świecie mieć nie mógł, i nie było tu czego zmieniać.
- Może tylko wtedy, kiedy tamten dobijał Wanieczkę strzałem w głowę, nie
- rzucać się w kierunku karabinu, ale zostać z boku? Ale nic by z tego nie
- wyszło, i to właśnie Wanieczki i Michaiła Porfiriewicza nigdy nie udałoby
- mu się wyrzucić ze swoich snów. Co się stało ze staruszkiem? Cholera,
- żeby choć łyczek wody!
- Najpierw wyci±gn± go z celi... Jak się poszczęści, przeprowadz± przez
- przejście, to trochę dodatkowego czasu. Jeśli nie założ± mu znów na oczy
- tej przeklętej czapki, zobaczy jeszcze co nieco, oprócz prętów krat i
- niekończ±cego się rzędu cel.
- - Jaka to stacja? - rozkleił zaschnięte wargi Artem, odrywaj±c się od
- kraty i podnosz±c oczy na s±siada.
- - Twyrska - odezwał się ten i zapytał:
- - Słuchaj, bracie, a za ca cię
- wsadzili?
- - Zabiłem oficera - powoli odpowiedział Artem. Ciężko mu się mówiło.
- - Eee... - zaci±gn±ł współczuj±co zarośnięty. - Tyraz bynd± wieszać?
- Artem wzruszył ramionami, odwrócił się od niego, i znów przywarł do
- kraty.
- - Na pywna bynd± - zapewnił go jego s±siad.
- Będ±. Już niedługo. Od razu na tej stacji, nigdzie go nie wezm±.
- Pić się chce... Zmyć ten posmak rdzy w ustach, zwilżyć zaschł± krtań,
- wtedy może i mógłby rozmawiać dłużej niż minutę. W celi wody nie było,
- w drugim końcu stało tylko śmierdz±ce blaszane wiadro. Poprosić
- strażników? Może dla skazańców s± nieco bardziej pobłażliwi? Gdyby mógł
- wyci±gn±ć rękę przez kraty i machn±ć im... Ale ręce miał zwi±zane za
- plecami, drut wrzynał się w nadgarstki, dłonie mu spuchły i stracił w nich
- czucie. Spróbował zawołać, ale wyszedł z tego tylko skrzek przechodz±cy w
- rozdzieraj±cy płuca kaszel.
- Obaj strażnicy zbliżyli się do klatki, jak tylko zauważyli jego próby
- zwrócenia ich uwagi.
- - Szczur się obudził - wyszczerzył się ten, który trzymał na smyczy psa.
- Artem przechylił głowę do tyłu, żeby widzieć jego twarz i z wysiłkiem
- wychrypiał:
- - Pić. Wody.
- 174
- - Pić? - udał zdziwienie ten z psem. - A to ci na co? Jeszcze trochę i cię
- powiesz±, a ty chcesz pić! Nie, wody nie będziemy na ciebie marnować.
- Może szybciej zdechniesz.
- OdpowiedĽ była wyczerpuj±ca i Artem zamkn±ł ze zmęczeniem oczy, ale
- klawisze najwidoczniej chcieli z nim jeszcze pogawędzić o tym i o owym.
- - Co, ścierwo, rozumiesz teraz na kogo podniosłeś rękę? - spytał
- drugi. - I to Rosjanin, szczur jeden! Przez takie mendy jak ty, co tylko
- szukaj± okazji, żeby swoim wbić nóż w plecy, tamci - kiwn±ł w stronę jego
- s±siada, który uciekł w gł±b klatki
- - niedługo podbij± całe metro i
- prostemu Rosjaninowi nie dadz± odetchn±ć.
- Zarośnięty spuścił wzrok. Artem znalazł w sobie siłę tylko by wzruszyć
- ramionami.
- - A tego twojego niedorozwoja to słusznie stuknęli
- - wtr±cił się
- pierwszy strażnik. - Sidorow nam opowiadał, że pół tunelu było we krwi. I
- słusznie. Niedorobiony! Takich też należy likwidować. Oni nam, ten...
- materiał genetyczny - przypomniał sobie trudne słowo - zanieczyszczaj±. I
- ten wasz dziadyga też już zdechł - zakończył.
- - Jak? - zaszlochał Artem. Obawiał się tego, obawiał, ale miał nadzieję:
- a nuż nie umarł, nie zabili go, a nuż jest gdzieś tutaj, w s±siedniej celi...
- - A tak. Sam zdechł. Nawet przesłuchanie miał całkiem delikatne, a on
- wzi±ł i kopn±ł w kalendarz - chętnie wyjaśnił ten z psem, zadowolony, że
- wreszcie dotkn±ł czymś Artema do żywego.
- "Umrzesz ty. Umr± wszyscy bliscy twoi..." Znów zobaczył, jak Michaił
- Porfiriewicz, zapomniawszy o całym świecie, stoj±c pośrodku ciemnego
- tunelu, przegl±da swój notatnik, a potem z przejęciem powtarza ostatni
- wers. Jak to było? "Der Toten Tatenruhm"? Nie, pomylił się poeta. Chwała
- dziejów też nie zostanie. Nic nie zostanie.
- Potem przypomniało mu się nie wiedzieć czemu, jak Michaił
- Porfiriewicz tęsknił za swoim mieszkaniem, szczególnie za łóżkiem. Potem
- myśli zaczęły krzepn±ć, płynęły coraz wolniej, aż w końcu zupełnie się
- zatrzymały. Znów oparł się czołem o kratę i tępo wpatrywał w opaskę na
- rękawie klawisza. Trójramienna swastyka. Dziwny symbol. Podobny ni to
- do gwiazdy, ni to do okaleczonego paj±ka.
- - Czemu trzy ramiona? - spytał. - Czemu trzy?
- Musiał jeszcze kiwn±ć głow±, wskazuj±c opaskę, zanim strażnicy
- zrozumieli, co ma na myśli, i łaskawie wyjaśnili.
- - A ile byś chciał?
- - oburzył się ten z psem.
- - Ile stacji, tyle ramion,
- debilu! Symbol jedności. Poczekaj, dobierzemy się do Polis, dodamy i
- czwarte...
- 175
- - Jakie tam stacje! - wmieszał się drugi. - To jest starożytny, rdzennie
- słowiański znak! Nazywa się przesilenie dnia z noc±. Fryce to już póĽniej
- od nas przejęli. Stacje! Durna pała...
- - Ale przecież nie ma już dnia i nocy... - wydusił z siebie Artem, czuj±c
- jak przed oczami znów widzi ciemn± zasłonę, sens tego, co usłyszał,
- wymyka mu się, aż spada w ciemność.
- - I już, szczurek zszedł - z zadowoleniem stwierdził klawisz z psem. -
- ChodĽmy, Sieńka, jeszcze z kimś sobie pogadamy.
- Artem nie wiedział jak długo był w odrętwieniu, pozbawionym myśli i
- snów, z rzadka tylko pozwalaj±cym przedostać się do świadomości jakimś
- niewyraĽnym obrazom, wypełnionym smakiem i zapachem krwi,
- wysuszonym i wysuszaj±cym. Jakkolwiek było, cieszył się, że jego ciało
- zlitowało się nad mózgiem, zabiło wszystkie myśli i tym samym uwolniło
- umysł od tęsknoty i zjadania samego siebie.
- - Ej, bracie! - potrz±sn±ł go za ramię jego s±siad z celi.
- - Nie śpij, już
- długa śpisz! Już prawie cztyry godziny!
- Artem z trudem, jakby do nóg miał przywi±zany żelazny odważnik,
- próbował wypłyn±ć na powierzchnię z otchłani, w któr± wepchnęła go
- świadomość. Rzeczywistość nie wracała od razu, a rysowała się przed nim
- powoli, jak dzieje się to z niewyraĽnym obrazem na odbitce zanurzonej w
- roztworze, by j± wywołać.
- - Ile? - wychrypiał.
- - Cztyry godziny, byz dziesięciu minut - powtórzył brunet.
- Cztery bez dziesięciu minut... Pewnie już za jakieś czterdzieści minut
- przyjd± po niego. I za godzinę i dziesięć minut... Godzinę i dziesięć minut.
- Godzinę i dziewięć minut. Godzinę i osiem. I siedem.
- - Jak ci na imię? - spytał go s±siad.
- - Artem.
- - A ja Rusłan. Majemu bratu było Ahmed, jega ad razu razstrzelali. A zy
- mn± nie wiedz± co zrabić. Imię rasyjskie, nie chc± się pamylić
- - brunet był
- rad, że wreszcie udało mu się nawi±zać dialog.
- - Sk±d jesteś?
- Artema wcale to nie interesowało, ale gadanina zarośniętego s±siada
- pomagała mu wypełnić głowę, bo nie wolno było o niczym myśleć. Nie
- wolno było myśleć o WOGN-ie. Nie wolno było myśleć o misji, któr± mu
- powierzono. Nie wolno myśleć o tym, co stanie się z metrem. Nie wolno.
- Nie wolno!
- - Ja jestym z Kijewskiej, wiesz gdzie ta jest? Nazywamy j± słaneczna
- Kijewska... - wyszczerzył się w uśmiechu Rusłan.
- - Duża tam naszych,
- 176
- prawie wszyscy... Żanę tam zostawiłem, dzieci, trójkę. Najstarszy ma po
- szyść palców u r±k! - dodał z dum±.
- ...Pić. Nie szklankę, ale chociaż łyczek. Niech będzie ciepła, wzi±łby i
- ciepł±. Niech będzie niefiltrowana. Jakakolwiek. Łyczek. I znów zasn±ć,
- póki nie przyjd± konwojenci. Żeby znów zrobiło się pusto i nie było się
- czego bać. Żeby nie kręciła się, nie swędziała go, nie dĽwięczała mu w
- uszach myśl, że popełnił bł±d. Że nie miał prawa. Że powinien był stamt±d
- odejść. Odwrócić się plecami. Zatkać uszy. Iść dalej. Przedostać się z
- Puszkińskiej na Czechowsk±. A stamt±d jedna stacja. To takie proste. Tylko
- jedna stacja, i zrobione, zadanie wykonane. Żyje.
- Pić. Ręce tak mu zdrętwiały, że kompletnie ich nie czuł.
- O ile łatwiej jest umierać tym, którzy w coś wierz±! Tym, którzy s±
- przekonani, że śmierć to nie koniec wszystkiego. W oczach których świat
- dzieli się wyraĽnie na białe i czarne, którzy wiedz± dokładnie, co trzeba
- robić i dlaczego, którzy nios± pochodnię idei, wiary, a w ich świecie
- wszystko wygl±da prosto i zrozumiale. Tym, którzy nie maj± żadnych
- w±tpliwości, żadnych wyrzutów sumienia. Takim ludziom umiera się lekko.
- Umieraj± z uśmiechem.
- - Kiedyś awoce, o, takie były! A jakie piękny kwiaty! Dawałem je w
- pryzyncie dziewczynom, byzpłatnie, a ony się da mnie uśmiechały
- -
- docierało do niego, ale te słowa nie mogły go już odci±gn±ć od tamtego.
- Z głębi holu dały się słyszeć kroki - nadchodziło kilku ludzi i Artemowi
- serce ścisnęło się w piersi, zamieniaj±c się w mał±, pulsuj±c± nerwowo
- kuleczkę. Po niego? Jak szybko! Myślał, że czterdzieści minut będzie się
- ci±gn±ć dłużej... Albo oszukał go ten cholerny współwięzień, złośliwie
- powiedział, że zostało więcej czasu, chciał dać nadzieję? Nie, to już...
- Wprost przed jego wzrokiem zatrzymały się trzy pary butów. Dwóch
- ludzi w wojskowych spodniach w panterkę, jeden w czerni. Zazgrzytał
- zamek i Artem ledwo powstrzymał się, by nie upaść w ślad za otwieraj±c±
- się krat±.
- - Podnieście go - rozległ się wibruj±cy głos.
- Od razu chwycono go pod pachy, i wzniósł się pod sam sufit.
- - Pawadzynia! - życzył mu na pożegnanie Rusłan.
- Dwaj ludzie z karabinami, nie ci, którzy z nim rozmawiali, inni, ale tak
- samo pozbawieni twarzy, i trzeci - odziany w czarny mundur i mały beret,
- z ostrym w±sikiem i wodnistymi niebieskimi oczyma.
- - Za mn±
- - rozkazał dowódca i powlekli Artema w kierunku
- przeciwległego końca peronu.
- Próbował iść sam, nie miał ochoty, by go ci±gnęli niczym bezwoln±
- kukłę... jeśli już rozstawać się z życiem, to z godności±. Lecz nogi nie
- 177
- słuchały go, uginały się, mógł tylko niezdarnie szurać nimi po posadzce,
- hamuj±c ich pochód, aż w±saty w czarnym mundurze srogo na niego
- spojrzał.
- Klatki nie ci±gnęły się do samego końca sali. Ich szereg urywał się
- kawałek za środkiem stacji, w miejscu, gdzie w dół schodziły wstęgi
- ruchomych schodów. Tam, w dole, płonęły pochodnie, po sklepieniu
- pełgały złowieszcze krwistoczerwone odblaski. Dolatywały stamt±d pełne
- bólu krzyki. Artemowi przemknęła myśl o piekle, i nawet poczuł ulgę,
- kiedy poprowadzili go dalej. Z ostatniej celi jakiś nieznajomy zawołał do
- niego: "Żegnaj, towarzyszu!", ale nie zwrócił na to uwagi. Przed oczami
- majaczyła mu szklanka wody.
- Pod przeciwległ± ścian± stała straż, grubo ciosany stół z dwoma
- krzesłami i wisiał podświetlony znak zakazu wstępu czarnym. Szubienicy
- nigdzie nie było widać i Artemowi mignęła przez ułamek sekundy szalona
- nadzieja, że chcieli go po prostu nastraszyć: tak naprawdę prowadz± go nie
- po to, żeby go powiesić, ale wypuścić na końcu stacji, tak żeby inni
- więĽniowie nie widzieli.
- W±saty, który szedł przodem, skręcił w ostatni± arkadę, w stronę torów, i
- Artem jeszcze mocniej uwierzył w fantastyczny ratunek...
- Na szynach stała niewielka, zbita z desek platforma na kółkach, zrobiona
- tak, że jej powierzchnia znajdowała się na równi z poziomem peronu.
- Sprawdzaj±c pętlę zwisaj±c± z wbitego w sklepienie haka, stał na niej krępy
- mężczyzna w mundurze z kamuflażem. Od pozostałych różniły go tylko
- zakasane rękawy, obnażaj±ce krótkie, mocne przedramiona, i naci±gnięta na
- głowę chusta z wyciętymi otworami na oczy.
- - Wszystko gotowe? - zabrzęczał czarny mundur, i kat skin±ł mu głow±.
- - Nie podoba mi się ta konstrukcja - oznajmił czarnemu. - Dlaczego nie
- można było wzi±ć starego dobrego stołeczka?
- Tam było: trrach! - uderzył pięści± w dłoń. - Kręgosłup chrup! - klient
- załatwiony. A ten wynalazek... Zanim zdechnie, to ile się będzie rzucał, jak
- robak na haczyku. A potem, jak zdychaj±, ile jest jeszcze z nimi roboty!
- Jelita im przecież puszczaj± i...
- - Cisza! - przerwał mu czarny, zabrał go na bok i coś mu wściekłe
- sykn±ł.
- Kiedy tylko dowódca odszedł, żołnierze natychmiast wrócili do
- przerwanej rozmowy:
- - No i co? - niecierpliwie zapytał ten z lewej.
- - A no to - odrzekł scenicznym szeptem ten z prawej - przycisn±łem j±
- do filara, włożyłem rękę pod spódnicę, no, a ona tak zmiękła i mówi mi... -
- ale nie mógł dokończyć, gdyż w±saty
- 178
- wrócił.
- - ...Mimo że jest Rosjaninem, przygotowywał zamach! Zdrajca,
- odstępca, degenerat, a zdrajcy powinni w męczarniach! - pouczył na koniec
- kata.
- Rozwi±zali Artemowi zdrętwiałe ręce, zdjęli mu kurtkę i sweter, tak że
- został tylko w brudnej podkoszulce. Potem zerwali mu z szyi otrzyman± od
- Huntera łuskę.
- - Talizman? - zainteresował się oprawca.
- - Włożę ci go do kieszeni,
- może jeszcze się przyda.
- Jego głos brzmiał zupełnie niezłośliwie, a nawet jakoś uspokajaj±co.
- Potem znów zwi±zali mu ręce z tyłu, i popchnęli na szafot. Żołnierze
- zostali na peronie, byli już niepotrzebni, bo nie miał szans na ucieczkę,
- wszystkie siły zużywał na to, żeby ustać na nogach, kiedy kat zakładał mu
- pętlę na szyję i regulował jej zacisk. Ustać, nie upaść, milczeć. Pić. To
- wszystko, co zajmowało teraz jego myśli. Wody. Wody!
- - Wody... - wychrypiał.
- - Wody? - ze smutkiem rozłożył ręce kat.
- - A sk±d ja ci teraz wezmę
- wodę? Nie da się, goł±beczku, my tu z tob± i tak mamy opóĽnienie w
- harmonogramie, tak że wytrzymaj jeszcze chwilkę...
- Ciężko zeskoczył na tory i, splun±wszy w dłonie, złapał za przywi±zan±
- do szafotu linę. Żołnierze stanęli na baczność, a ich dowódca zrobiła ważn±,
- a nawet nieco uroczyst± minę.
- - Jako nieprzyjacielskiego szpiega, który nikczemnie zdradził swój
- naród, odst±pił... - zacz±ł ten w czerni.
- Artemowi w głowie zawirował gor±czkowy korowód oderwanych myśli i
- obrazów, poczekajcie, jeszcze wcześnie, jeszcze nie jestem gotowy, ja
- muszę, potem przed oczyma stanęła mu surowa twarz Huntera i od razu
- rozpłynęła się w szkarłatnym półmroku stacji, oczy Suchego spojrzały na
- niego z tkliwości± i zgasły. Michaił Porfiriewicz... "Umrzesz ty"...
- czarni... oni przecież nie mog±... Czekajcie! I nad tym wszystkim,
- zagłuszaj±c wspomnienia, słowa, chęci, otaczaj±c je dusz±cym gęstym
- dymem, wisiało pragnienie. Pić...
- - ...wyrodka, plugawi±cego swój naród... - wci±ż dudnił głos.
- Nagle z tunelu rozległy się krzyki i zagrzmiała seria z karabinu
- maszynowego, potem doleciał ich głośny trzask i wszystko ucichło.
- Żołnierze złapali za automaty, czarny poruszył się niespokojnie i
- pośpiesznie zakończył:
- - Do egzekucji. Wykonać! - i machn±ł ręk±.
- 179
- Kat chrz±kn±ł i poci±gn±ł za linę, zapieraj±c się nogami o deski podkładu
- kolejowego. Platforma uciekła Artemowi spod nóg, próbował jeszcze
- przebierać nimi tak, żeby zostać na szafocie, ale ten odjeżdżał coraz dalej,
- utrzymać się było coraz trudniej, sznur wrzynał się w szyję i ci±gn±ł go w
- tył, ku śmierci, a on nie chciał, on tak bardzo nie chciał...
- A potem ziemia usunęła mu się spod nóg i całym swoim ciężarem
- ści±gn±ł pętlę. ¦cisnęła mu drogi oddechowe, z gardła wyrwało mu się
- ochrypłe rzężenie, wzrok natychmiast stracił ostrość, wszystkie wnętrzności
- Artema skręciły się, każda komórka błagała o łyk powietrza, ale zaczerpn±ć
- go nijak się nie dało, i jego ciało zaczęło się wić bezmyślnie, konwulsyjnie,
- a w dole brzucha poczuł ohydn±, łaskocz±c± słabość.
- W tym momencie stację nagle wypełnił gryz±cy żółty dym, wystrzały
- zaterkotały całkiem blisko i tu Artem stracił świadomość.
- - Hej, wisielec! Dawaj, nie ma co udawać! Puls masz wyczuwalny, więc
- mi tu nie symulować!
- - i porz±dne chlaśnięcie w policzek wróciło mu
- przytomność.
- - Nie będę mu robił jeszcze raz sztucznego oddychania!
- - powiedział
- drugi głos.
- Tym razem Artem był absolutnie pewny, że to sen, być może jakieś
- ostatnie majaki przed końcem. ¦mierć była tak blisko, a jej żelazny ucisk na
- gardle czuł tak mocno, jak wtedy, gdy jego nogi straciły podporę i zawisły
- nad szynami.
- - Daruj sobie spanie, jeszcze masz na to czas! - nastawał pierwszy
- głos. - Tym razem ści±gnęliśmy cię z szubienicy, więc porozkoszowałbyś
- się życiem, a nie mord± w dół leżysz!
- Czuł silne mdłości. Artem otworzył nieśmiało jedno oko i od razu je
- zamkn±ł, upewniwszy się, że chyba jednak musiał przedwcześnie wyzion±ć
- ducha i zaczęło się już dla niego życie pozagrobowe. Nad nim stał stwór
- nieco tylko podobny do człowieka, lecz tak niezwykły, że czas było
- przypomnieć sobie wykłady Chana na temat miejsc, do których trafia dusza
- po oddzieleniu się od śmiertelnego ciała. Skórę to stworzenie miało
- matowożółt±, co było widać nawet w świetle latarki, zaś w miejsce oczu
- były tylko w±skie szparki, zupełnie jakby ktoś rzeĽbił w drzewie i
- zakończył prawie cał± twarz, a oczy tylko zaznaczył i zapomniał je potem
- wyżłobić, by się otwarły i mogły popatrzeć na świat. Twarz była okr±gła, z
- wyrazistymi kośćmi policzkowymi, Artem jeszcze nigdy takiej nie widział.
- - Nie, tak się nie będziemy bawić
- - stanowczym tonem oznajmił ktoś
- nad nim, i w twarz chlusnęła mu woda.
- Artem przełkn±ł j± konwulsyjnie, wyci±gn±ł ręce i chwycił dłonie
- trzymaj±ce butelkę. Najpierw na dłuższy czas przyssał się do jej szyjki i
- dopiero potem podniósł się i rozejrzał dookoła.
- 180
- Jechał z zawrotn± prędkości± w ciemnym tunelu, leż±c na dość długiej,
- co najmniej dwumetrowej drezynie. W powietrzu unosił się słaby zapach
- spalenizny i Artem pomyślał z niedowierzaniem, że pojazd chyba jest na
- benzynę. Oprócz niego na drezynie było czterech ludzi i duży, br±zowy
- podpalany pies. Jednym z czwórki był ten, który uderzał Artema po
- policzkach, drugi okazał się brodatym facetem w czapce uszance z naszyt±
- czerwon± gwiazd± i w waciaku. Za plecami kołysał mu się długi automat, w
- rodzaju tej "motyki", któr± Artem miał wcześniej, tyle że z dodatkowo
- przytwierdzonym pod luf± bagnetem. Trzecim był chłop na schwał, którego
- twarzy Artem nie mógł z pocz±tku dojrzeć, a potem o mało nie zeskoczył na
- tory ze strachu: jego skóra była bardzo ciemna, i dopiero kiedy mu się
- przyjrzał, trochę się uspokoił: to nie był czarny, odcień skóry był zupełnie
- inny, a i twarz miał on normaln±, ludzk±, choć z nieco wydętymi wargami i
- spłaszczonym jak u boksera nosem. Ostatni z nich posiadał względnie
- zwyczajn± powierzchowność, za to jego piękna, szlachetna twarz i męski
- podbródek przypominały Artemowi trochę plakat z Puszkińskiej. Ubrany
- był w szykown± skórzan± kurtkę, przewi±zan± szerokim paskiem z
- podwójnym rzędem dziurek i oficerskim bandoletem, a z pasa zwisała mu
- imponuj±cych rozmiarów kabura. Z tyłu drezyny pobłyskiwał karabin
- maszynowy diegtiariowa i dziarsko powiewała czerwona flaga. Kiedy padł
- na ni± przypadkowy promień latarki, stało się jasne, że to nie do końca
- sztandar, a właściwie, że to w ogóle nie jest żaden sztandar, ale oberwany
- strzęp materiału z czarn± podobizn± brodatej twarzy. Wszystko to razem o
- wiele bardziej przypominało bzdurne przywidzenie, niż jego wcześniejszy
- sen z Hunterem, który bez litości wyrżn±ł cał± Puszkińsk±.
- - Ockn±ł się! - zawołał radośnie ten z w±skimi oczami. - No, wisielec,
- gadaj, za co to było?
- Mówił bez żadnego akcentu, jego wymowa niczym się nie różniła od tej
- Artema czy Suchego. To było bardzo dziwne, słyszeć czyst± rosyjsk± mowę
- z ust takiego niezwykłego stwora. Artem nie mógł się pozbyć wrażenia, że
- to jakaś farsa i w±skooki tylko otwiera usta, a mówi za niego facet z brod±
- albo ten w skórzanej kurtce.
- - Oficera im... zastrzeliłem - wyznał niechętnie.
- - No, to niezły kozak z ciebie! Tak to się robi po naszemu! Tak ich
- trzeba! - skomentował z entuzjazmem w±skooki, a potężny ciemnoskóry
- chłopak siedz±cy z przodu odwrócił się do Artema i podniósł brwi z uwag±.
- Artemowi przemknęła przez głowę myśl, że ten to już na pewno kaleczy
- słowa.
- - Czyli nie na próżno zrobiliśmy tam taki burdel - uśmiechn±ł się
- szeroko, wymawiaj±c wszystko tak nienagannie, że Artem pogubił się i nie
- wiedział już, co myśleć.
- 181
- - Jak cię zw±, bohaterze? - spojrzał na niego przystojniak w skórze, i
- Artem przedstawił się.
- - Ja jestem towarzysz Rusakow. To jest towarzysz Banzai - ten w kurtce
- wskazał w±skookiego.
- - To towarzysz Maksym
- - ciemnoskóry znów
- wyszczerzył zęby w uśmiechu - a to towarzysz Fiodor.
- Do psa doszedł na końcu. Artem zupełnie by się nie zdziwił, gdyby jego
- też przedstawiono jako "towarzysza". Ale pies nazywał się po prostu
- Karacupa. Artem ścisn±ł po kolei siln±, żylast± dłoń towarzysza Rusakowa,
- w±sk± lecz siln± rękę towarzysza Banzaia, czarn± szuflę towarzysza
- Maksyma i mięsist± kiść towarzysza Fiodora, usilnie staraj±c się zapamiętać
- wszystkie te imiona, szczególnie najtrudniejsze - Karacupa. Przy tym
- szybko się wyjaśniło, że wszyscy zwracali się do siebie nawzajem trochę
- inaczej. Do dowódcy mówili "towarzyszu komisarzu", ciemnoskórego
- nazywali raz Maksimka, innym razem Lumumba, w±skookiego po prostu
- Banzai, a brodacza w uszance - wujek Sasza.
- - Witamy w Pierwszej Międzynarodowej Czerwonej Brygadzie Bojowej
- Metra Moskiewskiego imienia Towarzysza Ernesto Che Guevary!
- -
- zakończył uroczyście towarzysz Rusakow.
- Artem podziękował i umilkł, rozgl±daj±c się po bokach. Nazwa była
- bardzo długa, jej koniec zlał się w ogóle w coś niezrozumiałego, czerwień
- od jakiegoś czasu działała na Artema podobnie jak na byka, a słowo
- "brygada" wywoływało nieprzyjemne skojarzenia z opowieściami Żeńki o
- bandyckim chaosie panuj±cym gdzieś na Szabołowskiej. Najbardziej
- intrygowała go fizjonomia na trzepocz±cym na wietrze płótnie, i nieśmiało
- zapytał:
- - A kto to jest na waszej fladze?
- - w ostatniej chwili powstrzymał się,
- żeby nie chlapn±ć "na waszej szmacie".
- - A to, bracie, jest właśnie Che Guevara - wyjaśnił mu Banzai.
- - Jaka czegewara? - nie zrozumiał Artem, ale po nabiegłych krwi±
- oczach towarzysza Rusakowa i drwi±cym uśmieszku Maksyma domyślił
- się, że paln±ł głupstwo.
- - Towarzysz. Ernesto. Che. Guevara
- - odmierzył
- oddzielnie komisarz. - Wielki. Kubański. Rewolucjonista.
- każde
- słowo
- Teraz wszystko zabrzmiało o wiele czytelniej, i chociaż nie stało się
- bardziej zrozumiałe, Artem postanowił zrobić entuzjastyczny wyraz twarzy
- i zamilkn±ć. W końcu ci ludzie uratowali mu życie, i denerwować ich teraz
- swoj± ignorancj± byłoby nieuprzejmie.
- Spojenia na półokr±głym sklepieniu tunelu migały fantastycznie szybko,
- w czasie rozmowy zdołali już przemkn±ć przez jedn± na wpół opuszczon±
- stację i zatrzymali się w półmroku tunelu za ni±. W bok skręcała tu ślepa
- uliczka.
- 182
- - Zobaczmy, czy faszystowska gadzina spróbuje nas ścigać
- - odezwał
- się towarzysz Rusakow.
- Trzeba teraz było mówić szeptem, bo towarzysz Rusakow i Karacupa
- uważnie przysłuchiwali się dĽwiękom dochodz±cym z głębi tunelu.
- - Dlaczego to zrobiliście? Czemu mnie... odbiliście? - próbuj±c znaleĽć
- odpowiednie słowo spytał Artem.
- - Planowy wypad. Dostaliśmy informację - uśmiechaj±c się tajemniczo,
- wyjaśnił Banzai.
- - O mnie? - spytał z nadziej± Artem, który po słowach Chana o jego
- specjalnej misji, zacz±ł wierzyć we własn± wyj±tkowość.
- - Nie, ogóln± - Banzai zrobił ręk± nieokreślony ruch - że planuj±
- bestialskie mordy. Towarzysz komisarz postanowił temu zapobiec. Poza
- tym, takie mamy zadanie: szarpać te swołocze cały czas.
- - Z tej strony nie maj± barykad, nawet żadnego mocnego reflektora,
- tylko zwykłe posterunki z ogniskami
- - dodał Maksimka.
- - No to
- przejechaliśmy prosto przez nich. Niestety, trzeba było użyć cekaemu. A
- potem granat dymny, my w maskach przeciwgazowych, ciebie żeśmy zdjęli,
- tego domorosłego esesmana szybko os±dziliśmy trybunałem rewolucyjnym,
- i wio z powrotem.
- Wujek Fiodor, milcz±cy i popalaj±cy jakieś świństwo, które dymiło tak,
- że aż oczy łzawiły, nagle się przej±ł:
- - Tak, mały, porz±dnie ci tam przylutowali. Chcesz spirytu? - i,
- wyci±gn±wszy ze stoj±cej na drezynie żelaznej skrzynki do połowy
- opróżnion± butelkę z jakimś mętnym płynem, potrz±sn±ł ni± i podał
- Artemowi.
- Ten potrzebował dużo odwagi, żeby wzi±ć łyk. W środku jakby ktoś
- przejechał mu papierem ściernym, ale imadło, które ściskało mu głowę
- przez ostatni± dobę, nieco puściło.
- - Czyli jesteście... czerwoni? - spytał ostrożnie.
- - My, bracie, jesteśmy komuniści! Rewolucjoniści! - powiedział z dum±
- Banzai.
- - Z Linii Czerwonej? - dr±żył Artem.
- - Nie, sami z siebie - jakoś niepewnie odrzekł tamten i szybko dodał: -
- To ci wyjaśni towarzysz komisarz, on jest u nas na odcinku ideologii.
- Towarzysz Rusakow po jakimś czasie wrócił i oznajmił:
- - Wszędzie cisza - jego wspaniała, męska twarz wyrażała spokój.
- -
- Możemy zrobić przerwę.
- 183
- Nie było z czego rozpalić ogniska. Mały czajniczek powiesili nad
- maszynk± spirytusow± i rozdzielili po równo kawałek zimnej wieprzowej
- szynki. Jadali, jak na rewolucjonistów, podejrzanie dobrze.
- - Nie, towarzyszu Artemie, nie jesteśmy z Linii Czerwonej
- - twardo
- oznajmił towarzysz Rusakow, kiedy Banzai powtórzył mu pytanie
- Artema. - Towarzysz Moskwin przeszedł na pozycje stalinowskie,
- rezygnuj±c z wszechstacyjnej rewolucji, oficjalnie odcinaj±c się od
- Międzystacjonówki i zaprzestaj±c działalności rewolucyjnej. To renegat i
- ugodowiec. My tu z towarzyszami skłaniamy się raczej ku linii
- trockistowskiej. Można jeszcze wysnuć paralelę z Castro i Che Guevar±.
- Dlatego mamy go na naszej banderze bojowej
- - i zamaszystym gestem
- wskazał zwisaj±c± markotnie szmatkę.
- - Pozostaliśmy wierni idei
- rewolucji, w odróżnieniu od tego kolaboracjonisty, towarzysza Moskwina.
- My tu z towarzyszami potępiamy jego linię.
- - Aha, a wachę to kto ci daje?
- - wtr±cił z innej beczki wujek Fiodor,
- zaci±gaj±c się skrętem.
- Towarzysz Rusakow zrobił się czerwony i zabójczym wzrokiem spojrzał
- na wujka Fiodora. Ten tylko szyderczo mrukn±ł i zaci±gn±ł się jeszcze
- mocniej.
- Artem mało co zrozumiał z wyjaśnień komisarza, oprócz
- najważniejszego: z tymi czerwonymi, którzy zamierzali wypruć flaki z
- Michaiła Porfiriewicza, a jego samego rozstrzelać, ci tutaj mieli niewiele
- wspólnego.
- To go uspokoiło, i chc±c zrobić dobre wrażenie, i błysn±ć wiedz±
- powiedział:
- - Stalin to ten, co leży w Mauzoleum, tak?
- Tym razem stanowczo przeholował. Gniewny grymas oszpecił piękn±
- męsk± twarz towarzysza Rusakowa, Banzai w ogóle odwrócił się plecami, i
- nawet wujek Fiodor spochmurniał.
- - Nie, nie, to Lenin leży w Mauzoleum! - szybko poprawił się Artem.
- GroĽne zmarszczki na wysokim czole towarzysza Rusakowa wygładziły
- się, i powiedział tylko surowo:
- - Trzeba jeszcze nad wami dużo pracować, towarzyszu
- Artemie!
- Artem zupełnie nie miał ochoty, żeby towarzysz Rusakow nad nim
- pracował, ale powstrzymał się i nic nie powiedział. O polityce rzeczywiście
- miał nikłe pojęcie, ale zaczynała go interesować, dlatego, przeczekawszy
- burzę, któr± wywołał, odważył się spytać:
- - A dlaczego jesteście przeciw faszystom? To znaczy, ja też jestem
- przeciw, ale wy jesteście rewolucjonistami, i...
- 184
- - My tak te gnidy za Hiszpanię, za Ernsta Thälmanna i drug± wojnę!
- -
- zaciskaj±c wściekle zęby, wycedził towarzysz Rusakow, i choć Artem
- znów nic nie zrozumiał, ustrzegł się błędu i nie zdradził swojej niewiedzy.
- Kubki wypełniły się wrz±tkiem i wszyscy się ożywili. Banzai zacz±ł
- zasypywać brodacza jakimiś idiotycznymi pytaniami, ewidentnie, żeby go
- zdenerwować, a Maksimka, przysiadłszy się do towarzysza Rusakowa,
- cicho zapytał:
- - A powiedzcie, towarzyszu komisarzu, co marksizm-leninizm mówi o
- bezgłowych mutantach? Mnie to już od dawna niepokoi. Chciałbym być
- mocny ideologicznie, a w tej kwestii ci±gle mam lukę
- - jego olśniewaj±co
- białe zęby błysnęły w uśmiechu wyrażaj±cym poczucie winy.
- - Widzisz, towarzyszu Maksymie
- - nie od razu odpowiedział
- komisarz - to jest, bracie, trudna sprawa - i głęboko się zadumał.
- Artema też ciekawiło, co reprezentuj± mutanty z punktu widzenia
- polityki, no i czy w ogóle istniej±. Lecz towarzysz Rusakow milczał i myśli
- Artema wróciły na tory, na których tkwiły przez wszystkie ostatnie dni.
- Musi dotrzeć do Polis. Cudem udało mu się uratować, otrzymał jeszcze
- jedn± szansę, być może ostatni±. Wszystko go bolało, ciężko mu było
- oddychać, zbyt głębokie wdechy przechodziły w kaszel, a jednego oka
- nadal nijak nie mógł otworzyć. Tak bardzo chciał teraz zostać z tymi
- ludĽmi! Z nimi czuł się o wiele spokojniej i pewniej, i gęstniej±cy wokół
- mrok nieznanego tunelu zupełnie nie przytłaczał: po prostu nie było czasu
- ani ochoty, by o nim myśleć. Szelesty i skrzypnięcia dochodz±ce z czarnych
- czeluści już go nie przerażały, nie budziły niepokoju, i marzył, żeby ten
- odpoczynek trwał wiecznie: tak cudownie było przeżywać od nowa swoje
- ocalenie. Choć śmierć kłapnęła mu żelaznymi zębami nad samym uchem,
- minimalnie tylko chybiaj±c, lepki, zabijaj±cy myśli, paraliżuj±cy ciało
- strach, który owładn±ł nim przed egzekucj±, już się ulotnił, wyparował bez
- śladu, a jego resztki, ukryte gdzieś pod sercem i w żoł±dku, wypalił
- diabelski samogon brodatego towarzysza Fiodora. A sam Fiodor, i narwany
- Banzai, i poważny komisarz w skórze, i ogromny Maksym-Lumumba - z
- nimi było tak lekko, jak nie czuł się od czasu, kiedy sto lat temu wyszedł z
- WOGN-u. Nie zostało mu już nic z tego, co wcześniej posiadał. ¦wietny
- nowiutki automat, prawie pięć magazynków z nabojami, paszport, jedzenie,
- herbata, dwie latarki - wszystko przepadło. Wszystko zostało u faszystów.
- Tylko kurtka, spodnie... aha! I łuska z wiadomości±, o której kat
- powiedział: "Może jeszcze się przyda". Co tu teraz robić? Ech, zostać tutaj,
- z bojownikami Międzynarodowej, nawet Czerwonej Brygady imienia...
- imienia... nieważne. Żyć ich życiem i zapomnieć o własnym...
- Nie. Nie wolno mu. Nie można się zatrzymywać ani na minutę, nie
- można odpoczywać. Nie ma prawa. To już nie jest jego życie, jego los
- 185
- należy do innych, od momentu, w którym zgodził się na propozycję
- Huntera. Teraz już za póĽno. Trzeba iść. Innego wyjścia nie ma.
- Długo siedział w milczeniu, staraj±c się o niczym nie myśleć, lecz ponura
- decyzja dojrzewała w nim z każd± sekund±, nawet nie w świadomości, a w
- zmęczonych mięśniach, w nabrzmiałych i obolałych żyłach, zupełnie jakby
- pluszow± zabawkę, z której wypruto wszystkie trociny, tak że stała się
- bezkształtn± szmat±, ktoś naci±gn±ł na twardy, stalowy szkielet. To był już
- nie całkiem on, jego dawna osobowość rozwiała się razem z tymi trocinami,
- które zabrały przeci±gi w tunelach, rozpadła się na części, a teraz w jego
- powłoce zamieszkał ktoś inny, kto po prostu nie chciał słuchać
- rozpaczliwych błagań umęczonego, krwawi±cego ciała, kto żelazn± pięści±
- tłumił w zarodku chęć, by się poddać, zostać tu, odpocz±ć, nic nie robić, i to
- jeszcze zanim przyjęła ostateczny, rozpoznawalny kształt. Ten inny
- człowiek podejmował decyzje na poziomie odruchów, reakcji mięśniowych,
- rdzenia kręgowego, z pominięciem świadomości, w której panowała teraz
- cisza i pustka, i niekończ±cy się dialog wewnętrzny urwał się w pół słowa.
- Wewn±trz Artema jakby wyprostowała się ściśnięta sprężyna.
- Niezręcznym drewnianym ruchem podniósł się z ziemi i komisarz spojrzał
- na niego ze zdziwieniem, a Maksym nawet położył rękę na automacie.
- - Towarzyszu komisarzu, mogę pana prosić... na słowo - pozbawionym
- intonacji głosem poprosił Artem.
- Tu odwrócił się z niepokojem również Banzai, odczepiwszy się wreszcie
- od nieszczęsnego wujka Fiodora.
- - Mówcie otwarcie, towarzyszu Artemie, nie mam z moimi partyzantami
- żadnych tajemnic - ostrożnie odparł komisarz.
- - Rozumie pan... Jestem wszystkim wam bardzo wdzięczny za to, że
- mnie uratowaliście. Ale nie mam wam czym odpłacić. Bardzo chciałbym z
- wami zostać. Ale nie mogę. Powinienem iść dalej. Ja... muszę.
- Komisarz nic nie odpowiedział.
- - A dok±d to musisz iść? - wtr±cił się nieoczekiwanie wujek Fiodor.
- Artem zacisn±ł usta i wbił wzrok w ziemię. Zapanowała niezręczna cisza.
- Wydało mu się, że patrz± teraz na niego w napięciu i podejrzliwie, próbuj±c
- odgadn±ć jego zamiary. Szpieg? Zdrajca? Dlaczego się kryje?
- - No, jak nie chcesz, to nie mów - rzekł pojednawczo wujek Fiodor.
- - Do Polis
- - nie wytrzymał Artem. Nie mógł przez idiotyczn±
- konspirację ryzykować utraty zaufania i sympatii takich ludzi.
- - A co, masz tam jak±ś sprawę? - zapytał brodacz z niewinn± min±.
- Artem kiwn±ł głow± w milczeniu.
- - Piln±? - wypytywał dalej.
- 186
- Artem kiwn±ł jeszcze raz.
- - Widzisz, chłopcze, nie będziemy cię zatrzymywać. Nie chcesz nic
- powiedzieć o swoich sprawach, Bóg z tob±. Ale nie możemy cię przecież
- porzucić na środku tunelu! Bo nie możemy, prawda, chłopaki? - obrócił się
- do pozostałych.
- Banzai zdecydowanie przytakn±ł, Maksimka od razu zdj±ł ręce z lufy
- karabinu i również potwierdził, że nie mog±. Tu wyst±pił towarzysz
- Rusakow.
- - Towarzyszu Artemie, jesteście gotowi przed obliczem bojowników
- naszej brygady, którzy uratowali wam życie, przysi±c, że nie zamierzacie
- swoim zadaniem przynieść uszczerbku dziełu rewolucji? - zapytał surowo.
- - Przysięgam - z ochot± odpowiedział Artem. Dziełu rewolucji nie
- zamierzał zrobić żadnej krzywdy, były rzeczy jeszcze poważniejsze.
- Towarzysz Rusakow długo i uważnie patrzył mu w oczy, i wreszcie
- ogłosił werdykt:
- - Towarzysze bojownicy! Osobiście wierzę towarzyszowi Artemowi.
- Proszę głosować za tym, by pomóc mu dotrzeć do
- Polis.
- Wujek Fiodor podniósł rękę jako pierwszy, i Artem pomyślał, że to
- pewnie właśnie on zdj±ł go z szubienicy. Potem zagłosował Maksym, a
- Banzai po prostu kiwn±ł głow±.
- - Widzicie, towarzyszu Artemie, tu niedaleko jest nieznany szerokim
- masom ludowym przejazd, który ł±czy linie Zamoskworieck± i Czerwon± -
- powiedział dowódca. - Możemy was przewieĽć...
- Nie udało mu się zakończyć, gdyż Karacupa, leż±cy dot±d spokojnie u
- jego nóg, nagle podskoczył i zacz±ł ogłuszaj±co szczekać. Towarzysz
- Rusakow błyskawicznie wyci±gn±ł z kabury lśni±c± TT-kę. Ruchów
- pozostałych Artem nawet nie potrafił zarejestrować: Banzai już ci±gn±ł
- linkę silnika, Maksym zaj±ł pozycję z tyłu, a wujek Fiodor z tej samej
- skrzynki, w której trzymał samogon, wyj±ł butelkę ze stercz±cym z szyjki
- lontem.
- Tunel schodził w tym miejscu w dół, tak że widoczność była bardzo
- słaba, lecz pies ci±gle ujadał, i Artemowi udzielił się ogólny nastrój
- niepokoju.
- - Dajcie mi też karabin - poprosił szeptem.
- Gdzieś niedaleko zapaliło się i zgasło światło dość silnej latarki, potem
- dał się słyszeć czyjś szczekliwy głos wydaj±cy krótkie komendy. Po
- szynach zastukały ciężkie buciory, rozległo się stłumione przekleństwo, i
- znów wszystko ucichło. Karacupa, któremu komisarz zacisn±ł pysk ręk±,
- uwolnił się i znów zacz±ł szczekać.
- 187
- - Nie chce odpalić
- - stłumionym głosem mrukn±ł Banzai
- - trzeba
- będzie popchn±ć!
- Artem pierwszy zszedł z drezyny, za nim zeskoczył brodacz, potem
- Maksym, i ciężko, zapieraj±c się podeszwami o śliskie deski torowiska,
- ruszyli maszynę z miejsca. Rozpędzała się zbyt wolno, i kiedy uruchomiony
- w końcu silnik zacz±ł wydawać przypominaj±ce kaszel dĽwięki, stukot
- buciorów grzmiał już całkiem blisko.
- - Ognia! - padł rozkaz z ciemności, i w±sk± przestrzeń tunelu wypełniły
- odgłosy strzałów. Grzmiały z pocz±tku przynajmniej cztery karabiny, kule
- chaotycznie gwizdały dookoła, odbijały się rykoszetem, krzesz±c iskry przy
- trafieniach w rury.
- Artem pomyślał, że nie wydostan± się st±d żywi, lecz Maksym
- wyprostował się i trzymaj±c cekaem w rękach puścił dług± serię, po której
- automaty umilkły. Wtedy drezyna poszła łatwiej, i pod koniec trzeba było
- za ni± biec, żeby się dało wskoczyć na platformę.
- - Uciekaj±! Naprzód! - ktoś krzykn±ł z tyłu, i automaty za ich plecami
- zagrały z potrójn± sił±, ale większość kul trafiała w ściany i sufit tunelu.
- Brodacz zręcznie podpalił od skręta groĽnie sycz±cy lont, zawin±ł
- butelkę w jakiś gałgan i rzucił na tory. Po chwili za nimi oślepiaj±co
- błysnęło i rozległ się ten sam trzask, który Artem już raz słyszał, kiedy stał z
- pętl± na szyi.
- - Dawaj jeszcze! I dymny! - rozkazał towarzysz Rusakow.
- Drezyna spalinowa to po prostu cudo, myślał Artem, kiedy pogoń została
- daleko w tyle, próbuj±c przedrzeć się przez zasłonę dymn±. Maszyna z
- lekkości± sunęła naprzód, i płosz±c pieszych, przemknęła przez
- NowokuĽnieck±, na której towarzysz Rusakow kategorycznie zabronił się
- zatrzymywać. Minęli stację tak szybko, że Artemowi nie udało się jej nawet
- należycie przyjrzeć. Niczego specjalnego na niej jednak nie zauważył, tylko
- bardzo sk±pe oświetlenie, choć ludzi było na niej całkiem sporo. Banzai
- szepn±ł mu, że to bardzo kiepska stacja, a jej mieszkańcy też s± dziwni, zaś
- ostatnim razem, kiedy chcieli się tu zatrzymać, mocno tego pożałowali i
- ledwo uszli st±d cało.
- - Wybacz, towarzyszu, teraz nie będziemy mogli ci pomóc
- - po raz
- pierwszy przechodz±c na "ty", zwrócił się do niego towarzysz Rusakow.
- -
- Teraz przez dłuższy czas nie będziemy mogli tam wracać. Wycofujemy się
- do naszej rezerwowej bazy na Awtozawodskiej. Jeśli chcesz, przył±cz się do
- brygady.
- Artem znów musiał przezwyciężyć sam siebie i odrzucić propozycję, ale
- teraz było to łatwiejsze. Ogarn±ł go rozpaczliwy śmiech. Cały świat był
- przeciwko niemu, wszystko szło nie tak. Oddalał się teraz od centrum, i z
- każd± sekund± ten cel był coraz mniej wyraĽny, pogr±żał się w mrokach
- 188
- tuneli, które dzieliły Artema od niego, tracił swoj± realność, znów
- zmieniaj±c się w coś abstrakcyjnego i niedosiężnego. Ale wrogość świata do
- niego i jego zadania budziła w Artemie złość, która wypełniała mu teraz
- muskuły, upart± złość, rozpalaj±c± mu przygasły już wzrok buntowniczym
- ogniem, zastępuj±c± mu i strach, i instynkt samozachowawczy, i rozum, i
- siłę.
- - Nie - powiedział, po raz pierwszy twardo i spokojnie. - Muszę iść.
- - A więc dojedziemy razem do Pawieleckiej i tam się rozstaniemy
- - po
- chwili milczenia zaakceptował jego wybór komisarz. - Szkoda, towarzyszu
- Artemie. Potrzebujemy bojowników.
- Nieopodal NowokuĽnieckiej tunel się rozdwajał. Drezyna skręciła w
- lewo. Kiedy Artem spytał, co jest w prawym tunelu, usłyszał, że tam nie
- mog± jechać: kilkaset metrów dalej znajduje się wysunięta placówka Hanzy,
- istna twierdza. Ten niepozorny tunel, jak się okazało, wiódł do trzech stacji
- Linii Okrężnej naraz: Oktiabrskiej, Dobrynińskiej i Pawieleckiej. Hanza nie
- zamierzała burzyć tego ł±cznika i tym samym unicestwić tak ważnego
- węzła komunikacyjnego, ale był on wykorzystywany tylko przez jej tajnych
- agentów. Jeśli ktoś obcy próbował zbliżyć się do placówki, był
- likwidowany jeszcze na przedpolu, bez szans na tłumaczenia.
- Po jakimś czasie za tym rozwidleniem ukazała się Pawielecka. Artem
- pomyślał, że prawdę mówił któryś z jego znajomych na WOGN-ie, że
- kiedyś całe metro z jednego końca do drugiego można było przejechać w
- godzinę, choć wtedy w to nie wierzył. Ech, gdyby miał tak± drezynę...
- Tyle, że i drezyna by nie pomogła, mało gdzie można było przejechać ot
- tak, po prostu, na luzie, może tylko wzdłuż granicy Hanzy, a i to tylko na
- pokonanym przez nich właśnie odcinku.
- Nie, niepotrzebnie marzył. W nowym świecie tak już być nie mogło, w
- nim każdy krok robiło się za cenę niewiarygodnych wysiłków i pal±cego
- bólu. Tamte czasy minęły bezpowrotnie. Tamten czarodziejski, przepiękny
- świat umarł. Już go nie ma. I nie można po nim płakać do końca życia.
- Trzeba splun±ć na jego grób i nigdy więcej nie odwracać się za siebie.
- 189
- ROZDZIAŁ 10
- NO PASARÁN!
- Przed Pawieleck± żadnych posterunków nie było widać, rozst±piła się
- tylko przed nimi, daj±c im przejechać i uważnie przygl±daj±c się drezynie,
- grupka włóczęgów siedz±ca jakieś trzydzieści metrów od wejścia na stację.
- - Co to, nikt tu nie mieszka?
- - spytał Artem, staraj±c się by jego głos
- brzmiał obojętnie.
- Zupełnie nie miał ochoty zostać sam na porzuconej stacji, bez broni,
- jedzenia i dokumentów.
- - Na Pawieleckiej?
- - towarzysz Rusakow spojrzał na niego ze
- zdziwieniem. - Oczywiście, że mieszkaj±!
- - Ale dlaczego w takim razie nie ma tu posterunków?
- - upierał się
- Artem.
- - No, przecież to Pa-wie-lec-ka! - wmieszał się Banzai, przy czym
- nazwę stacji wymówił z naciskiem, sylaba po sylabie.
- - Kto by j± chciał
- ruszyć?
- Artem zrozumiał, że rację miał ten starożytny mędrzec, który umieraj±c
- wyjawił, że wie tylko, że nic nie wie. Wszyscy mówili o nietykalności
- Pawieleckiej jak o czymś nie potrzebuj±cym wyjaśnień i dla każdego
- zrozumiałym.
- - Nie orientujesz się, czy co? - nie mógł uwierzyć Banzai. - Poczekaj,
- zaraz sam zobaczysz!
- Pawielecka zdumiała Artema od pierwszego wejrzenia. Sklepienia były
- tu tak wysokie, że pochodnie stercz±ce z wbitych w ściany obręczy nie
- sięgały ich swoim drż±cym światłem, co sprawiało niepokoj±ce i magiczne
- wrażenie rozci±gaj±cej się nad głow± nieskończoności. Ogromne półokr±głe
- arkady podtrzymywały zgrabne smukłe kolumny, które nieznanym
- sposobem były w stanie unieść potężne sklepienia. Przestrzeń między
- łukami arkad pokrywały zmatowiałe, ale wci±ż jeszcze przypominaj±ce sw±
- dawn± wielkość, płaskorzeĽby z br±zu, i choć przedstawiały tylko
- tradycyjne sierpy i młoty, w obramowaniu tych łuków na wpół zapomniane
- symbole zburzonego imperium wygl±dały tak dumnie i wyzywaj±co, jak w
- dniu, kiedy je wykuto. Niekończ±cy się rz±d kolumn, miejscami zalany
- drż±cym, krwawym światłem pochodni, nikn±ł w niewiarygodnie dalekiej
- ciemności, i nie chciało się wierzyć, że tam się urywa. Wydawało się, że
- płomienie liż± takie same wdzięczne marmurowe kolumny jeszcze setki i
- tysi±ce kroków dalej, nie mog±c się po prostu przebić przez gęsty, prawie
- 190
- wyczuwalny mrok. Ta stacja była pewnie kiedyś siedzib± cyklopa, i dlatego
- wszystko tu było takie gigantyczne...
- Czyżby nikt nie śmiał się na niej osiedlić tylko dlatego, że jest tak
- piękna?
- Banzai przeł±czył silnik na jałowe obroty, drezyna toczyła się coraz
- wolniej, stopniowo się zatrzymuj±c, a Artem wci±ż chciwie patrzył na
- niezwykł± stację. W czym rzecz? Dlaczego nikt nie niepokoi Pawieleckiej?
- W czym kryje się jej świętość? Przecież nie tylko w tym, że przypomina
- raczej bajkowy podziemny pałac niż element infrastruktury
- komunikacyjnej?
- Tymczasem wokół nieruchomej drezyny zebrał się cały tłum oberwanych
- i brudnych chłopców w każdym możliwym wieku. Przygl±dali się maszynie
- z zazdrości±, a jeden odważył się nawet zeskoczyć na tory i dotykał silnika
- pogwizduj±c z podziwem, póki Fiodor go nie przegonił.
- - To wszystko, towarzyszu Artemie. Tu nasze drogi się rozchodz±
- -
- przerwał rozmyślania Artema dowódca.
- - Poradziłem się towarzyszy i
- postanowiliśmy dać ci mały prezent. Trzymaj! - i podał Artemowi automat,
- pewnie jeden z tych, które zabrano zabitym konwojentom. - I jeszcze to -
- w jego dłoni była latarka, któr± oświetlał sobie drogę w±saty faszysta w
- czarnym mundurze. - To wszystko zdobyczne, więc bierz śmiało. Należy ci
- się. Zostalibyśmy tu dłużej, ale nie możemy się zatrzymywać. Kto wie jak
- długo te faszystowskie świnie będ± nas gonić. A za Pawieleck± na pewno
- nie ośmiel± się pokazać.
- Mimo dopiero co zyskanej hardości i zdecydowaniu, Artemowi zrobiło
- się nieprzyjemnie ciężko na sercu, kiedy Banzai ściskał mu dłoń, życz±c
- powodzenia, Maksym klepn±ł go przyjaĽnie po ramieniu, a brodaty wujek
- Fiodor wyci±gn±ł dla niego niedopit± flaszkę ze swoim wynalazkiem, nie
- wiedz±c, co by mu jeszcze podarować:
- - Bierz, chłopcze, jeszcze się kiedyś spotkamy. Nie umrzemy, żyć
- będziemy!
- Towarzysz Rusakow jeszcze raz potrz±sn±ł jego ręk± i jego piękna męska
- twarz spoważniała.
- - Towarzyszu Artemie! Na pożegnanie chciałbym ci powiedzieć dwie
- rzeczy. Po pierwsze, wierz w swoj± gwiazdę. Jak mawiał towarzysz Ernesto
- Che Guevara: "Hasta la victoria siempre!". A po drugie, i najważniejsze:
- "NO PASARÁN!".
- Pozostali bojownicy podnieśli w górę zaciśnięte w pięści prawe dłonie i
- chórem powtórzyli zaklęcie: "No pasarán!". Artemowi nie pozostało nic
- innego jak również zacisn±ć pięść i odpowiedzieć tak zdecydowanie i
- rewolucyjnie, jak tylko potrafił: "No pasarán!", chociaż dla niego osobiście
- cały ten rytuał był kompletn± abrakadabr±. Jednak nie chciał psuć tej
- 191
- podniosłej chwili pożegnania głupimi pytaniami. Widocznie wszystko
- zrobił tak, jak trzeba, bo towarzysz Rusakow spojrzał na niego z dum± i
- zadowoleniem, a potem uroczyście zasalutował.
- Motor zaterkotał głośniej, i drezyna, spowita w siny obłok spalin,
- odprowadzana przez grupkę radośnie piszcz±cych dzieci, rozpłynęła się w
- mroku. Artem znowu był zupełnie sam i tak daleko od domu, jak nigdy
- przedtem.
- Pierwsz± rzecz±, na któr± zwrócił uwagę wędruj±c wzdłuż peronu, były
- zegary. Artem od razu naliczył ich cztery sztuki. Na WOGN-ie czas był
- bardziej czymś symbolicznym: jak ksi±żki, jak próby stworzenia szkoły dla
- dzieci - na znak tego, że mieszkańcy stacji nadal walcz±, że nie chc± ulegać
- degradacji, że pozostali ludĽmi. Ale tutaj, jak się zdawało, zegary grały
- jak±ś inn±, nieskończenie ważniejsz± rolę. Pospacerowawszy jeszcze trochę,
- Artem zauważył i inne osobliwości: po pierwsze, na samej stacji nie było
- widać żadnych mieszkań, a jedynie kilka sczepionych wagonów, które stały
- na drugim torze i zagłębiały się w tunelu, tak że z peronu było widać tylko
- mał± część poci±gu, przez co Artem na pocz±tku wcale go nie zauważył.
- Handlarze wszystkich specjalności, różne warsztaty: tego wszystkiego było
- do woli, ale żadnego mieszkalnego namiotu, ani nawet parawanu, za którym
- można by było przenocować. Jedynie na walaj±cych się po stacji kartonach
- leżeli nieliczni żebracy i kloszardzi. Snuj±cy się po stacji ludzie od czasu do
- czasu podchodzili do zegarów, niektórzy, posiadaj±cy własne zegarki,
- nerwowo porównywali je z czerwonymi cyframi na ekranach i wracali do
- swoich spraw. Tu to by się przydał Chan, pomyślał Artem; ciekawe, co by
- na to powiedział.
- Inaczej niż na Kitaj-Gorodzie, gdzie podróżni byli otoczeni żywym
- zainteresowaniem - próbowano ich nakarmić, coś im sprzedać, gdzieś
- zaprowadzić - tutaj wszyscy wydawali się pogr±żeni we własnych
- sprawach. Do Artema nie mieli żadnego interesu, i poczucie samotności,
- zagłuszone z pocz±tku przez ciekawość, powróciło z jeszcze większ± sił±.
- Próbuj±c odegnać narastaj±cy smutek, znów zacz±ł się przypatrywać
- otaczaj±cym go ludziom. Artem spodziewał się, że również oni będ± jacyś
- inni, ze szczególnym wyrazem twarzy, w końcu życie na takiej stacji nie
- mogło się na nich nie odcisn±ć. Na pierwszy rzut oka wokół niego krz±tali
- się, krzyczeli, pracowali, dyskutowali zwyczajni ludzie, tacy sami jak
- wszędzie. Ale im uważniej im się przygl±dał, tym częściej przechodził go
- dreszcz: wstrz±saj±co dużo było tu małych kalek i potworków: tu ktoś bez
- palców, tam ktoś pokryty ohydnymi krostami, u jeszcze innego w miejscu
- odciętej trzeciej ręki sterczał gruby kikut. Dorośli najczęściej byli łysi i
- chorzy - zdrowych, silnych ludzi prawie się nie spotykało. Ich cherlawe,
- zwyrodniałe ciała aż kłuły oczy w kontraście z mrocznym ogromem stacji,
- na której mieszkali.
- 192
- Pośrodku szerokiego peronu dwa prostok±tne otwory prowadz±ce w dół
- ukazywały przejście na Linię Okrężn±, do Hanzy. Ale nie było tu ani
- hanzeatyckich pograniczników, ani punktu celnego, jak na Prospekcie Mira,
- a przecież ktoś wspominał Artemowi, że Hanza trzyma w żelaznej garści
- wszystkie s±siednie stacje. Nie, tu wyraĽnie działo się coś dziwnego.
- Artem nie dotarł do przeciwległego końca holu. Na pocz±tek kupił sobie
- za pięć nabojów miskę krojonych, smażonych grzybów i szklankę zgniłej,
- nasyconej gorycz± wody i ze wstrętem przełkn±ł to świństwo siedz±c na
- przewróconej plastikowej skrzynce, w jakich kiedyś trzymało się
- opakowania szklane. Potem doszedł do poci±gu, w nadziei, że uda mu się tu
- odpocz±ć, bo siły miał już na wyczerpaniu, a ciało wci±ż jeszcze bolało go
- po przesłuchaniu. Ale poci±g był zupełnie inny niż ten na Kitaj-Gorodzie:
- wagony okazały się być obszarpane i kompletnie puste, miejscami spalone
- lub podtopione; miękkie skórzane siedzenia były wyrwane i dok±dś
- wyniesione; wszędzie widniały plamy zaschniętej krwi, a na podłodze
- ciemno połyskiwały sterty łusek po nabojach. To miejsce wyraĽnie nie było
- odpowiednie na nocleg, bardziej przypominało twierdzę, która przeżyła już
- niejedno oblężenie.
- Badanie poci±gu przez Artema nie trwało długo, ale kiedy wrócił na
- peron, nie poznał stacji. Stragany opustoszały, gwar ucichł i oprócz kilku
- włóczęgów, którzy zbili się w gromadę niedaleko przejścia, na peronie nie
- było widać kompletnie nikogo. Zrobiło się wyraĽnie ciemniej, zgasły
- pochodnie z tej strony, od której wszedł na stację; płonęło tylko kilka w
- centrum holu, i jeszcze daleko, na jego przeciwległym końcu pobłyskiwało
- małe ognisko. Na zegarze była ósma wieczorem z minutami. Co się stało?
- Artem pośpiesznie, na ile pozwalał mu ból, ruszył naprzód. Przejście było
- zamknięte z obu stron, nie zwykłymi metalowymi bramkami, a mocnymi
- wrotami obitymi żelazem. Na drugich schodach było dokładnie tak samo,
- ale jedno skrzydło było uchylone, a za nim widać było solidne kraty
- zrobione, podobnie jak w kazamatach na Twerskiej, z grubych prętów
- zbrojeniowych. Za nimi postawiono oświetlony słab± lampk± stolik, za
- którym siedział strażnik w szaroniebieskim mundurze.
- - Po ósmej wstęp wzbroniony - odparł w odpowiedzi na prośbę Artema
- o wpuszczenie do środka. - Brama otwiera się o szóstej rano
- - i odwrócił
- się daj±c do zrozumienia, że rozmowa została zakończona.
- Artem wpadł w zakłopotanie. Dlaczego po ósmej wieczorem na stacji
- kończyło się życie? I co miał teraz zrobić? Bezdomni kłębi±cy się na swoich
- kartonach wygl±dali odpychaj±co, nie miał ochoty nawet się do nich
- zbliżać, więc postanowił spróbować szczęścia przy ognisku, które migotało
- w przeciwległym końcu holu.
- Już z daleka stało się jasne, że to nie zbiorowisko włóczęgów, a
- posterunek graniczny, czy coś w tym rodzaju: na tle płomieni widać było
- 193
- mocne męskie postacie, można było rozpoznać ostre kontury karabinów; ale
- czego tam można było strzec, siedz±c na samym peronie? Posterunki
- powinno się wystawiać w tunelach, na przedpolu stacji, im dalej tym lepiej,
- a tak... Jeśli nawet wylezie stamt±d jakieś cholerstwo, albo napadn± ich
- bandyci, strażnicy nawet nie będ± mogli nic zrobić.
- Lecz kiedy Artem podszedł bliżej, zauważył coś jeszcze: z tyłu, za
- ogniskiem, od czasu do czasu pojawiała się jasna, biała smuga światła,
- skierowana jakby w górę, ale dziwnie krótka, jakby od razu ucięta, nie
- dosięgaj±c sklepienia, a nikn±c, wbrew wszelkim prawom fizyki, po kilku
- metrach. Reflektor był wł±czany co jakiś czas, w równych odstępach, i
- pewnie dlatego Artem wcześniej go nie zauważył. Co to mogło być?
- Podszedł do ogniska, grzecznie się przywitał, wyjaśnił, że jest tu
- przejazdem i z niewiedzy przegapił moment zamknięcia bramy, i zapytał
- czy mógłby odpocz±ć tutaj, ze strażnikami.
- - Odpocz±ć? - zapytał ze śmiechem siedz±cy najbliżej rozczochrany,
- ciemnowłosy mężczyzna z wielkim, mięsistym nochalem, niewysoki, lecz
- wygl±daj±cy na bardzo silnego.
- - Tutaj, mój chłopcze, nie odpoczniesz.
- Dobrze będzie, jak dożyjesz do rana.
- Na pytanie, co jest takiego niebezpiecznego w siedzeniu przy ognisku na
- środku peronu, mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko kiwn±ł głow± do
- tyłu, gdzie zapalał się reflektor. Pozostali byli zajęci własn± rozmow± i w
- ogóle nie zwrócili na Artema uwagi. Wtedy postanowił wyjaśnić w końcu,
- co tu się dzieje, i podszedł do reflektora. To, co zobaczył, zdziwiło go, ale
- wiele mu wyjaśniło.
- Na samym końcu holu stała niewielka budka, w rodzaju tych, które
- znajdowały się czasem koło schodów ruchomych przy przejściach na inne
- linie. Dookoła leżały worki, gdzieniegdzie przytwierdzone były masywne,
- żelazne płyty, jeden z wartowników zdejmował pokrowce z bardzo groĽnie
- wygl±daj±cych działek, a drugi siedział w budce. To właśnie na niej
- postawiono świec±cy w górę reflektor. W górę! O żadnej osłonie, żadnej
- barierze nie było tu nawet mowy, od razu za budk± zaczynały się schody
- ruchome prowadz±ce na powierzchnię. I światło reflektora biło właśnie w
- tamtym kierunku, niespokojnie kr±ż±c od ściany do ściany, próbuj±c jakby
- wypatrzeć kogoś w tych egipskich ciemnościach, ale wychwytywało z nich
- tylko porosłe czymś br±zowym resztki lamp, zawilgocony sufit, z którego
- ogromnymi kawałami odpadał tynk, a dalej... Dalej nie było widać nic.
- Wszystko od razu wskoczyło na swoje miejsce.
- Z jakiegoś powodu nie było tu typowej metalowej osłony, odcinaj±cej
- stację od powierzchni, ani na peronie, ani na górze. Pawielecka miała
- bezpośrednie poł±czenie ze światem zewnętrznym, i jej mieszkańcy byli
- ci±gle narażeni na niebezpieczeństwo wtargnięcia. Oddychali skażonym
- powietrzem, pili skażon± wodę, to pewnie dlatego miała taki dziwny
- 194
- smak... Dlatego wśród dzieci pojawiało się tu o wiele więcej mutacji niż, na
- przykład, na WOGN-ie. Dlatego dorośli byli tacy mizerni: pozbawiaj±c ich
- włosów, wyniszczaj±c i rozkładaj±c żywe ciało, stopniowa pożerała ich
- choroba popromienna. Ale najwidoczniej to nie było wszystko, bo jak
- inaczej wyjaśnić fakt, że cała stacja pustoszała po ósmej wieczorem, a
- ciemnowłosy wartownik przy ognisku powiedział, że nawet przeżyć jedn±
- noc to tutaj wyczyn?
- Po zastanowieniu, Artem zbliżył się do człowieka siedz±cego w budce.
- - Dobry wieczór - odpowiedział ten na pozdrowienie.
- Miał koło pięćdziesi±tki, ale zd±żył już standardowo wyłysieć, nieliczne
- siwe włosy zwisały mu jeszcze ze skroni i potylicy, ciemne oczy patrzyły
- ciekawie na Artema, a prościutka, wi±zana kamizelka kuloodporna nie
- mogła ukryć wydatnego brzuszka. Na piersi wisiała mu lornetka, a obok niej
- gwizdek.
- - Siadaj - wskazał Artemowi najbliższy worek. - Oni tam, rozumiesz,
- dobrze się bawi±, mnie tu samego zostawili, żebym się nudził. Niech
- chociaż z tob± pogadam. Kto ci tak oko załatwił?
- Nawi±zała się rozmowa.
- - Rozumiesz, nie umiemy zmajstrować niczego chociaż w miarę
- porz±dnego - opowiadał z przygnębieniem wartownik pokazuj±c ręk±
- wyjście - tutaj by trzeba nie blachę, a zalać betonem, z blach± już
- próbowaliśmy i to nie ma sensu. Przychodzi jesień i woda wszystko znosi w
- cholerę, przy czym najpierw sobie kapie, a potem jak nie przerwie... Było
- tak już kilka razy, i dużo ludu zginęło, więc od tej pory radzimy sobie w ten
- sposób. Ale spokojnie żyć się tu nie da, jak na innych stacjach, tylko ci±gle
- jesteśmy w gotowości: co noc złazi tu jakieś ścierwo. W dzień to się nie
- pokazuj±, czy to śpi±, czy przeciwnie, biegaj± po powierzchni. A jak się
- ściemni, to jest normalnie czarna rozpacz. Przystosowaliśmy się oczywiście,
- po ósmej wszyscy chronimy się do przejścia, to tam mieszkamy, a tutaj
- bardziej prowadzimy gospodarstwo. Poczekaj no...
- - przerwał, szczękn±ł
- przeł±cznikiem na pulpicie, i reflektor rozbłysn±ł.
- Wrócili do rozmowy dopiero kiedy biały jęzor światła oblizał wszystkie
- trzy pary schodów ruchomych, sufit i ściany, a na końcu uspokajaj±co zgasł.
- - Tam, na górze - wartownik wskazał palcem sklepienie - jest Dworzec
- Pawielecki. W każdym razie kiedyś był. Przeklęte miejsce. Nie wiem już
- dok±d stamt±d id± tory, ale teraz dzieje się tam coś strasznego. Takie
- dĽwięki czasem tu dochodz±, że normalnie krew ścina w żyłach. A już jak
- zaczn± leĽć na dół... - zamilkł. - Mówimy na te potwory, co id± z góry,
- przyjezdni - ci±gn±ł po chwili. - Przez ten dworzec. Niby żeby nie było tak
- strasznie. Kilka razy tacy przyjezdni, co byli silniejsi, cały ten posterunek
- zmietli. Widziałeś ten poci±g, co tam u nas stoi na torach? Chłopaki poszli
- 195
- do niego. Z dołu nikt by im nie otworzył
- - tam s± kobiety, dzieci, jeśli
- przyjezdni by tam wleĽli, to koniec, po zawodach. A i nasze chłopaki
- dobrze to rozumieli, wycofali się do poci±gu, zaczaili się tam i położyli
- kilka tych stworów. Ale i sami... żywych zostało tylko dwóch z dziesięciu.
- Jeden przyjezdny uciekł, polazł w kierunku NowokuĽnieckiej. Rano chcieli
- go wyśledzić, zostawiał za sob± taki gęsty śluz, ale dał nura w boczny tunel,
- który prowadzi w dół, a my się tam nie zapuszczamy. Mamy własn± biedę.
- - A ja słyszałem, że na Pawieleck± nikt nigdy nie napada - przypomniał
- sobie Artem - to prawda?
- - Oczywiście - poważnie kiwn±ł głow± wartownik.
- - Kto nas ruszy?
- Gdybyśmy nie prowadzili tu obrony, rozpełzliby się st±d po całej linii. Nie,
- nikt na nas ręki nie podniesie. Hanza w końcu i tak prawie całe przejście
- nam oddała, ich posterunek jest na samym końcu. Broń nam podrzucaj±,
- tylko żebyśmy ich chronili. Lubi± cudzymi rękoma wyci±gać kasztany z
- ognia, tyle ci powiem! Mówisz, że jak ci na imię? Artem? A mnie Mark.
- Poczekaj no, Artem, coś tam szeleści...
- - i znów szybko wł±czył
- reflektor. - Nie, pewnie się przesłyszałem - rzekł niepewnie po chwili.
- Artema stopniowo ogarniało przygniataj±ce poczucie zagrożenia. Tak jak
- Mark, uważnie patrzył w górę, ale tam, gdzie ten widział tylko cienie
- rozbitych lamp, Artemowi zwidywały się zastygłe w oślepiaj±cym świetle
- reflektora złowieszcze, fantastyczne sylwetki. Z pocz±tku myślał, że to
- tylko jego wyobraĽnia stroi sobie z niego żarty, kiedy jeden z dziwnych
- kształtów ledwo zauważalnie się poruszył, gdy tylko minęła go plama
- światła.
- - Niech pan poczeka... - wyszeptał. - Proszę spróbować, o, w tamtym
- k±cie, przy tej dużej wyrwie, tylko szybko...
- I, jakby przygwożdżone reflektorem, gdzieś daleko, za połow± schodów,
- coś wielkiego, kościstego na moment zamarło, a potem nagle rzuciło się w
- dół. Mark chwycił uciekaj±cy z dłoni gwizdek i dmuchn±ł w niego ze
- wszystkich sił. W tej sekundzie wszyscy siedz±cy przy ognisku zerwali się z
- miejsc i rzucili na
- pozycje.
- Tam, jak się okazało, był jeszcze jeden reflektor, słabszy, ale sprytnie
- poł±czony z nietypowym ciężkim karabinem maszynowym. Artem nigdy
- wcześniej takiego nie widział: działo miało dług±, rozszerzon± na końcu
- lufę, celownik przypominał kształtem pajęczynę, a pociski były ładowane z
- oleiście błyszcz±cej taśmy.
- - Tam jest, blisko dziesi±tej! - namierzył przyjezdnego ochrypły, chudy
- facet, przysiadaj±c się do Marka. - Daj lornetkę... Lecha! Dziesi±ta, prawy
- rz±d!
- 196
- - Jest! Dobra, kochasiu, stacja końcowa, teraz siedĽ spokojnie - mrukn±ł
- strzelec celuj±c w przyczajony czarny cień. - Trzymam go!
- Gruchnęła ogłuszaj±ca seria, dziesi±ta, licz±c od dołu, lampa rozleciała
- się w drzazgi, a na górze coś przeraĽliwie zaskrzeczało.
- - Zdaje się, że go dorwaliśmy - ocenił ten z chrypk±. - Dobra, poświeć
- jeszcze... Leży. Załatwiony, śmierdziel.
- Ale z góry jeszcze długo, przynajmniej godzinę, dochodziły ciężkie,
- niemal ludzkie jęki, od których Artemowi robiło się nieswojo. Kiedy
- zaproponował, żeby dobić przyjezdnego, żeby się nie męczył, usłyszał w
- odpowiedzi:
- - Chcesz, to biegnij, dobij go. Tutaj, młody, nie strzelnica, każdy nabój
- się liczy.
- Mark został zmieniony, i razem z Artemem podeszli do ogniska. Mark
- zapalił od płomienia skręta i zamyślił się, a Artem zacz±ł przysłuchiwać się
- ogólnej rozmowie.
- - Na przykład Lecha wczoraj o krisznowcach opowiadał
- - niskim,
- głuchym głosem mówił masywny mężczyzna z niskim czołem i potężnym
- karkiem - co to siedz± na Oktiabrskim Polu i chc± iść do Instytutu
- Kurczatowa, żeby wysadzić reaktor j±drowy i załatwić nam wszystkim
- nirwanę, ale jak na razie nijak nie mog± się wybrać. Wtedy sobie
- przypomniałem, co ze mn± było cztery lata temu, kiedy jeszcze mieszkałem
- na Sawielowskiej. Kiedyś wybrałem się w interesach na Białorusk±. Miałem
- wtedy kontakty na Nowosłobodskiej, tak że przeszedłem prosto przez
- Hanzę. No i przychodzę na Białorusk±, szybko dotarłem, spotkałem się z
- kim trzeba, interes z nim załatwiłem, myślę sobie, trzeba to oblać. On mi
- mówi, żebym był ostrożny, bo tutaj pijani często znikaj±. Ja na to: Dobra,
- dobra, daj spokój, nie można tego tak zostawić. Generalnie, obaliliśmy
- flaszkę na dwóch. Ostatnie, co pamiętam, to jak ten gość chodzi na
- czworakach i krzyczy "Jestem Łunochod-1!". Budzę się - Matko Boska! -
- zwi±zany, w ustach knebel, bańka ogolona na zero, leżę sam w jakiejś
- komórce, zdaje się w dawnym komisariacie. Myślę sobie, co za porażka. Po
- półgodzinie przychodz± jakieś diabły i ci±gn± mnie za kołnierz do holu. Nie
- dowiedziałem się dok±d trafiłem, wszystkie tablice zerwane, ściany czymś
- pomazane, podłoga we krwi, ogniska się pal±, prawie cała stacja rozkopana
- i jakiś dół, głęboki na dwadzieścia metrów najmniej, jak nie trzydzieści. Na
- podłodze i suficie były narysowane gwiazdy, takie, wiecie, jedn± kresk±, jak
- dzieci rysuj±. No to, myślę, może u czerwonych jestem? Ruszyłem głow±
- -
- coś niepodobni. Zaci±gnęli mnie do tego dołu, a tam drabinka; mówi±: złaĽ
- po drabince. I kałachami popychaj±. Patrzę, a tam kupa ludzi na dnie, z
- łomami i łopatami, i tę dziurę pogłębiaj±. Ziemię na górę wyci±gaj±
- kołowrotkiem, ładuj± na wagoniki i gdzieś wywoż±. Nie ma wyjścia, ci
- kolesie z kałachami to normalnie nawiedzeni byli, wszyscy wytatuowani od
- 197
- stóp do głów, myślę sobie: jakiś lepszy kryminał. Pewnie w mamrze
- wyl±dowałem. Ci tu, niby bandziory z autorytetem, robi± podkop, chc±
- uciec. A zwykłe złodziejaszki na nich pracuj±. Ale potem zrozumiałem, że
- to bzdura jakaś. Sk±d w metrze mamr, jak tu nawet psów nie ma? Mówię
- im, że się boję wysokości, spadnę tamtym zaraz prosto na łeb, pożytku ze
- mnie dużo nie będzie. Naradzili się i kazali mi ładować ziemię, któr±
- wyci±gaj± z dołu, do wagoników. Kajdanki mi, ścierwa, założyli, na nogi
- jakieś łańcuchy, i ładować. A ja cały czas nie mogłem zrozumieć, co oni tu
- robi±. Robota, powiem wprost, do łatwych nie należała. Ja to jeszcze
- -
- poruszył potężnymi ramionami - ale tam i słabsi byli, i jak ktoś padał na
- ziemię, to ci z tatuażami go podnosili i wlekli gdzieś do schodów.
- Przechodziłem potem raz obok, patrzę, a tam taki jakby pniak, jak ten, co na
- Placu Czerwonym kiedyś był do egzekucji, w ten pniak był wbity konkretny
- topór, a dookoła wszystko we krwi i głowy stercz± na kijach. O mało się nie
- porzygałem. Nie, myślę sobie, trzeba się st±d zmywać, zanim zrobi± ze
- mnie stracha na wróble.
- - No, i kto to był?
- - przerwał mu niecierpliwie ten z chrypk±, który
- siedział za reflektorem.
- - Spytałem potem chłopaków, z którymi ładowałem ziemię. Wiesz, kto
- to był? Sataniści, rozumiesz? Oni, znaczy się, stwierdzili, że koniec świata
- już nast±pił, i że metro to brama piekieł. I coś tam jeszcze o jakichś kręgach
- mówili, już nie pamiętam...
- - Wrota piekieł - poprawił go strzelec.
- - No. Metro to wrota piekieł, a samo piekło leży nieco głębiej, i diabeł,
- znaczy się, tam na nich czeka, trzeba tylko się do niego dokopać. No to
- kopi±. Cztery lata już minęły od tamtej pory. Może już się dokopali.
- - A gdzie to było? - spytał strzelec.
- - Nie wiem! Jak Boga kocham, nie wiem. Bo wydostałem się stamt±d
- tak: schowali mnie w wagoniku, kiedy strażnicy nie patrzyli, i przysypali
- ziemi±. Długo gdzieś jechałem, potem wysypali mnie z wysokości i
- straciłem przytomność, ockn±łem się, zacz±łem się czołgać, wylazłem na
- jakieś tory, i tak po tych torach szedłem, aż się skrzyżowały z innymi, a ja
- się na tym skrzyżowaniu wywaliłem. Potem ktoś mnie tam znalazł i
- ockn±łem się dopiero na Dubrowce, rozumiesz? A ten dobry człowiek, co
- mnie stamt±d zabrał, już się zd±żył zmyć. No i domyśl się teraz, gdzie to
- było...
- Potem mówiono o tym, że podobno na Placu Ilicza i na Rimskiej
- wybuchła jakaś epidemia i dużo ludzi umarło, ale Artem puścił to wszystko
- mimo uszu. Myśl, że metro to przedsionek piekła, czy może nawet pierwszy
- jego kr±g, zahipnotyzowała go, i przed oczami stan±ł mu niewiarygodny
- obraz: setki ludzi, roj±cych się jak mrówki, kopi±cych rękami bezdennie
- głęboki dół, szyb donik±d, aż za którymś razem łom jednego z nich wejdzie
- 198
- w grunt dziwnie lekko i wpadnie w dół, i wtedy piekło i metro ostatecznie
- zlej± się w jedno.
- Potem pomyślał, że oto ta stacja żyje prawie jak WOGN: nieustannie
- atakuj± j± jakieś potwory przychodz±ce z powierzchni, a oni odpieraj± te
- ataki w pojedynkę, i jeśli Pawielecka padnie, to te monstra rozejd± się po
- całej linii. Wychodziło na to, że rola WOGN-u wcale nie była tak
- wyj±tkowa, jak wydawało mu się wcześniej. Kto wie, ile jest jeszcze w
- metrze takich stacji, z których każda odpowiada za swój odcinek, walcz±c
- nie o powszechny spokój, a o własn± skórę... Można uciekać, cofać się do
- centrum, zawalaj±c za sob± tunele, ale wtedy będzie coraz mniej przestrzeni
- życiowej, aż wszyscy pozostali przy życiu zbior± się na małym skrawku
- ziemi i sami poprzegryzaj± sobie gardła.
- Ale przecież jeśli WOGN nie przedstawia sob± niczego wyj±tkowego,
- jeśli s± i inne wyjścia na powierzchnię, których nie da się zamkn±ć... To
- znaczy, że... Artem spostrzegł się i zabronił sobie myśleć o tym dalej. To
- był po prostu głos słabości, zdradziecko podszeptuj±cy argumenty, żeby nie
- kontynuować Wyprawy, by nie d±żyć do Celu. Ale nie wolno się mu
- poddawać. Takie myślenie to ślepa uliczka.
- Aby się oderwać, zacz±ł się znów przysłuchiwać rozmowie. Najpierw
- ocenili szanse niejakiego Puszka na jakieś zwycięstwo. Potem ten z chrypk±
- zacz±ł opowiadać o tym, że jacyś bandyci napadli na Kitaj-Gorod,
- powystrzelali kupę ludzi, ale na ratunek pośpieszyli kałużscy i ich odparli, a
- tamci wycofali się w kierunku Tagańskiej. Artem chciał już zaprzeczyć, że
- wcale nie w kierunku Tagańskiej, a Trietiakowskiej, ale tu wmieszał się
- jeszcze jakiś żylasty typ, którego twarzy nie było widać, i powiedział, że
- kałużskich generalnie wybili ci z Kitaj-Gorodu i teraz stację kontroluje
- nowa grupa, o której wcześniej nikt nie słyszał. Ten z chrypk± zacz±ł się z
- nim gor±co kłócić, a Artema zacz±ł morzyć sen. Tym razem nie śniło mu się
- zupełnie nic, i spał tak mocno, że nawet kiedy rozległ się gwizdek
- alarmowy i wszyscy podskoczyli ze swoich miejsc, jemu i tak nie udało się
- obudzić. Najwidoczniej alarm był fałszywy, bo żadne strzały po nim nie
- nast±piły. Kiedy w końcu obudził go Mark, na zegarze była już za
- piętnaście szósta.
- - Wstawaj, warta skończona! - radośnie potrz±sn±ł Artema za ramię.
- -
- ChodĽmy, pokażę ci przejście, tam, gdzie cię wczoraj nie wpuścili.
- Paszport masz?
- Artem pokręcił głow±.
- - No nic, jakoś to załatwimy
- - obiecał Mark, i po paru minutach
- rzeczywiście byli już w przejściu między stacjami, a wartownik spokojnie
- pogwizdywał bawi±c się w dłoni dwoma nabojami.
- Korytarz był bardzo długi, dłuższy nawet niż stacja. Wzdłuż jednej
- ściany stały brezentowe parawany, i paliły się całkiem jasne lampki ("Hanza
- 199
- o nas dba" - uśmiechn±ł się ironicznie Mark), a pod drug± ci±gnęło się
- długie, choć niewysokie, mniej więcej metrowe przepierzenie.
- - Tak przy okazji, to jest jedno z najdłuższych przejść między stacjami w
- całym metrze!
- - z dum± poinformował Mark.
- - Pytasz, co to za
- przepierzenie? To ty nie wiesz? Przecież to słynna rzecz! Połowa ludzi,
- którzy do nas przychodz±, to właśnie z tego powodu! Poczekaj, teraz
- jeszcze za wcześnie. PóĽniej się zacznie. Tak w ogóle, to najlepiej jest
- wieczorem, kiedy zamykaj± wyjście na stację i ludzie nie maj± już nic do
- roboty. Ale może w ci±gu dnia będzie jakiś wyścig kwalifikacyjny. Nie, ty
- naprawdę nic o tym nie słyszałeś? My tu mamy wyścigi szczurów,
- totalizator! Mówimy na to hipodrom. Coś takiego, a ja myślałem, że
- wszyscy o tym wiedz±
- - zdziwił się, kiedy wreszcie zrozumiał, że Artem
- nie żartuje. - Ty, tak w ogóle, lubisz grać? Ja, na przykład, jestem
- nałogowym graczem.
- Artem był oczywiście ciekaw tych wyścigów, ale nigdy nie miał
- szczególnej żyłki do hazardu. Do tego teraz, po tym jak przespał tyle
- godzin, nad jego głow± zbierały się chmury burzowe poczucia winy. Nie
- mógł czekać do wieczora, w ogóle nie mógł już czekać. Musiał iść naprzód,
- już i tak za dużo czasu stracił. Ale droga do Polis wiodła przez Hanzę, i
- teraz nie dało się już jej omin±ć.
- - Chyba nie mogę tu zostać do wieczora
- - powiedział Artem. - Muszę
- iść... na stację Polianka.
- - Ale tam przecież się idzie przez Hanzę
- - mruż±c oczy zauważył
- Mark. - Jak chciałeś przejść przez Hanzę, jeśli nie masz nie tylko wizy, ale
- nawet paszportu? Tutaj, przyjacielu, nie mogę ci pomóc. Ale spróbuję
- podsun±ć ci pomysł. Naczelnik Pawieleckiej
- - nie naszej, a tej na Linii
- Okrężnej - jest wielkim miłośnikiem tych właśnie wyścigów. Jego szczur,
- Pirat, jest faworytem. Pojawia się tu co wieczór, z ochron± i w pełnym
- majestacie. Jak chcesz, postaw przeciw niemu.
- - Przecież nie mam nawet czego stawiać - zaprotestował Artem.
- - Postaw siebie, w zamian za przysługę. Chcesz, to ja cię postawię - w
- oczach Marka pojawił się błysk hazardzisty.
- - Jak wygramy, zdobędziesz
- wizę. Przegramy - i tak się tam dostaniesz, a tam już, prawda, od ciebie
- będzie zależało, jak się z tego wykaraskać. Czy jest to jakiś pomysł? Moim
- zdaniem jest.
- Artemowi ten plan wcale się nie spodobał. Sprzedawać samego siebie w
- niewolę, a tym bardziej, przegrywać samego siebie w szczurzym
- totalizatorze, to było jakoś obraĽliwe. Postanowił spróbować przebić się do
- Hanzy inaczej. Kilka godzin kręcił się w pobliżu poważnych
- pograniczników w szarych, plamistych mundurach
- - byli ubrani dokładnie
- tak, jak ci z Prospektu Mira
- - próbuj±c do nich zagadać, ale ci nie
- odpowiadali. Po tym, jak jeden z nich nazwał go z pogard± jednookim (co
- 200
- było niesprawiedliwe, bo lewe oko zaczęło się już otwierać, choć wci±ż
- jeszcze piekielnie bolało) i zasugerował, żeby się odwalił, Artem porzucił
- wreszcie bezowocne starania i zacz±ł wypatrywać najbardziej ciemnych i
- podejrzanych typów na stacji, handlarzy broni±, kwasem
- - wszystkich,
- którzy mogli się okazać przemytnikami. Ale nikt nie podejmował się
- przerzucić Artema do Hanzy za jego karabin i latarkę.
- Nadszedł wieczór, który zastał Artema siedz±cego na posadzce w
- przejściu i pogr±żonego w cichej rozpaczy i samoponiżeniu. Tymczasem
- dookoła powstało ożywienie, dorośli wracali z pracy, jedli kolację ze
- swoimi rodzinami, dzieci coraz mniej hałasowały, układane do snu, aż
- wreszcie, po zamknięciu bramy, wszyscy wysypali się ze swoich namiotów
- i zza parawanów, i podeszli do torów wyścigowych. Ludzi było tu dużo,
- przynajmniej trzysta osób, i znaleĽć w tym tłumie Marka nie było łatwo.
- Ludzie zgadywali, jak dziś pobiegnie Pirat, czy uda się Puszkowi choć raz
- go wyprzedzić, padały też imiona innych biegaczy, ale tych dwóch było
- wyraĽnie poza konkurencj±.
- Do startu podchodzili dumni posiadacze szczurów, nios±c swoich
- wychuchanych pupili w małych klatkach. Naczelnika Pawieleckiej Okrężnej
- nie było widać, i Mark też jakby zapadł się pod ziemię. Artem przestraszył
- się nawet, że znów stoi dziś na warcie i nie przyjdzie. Ale w takim razie jak
- on zamierzał grać?
- Wreszcie w drugim końcu przejścia pojawiła się mała procesja. Krocz±c
- w asyście dwóch ponurych ochroniarzy, bez pośpiechu, dostojnie niósł
- swoje ciężkie ciało ogolony na łyso starzec z zadbanymi sumiastymi
- w±sami, w okularach i nienagannym czarnym garniturze. Jeden z
- ochroniarzy niósł w ręku obit± czerwonym aksamitem skrzynkę z kratk±
- zamiast jednej ze ścianek, w której miotało się coś szarego. To był pewnie
- słynny Pirat.
- Ochroniarz zaniósł skrzynkę ze szczurem na linię startu, a w±saty starzec
- podszedł do sędziego siedz±cego za stolikiem, władczym gestem przegonił
- z krzesła jego asystenta, ciężko opadł na zwolnione miejsce i zacz±ł
- osobist± rozmowę. Drugi ochroniarz stał obok, plecami do stolika, szeroko
- rozstawiwszy nogi, z dłońmi na krótkim czarnym automacie, który wisiał
- mu na piersi. Takiemu człowiekowi strach było nie tylko proponować
- zakład, ale i w ogóle się do niego zbliżyć.
- Wtedy Artem zobaczył, jak do tych szacownych ludzi podchodzi tak po
- prostu niechlujnie ubrany Mark, przygładzaj±c dawno niemyte włosy, i
- zaczyna coś opowiadać sędziemu. Z takiej odległości słychać było tylko ton
- głosu, ale za to było doskonale widać, jak w±saty starzec na pocz±tku zrobił
- się purpurowy z oburzenia, potem przybrał wyniosł± minę, aż wreszcie
- kiwn±ł głow± z niezadowoleniem, i zdj±wszy okulary, zacz±ł je
- pedantycznie przecierać.
- 201
- Artem zacz±ł przeciskać się przez tłum w kierunku linii startu, gdzie stał
- Mark.
- - Wszystko gra! - radośnie oznajmił ten, zacieraj±c ręce.
- Na pytanie, co dokładnie ma na myśli, Mark wyjaśnił, że przed chwil±
- założył się osobiście ze starym naczelnikiem przeciwko Piratowi,
- zapewniaj±c, że jego nowy szczur wygra z faworytem już w pierwszym
- wyścigu. Trzeba było dać w zastaw Artema, oznajmił Mark, ale w zamian
- zaż±dał wizy na cał± Hanzę dla niego i dla siebie. Naczelnik, wprawdzie
- odrzucił propozycję, mówi±c, że nie zajmuje się handlem niewolnikami (tu
- Artem westchn±ł z ulg±), ale dodał, że tak± zarozumiałość i bezczelność
- trzeba ukarać. Jeśli ich szczur przegra, Mark i Artem przez rok będ± musieli
- czyścić wychodki na Pawieleckiej Okrężnej. Jeśli wygra, cóż, dostan± wizy.
- On był oczywiście całkowicie pewny, że drugi wariant jest wykluczony, i
- dlatego się zgodził. Postanowił ukarać tych bezczelnych zarozumialców,
- którzy śmieli rzucić wyzwanie jego ulubieńcowi.
- - Ma pan swojego szczura? - ostrożnie zapytał Artem.
- - Oczywiście! - zapewnił go Mark.
- - Istna bestia! On tego Pirata
- rozerwie na kawałki! Wiesz, jak dziś przede mn± uciekał? Ledwo go
- złapałem! Prawie do NowokuĽnieckiej za nim goniłem.
- - A jak się wabi?
- - Wabi? Faktycznie, jakże on się wabi? No, powiedzmy, Rakieta
- -
- zaproponował Mark. - Rakieta brzmi groĽnie?
- Artem nie był pewny, czy sens rywalizacji polega na tym, czyj szczur
- rozerwie przeciwnika na kawałki, ale nic nie powiedział. Potem wyjaśniło
- się, że swojego szczura Mark złapał dopiero dzisiaj, i wtedy Artem nie
- wytrzymał.
- - A sk±d pan wie, że on zwycięży?
- - Wierzę w niego, Artem!
- - rzekł uroczyście Mark.
- - I tak w ogóle,
- wiesz, już od dawna chciałem mieć swojego szczura. Stawiałem na cudze,
- one przegrywały, i myślałem wtedy: to nic, nadejdzie dzień, kiedy będę
- miał swojego, i on już na pewno przyniesie mi wygran±. Ale ci±gle nie
- mogłem się zdecydować, zreszt± to nie takie proste, trzeba zdobyć specjalne
- pozwolenie sędziego, a to jest takie nudziarstwo... Życie mi minie, jakiś
- przyjezdny mnie zeżre, albo sam umrę, a własnego szczura nie będę miał...
- Potem mi się trafiłeś, i pomyślałem: to jest to! Teraz albo nigdy. Jeśli teraz
- nie zaryzykujesz, mówię sobie, to znaczy, że już zawsze będziesz stawiać na
- cudze szczury. I zdecydowałem: jak już grać, to o duż± stawkę. Chciałbym
- ci oczywiście pomóc, ale nie to jest najważniejsze, wybacz. A tak chciałem
- podejść do tego w±satego starego grzyba - ściszył głos Mark - i
- oświadczyć: stawiam mojego szczura przeciwko pana Piratowi! Tak się
- wkurzył, że kazał sędziemu zatwierdzić mojego szczura poza kolejk±. I
- 202
- wiesz co - dodał, po chwili milczenia - za tak± chwilę warto potem przez
- rok czyścić wychodki.
- - Ale przecież nasz szczur na pewno przegra!
- - zawołał Artem
- rozpaczliwie, ostatni raz próbuj±c przemówić mu do rozs±dku.
- Mark spojrzał na niego uważnie, potem uśmiechn±ł się i powiedział:
- - A może jednak nie?
- Rzuciwszy surowe spojrzenie zebranej publiczności, sędzia przygładził
- siwiej±ce włosy, odkaszln±ł z godności± i zacz±ł odczytywać imiona
- szczurów uczestnicz±cych w wyścigu. Rakietę wymienił na końcu, ale Mark
- kompletnie nie zwrócił na to uwagi. Najwięcej oklasków zebrał Pirat, a
- Rakiecie bił brawo tylko Artem, gdyż Mark miał zajęte ręce: trzymał w nich
- klatkę. W tym momencie Artem wci±ż jeszcze miał nadzieję, że zdarzy się
- cud, który wybawi go od niesławnego końca w śmierdz±cym szambie.
- Wtedy sędzia oddał ślepy strzał ze swojego makarowa, i właściciele
- szczurów otwarli klatki. Rakieta wyrwał się na wolność jako pierwszy, tak
- że serce Artema radośnie podskoczyło, za to potem, kiedy pozostałe szczury
- rzuciły się naprzód przez całe przejście, jeden wolniej, drugi szybciej,
- Rakieta, zupełnie nie uzasadniaj±c swojego dumnego imienia, wbił się w k±t
- jakieś pięć metrów od startu, i tam już został. Szczurów, według
- regulaminu, nie można było poganiać. Artem popatrzył z obaw± na Marka,
- oczekuj±c, że ten zacznie szaleć, albo przeciwnie, zgaśnie przytłoczony
- wstydem. Ale surowym i dumnym wyrazem twarzy Mark przypominał
- raczej kapitana kr±żownika, który daje rozkaz zatopienia swojego okrętu, by
- ten nie wpadł w ręce wroga - jak w podniszczonej ksi±żce o wojnie Rosji z
- kimś tam innym, która leżała w bibliotece na WOGN-ie.
- Po paru chwilach pierwsze szczury dotarły do mety.
- Wygrał Pirat, na drugim miejscu znalazł się jakiś szczur o
- niezrozumiałym imieniu, Puszek przybiegł trzeci. Artem rzucił spojrzenie w
- stronę stolika sędziowskiego. W±saty starzec, przecieraj±c spocon± z
- napięcia łys± czaszkę t± sam± ściereczk±, któr± wcześniej czyścił szkła
- okularów, oceniał wyniki z sędzi±. Artem miał już nadzieję, że o nich
- zapomniał, kiedy starzec nagle klepn±ł się w czoło i z łagodnym uśmiechem
- kiwn±ł palcem na Marka, przyzywaj±c go.
- Wtedy Artem poczuł się prawie jak w chwili, kiedy prowadzili go na
- egzekucję, choć teraz to uczucie nie było tak intensywne. Przeciskaj±c się w
- ślad za Markiem do stolika sędziowskiego, pocieszał się tym, że tak czy
- inaczej wejście na terytorium Hanzy stoi teraz przed nim otworem, trzeba
- tylko znaleĽć sposób na ucieczkę. Ale najpierw czekała go chwila hańby.
- Uprzejmie zaprosiwszy ich, by weszli na podest, w±sacz odwrócił się do
- widowni i pokrótce opisał treść zawartej umowy, a potem grzmi±cym
- głosem oznajmił, że obu nieudaczników wysyła się, tak jak było ustalone,
- 203
- na roboty przy czyszczeniu urz±dzeń sanitarnych na jeden rok, licz±c od
- dzisiejszego dnia. Nie wiadomo sk±d pojawili się dwaj pogranicznicy
- Hanzy, zabrali Artemowi jego automat, upewniaj±c się, że wróg publiczny
- przez najbliższy rok będzie niegroĽny, i obiecali zwrócić mu broń po
- odbyciu kary. Potem, przy akompaniamencie gwizdów i obelg tłumu,
- zaprowadzili ich na Okrężn±.
- Przejście wychodziło spod podłogi, na środku holu, jak na s±siedniej
- stacji, ale na tym podobieństwa między obiema stacjami Pawieleckimi się
- kończyły. Okrężna robiła bardzo dziwne wrażenie: z jednej strony
- sklepienie było tu niskie, a prawdziwych kolumn nie było wcale - w
- równych odstępach w ścianie wybite były łuki, których szerokość była
- równa szerokości ściany między nimi. Zdawało się, że pierwsz± Pawieleck±
- łatwiej było wykopać, jakby grunt był tam miększy i łatwo było się przez
- niego przebijać, a tutaj trafiła się jakaś twarda, nieustępliwa skała, któr±
- ciężko było pokonać. Ale z jakiegoś powodu tutaj nie nastrajało to takim
- smutkiem i nie przytłaczało jak na Twerskiej, może st±d, że stacja była
- niezwykle dobrze oświetlona, ściany zdobiły nieskomplikowane wzory, a
- przy łukach ze ścian wystawały imitacje antycznych kolumn, jak na
- ilustracjach w ksi±żce Mity starożytnej Grecji. Krótko mówi±c: nie było to
- najgorsze miejsce dla robót przymusowych.
- I oczywiście od razu było wiadomo, że to teren Hanzy. Po pierwsze, było
- tu nienormalnie czysto, przytulnie, a na sklepieniu, umieszczone w wielkich
- szklanych kloszach, miękko świeciły najprawdziwsze lampy. We
- właściwym holu, który wprawdzie nie był tak obszerny, jak na bliĽniaczej
- stacji, nie stał ani jeden namiot, za to było dużo pulpitów, na których leżały
- sterty przemyślnych elementów maszyn. Siedzieli przy nich ludzie w
- niebieskich kombinezonach, a w powietrzu unosił się przyjemny lekki
- zapach oleju maszynowego. Najwidoczniej dzień pracy kończył się tu
- póĽniej niż na Pawieleckiej Promienistej. Na ścianach wisiały sztandary
- Hanzy - koło zębate na białym tle, plakaty wzywaj±ce do podniesienia
- wydajności pracy i cytaty z jakiegoś A. Smitha.
- Pod największ± chor±gwi±, między dwoma nieruchomymi żołnierzami
- pocztu sztandarowego, stał stolik ze szklan± gablot±, i kiedy Artem
- przechodził obok, specjalnie zwolnił kroku, żeby przyjrzeć się, cóż to za
- relikwie leż± pod szkłem.
- Na czerwonym aksamicie, czule podświetlone malutkimi lampkami,
- spoczywały dwie ksi±żki. Pierwsza - pierwszorzędnie zachowane wydanie
- w czarnej oprawie z wyszywanym złotym napisem głosz±cym: Adam Smith
- Bogactwo narodów. Druga - mocno podniszczony tomik w porwanej i
- zaklejonej cienkimi paskami papieru cienkiej okładce, na której tłustym
- drukiem było napisane: Dale Carnegie Jak przestać się martwić i zacz±ć żyć.
- 204
- Ani o jednym, ani o drugim autorze Artem nigdy nie słyszał, dlatego
- dużo bardziej zajmowała go kwestia, czy przypadkiem resztkami tego
- właśnie aksamitu naczelnik stacji nie obił klatki swojego ulubionego
- szczura.
- Jeden z torów był wolny, i od czasu do czasu przejeżdżały nim
- załadowane skrzyniami drezyny, przeważnie ręczne. Ale raz zadymiła też
- spalinowa, zatrzymała się na chwilę na stacji i ruszyła dalej. Artem dojrzał
- siedz±cych na niej potężnych żołnierzy w czarnych mundurach i czarnobiałych podkoszulkach. Każdy z nich miał na głowie noktowizor, na piersi
- wisiały im dziwne krótkie automaty, a tułów chroniły im ciężkie kamizelki
- kuloodporne. Dowódca, gładz±c leż±cy mu na kolanach ogromny
- ciemnozielony hełm z przyłbic±, wymienił kilka słów ze strażnikami na
- stacji odzianymi w zwykłe szare panterki, i drezyna skryła się w tunelu.
- Na drugim torze stał kompletny poci±g, który był nawet w lepszym
- stanie niż ten widziany przez Artema na KuĽnieckim Moście. Za
- zasłoniętym oknami znajdowały się pewnie kwatery mieszkalne, ale były
- też inne okna, z opuszczonymi szybami, przez które widać było biurka z
- maszynami do pisania, za którymi siedzieli ludzie z poważnym wyrazem
- twarzy, zaś na tabliczce przykręconej nad drzwiami do wagonu
- wygrawerowany był napis: GŁÓWNE BIURO.
- Stacja wywarła na Artemie niezatarte wrażenie. Nie, nie poraziła go, jak
- pierwsza Pawielecka, nie było tu nawet śladu tego tajemniczego, nieco
- mrocznego przepychu, przypomnienia zdegenerowanym potomkom o
- minionej, nadludzkiej świetności i potędze budowniczych metra. Za to
- ludzie tu żyli tak, jakby poza granic± Linii Okrężnej nie panował upadek i
- szaleństwo podziemnej egzystencji. Tu życie toczyło się równym tempem,
- było dobrze urz±dzone, po pracy następował zasłużony odpoczynek,
- młodzież nie uciekała w iluzoryczny świat kwasa, lecz do zakładów pracy -
- im wcześniej zaczniesz karierę, tym wyższy szczebel osi±gniesz
- - ludzie
- dojrzali zaś nie bali się, że gdy tylko strac± siłę w rękach, wyrzuc± ich do
- tunelu szczurom na pożarcie. Teraz stało się jasne, dlaczego Hanza
- wpuszczała tak niechętnie i tak niewielu obcych na swoje stacje. Liczba
- miejsc w raju jest ograniczona, i tylko wejście do piekła jest dla wszystkich
- otwarte.
- - No i w końcu wyemigrowałem!
- - rozgl±daj±c się z zadowoleniem
- dookoła, ucieszył się Mark.
- Na końcu peronu, w oszklonej kabinie z napisem "dyżurny", siedział
- jeszcze jeden pogranicznik, obok stał niewielki, pomalowany w białoczerwone pasy szlaban. Kiedy mijaj±ce ich drezyny podjeżdżały do niego,
- posłusznie się zatrzymuj±c, pogranicznik z ważn± min± wychodził z kabiny,
- sprawdzał dokumenty, a czasem też ładunek, i w końcu podnosił szlaban.
- Artem zauważył w duchu, że wszyscy pogranicznicy i celnicy s± bardzo
- 205
- dumni ze swojej pozycji, od razu widać, że zajmuj± się tym, co lubi±
- najbardziej. Z drugiej strony, pomyślał, takiej pracy nie da się nie lubić.
- Zaprowadzili ich za ogrodzenie, od którego prowadziła dróżka do tunelu
- i skręcały w bok korytarze z pomieszczeniami służbowymi, i zaznajomili
- ich z powierzonym im miejscem pracy. Przygnębiaj±ce żółtawe kafelki,
- doły w ziemi dumnie przykryte prawdziwymi sedesami, niewiarygodnie
- brudne kombinezony, obrosłe czymś strasznym szufle, taczka z jednym
- kółkiem, które wykręcało dzikie ósemki, wagonik, który należało napełniać
- i pchać w kierunku najbliższej, prowadz±cej w dół sztolni. I wszystko to
- spowite potwornym, niewyobrażalnym smrodem, wżeraj±cym się w
- ubranie, przesycaj±cym każdy włos od korzenia do koniuszka,
- przenikaj±cym pod skórę, tak że zaczynasz myśleć, że stał się teraz części±
- twojej natury i zostanie z tob± na zawsze, odstraszaj±c tobie podobnych i
- zmuszaj±c ich, by zeszli ci z drogi zanim jeszcze cię zobacz±.
- Pierwszy dzień tej monotonnej pracy ci±gn±ł się tak powoli, że Artem
- stwierdził, że ich zmiana nie ma końca, będ± wygrzebywać, przerzucać,
- toczyć, znów wygrzebywać, znów toczyć, opróżniać i wracać tylko po to,
- żeby ten przeklęty cykl powtórzył się jeszcze raz. Pracy nie było końca,
- ci±gle przychodzili nowi goście. Ani oni, ani strażnicy stoj±cy przy wejściu
- do pomieszczenia i tam, gdzie kończyli trasę, przy sztolni, nie kryli odrazy
- do biednych roboli. Usuwali się na bok ze wstrętem, zatykaj±c nosy rękami,
- lub, ci delikatniejsi, nabieraj±c pełne płuca powietrza, żeby przypadkiem nie
- zrobić wdechu w pobliżu Artema i Marka. Na ich twarzach dało się
- wyczytać takie obrzydzenie, że Artem pytał się w duchu: czy to nie z ich
- wnętrzności bierze się ta cała ohyda, od której tak pośpiesznie i
- zdecydowanie się odsuwaj±? Pod koniec dnia, kiedy mimo ogromnych,
- płóciennych rękawic skórę na rękach miał zdart± do krwi, Artemowi wydało
- się, że poj±ł prawdziw± naturę człowieka i sens jego życia. Człowiek jawił
- mu się teraz jako zmyślna maszyna do unicestwiania żywności i produkcji
- łajna, funkcjonuj±ca prawie bezawaryjnie przez całe swoje życie, które nie
- ma żadnego sensu, jeśli pod słowem "sens" rozumieć jakiś ostateczny cel.
- Sens zawierał się w procesie: zniszczyć jak najwięcej pokarmu, jak
- najszybciej go przetworzyć i wyrzucić z siebie odpady, wszystko, co zostało
- z dymi±cych wieprzowych kotletów, soczystych duszonych grzybów,
- pulchnych placuszków, teraz zepsute i skalane. Rysy przychodz±cych
- zacierały się, stawali się pozbawionymi twarzy mechanizmami do
- niszczenia tego, co piękne i przydatne, tworz±c w zamian bezużyteczny
- smród. Artem czuł do ludzi gniew i budzili w nim wstręt, nie mniejszy, niż
- on w nich. Mark znosił wszystko ze stoickim spokojem i od czasu do czasu
- pocieszał Artema sentencjami w rodzaju: "To nic, słyszałem, że na
- emigracji zawsze na pocz±tku jest trudno".
- I, co najważniejsze, ani pierwszego, ani drugiego dnia nie pojawiła się
- żadna okazja ucieczki, straż była czujna, i chociaż wystarczyłoby tylko
- 206
- uciec do tunelu za sztolni±, w stronę Dobrynińskiej, było to zadanie
- niewykonalne. Spali w klitce obok, na noc drzwi były zamykane na klucz, a
- przez cał± dobę, na posterunku, w szklanej kabinie przy wjeĽdzie na stację
- siedział strażnik.
- Nadszedł trzeci dzień ich pobytu na stacji. Czas nie płyn±ł tu w rytmie
- dni i nocy, lecz pełzł jak ślimak, sekunda za sekund± niekończ±cego się
- koszmaru. Artem przywykł stopniowo do myśli, że już nikt nigdy nie
- podejdzie do niego i z nim nie porozmawia, i że przypadł mu los pariasa.
- Zupełnie jakby przestał być człowiekiem i przeobraził się w jakieś
- niewiarygodnie szkaradne stworzenie, w którym ludzie widz± nie tylko coś
- obrzydliwego i odpychaj±cego, ale do tego coś, co w nieuchwytny sposób
- ich przypomina, i to odstrasza ich i brzydzi jeszcze bardziej, jak gdyby
- można było się od niego t± brzydot± zarazić, jakby był trędowaty.
- Z pocz±tku obmyślał plany ucieczki. Potem przyszła dĽwięcz±ca pustk±
- rozpacz. Po niej nast±piło ciemne otępienie, kiedy rozum usun±ł się z jego
- życia, zasklepił się, wci±gaj±c w siebie nitki uczuć i zmysłów i skulił się
- gdzieś w k±ciku świadomości. Artem kontynuował pracę mechanicznie,
- jego ruchy stały się automatyczne, trzeba było tylko wygrzebywać,
- przerzucać, toczyć, znów wygrzebywać, znów toczyć, opróżniać i jak
- najszybciej wracać, żeby znów wygrzebywać. Sny przestały mieć fabułę,
- Artem, jak na jawie, biegał w nich bez końca, wygrzebywał, popychał,
- popychał, wygrzebywał i biegał.
- Pod wieczór pi±tego dnia Artem wjechał razem z taczk± na walaj±c± się
- na ziemi łopatę i wylał zawartość, a potem jeszcze sam się w ni± wywrócił.
- Kiedy powoli podnosił się z ziemi, nagle coś pstryknęło mu w głowie, i
- zamiast biec po wiadro i szmatę, nieśpiesznie skierował się do wejścia do
- tunelu. Sam czuł się wtedy tak ohydnym, tak odpychaj±cym, że jego aura
- powinna była odstręczyć każdego. I dokładnie w tym momencie, dzięki
- niewiarygodnemu zbiegowi okoliczności, wartownik, niezmiennie stercz±cy
- na końcu jego zwykłej trasy, z jakiegoś powodu był nieobecny. Ani przez
- chwilę nie zastanawiaj±c się nad tym, że mog± go ścigać, ruszył wzdłuż
- szyn. Na ślepo, ale prawie się nie potykaj±c, szedł coraz szybciej i szybciej,
- aż marsz przeszedł w bieg, ale jego rozum nadal nie wrócił do kontroli nad
- ciałem, wci±ż jeszcze strachliwie się kulił, wciśnięty w swój k±t. Za nim nie
- było słychać ani krzyków, ani tupotu pogoni, i tylko drezyna z ładunkiem
- towaru, oświetlaj±ca sobie drogę słab± lamp±, przejechała skrzypi±c obok
- niego. Artem po prostu przylgn±ł do ściany, przepuszczaj±c pojazd. Jad±cy
- ni± ludzie czy go nie zauważyli, czy też nie uznali za wskazane, żeby
- zwracać na niego uwagę; ich spojrzenia prześlizgnęły się po nim
- bezwiednie, i nie powiedzieli ani słowa.
- Nagle ogarnęło go poczucie własnej niewidzialności, któr± zyskał dzięki
- upadkowi; pokryty śmierdz±c± ciecz± stał się jakby niewidoczny, co dodało
- 207
- mu sił, i świadomość zaczęła mu stopniowo wracać. Udało mu się!
- Niewiadomym sposobem, wbrew zdrowemu rozs±dkowi, wbrew
- wszystkiemu, udało mu się uciec z tej cholernej stacji, i nikt go nawet nie
- ściga! To było dziwne, to było nieprawdopodobne, ale wydało mu się, że
- jeśli teraz choć spróbuje uprzytomnić sobie, co się stało, zimnym skalpelem
- rozkroić cud, to czar pryśnie, i w plecy natychmiast trafi go światło
- reflektora patrolowej drezyny.
- Na końcu tunelu ukazało się światło. Zwolnił kroku i po chwili wszedł na
- Dobrynińsk±. Pogranicznikowi wystarczyło głupawe: "Wzywaliście
- hydraulika?", żeby przepuścił go pośpiesznie, rozganiaj±c powietrze wokół
- siebie ręk±, drug± przyciskaj±c do ust. Dalej trzeba było iść naprzód,
- uciekać jak najszybciej z terytorium Hanzy, póki nie opamięta się wreszcie
- straż, póki nie słyszy za plecami stukotu podkutych butów, póki nie
- zagrzmi± ostrzegawcze strzały w powietrze, a potem... Szybciej.
- Nie patrz±c na nikogo, z oczyma wbitymi w ziemię, i wyczuwaj±c przez
- skórę ten wstręt, który czuj± do niego otaczaj±cy go ludzie, tworz±c wokół
- siebie próżnię, choćby przeciskał się przez największy tłum, Artem kroczył
- w kierunku posterunku granicznego. Co teraz powiedzieć? Znów pytania,
- znów ż±danie okazania paszportu - jak na nie odpowie?
- Głowę Artem trzymał tak nisko, że podbródek opierał na piersi, i nie
- widział zupełnie nic wokół siebie, tak że z całej stacji zapamiętał tylko
- równe, ciemne granitowe płyty, którymi była wyłożona posadzka. Szedł
- naprzód, zamieraj±c w oczekiwaniu na moment, w którym usłyszy ostry
- okrzyk, nakazuj±cy mu się zatrzymać. Granica Hanzy była coraz bliżej.
- Jeszcze chwilę... Chwilę...
- - A to co za śmieć? - usłyszał nad uchem zdławiony głos.
- I już.
- - Ja... tego... Zabł±dziłem... Nie jestem st±d...
- - czy to pl±cz±c się ze
- zmęczenia, czy to wczuwaj±c się w rolę, mrukn±ł Artem.
- - Spieprzaj st±d, słyszysz, śmierdzielu?!
- - głos brzmiał bardzo
- przekonuj±co, prawie hipnotycznie, tak że miało się ochotę natychmiast mu
- podporz±dkować.
- - Kiedy ja... Ja bym...
- - mamrotał Artem, boj±c się, żeby nie
- przeszarżować.
- - Żebranina na terytorium Hanzy jest surowo wzbroniona!
- - poważnie
- oznajmił głos, i tym razem dochodził już z dużej odległości.
- - Kiedy ja... tylko troszkę... dzieci mam malutkie... - Artem zrozumiał
- wreszcie którędy droga i ożywił się.
- 208
- - Jakie znowu dzieci? To już kompletna bezczelność! - zdenerwował się
- niewidoczny pogranicznik. - Połow, Łomako, do mnie! Wyrzucić st±d tego
- szmaciarza!
- Ani Połow, ani Łomako nie mieli ochoty brudzić sobie r±k, więc po
- prostu wypchnęli go lufami karabinów. W ślad za nim frunęły przekleństwa
- dowódcy. Dla Artema brzmiały one jak niebiańska muzyka.
- Sierpuchowska! Hanza została za nim!
- Podniósł wreszcie wzrok, lecz to, co wyczytał w oczach pobliskich ludzi
- sprawiło, że znów wbił go w ziemię. To już nie było uporz±dkowane
- terytorium Hanzy, znów pogr±żył się w brudnym, biednym domu wariatów,
- jakim był pozostały obszar metra, ale nawet dla niego Artem był zbyt
- obrzydliwy. Cudowna zbroja, która uratowała go po drodze, czyni±c go
- niewidzialnym, zmuszaj±c ludzi, by odwracali się od uciekiniera i go nie
- zauważali, by przepuszczali go przez wszystkie blokady i posterunki, teraz
- znów zmieniła się w śmierdz±cy nawozem strup. Widocznie wybiła już
- północ.
- Teraz, kiedy minęła pierwsza euforia, ta obca, jakby pożyczona siła,
- która sprawiała, że uparcie szedł tunelem z Pawieleckiej do Dobrynińskiej,
- naraz zniknęła i zostawiła go samego z sob±: głodnego, śmiertelnie
- zmęczonego, bez grosza przy duszy, roztaczaj±cego smród nie do
- zniesienia, wci±ż jeszcze nosz±cego ślady bicia sprzed tygodnia.
- Nędzarze, obok których przysiadł pod ścian±, stwierdziwszy, że teraz
- może już nie unikać takiej kompanii, wśród przekleństw i ur±gań rozpełĽli
- się od niego na wszystkie strony, i został całkiem sam. Obj±ł się rękami za
- ramiona, żeby nie było tak zimno i zamkn±ł oczy i długo tak siedział, nie
- myśl±c o niczym, aż zmorzył go sen.
- Artem szedł niekończ±cym się tunelem. Był on dłuższy niż wszystkie
- przejazdy, przez które przyszło mu wędrować w życiu razem wzięte. Tunel
- zakręcał, to szedł w górę, to zjeżdżał w dół, nie było w nim ani jednego
- prostego odcinka dłuższego niż dziesięć kroków. Ale wci±ż nie miał końca,
- a iść było coraz trudniej, bolały obtłuczone do krwi nogi, doskwierały plecy,
- każdy kolejny krok wywoływał echo bólu w całym ciele, jednak dopóki
- zostawała nadzieja, że do wyjścia jest całkiem niedaleko, może jest tuż za
- tym rogiem, Artem znajdował w sobie siły, by iść. A potem nagle przyszła
- mu do głowy prosta, lecz straszna myśl: a co, jeśli tunel nie ma wyjścia? Co,
- jeśli wejście i wyjście s± zamknięte, jeśli ktoś, niewidoczny i
- wszechpotężny, wsadził go - wierzgaj±cego, jak szczur próbuj±cy ugryĽć w
- palec laboranta - do tego labiryntu bez wyjścia, żeby parł naprzód, aż
- zabraknie mu sił, aż padnie, robi±c to bez żadnego celu, po prostu dla
- zabawy? Szczur w labiryncie. ¦winka morska w kołowrotku. Ale w takim
- razie, pomyślał, jeśli dalsza droga nie prowadzi do wyjścia, może
- zaprzestanie bezmyślnego ruchu da mu wyzwolenie? Usiadł na torach, nie
- 209
- dlatego, że się zmęczył, lecz dlatego, że jego droga się skończyła. I ściany
- wokół zniknęły, a on pomyślał: żeby osi±gn±ć cel, żeby zakończyć
- wyprawę, trzeba po prostu przestać iść. Potem ta myśl rozpłynęła się i
- zniknęła.
- Kiedy się obudził, ogarn±ł go niepojęty strach, i z pocz±tku wci±ż nie
- mógł się zorientować, co się stało. Dopiero potem zacz±ł przypominać sobie
- fragmenty snu, ł±czyć te urywki w układankę, ale urywki w żaden sposób
- nie chciały się trzymać kupy, nie było kleju, który poł±czyłby je w całość.
- Tym klejem była jakaś myśl, która przyszła mu do głowy we śnie, była ona
- rdzeniem, sercem tej wizji, nadawała jej sens. Bez niej była to tylko sterta
- porwanych płócien, z ni±
- - piękny obraz, pełen czarodziejskiego sensu,
- otwieraj±cy przed nim bezkresne horyzonty. I tej właśnie myśli nie
- pamiętał. Artem gryzł sobie kłykcie, wpijał się w swoj± brudn± głowę
- brudnymi palcami, usta szeptały coś nieartykułowanego, i przechodz±cy
- obok patrzyli na niego ze strachem i wrogości±. A myśl nie chciała wrócić. I
- wtedy powoli, ostrożnie, jakby próbuj±c za jeden włosek wyci±gn±ć z bagna
- ton±cego, zacz±ł odtwarzać j± z urywków wspomnień.
- I - o, cudzie! -
- zręcznie pochwyciwszy jeden z obrazów, nagle przypomniał j± sobie w
- tym samym brzmieniu, w jakim usłyszał j± w swoim śnie.
- Żeby zakończyć wyprawę trzeba po prostu przestać iść. Ale teraz, w
- jasnym świetle obudzonej świadomości, myśl ta wydała mu się banalna,
- żałosna, nie zasługuj±ca na uwagę. Żeby zakończyć wyprawę, trzeba
- przestać iść? No, jasne. Przestań iść, i twoja wyprawa się skończy. Nic
- prostszego. Tylko czy to jest wyjście? I czy to jest zakończenie wyprawy,
- do którego d±żył?
- Często bywa, że myśl, która we śnie wydawała się genialna, po
- przebudzeniu okazuje się bezmyślnym poł±czeniem słów...
- - O umiłowany bracie! Nieprawość jest na twym ciele i w twojej duszy -
- usłyszał głos wprost nad sob±.
- To było dla niego tak nieoczekiwane, że i odzyskana myśl, i gorycz
- rozczarowania po jej odzyskaniu, błyskawicznie się rozpłynęły. Nie
- pomyślał nawet, żeby zwrócić uwagę na swoje otoczenie, tak bardzo już
- przywykł do tego, że ludzie rozbiegaj± się na wszystkie strony jeszcze
- zanim uda mu się powiedzieć chociaż słowo.
- - Przygarniamy wszystkich porzuconych i ubogich
- - ci±gn±ł głos,
- brzmiał tak miękko, tak uspokajaj±co, tak łagodnie, że Artem nie
- wytrzymał, najpierw k±tem oka popatrzył w lewo, potem rzucił ponure
- spojrzenie w prawo, boj±c się odkryć tam kogoś innego, do kogo zwraca się
- mówi±cy.
- Ale w pobliżu nikogo więcej nie było. Ten ktoś mówił do niego. Wtedy
- powoli podniósł głowę i napotkał wzrok niewysokiego, uśmiechniętego
- mężczyzny w obszernym kitlu, jasnowłosego i rumianego, który przyjaĽnie
- 210
- wyci±gał do niego rękę. Jakiekolwiek współczucie było teraz Artemowi
- potrzebne niczym tlen, więc z nieśmiałym uśmiechem też wyci±gn±ł dłoń.
- "Dlaczego on ode mnie nie ucieka jak wszyscy pozostali?"
- - pomyślał
- Artem. "Jest nawet gotowy ścisn±ć mi rękę. Dlaczego sam do mnie
- podszedł, kiedy wszyscy dookoła staraj± się być ode mnie jak najdalej?"
- - Pomogę ci, mój bracie! - ci±gn±ł rumiany. - Ja i moi bracia damy ci
- schronienie i wrócimy ci twoje duchowe siły.
- Artem kiwn±ł tylko głow±, ale jego rozmówcy starczyło i to.
- - Więc pozwól mi zabrać cię do Wieży Strażniczej, o umiłowany
- bracie - zapiał, i mocno łapi±c Artema za rękę, poci±gn±ł go za sob±.
- 211
- ROZDZIAŁ 11
- NIE WIERZĘ
- Artem nie pamiętał drogi, zreszt± nie starał się jej pamiętać. Zrozumiał
- tylko, że ze stacji poprowadzono go do tunelu, ale który z czterech to był,
- nie wiedział.
- Jego nowy znajomy przedstawił się jako brat Timofiej. Po drodze,
- zarówno na szarej, niepozornej Sierpuchowskiej, jak i w ciemnym głuchym
- tunelu, zdawał się mówić praktycznie bez przerwy:
- - Raduj się, o umiłowany bracie, albowiem spotkałeś mnie na swej
- drodze, i odt±d wszystko odmieni się w twoim życiu. Skończył się
- nieprzenikniony mrok twej tułaczki bez celu, albowiem wyszedłeś ku temu,
- który szukał.
- Artem nie najlepiej rozumiał, co ten miał na myśli, bo szczerze mówi±c
- jego tułaczka była daleka od zakończenia, ale zaróżowiony, błogosławiony
- Timofiej mówił tak zgrabnie i tkliwie, że chciało się go słuchać i słuchać,
- mówić z nim jednym językiem, dziękować mu za to, że nie odepchn±ł
- Artema, kiedy odwrócił się od niego cały świat.
- - Wierzysz ty w Boga prawdziwego, jedynego, bracie Artemie?
- - niby
- przypadkowo zainteresował się Timofiej, patrz±c Artemowi wnikliwie w
- oczy.
- Artem mógł tylko odpowiedzieć nieokreślonym ruchem głowy i
- niewyraĽnym burknięciem, co można było zinterpretować jak się chciało: i
- jako zgodę, i jako przeczenie.
- - To dobrze, to przecudownie, bracie Artemie
- - gruchał Timofiej -
- jedynie prawdziwa wiara wybawi cię od wiecznych m±k piekielnych i
- zapewni ci odkupienie twoich grzechów. Dlatego
- - zrobił surow± i
- uroczyst± minę
- - bo nadchodzi królestwo Boga naszego Jehowy, i
- wypełniaj± się święte biblijne proroctwa. Studiujesz Biblię, bracie?
- Artem znów coś mrukn±ł, ale tym razem rumiany popatrzył na niego z
- pewnym pow±tpiewaniem.
- - Kiedy przyjdziemy do Strażnicy, przekonasz się na własne oczy, że
- badanie ¦więtej Księgi podarowanej nam z góry jest konieczne, i wielkie
- dobra spływaj± na tych, co wrócili na ścieżkę prawdy. Biblia to drogocenny
- dar Boga naszego Jehowy, można j± tylko porównać do listu miłuj±cego
- ojca do swoich dziatek - dodał brat Timofiej na wszelki wypadek. - Wiesz,
- kto pisał Biblię? - nieco surowo zapytał Artema.
- 212
- Artem stwierdził, że nie ma sensu dalej udawać, i szczerze pokręcił
- głow±.
- - O tym, jak i o wielu innych rzeczach, opowiedz± ci w Strażnicy, i
- otworz± się twoje oczy
- - przyrzekł mu brat Timofiej.
- - Wiesz, co
- powiedział Jezus Chrystus, syn Boży, swoim wyznawcom w Laodycei?
- -
- widz±c, że Artem ucieka wzrokiem, pokręcił głow± z łagodnym
- wyrzutem. - Jezus rzekł: "Zalecam wam kupić u mnie maść na oczy, byście
- wtarli j± w oczy i mogli widzieć". Lecz Jezus mówił nie o chorobie ciała
- -
- podnosz±c palec wskazuj±cy podkreślił brat Timofiej, i zawiesił głos z
- rosn±c±, intryguj±c± intonacj±, która obiecywała ż±dnym wiedzy
- zadziwiaj±cy ci±g dalszy.
- Artem natychmiast wyraził żywe zainteresowanie.
- - Jezus mówił o ślepocie duchowej, któr± koniecznie trzeba uzdrowić
- -
- rozwi±zał zagadkę Timofiej.
- - Tak ty, jak i tysi±ce innych, którzy
- pobł±dzili, wędrujecie na oślep, albowiem jesteście ślepi. Lecz wiara w
- prawdziwego Boga naszego Jehowę, to ta maść na oczy, od której twe
- powieki otworz± się szeroko i ujrzysz świat takim, jaki jest, albowiem
- fizycznie jesteś widz±cy, lecz duchowo ślepy.
- Artem pomyślał, że maść na oczy bardzo by mu się przydała jakieś
- cztery dni wcześniej. Ponieważ nic nie odpowiadał, brat Timofiej uznał, że
- ta skomplikowana idea wymaga przemyślenia, i przez jakiś czas milczał,
- pozwalaj±c mu poj±ć to, co usłyszał.
- Ale po pięciu minutach błysnęło przed nimi światło, i brat Timofiej
- przerwał rozmyślania, by oznajmić radosn± wieść:
- - Widzisz te ogniki w oddali? Oto jest Strażnica. Dotarliśmy!
- Niczego, co przypominałoby strażnicę tu nie było, i Artem poczuł lekkie
- rozczarowanie. Był to zwykły, stoj±cy pośrodku tunelu poci±g, którego
- reflektory świeciły słabo w ciemnościach, oświetlaj±c najbliższe piętnaście
- metrów. Kiedy brat Timofiej i Artem zbliżyli się do poci±gu, z kabiny
- maszynisty wyszedł im na spotkanie otyły mężczyzna w takim samym kitlu,
- obj±ł rumianego i również zwrócił się do niego "umiłowany bracie", z
- czego Artem wywnioskował, że jest to raczej figura retoryczna niż
- wyznanie miłosne.
- - Kim jest ten młodzieniec? - uśmiechaj±c się czule do Artema, niskim
- głosem spytał grubas.
- - To Artem, nasz nowy brat, który pragnie razem z nami iść drog±
- prawdy, studiować Pismo ¦więte i wyrzec się Szatana
- - wyjaśnił rumiany
- Timofiej.
- - Tak więc pozwól stróżowi Strażnicy powitać cię, ukochany bracie
- Artemie! - zahuczał gruby, i Artema znów uderzyło, że i on jakby nie
- wyczuwa tego nieznośnego smrodu, który przenikał obecnie cał± jego istotę.
- 213
- - A teraz - zagruchał brat Timofiej, kiedy nieśpiesznie sunęli przez
- pierwszy wagon - zanim jeszcze wejdziesz na spotkanie braci do Sali
- Królestwa, powinieneś oczyścić swoje ciało, albowiem Jehowa nasz czysty
- jest i święty, i oczekuje on, by jego wyznawcy zachowywali duchow±,
- moraln± i fizyczn± czystość, a także czystość myśli. Żyjemy w nieczystym
- świecie - ze smutn± min± obejrzał ubranie Artema, które faktycznie
- znajdowało się w opłakanym stanie
- - i aby zachować czystość w oczach
- Boga, konieczne s± z naszej strony poważne starania, bracie
- - zakończył i
- wepchn±ł Artema do wyłożonej plastikowymi płytkami klitki, urz±dzonej
- niedaleko wejścia do wagonu. Timofiej poprosił go, żeby się rozebrał, a
- potem wręczył mu wydzielaj±c± mdły zapach kostkę szarego mydła i jakieś
- pięć minut polewał go wod± z gumowego węża.
- Artem starał się nie zastanawiać, z czego było zrobione mydło. W
- każdym razie, nie tylko ścierało skórę, ale też likwidowało ohydny zapach,
- którym przesi±kło jego ciało. Po zakończeniu procedury brat Timofiej
- wydał Artemowi względnie świeży kitel, podobny do własnego, i spojrzał z
- dezaprobat± na zawieszon± na jego szyi łuskę, widz±c w niej pogański
- talizman, ale ograniczył się tylko do pełnego wyrzutu westchnienia.
- Zadziwiaj±ce było też to, że w tym dziwnym poci±gu, który od nie
- wiadomo kiedy tkwił pośrodku tunelu i służył teraz braciom jako
- schronienie, jest woda i to pod takim ciśnieniem. Ale kiedy Artem
- zainteresował się, co to za woda płynie ze szlauchu i jak udało się
- skonstruować takie urz±dzenie, brat Timofiej uśmiechn±ł się tylko
- zagadkowo i oznajmił, że chęć służenia Jehowie naprawdę skłania ludzi do
- postępków heroicznych i chwalebnych. Wyjaśnienie było więcej niż mętne,
- ale Artem musiał się nim zadowolić.
- Potem przeszli do drugiego wagonu, gdzie między twardymi bocznymi
- ławkami były wstawione długie stoły, obecnie puste. Brat Timofiej podszedł
- do człowieka, który krz±tał się nad wielkimi paruj±cymi garami, z których
- unosił się kusz±cy zapach, i wrócił z dużym talerzem jakiejś papki, która
- okazała się zupełnie zjadliwa, chociaż Artemowi do końca nie udało się
- określić jej pochodzenia.
- Kiedy pośpiesznie nabierał wytart± aluminiow± łyżk± gor±c± polewkę,
- brat Timofiej obserwował go z tkliwości±, nie przepuszczaj±c okazji, by
- wtr±cić:
- - Nie myśl, że ci nie wierzę, bracie, ale twoja odpowiedĽ na moje
- pytanie o wiarę w Boga naszego brzmiała niepewnie. Czyżbyś mógł
- wyobrazić sobie świat, w którym Go nie ma? Czyżby nasz świat mógł
- powstać sam z siebie, a nie zgodnie z Jego m±dr± wol±? Czyżby
- nieskończona różnorodność form życia, całe piękno
- ziemi - obj±ł
- podbródkiem jadalnię - wszystko to mogło powstać przypadkiem?
- 214
- Artem obrzucił uważnym spojrzeniem wagon, ale nie dostrzegł w nim
- innych form życia, oprócz nich samych i kucharza. Znów pochylił się nad
- misk± i wydał tylko sceptyczny pomruk.
- Wbrew jego oczekiwaniom, jego niezgoda wcale nie zmartwiła brata
- Timofieja. Przeciwnie, wyraĽnie się ożywił, i jego różowe policzki rozpalił
- czupurny, bojowy rumieniec.
- - Jeśli to nie przekonuje cię o Jego istnieniu
- - ci±gn±ł energicznie brat
- Timofiej - to pomyśl o czymś innym. Przecież jeśli w tym świecie nie
- przejawia się Boska wola, to znaczy...
- - jego głos urwał się, jakby ze
- strachu, i dopiero po długiej chwili, podczas której Artem kompletnie stracił
- apetyt, zakończył: - Przecież to znaczy, że ludzie s± pozostawieni sami
- sobie, i w naszym istnieniu nie ma żadnego sensu, i nie ma żadnego
- powodu, by je przedłużać... To znaczy, że jesteśmy całkiem sami, i nie ma
- komu się o nas troszczyć. To znaczy, że jesteśmy pogr±żeni w chaosie, i nie
- ma najmniejszej nadziei na światło w końcu tunelu... W takim świecie
- życie jest straszne. W takim świecie żyć się nie da.
- Artem nic mu nie odpowiedział, ale te słowa skłoniły go do zadumy. Do
- tej pory widział swoje życie jako kompletny chaos, jako zlepek
- przypadków, pozbawionych zwi±zku i sensu. I chociaż mu to ci±żyło, i
- pokusa, by uwierzyć w jak±kolwiek prost± prawdę, która nadałaby jego
- życiu sens, była wielka, uważał to za małoduszność, i sam, przez ból i
- w±tpliwości, umacniał się w pogl±dzie, że jego życie nikomu innemu nie
- jest potrzebne, że każdy powinien sam przeciwstawić się absurdowi i
- chaosowi egzystencji. Zupełnie jednak nie miał ochoty kłócić się teraz z
- miłym Timofiejem.
- Nast±pił syty, spokojny, błogi stan, Artem czuł szczer± wdzięczność
- wobec człowieka, który zabrał go, zmęczonego, głodnego, śmierdz±cego,
- ciepło z nim porozmawiał, a teraz go nakarmił i dał mu czyste ubranie.
- Chciał mu w jakikolwiek sposób podziękować, i dlatego, kiedy ten
- przywołał go do siebie obiecuj±c zabrać go na spotkanie braci, Artem
- niezwykle ochoczo poderwał się z miejsca, całym sob± pokazuj±c, że z
- największ± przyjemności± pójdzie właśnie na to spotkanie, i w ogóle gdzie
- tylko Timofiej będzie chciał.
- Na spotkania wydzielony był s±siedni, trzeci z kolei wagon. Cały był
- wypełniony ludĽmi o najróżniejszej powierzchowności, w większości
- ubranych w te same kitle. Pośrodku wagonu znajdował się niewielki podest,
- tak że stoj±cy na nim człowiek wznosił się o pół metra ponad resztę, głow±
- dotykaj±c prawie sufitu.
- - To ważne, żebyś teraz wszystko słyszał - mentorskim tonem
- powiedział do Artema brat Timofiej, delikatnie toruj±c drogę i ci±gn±c go za
- sob± w najgęstszy tłum.
- 215
- Mówca był dosyć stary, na pierś opadała mu szlachetna siwa broda, a
- głęboko osadzone oczy niewiadomego koloru patrzyły m±drze i spokojnie.
- Jego twarz, ani chuda, ani okr±gła, pokryta była głębokimi zmarszczkami,
- lecz wyrażała nie starcz± niedołężność i słabość, a m±drość i niepojęt± siłę.
- - Starszy Jan - głosem pełnym czci szepn±ł do Artema brat Timofiej.
- -
- Masz duże szczęście, bracie Artemie, kazanie dopiero się zaczyna, i
- usłyszysz od razu kilka lekcji.
- Starszy podniósł rękę; szelesty i szepty natychmiast się urwały. Wtedy
- głębokim, dĽwięcznym głosem zacz±ł:
- - Moja pierwsza lekcja dla was, umiłowani bracia, mówi o tym, jak
- poznać, czego chce od nas Bóg. W tym celu odpowiedzcie na trzy pytania:
- Jakie ważne wiadomości zawiera Biblia? Kto jest jej autorem? Dlaczego
- należy j± studiować?
- Jego język różnił się od zawiłej maniery mówienia brata Timofieja:
- mówił całkiem prosto, używaj±c niewyszukanych zwrotów i krótkich zdań.
- Artema z pocz±tku to zdziwiło, ale potem rozejrzał się wokół i spostrzegł,
- że większość słuchaczy jest w stanie poj±ć tylko takie słowa, a różowiutki
- Timofiej zrobiłby na nich nie większe wrażenie, niż stół albo ściana.
- Tymczasem siwy kaznodzieja oznajmił, że w Biblii przedstawiona jest
- prawda o Bogu: kim jest i jakie s± jego prawa. Potem przeszedł do drugiego
- pytania i powiedział, że Biblię w ci±gu 1600 lat pisało około czterdziestu
- różnych ludzi, lecz wszystkich ich natchn±ł Bóg.
- - Dlatego - zakończył starszy - autorem Biblii nie jest człowiek, lecz
- Bóg, żyj±cy w niebiosach. A teraz odpowiedzcie mi, bracia, dlaczego należy
- studiować Biblię? - I, nie czekaj±c aż bracia odpowiedz±, sam wyjaśnił:
- -
- Ponieważ jest to poznanie Boga i wypełnienie Jego woli - warunek waszej
- wiecznej przyszłości. Nie wszyscy będ± radzi, że studiujecie Biblię -
- uprzedził - ale nie pozwólcie nikomu wam w tym przeszkodzić!
- -
- Powiódł po zebranych surowym spojrzeniem.
- Nast±piła chwila ciszy, i starzec, wzi±wszy łyk wody, kontynuował.
- - Moja druga lekcja dla was, bracia, dotyczy tego, kim jest Bóg. W tym
- celu odpowiedzcie mi na trzy pytania: Kim jest prawdziwy Bóg i jakie jest
- Jego imię? Jakie s± Jego główne cechy? Jak należy Go wysławiać?
- Ktoś z tłumu chciał odpowiedzieć na jedno z pytań, ale inni ostro na
- niego syknęli, i Jan, jak gdyby nigdy nic, zacz±ł odpowiadać sam:
- - Ludzie oddaj± cześć wielu rzeczom. Lecz w Biblii jest napisane, że jest
- tylko jeden prawdziwy Bóg. Stworzył wszystko, tak w niebie, jak i na
- ziemi. To On dał nam życie, więc należy czcić tylko Jego jedynego. Jak
- nazywa się prawdziwy Bóg? - podniósł głos starzec, robi±c pauzę.
- - Jehowa! - hukn±ł chór wielu głosów.
- 216
- Artem z niepokojem rozejrzał się dookoła.
- - Imię Boga prawdziwego brzmi Jehowa!
- - potwierdził kaznodzieja. -
- Ma wiele tytułów, lecz tylko jedno imię. Zapamiętajcie imię naszego Boga
- i nazywajcie go nie po tchórzowsku, tytułem, a bezpośrednio, po imieniu!
- Kto odpowie mi teraz, jakie s± główne atrybuty naszego Boga?
- Artem myślał, że teraz już na pewno znajdzie się w tłumie ktoś
- wystarczaj±co uczony, żeby odpowiedzieć na to pytanie. I stoj±cy w pobliżu
- poważnie wygl±daj±cy chłopak podniósł rękę, żeby odpowiedzieć, ale
- starzec go uprzedził:
- - To, jaki jest Jehowa, zawarte jest w Biblii. Jego głównymi atrybutami
- s±: miłość, sprawiedliwość, m±drość i siła. W Biblii jest napisane, że Bóg
- jest miłosierny, dobry, skłonny do przebaczenia, wielkoduszny i cierpliwy.
- My, podobni posłusznym dzieciom, powinniśmy Go we wszystkim
- naśladować.
- To, co powiedział, nie wywołało sprzeciwu wśród słuchaczy, i starzec,
- pogładziwszy swoj± wspaniał± brodę, zapytał:
- - A teraz powiedzcie mi: Jak należy czcić naszego Boga Jehowę?
- Jehowa mówi, że powinniśmy czcić tylko Jego. Nie powinniśmy wielbić
- ikon, obrazów, symboli i modlić się do nich! Bóg nasz nie będzie się dzielił
- chwał± z nikim więcej! Obrazy nam nie pomog±! - przepowiadaj±cy
- groĽnie podniósł głos.
- W tłumie odezwały się głosy zgody, a brat Timofiej, odwróciwszy do
- Artema swoj± promieniej±c± radości± twarz, powiedział:
- - Starszy Jan to wielki orator, dzięki niemu bractwo nasze rośnie z
- każdym dniem, i poszerza się grono wyznawców prawdziwej wiary!
- Artem kwaśno się uśmiechn±ł. Na razie płomienna przemowa starszego
- Jana nie robiła na nim tak piorunuj±cego wrażenia, jak na wszystkich
- pozostałych.
- Ale może należało posłuchać dalej?
- - W mojej trzeciej lekcji opowiem wam, kim jest Jezus Chrystus - rzekł
- starzec. - I tu pojawiaj± się trzy pytania: Dlaczego Jezus Chrystus jest
- nazwany pierworodnym synem Boga? Dlaczego przyszedł na świat jako
- człowiek? Co zrobi Jezus w niedalekiej przyszłości?
- Potem wyjaśniło się, że pierworodnym synem Boga Jezus jest nazywany
- dlatego, że był on pierwszym dziełem Boga, przed zst±pieniem na Ziemię
- był bytem duchowym i żył w Niebie. Artema mocno to zdziwiło -
- prawdziwe niebo w świadomym życiu widział tylko raz, owego fatalnego
- dnia na stacji Ogród Botaniczny. Ktoś mu kiedyś mówił, że być może w
- gwiazdach jest życie. Ale kaznodzieja chyba nie o tym mówił?
- Kiedy wyjaśnili tę kwestię, starszy Jan zawołał:
- 217
- - Ale kto z was powie mi, dlaczego Jezus Chrystus, syn Boży, przyszedł
- na Ziemię jako człowiek? - i zrobił dramatyczn± pauzę.
- Teraz Artem zacz±ł już się nieco orientować, co się dzieje dookoła, i
- stało się zauważalne, kto z uczestników zalicza się do nowo nawróconych, a
- kto już od dawna uczęszcza na te lekcje. Weterani nigdy nie próbowali
- odpowiadać na pytania starszego, nowicjusze przeciwnie, starali się pokazać
- swoj± wiedzę i gorliwość, wykrzykuj±c odpowiedzi i machaj±c rękami, ale
- tylko do chwili, kiedy starzec zaczynał wyjaśniać sam.
- - Nie usłuchawszy nakazu Boga, pierwszy człowiek, Adam, uczynił to,
- co w Biblii nazywa się grzechem
- - usłyszał z oddali głos starszego.
- -
- Dlatego Bóg uczynił Adama śmiertelnym. Adam stopniowo zestarzał się i
- umarł, ale przekazał grzech wszystkim swoim dzieciom, i dlatego my też
- starzejemy się, chorujemy i umieramy. I wtedy Bóg posłał swojego
- pierworodnego syna, Jezusa, żeby ten nauczył ludzi prawdy o Bogu,
- zachowuj±c własn± bezgrzeszność, dał ludziom przykład i ofiarował własne
- życie, żeby wyzwolić ludzkość od grzechu i śmierci.
- Artemowi ta idea wydała się bardzo dziwna. Po co było najpierw karać
- wszystkich śmierci±, by potem poświęcać własnego syna, żeby wszystko
- było znów jak na pocz±tku? I to przy założeniu, że jest się wszechmocnym?
- - Jezus wrócił do Nieba, wskrzeszony, jako byt duchowy. PóĽniej Bóg
- ogłosił go Królem. Wkrótce Jezus usunie z Ziemi wszelkie zło i
- cierpienie! - obiecał starzec. - Ale o tym po modlitwie, umiłowani bracia!
- Zebrani posłusznie schylili głowy i oddali się tajemniczej modlitwie.
- Teraz Artem pogr±żył się w brzęczeniu wielu głosów, z którego można było
- wychwycić pojedyncze słowa, jednak ogólny sens wci±ż mu się wymykał.
- Po pięciominutowej modlitwie bracia zaczęli ożywion± rozmowę,
- przeżywaj±c widocznie duchowe uniesienie. Artemowi zrobiło się ciężko na
- sercu, ale na razie zdecydował się zostać, bo najbardziej przekonuj±ca część
- lekcji mogła być jeszcze przed nim.
- - A w mojej czwartej lekcji powiem wam, kto to taki
- Szatan -
- obrzucaj±c stoj±cych wokół pełnym mrocznego ognia wzrokiem,
- ostrzegawczo oznajmił starszy.
- - Wszyscy s± na to gotowi? Wszyscy,
- bracia, jesteście wystarczaj±co silni duchem, żeby o tym posłuchać?
- Teraz już na pewno trzeba było odpowiadać, ale Artem nie wyrzekł ani
- słowa. Sk±d miał wiedzieć, czy ma wystarczaj±co mocnego ducha, jeśli nie
- wiadomo, o czym będzie mowa?
- - I znów trzy pytania: Sk±d się wzi±ł Szatan, czyli Diabeł? Jak Szatan
- oszukuje ludzi? Dlaczego musimy sprzeciwić się Diabłu?
- Artem puścił mimo uszu prawie cał± odpowiedĽ na to pytanie,
- zastanawiaj±c się, gdzie teraz jest i w którym kierunku ma st±d iść. Usłyszał
- 218
- jedynie, że główny grzech Szatana zawierał się w tym, że ten zechciał, by
- oddawano mu cześć, która według prawa należy się Bogu. I jeszcze w tym,
- że zw±tpił, czy Bóg właściwie panuje i dba o interesy wszystkich swoich
- poddanych, a także czy choć jeden człowiek jest bezgranicznie oddany
- Bogu. Język starca wydawał się teraz Artemowi bardzo urzędowy i nie
- nadaj±cy się do dyskutowania takich kwestii. Brat Timofiej od czasu do
- czasu spogl±dał na niego, bezskutecznie próbuj±c odkryć na jego twarzy
- choć iskierkę zapowiadaj±c± rychłe oświecenie, ale Artem robił się tylko
- coraz bardziej ponury.
- - Szatan oszukuje ludzi, aby to jego czcili - głosił tymczasem starzec. -
- Trzy s± sposoby oszustwa: kłamliwa religia, spirytyzm i nacjonalizm. Jeśli
- religia głosi kłamstwa o Bogu, służy ona celom Szatana. Wyznawcy
- kłamliwych religii mog± szczerze s±dzić, że czcz± prawdziwego Boga, ale w
- rzeczywistości służ± oni Szatanowi. Spirytyzm, gdy ludzie przyzywaj±
- duchy, aby ich chroniły, szkodziły innym ludziom, przepowiadały
- przyszłość i czyniły cuda. Za wszystkim tym stoi zła siła, Szatan!
- - głos
- starca zadrżał od nienawiści i obrzydzenia. Poza tym, Szatan oszukuje ludzi
- budz±c w nich skrajn± narodow± dumę i sprawiaj±c, że czcz± organizacje
- polityczne - starszy ostrzegawczo wzniósł palec. - Ludzie niekiedy
- uważaj±, że ich naród lub rasa jest lepsza od innych. Ale to nieprawda.
- Artem potarł szyję, na której wci±ż jeszcze widniała czerwona blizna, i
- odkaszln±ł. Z tym ostatnim nie mógł się nie zgodzić.
- - Istnieje pogl±d, że problemy ludzkości zlikwiduj± organizacje
- polityczne. Ci, którzy w to wierz± odrzucaj± Królestwo Boże. Lecz
- problemy ludzkości rozwi±że tylko Królestwo Jehowy. A teraz opowiem
- wam, bracia, dlaczego trzeba sprzeciwiać się Diabłu. Żeby sprawić, byście
- odeszli od Jehowy, Szatan może się uciec do prześladowań i oporu. Ktoś z
- waszych bliskich może rozgniewać się na was za to, że studiujecie Biblię.
- Inni mog± zacz±ć się z was śmiać. Lecz komu jesteście zobowi±zani swoim
- życiem?! - spytał starzec i w jego głosie zabrzmiała stal. - Szatan chce was
- zastraszyć! Żebyście przestali uczyć się o Jehowie! Nie pozwólcie
- Szatanowi być gór±!
- - głos Jana zagrzmiał niczym uderzenia gromu.
- -
- Sprzeciwiaj±c się Diabłu, pokażecie Jehowie, że chcecie Jego panowania!
- Tłum zawył w zachwycie.
- Skinieniem ręki starszy Jan powstrzymał powszechn± histerię, aby
- zakończyć spotkanie ostatni±, pi±ta lekcj±.
- - Co Bóg zaplanował dla Ziemi? - zwrócił się do słuchaczy rozkładaj±c
- ręce. - Jehowa stworzył Ziemię, aby wiecznie i szczęśliwie żyli na niej
- ludzie! Chciał, by Ziemię zasiedlała radosna i pobożna ludzkość. Ziemia
- nigdy nie zostanie zniszczona. Ona będzie istnieć wiecznie!
- Artem nie wytrzymał i prychn±ł, i natychmiast padły na niego gniewne
- spojrzenia, a brat Timofiej pogroził mu palcem.
- 219
- - Pierwsi ludzie, Adam i Ewa, zgrzeszyli, z rozmysłem naruszaj±c prawo
- Boga - ci±gn±ł mówca. - Dlatego Jehowa wygnał ich z raju, i raj został
- utracony. Lecz Jehowa nie zapomniał, po co stworzył Ziemię. Obiecał
- zmienić j± w raj, w którym ludzie będ± żyć wiecznie. Jak Bóg wypełni swój
- plan? - starzec spytał sam siebie.
- S±dz±c po przeci±gaj±cej się pauzie, teraz miał nast±pić kluczowy
- moment kazania, i Artem cały zamienił się w słuch.
- - Zanim Ziemia stanie się rajem, należy usun±ć złych ludzi - rzekł
- złowieszczo Jan. - Naszym przodkom obiecano, że oczyszczenie nast±pi
- podczas Armagedonu - Bożej wojny o unicestwienie zła. Potem Szatan
- zostanie spętany na tysi±c lat. Nie będzie nikogo, kto by szkodził Ziemi.
- Wśród żywych zostanie tylko lud Boga! Przez tysi±c lat nad światem będzie
- panował Król Chrystus Jezus!
- - starzec przeniósł pałaj±ce spojrzenie na
- pierwsze rzędy słuchaczy. - Czy rozumiecie, co to znaczy? Boża wojna o
- unicestwienie zła już się skończyła! To, co stało się z t± grzeszn± Ziemi±
- -
- to właśnie Armagedon! Zło zostało wypalone! Zgodnie z proroctwem
- przeżyje tylko lud Boga. To my, mieszkańcy metra, jesteśmy ludem Bożym!
- To my przeżyliśmy Armagedon! Nastanie Królestwo Boże! Wkrótce nie
- będzie ani starości, ani chorób, ani śmierci! Chorzy uwolni± się od cierpień,
- starzy znów stan± się młodzi! Podczas tysi±cletniego panowania Jezusa
- wierni Bogu ludzie zmieni± Ziemię w raj, Bóg wskrzesi do życia miliony
- umarłych!
- Artem wspomniał rozmowę Suchego z Hunterem o tym, że poziom
- promieniowania na powierzchni nie zmaleje przynajmniej przez pięćdziesi±t
- lat, o tym, że ludzkość jest zgubiona, że pojawiły się inne gatunki... Starzec
- nie wyjaśnił, jak to dokładnie się stanie, że powierzchnia Ziemi przeobrazi
- się w kwitn±cy raj.
- Artem miał ochotę spytać go jakie to potworne rośliny będ± kwitn±ć w
- tym napromieniowanym raju, i jacy ludzie ośmiel± się wyjść na górę, żeby
- go zasiedlić, i czy jego rodzice byli dziećmi Szatana, i za to zginęli w
- wojnie o unicestwienie zła, ale nie powiedział nic. Wypełniła go taka gorycz
- i takie niedowierzanie, że oczy zaczęły go piec i poczuł ze wstydem, że po
- policzku spływa mu łza. Zebrał siły i powiedział tylko jedno:
- - A niech pan powie, co Jehowa, nasz prawdziwy Bóg, mówi o
- bezgłowych mutantach?
- Pytanie zawisło w powietrzu. Starszy Jan nie zaszczycił Artema nawet
- spojrzeniem, ale stoj±cy w pobliżu obejrzeli się na niego z przestrachem i
- obco, a wokół niego od razu zrobiło się pusto, jakby znów zacz±ł
- śmierdzieć. Brat Timofiej chciał go wzi±ć za rękę, ale Artem się mu wyrwał
- i, odpychaj±c tłocz±cych się braci, zacz±ł się przeciskać do wyjścia. Kilka
- razy próbowali podstawić mu nogę, raz ktoś nawet uderzył go pięści± w
- plecy, w ślad za nim niosły się wzburzone szepty.
- 220
- Wydostał się z Sali Królestwa i ruszył przez jadalnię. Teraz przy stołach
- było dużo ludzi, przed którymi stały puste aluminiowe miski. Pośrodku
- działo się coś ciekawego, i wszystkie oczy były skierowane właśnie tam.
- - Bracia, zanim przyst±pimy do posiłku
- - mówił niepozorny chudy
- człowiek z krzywym nosem - posłuchajmy małego Dawida i jego historii,
- która dopełni dzisiejsz± przypowieść o przemocy.
- Usun±ł się na bok i jego miejsce zaj±ł pulchny chłopczyk z w±skim
- nosem i przyczesanymi płowymi włosami.
- - On był rozgniewany i chciał mnie zbić - zacz±ł Dawid tonem, którym
- dzieci zwykle deklamuj± wyuczone na pamięć wierszyki.
- - Pewnie po
- prostu dlatego, że byłem mały. Cofn±łem się i krzykn±łem: "Stój! Zaczekaj!
- Nie bij mnie! Przecież nic ci nie zrobiłem. W czym ci zawiniłem? Powiedz
- lepiej, co się stało?"
- - twarz Dawida przybrała wyuczony uduchowiony
- wyraz.
- - I co ci powiedział ten straszny zbój? - wtr±cił wzburzony chudzielec.
- - Okazało się, że ktoś ukradł mu śniadanie, i po prostu wyładował swój
- gniew na pierwszej napotkanej osobie
- - wyjaśnił Dawid, ale coś w jego
- głosie kazało w±tpić, czy sam dobrze rozumie sens tego, co właśnie
- powiedział.
- - I co zrobiłeś? - buduj±c napięcie naciskał chudy.
- - Powiedziałem mu po prostu: "Bij±c mnie, nie odzyskasz swojego
- śniadania", i zaproponowałem, żebyśmy razem poszli do brata kucharza i
- opowiedzieli mu o tym, co się stało. Poprosiliśmy o jeszcze jedno śniadanie
- dla niego. Uścisn±ł mi potem rękę i już zawsze się ze mn± przyjaĽnił.
- - Czy jest tu obecny ten, który skrzywdził małego Dawida?
- - spytał
- chudy głosem prokuratora.
- W górę natychmiast powędrowała czyjaś ręka i potężny dwudziestoletni
- chłopak, z głupim i złośliwym wyrazem twarzy, zacz±ł przeciskać się w
- kierunku zaimprowizowanej sceny, żeby opowiedzieć, jakie to cudowne
- działanie miały słowa małego Dawida. Nie szło mu to łatwo, malec miał
- wyraĽnie większ± zdolność zapamiętywania słów, których znaczenia nie
- rozumiał. Kiedy przedstawienie dobiegło końca, a małego Dawida i
- skruszonego brutala pożegnano brawami, chudy facet znów stan±ł na ich
- miejscu i zwrócił się serdecznie do słuchaczy:
- - Tak, łagodne słowa posiadaj± ogromn± siłę! Jak jest napisane w
- Księdze Przysłów, język łagodny kości łamie. Miękkość i łagodność nie s±
- słabości±, umiłowani bracia, za miękkości± kryje się ogromna siła woli! I
- przykłady z Pisma ¦więtego tego dowodz±...
- - znajduj±c w zatłuszczonej
- ksi±żce potrzebn± stronicę, zacz±ł uduchowionym głosem odczytywać jak±ś
- przypowieść.
- 221
- Artem poszedł dalej, odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami, aż
- wreszcie wszedł do pierwszego wagonu. Tam nikt go nie zatrzymał, i chciał
- już wyjść na tory, ale stróż Strażnicy, dobroduszny i niewzruszony grubas,
- który powitał go radośnie przy wejściu, teraz zagrodził mu drogę swoj±
- masywn± postaci± i marszcz±c gęste brwi, spytał surowo, czy Artem ma
- pozwolenie na wyjście. Wymin±ć go w żaden sposób się nie dało.
- Kiedy po kilkudziesięciu sekundach strażnik nie doczekał się wyjaśnień,
- z suchym trzaskiem zacisn±ł pięści i ruszył na Artema. Zaszczuty Artem
- rozejrzał się wokół i tu przypomniała mu się historia małego Dawida. Może
- zamiast rzucać się na słoniopodobnego strażnika, powinien się od niego
- dowiedzieć, czy ktoś nie zabrał mu śniadania?
- Na szczęście z pomoc± pośpieszył brat Timofiej, który łagodnie spojrzał
- na strażnika i rzekł:
- - Ten chłopiec może odejść, nikogo nie zatrzymujemy tu wbrew jego
- woli.
- Strażnik spojrzał na niego ze zdziwieniem i posłusznie usun±ł się na bok.
- - Ale pozwól mi się odprowadzić choć kawałek, umiłowany bracie
- Artemie - zapiał brat Timofiej, i Artem, nie potrafi±c oprzeć się czarowi
- jego słów, skin±ł głow±. - Może z pocz±tku wydało ci się dziwne to, jak tu
- żyjemy - uspokajaj±co mówił Timofiej - ale teraz ziarno Boże zostało też
- zasiane w tobie, i oczy moje widz±, że padło na żyzn± glebę. Chcę ci tylko
- opowiedzieć, jak nie powinieneś postępować teraz, kiedy Królestwo Boże
- jest bliskie jak nigdy, żebyś nie został odtr±cony. Musisz nauczyć się
- nienawidzić zło i unikać rzeczy, których nienawidzi Bóg: rozpusty, która
- oznacza niewierność, sodomii, kazirodztwa i homoseksualizmu, gier
- hazardowych, kłamstwa, złodziejstwa, gniewu, przemocy, czarnej magii,
- spirytyzmu, pijaństwa - trajkotał brat Timofiej, niespokojnie zagl±daj±c
- Artemowi w oczy. - Jeśli kochasz Boga i chcesz Go radować, wyrzeknij się
- tych grzechów! Pomóc mog± ci przyjaciele, którym otworzyły się oczy
- -
- dodał, myśl±c zdaje się o sobie. - Chwal imię Boga, głoś Królestwo Boże,
- nie bierz udziału w sprawach tego złego świata, wyrzeknij się ludzi, którzy
- mówi± ci inaczej, albowiem Szatan przemawia ich ustami
- - mamrotał, ale
- Artem nic już nie słyszał, szedł coraz szybciej, i brat Timofej już za nim nie
- nad±żał. - Powiedz, gdzie mogę cię znaleĽć następnym razem? - sapi±c,
- zawołał ze sporej już odległości, prawie niewidoczny w półmroku.
- Artem milczał i zacz±ł biec, a wtedy, z ciemności, dogonił go
- rozpaczliwy krzyk:
- - Oddaj habit!
- Artem biegł naprzód, potykaj±c się, nie widz±c niczego przed sob±, kilka
- razy się przewrócił, kalecz±c o beton dłonie i obcieraj±c kolana, ale nie
- wolno było się zatrzymywać
- - zbyt wyraĽnie widział na pulpicie
- 222
- lokomotywy czarny karabin, i teraz już nie wierzył, że bracia, jeśli go
- dogoni±, będ± woleli użyć łagodnych słów niż przemocy.
- Był o kolejny krok bliżej celu, znajdował się już całkiem blisko Polis, na
- tej samej linii, trzeba było jeszcze tylko przejść dwie stacje. Najważniejsze
- to iść naprzód, nie zbaczać ani na krok z drogi, a wtedy...
- Artem wyszedł na Sierpuchowsk± i, nie zatrzymuj±c się na niej ani na
- chwilę, upewnił się tylko co do kierunku i znów dał nura w czarn± czeluść
- prowadz±cego naprzód tunelu.
- Ale tam się z nim coś stało.
- Zapomniane już uczucie strachu przed tunelem spadło na niego,
- przygniotło do ziemi, przeszkadzaj±c iść, myśleć, oddychać. Wydawało mu
- się, że teraz pojawiła się już u niego rutyna, że po wszystkich tych
- wędrówkach strach go opuści i więcej nie odważy się mu doskwierać. Nie
- czuł ani strachu, ani niepokoju, kiedy szedł z Kitaj-Gorodu na Puszkińsk±,
- kiedy jechał z Twerskiej na Pawieleck±, nawet kiedy całkiem sam
- przemierzał drogę z Pawieleckiej na Dobrynińsk±. I nagle to uczucie
- wróciło.
- Z każdym krokiem naprzód strach przytłaczał go coraz bardziej, miał
- ochotę natychmiast się odwrócić i rzucić na złamanie karku na stację, gdzie
- było chociaż jakiekolwiek światło, gdzie byli ludzie, gdzie nie czuło się
- ci±gle na plecach uważnego, złośliwego wzroku.
- Zbyt wiele przebywał z ludĽmi i przez to przestał odczuwać to, co spadło
- na niego przy wyjściu z Aleksiejewskiej. Ale teraz znów ogarnęło go
- poczucie, że metro to nie tylko zbudowana niegdyś sieć transportu, nie tylko
- schron atomowy czy miejsce życia kilkudziesięciu tysięcy ludzi... Że ktoś
- tchn±ł w nie własne, tajemnicze, z niczym nieporównywalne życie, że
- posiada ono pewien dziwny i niepojęty dla człowieka umysł i inn± od
- ludzkiej świadomość.
- Wrażenie to było tak wyraĽne i ostre, że Artemowi wydało się, że strach
- tunelu to po prostu wrogość tego ogromnego stworzenia, błędnie wybranego
- przez ludzi na ich ostatnie schronienie, wrogość do tych maleńkich istot,
- miotaj±cych się po jego wnętrzu. Teraz nie chciało, by Artem szedł naprzód,
- jego d±żeniu, by dotrzeć do końca drogi, do Celu, przeciwstawiło swoj±
- wolę, pierwotn± i potężn±. I jego opór wzrastał z każdym pokonanym przez
- Artema metrem.
- Szedł przez te nieprzeniknione ciemności, nie widz±c własnych r±k,
- nawet kiedy trzymał je tuż przy twarzy. Zupełnie jakby wypadł z przestrzeni
- i czasu, i przywidziało mu się, że jego ciało przestało istnieć. Jakby nie
- przemierzał tunelu, a szybował przez substancję czystego umysłu w
- niewiadomym kierunku.
- 223
- Artem nie widział uciekaj±cych do tyłu ścian, i przez to wydawało mu
- się, że stoi w miejscu i nie przesuwa się do przodu ani na krok, że cel jego
- drogi jest tak samo nieosi±galny, jak pięć i dziesięć minut wcześniej.
- Przebierał wprawdzie nogami po podkładach kolejowych i to mogło
- świadczyć, że się przemieszcza. Z drugiej strony sygnał informuj±cy jego
- mózg o każdej nowej desce, na któr± trafiała stopa, był zawsze taki sam, tak
- jakby raz został zapisany i teraz bez końca się powtarzał. To też sprawiało,
- że można było w±tpić w realność ruchu. Czy zbliża się do celu id±c
- naprzód? Nagle przypomniała mu się dawna wizja, która dawała inn±
- odpowiedĽ na trapi±ce go pytanie.
- Potrz±sn±ł głow±, próbuj±c się pozbyć tych głupich, niepotrzebnych
- myśli, paraliżuj±cych mięśnie i umysł, lecz te tylko się od tego wyrazu
- słabości wzmocniły. I wtedy, czy to ze strachu przed tym czymś nieznanym,
- złym, wrogim, co podnosiło się za jego plecami, czy to żeby udowodnić
- sobie, że jednak się przemieszcza, Artem ruszył do przodu ze zdwojon± sił±.
- I ledwo udało mu się zatrzymać, kiedy szóstym zmysłem wyczuł przed sob±
- przeszkodę, na któr± cudem nie wpadł.
- Ostrożnie obmacał rękami zimne, zardzewiałe żelazo, wystaj±ce z
- gumowych uszczelek odłamki szkła, stalowe powierzchnie kół i rozpoznał
- w tajemniczej przeszkodzie poci±g. Był on, zdawało się, porzucony, w
- każdym razie wokół panowała cisza. Wspomniawszy straszn± opowieść
- Michaiła Porfiriewicza, Artem nie miał odwagi wejść do środka i zamiast
- tego poszedł wzdłuż sznura wagonów, przyciskaj±c się do ściany tunelu.
- Kiedy wreszcie min±ł poci±g, westchn±ł z ulg± i pośpieszył dalej, znów
- zaczynaj±c biec.
- W ciemności było to naprawdę trudne, ale nogi mu się przystosowały i
- biegł, aż nagle przed nim i nieco z boku zajaśniało czerwonawe światło
- ogniska.
- To była ulga nie do opisania
- - wiedzieć, że znajduje się w realnym
- świecie i obok niego s± prawdziwi ludzie. Nieważne jak s± do niego
- nastawieni. Niech to nawet będ± zabójcy, złodzieje, sekciarze,
- rewolucjoniści - to nie ma znaczenia, najważniejsze, żeby byli podobnymi
- mu stworzeniami z krwi i kości. Ani na chwilę nie w±tpił, że uda mu się
- znaleĽć u nich schronienie i ukryć przed t± niewidzialn±, ogromn± istot±,
- która chciała go zadusić - a może przed własnym oszalałym umysłem?
- Pojawił się przed nim na tyle dziwny widok, że nie mógł z cał±
- pewności± stwierdzić, czy powrócił do rzeczywistości, czy też tuła się
- jeszcze po zaułkach własnej podświadomości.
- Na stacji Polianka, a to mogła być tylko ona, paliło się zaledwie jedno
- niewielkie ognisko, ale nie było tu żadnych innych Ľródeł światła, i dlatego
- wydawało się ono jaśniejsze od elektrycznych lamp na Pawieleckiej. Przy
- ognisku siedziało dwóch ludzi, jeden odwrócony plecami, drugi twarz± do
- 224
- Artema, ale żaden z nich go nie zauważył ani nie usłyszał. Zupełnie jakby
- oddzielała go od nich niewidzialna ściana, izoluj±ca ich od świata
- zewnętrznego.
- Cała stacja, z tego co było widać w świetle ogniska, była
- niewyobrażalnie zawalona różnorakim chłamem: można było rozróżnić
- kształty zepsutych rowerów, opon samochodowych, resztek mebli i jakiejś
- aparatury, wznosiła się też góra makulatury, z której siedz±cy od czasu do
- czasu wyci±gali plik gazet lub ksi±żkę i dorzucali do ognia. Wprost przed
- ogniskiem na podstawce stało czyjeś gipsowe popiersie, obok niego leżał
- zwinięty w kłębek kot. Więcej nie było tu nikogo.
- Jeden z siedz±cych coś nieśpiesznie opowiadał drugiemu. Kiedy
- podszedł bliżej, Artem zacz±ł rozumieć:
- - Rozdmuchuj± na przykład pogłoski o Uniwersytecie... Zreszt±
- całkowicie nieprawdziwe. To wszystko echa dawnych mitów o
- Podziemnym Mieście w Ramenkach. Tego, które było części± Metra-2. Ale,
- oczywiście, nie można niczego odrzucać z pełnym przekonaniem. Imperium
- mitów i legend. Metro-2 byłoby tu, oczywiście, głównym, złotym mitem,
- gdyby tylko znało go więcej ludzi. WeĽmy choćby wiarę w Niewidzialnych
- Obserwatorów!
- Artem podszedł całkiem blisko, kiedy ten, który siedział plecami do
- niego, oznajmił swojemu rozmówcy:
- - Ktoś tam jest.
- - Rzeczywiście - przytakn±ł drugi.
- - Możesz przysi±ść się do nas - powiedział pierwszy, zwracaj±c się do
- Artema, ale nie odwracaj±c się do niego. - Tak, czy inaczej, dalej teraz nie
- można iść.
- - Dlaczego? - zaniepokoił się Artem. - Ktoś tam jest, w tunelu?
- - Rozumie się, że nikogo nie ma - cierpliwie wyjaśnił tamten. - Kto by
- tam się pakował? Nie wolno tam teraz wchodzić, mówię przecież. Tak więc
- siadaj.
- - Dziękuję - Artem zrobił nieśmiały krok naprzód i usiadł na ziemi
- naprzeciwko popiersia.
- Byli po czterdziestce. Jeden
- - siwiej±cy, w prostok±tnych okularach,
- drugi - jasnowłosy, chudy, z mał± bródk±. Obaj byli ubrani w stare waciaki,
- podejrzanie nie pasuj±ce do ich twarzy. Palili, wdychaj±c dym przez cienk±
- rurkę z podobnego do fajki wodnej urz±dzenia, z którego unosił się aromat,
- od którego kręciło się w głowie.
- - Jak cię zw±? - zainteresował się blondyn.
- - Artem - odpowiedział mechanicznie Artem, zajęty przygl±daniem się
- tym dziwnym ludziom.
- 225
- - Nazywaj± go Artem - przekazał blondyn temu drugiemu.
- - No, to rozumiem - odrzekł tamten.
- - Ja jestem Jewgienij Dmitriewicz. A to Siergiej Andriejewicz
- -
- powiedział blondyn.
- - Może nie trzeba tak oficjalnie? - upewnił się Siergiej Andriejewicz.
- - Nie, Sierioża, jak już dożyliśmy tego wieku, trzeba z tego korzystać -
- oznajmił Jewgienij Dmitriewicz. - Status i takie tam.
- - No, i co dalej? - spytał wtedy Siergiej Andriejewicz Artema.
- Pytanie zabrzmiało bardzo dziwnie, była to jakby prośba o kontynuację,
- chociaż nie było czego kontynuować, i Artema wprawiło to w duże
- zakłopotanie.
- - Artem, bo Artem, ale to jeszcze nic nie znaczy. Gdzie mieszkasz,
- dok±d idziesz, w co wierzysz, w co nie wierzysz, kto winien i co robić?
- -
- objaśnił myśl Siergieja Andriejewicza blondyn.
- - Tak jak wtedy, pamiętasz?
- - powiedział nagle nie wiadomo czemu
- Siergiej Andriejewicz.
- - Tak, tak! - zaśmiał się Jewgienij Dmitriewicz.
- - Mieszkam na WOGN-ie... w każdym razie kiedyś mieszkałem
- -
- niechętnie zacz±ł Artem.
- - Jak to było... Kto położył but na pulpicie odpalania
- rakiet? -
- uśmiechn±ł się blondyn.
- - No! Nie ma już żadnej Ameryki!
- - uśmiechn±ł się sarkastycznie
- Siergiej Andriejewicz zdejmuj±c okulary i ogl±daj±c je pod światło.
- Artem spojrzał na nich z obaw± jeszcze raz. Może lepiej będzie po prostu
- st±d odejść, póki nie jest za póĽno? Ale to, o czym rozmawiali, zanim go
- zauważyli, trzymało go przy ognisku.
- - A o co chodzi z Metrem-2? Panowie wybacz±, trochę podsłuchałem -
- przyznał się.
- - Chcesz poznać najważniejsz± legend± metra? - uśmiechn±ł się
- protekcjonalnie Siergiej Andriejewicz. - Co konkretnie cię interesuje?
- - Mówiliście coś
- obserwatorach...
- o
- jakimś
- podziemnym
- mieście
- i
- jakichś
- - Cóż, generalnie Metro-2 to schronienie bogów sowieckiego panteonu
- na czas Ragnaröku, gdy siły zła opanuj± powierzchnię...
- - zacz±ł
- nieśpiesznie Jewgienij Dmitriewicz, patrz±c w sufit i puszczaj±c kółka z
- dymu. - Legenda głosi, że pod miastem, którego martwe ciało leży tam, na
- powierzchni, było wybudowane jeszcze jedno metro, dla wybranych. To, co
- widzisz dookoła, jest metrem dla stada. To, o którym mówi± legendy, to
- 226
- metro dla pasterzy i ich owczarków. Na pocz±tku wszystkiego, kiedy
- pasterze nie utracili jeszcze władzy nad swoim stadem, rz±dzili stamt±d,
- lecz potem ich siła się wyczerpała, i owce się rozproszyły. Tylko jedna
- brama ł±czyła te dwa światy i, jeśli wierzyć przekazom, znajdowała się ona
- tam, gdzie plan jest teraz rozcięty szkarłatn±
- blizn± - na Linii
- Sokolniczeskiej, gdzieś za stacj± Sportiwna. Potem wydarzyło się coś, przez
- co wejście do Metra-2 zamknęło się na zawsze. Mieszkaj±cy tutaj stracili
- wszelk± wiedzę o tym, co dzieje się tam, i samo istnienie Metra-2 stało się
- czymś mitycznym i nierealnym. Ale - podniósł palec - mimo że wejście do
- Metra-2 już nie istnieje, to wcale nie oznacza, że przestało istnieć samo
- Metro-2. Przeciwnie, jest wokół nas. Jego tunele oplataj± nitki naszego
- metra, a jego stacje znajduj± się być może tylko kilka kroków za ścianami
- naszych stacji. Te dwie konstrukcje s± nierozdzielne, s± jak układ
- krwionośny i naczynia limfatyczne jednego organizmu. I ci, którzy wierz±,
- że pasterze nie mogli porzucić swego stada na łaskę losu, mówi±, że choć
- niewidoczni, s± obecni w naszym życiu, kieruj± nami, obserwuj± każdy nasz
- krok, ale w żaden sposób się przy tym nie ujawniaj± i nie daj± o sobie znać.
- Oto i wiara w Niewidzialnych Obserwatorów.
- Kot, zwinięty w kłębek obok pokrytego sadz± popiersia, podniósł głowę,
- otworzył olbrzymie, świetliście zielone oczy i spojrzał na Artema
- zaskakuj±co bystro i rozumnie. Jego spojrzenie w ogóle nie przypominało
- wzroku zwierzęcia, i Artem nie mógłby w tym momencie przysi±c, że jego
- oczami nie obserwuje go uważnie ktoś inny. Ale wystarczyło, że kotek
- ziewn±ł wyci±gaj±c szorstki różowy języczek, wtulił się pyszczkiem w
- swoje posłanie i znowu pogr±żył się we śnie, żeby to wrażenie się ulotniło.
- - Ale dlaczego oni nie chc±, żeby ludzie o nich wiedzieli?
- -
- przypomniał sobie Artem swoje pytanie.
- - S± dwie przyczyny. Po pierwsze, owce zgrzeszyły tym, że odepchnęły
- swoich pasterzy w chwili ich słabości. Po drugie, w czasie kiedy Metro-2
- było odcięte od naszego świata, pasterze rozwijali się inaczej niż my, i teraz
- s± oni nie ludĽmi, a istotami wyższego rzędu, których logika jest dla nas
- niezrozumiała, a myśli nam nie podlegaj±. Nie wiadomo, co zaplanowali dla
- naszego metra, ale s± w mocy, żeby zmienić wszystko, nawet przywrócić
- nam utracony, przepiękny świat, bo odzyskali swoj± dawn± potęgę.
- Ponieważ zbuntowaliśmy się niegdyś przeciwko nim i zdradziliśmy ich, nie
- uczestnicz± już w naszym losie. Mimo to, pasterze s± wszędzie obecni, i
- znany jest im każdy nasz oddech, każdy krok, każdy cios - wszystko, co
- dzieje się w metrze. Na razie po prostu obserwuj±. I dopiero kiedy
- odkupimy swój straszny grzech, zwróc± na nas swoje łaskawe spojrzenie i
- wyci±gn± do nas rękę. I wtedy zacznie się odrodzenie. Tak twierdz± ci,
- którzy wierz± w Niewidzialnych Obserwatorów
- - umilkł wdychaj±c
- aromatyczny dym.
- 227
- - Ale jak ludzie mog± odkupić swoj± winę? - spytał Artem.
- - Tego nie wie nikt, oprócz samych Niewidzialnych Obserwatorów.
- Ludzie nie potrafi± tego poj±ć, gdyż nie rozumiej± zamysłu Obserwatorów.
- - Czyli wychodzi na to, że ludzie nigdy nie będ± mogli odkupić swego
- grzechu? - nie mógł uwierzyć Artem.
- - Dziwi cię to? - wzruszył ramionami Jewgienij Dmitriewicz i wypuścił
- jeszcze dwa piękne duże kółka z dymu, tak że jedno przeleciało przez
- drugie.
- Zapadła cisza, z pocz±tku była lekka i przezroczysta, ale stopniowo
- gęstniała i stawała się coraz głośniejsza i bardziej wyczuwalna. Artem
- poczuł rosn±c± potrzebę, by przerwać j± w jakikolwiek sposób, choćby nic
- nie znacz±c± fraz±, nawet nieartykułowanym dĽwiękiem.
- - A wy sk±d jesteście? - przyszło mu do głowy.
- - Ja wcześniej mieszkałem na Smoleńskiej, niedaleko metra, jakieś pięć
- minut - odpowiedział Jewgienij Dmitriewicz, i Artem spojrzał na niego w
- zdumieniu: jak to mieszkał niedaleko metra? Chciał powiedzieć niedaleko
- stacji, czyli w tunelu, tak?
- - Szło się koło budek z pasztecikami, czasem
- kupowaliśmy tam piwo, a obok tych budek cały czas stały prostytutki, miały
- tam swój... e... sztab - ci±gn±ł Jewgienij Dmitriewicz, i Artem zacz±ł się
- domyślać, że mowa o dawnych czasach, jeszcze przed.
- - Tak... Ja też tam mieszkałem niedaleko, na Kalinińskim, w
- wieżowcu - powiedział Siergiej Andriejewicz. - Ktoś mi mówił jakieś pięć
- lat temu, a słyszał to od znajomego stalkera, że z tych wieżowców to wióry
- tylko zostały... Dom Ksi±żki stoi elegancko, cała makulatura w nim leży
- nietknięta, wyobrażasz sobie? A wieżowce rozwalone w pył, tylko kawałki
- betonu leż±. Dziwne.
- - A jak wam się wtedy żyło? - zainteresował się Artem.
- Lubił zadawać to pytanie starszym i słuchać potem, jak rzucali wszystko
- i z zadowoleniem wspominali, jak to wtedy było. Oczy zachodziły im mgł±
- rozmarzenia, głos brzmiał zupełnie inaczej, a twarze jakby młodniały o
- parędziesi±t lat. I choćby widok, który się ukazywał ich oczom, w niczym
- nie przypominał obrazów, które rysowały się przed Artemem podczas ich
- opowieści, to i tak było to niezwykle zajmuj±ce. I jakoś słodko i gorzko
- ściskało za serce...
- - No, cóż, widzisz, było dobrze. My wtedy... e... dawaliśmy do pieca
- -
- odpowiedział przeci±gle Jewgienij Dmitriewicz.
- Tutaj Artem wyobraził sobie coś zupełnie innego, niż miał na myśli
- blondyn, i drugi, widz±c jego zmieszanie, pośpiesznie wyjaśnił:
- - Bawiliśmy się, miło spędzaliśmy czas.
- 228
- - Tak, dokładnie to miałem na myśli. Dawaliśmy do pieca - potwierdził
- Jewgienij Dmitriewicz. - Miałem zielonego moskwicza-2141, cał± wypłatę
- na niego przepuszczałem, no, sprzęt muzyczny trzeba było założyć, olej
- wymienić, raz nawet z głupoty zamontowałem sobie sportowy gaĽnik, a
- potem i wtrysk azotu - wyraĽnie przeniósł się duchem w te piękne czasy,
- kiedy można było po prostu wzi±ć i zamontować sobie sportowy gaĽnik, a
- jego twarz przybrała ten sam rozmarzony wyraz, który Artem tak lubił.
- Szkoda tylko, że z tego, co powiedział, niewiele dało się zrozumieć.
- - W±tpię, czy Artem wie nawet, co to jest moskwicz, nie mówi±c już o
- gaĽnikach - przerwał
- słodkie
- wspomnienia
- przyjaciela
- Siergiej
- Andriejewicz.
- - Jak to nie wie? - chudy wycelował gniewne spojrzenie w Artema.
- Ten zacz±ł się przygl±dać sufitowi, zbieraj±c myśli.
- - A dlaczego palicie tu ksi±żki? - przeszedł do kontrataku.
- - Już żeśmy przeczytali - odrzekł Jewgienij Dmitriewicz.
- - Ksi±żki kłami±! - dodał pouczaj±co Siergiej Andriejewicz.
- - Lepiej powiedz, co to za strój masz na sobie? Nie jesteś czasem z
- jakiejś sekty? - odpowiedział ciosem Jewgienij Dmitriewicz.
- - Nie, nie, co wy - szybko tłumaczył się Artem. - Ale oni mnie przyjęli,
- pomogli, kiedy było ze mn± bardzo Ľle - ogólnie zarysował swoj± sytuację,
- nie podaj±c szczegółów, jak bardzo Ľle z nim było.
- - Tak, tak, tak właśnie robi±. Rozpoznaję ich styl. Opuszczeni i
- ubodzy... e... czy coś w tym rodzaju - pokiwał głow± Jewgienij
- Dmitriewicz.
- - Wiecie, byłem na ich spotkaniu: bardzo dziwne rzeczy tam mówi±
- -
- powiedział Artem. - Postałem, posłuchałem, ale nie wytrzymałem długo.
- Na przykład, że główn± win± Szatana było to, że zachciało mu się sławy i
- oddawania sobie czci... Wcześniej myślałem, że to wszystko było dużo
- poważniejsze. A tu się okazuje, że to po prostu zazdrość. Czy świat jest tak
- prosty, że wszystko kręci się wokół tego, że ktoś się z kimś nie podzielił
- sław± i wyznawcami?
- - ¦wiat nie jest taki prosty
- - zapewnił go Siergiej Andriejewicz,
- przejmuj±c od blondyna fajkę wodn± i zaci±gaj±c się.
- - I jeszcze coś... Na przykład, mówi± tam, że główne przymioty Boga to
- miłosierdzie, dobroć, skłonność przebaczania, że jest Bogiem miłości, że
- jest wszechmog±cy. Ale przy tym za pierwszy akt nieposłuszeństwa
- człowiek został wygnany z Raju i stał się śmiertelny. Potem niezliczona
- liczba ludzi umiera, ale co tam, i pod koniec Bóg posyła swojego syna, żeby
- zbawił ludzkość. I ten syn sam ginie straszn± śmierci±, a przedtem wzywa
- Boga i pyta, czemu go opuścił. I po co to wszystko? Żeby swoj± krwi±
- 229
- odkupić grzech pierwszego człowieka, którego Bóg sam sprowokował i
- ukarał, i żeby ludzie powrócili do Raju i znów byli nieśmiertelni. To jakiś
- bezsensowna kołomyja, przecież można było po prostu nie karać ich
- wszystkich tak surowo za to, czego nawet nie zrobili. Albo darować karę ze
- względu na przedawnienie. Ale po co poświęcać ukochanego syna, i jeszcze
- go zdradzać? Gdzie tu miłość, gdzie skłonność do przebaczania, gdzie tu
- wszechmoc?
- - Prymitywnie i złośliwie to przedstawiłeś, ale w ogólnym zarysie
- prawidłowo - podaj±c fajkę koledze, ocenił Siergiej Andriejewicz.
- - Oto, co mogę powiedzieć na ten temat...
- - wci±gaj±c dym do płuc i
- błogo się uśmiechaj±c, Jewgienij Dmitriewicz przerwał na chwilę, a potem
- kontynuował: - Tak więc, jeśli ich Bóg ma jakieś przymioty, czy też
- wyj±tkowe właściwości, to na pewno nie miłość, nie sprawiedliwość i nie
- przebaczenie. S±dz±c z tego, co działo się na Ziemi od chwili jej... eee...
- stworzenia, Bogu właściwe jest tylko jedno uczucie: uwielbia ciekawe
- historie. Najpierw robi jak±ś drakę, a potem patrzy, co z tego wychodzi. Jak
- się robi nudno, dosypie trochę pieprzu. Tak że słuszność miał staruszek
- Szekspir: świat jest teatrem. Tyle że zupełnie nie takim, o jakim mówił
- -
- podsumował.
- - Tylko dziś od rana nagadałeś sobie kilka stuleci smażenia się w
- piekle - zauważył Siergiej Andriejewicz.
- - Czyli będziesz tam miał z kim gawędzić
- - Jewgienij Dmitriewicz
- przekazał fajkę koledze.
- - Z drugiej strony można tam nawi±zać tyle ciekawych znajomości
- -
- powiedział Siergiej Andriejewicz.
- - Na przykład wśród wyższych hierarchów Kościoła katolickiego.
- - Tak, ci to już na pewno. Ale, szczerze mówi±c, nasi też...
- Obu rozmówców Artema wyraĽnie niezbyt wierzyło w to, że za to, co
- teraz powiedzieli, przyjdzie im kiedykolwiek zapłacić. Ale słowa Jewgienija
- Dmitriewicza o tym, że to, co przydarza się ludzkości, to po prostu ciekawa
- historia, naprowadziło Artema na inn± myśl.
- - Przeczytałem całkiem sporo różnych ksi±żek
- - powiedział, i zawsze
- mnie dziwiło, że tam wszystko jest nie tak, jak w życiu. No, rozumiecie,
- tam wydarzenia tworz± linię, i wszystko jest ze sob± powi±zane, jedno
- wynika z drugiego, nic się nie dzieje tak po prostu. Ale przecież tak
- naprawdę wszystko jest zupełnie inne! Przecież życie składa się z nie
- powi±zanych ze sob± wydarzeń, które dziej± się w przypadkowej kolejności,
- i nie zdarza się tak, żeby wszystko następowało po sobie zgodnie z logik±. I
- jeszcze to: na przykład ksi±żki kończ± się w tym miejscu, gdzie urywa się
- ci±g logiczny, czyli pocz±tek, rozwinięcie, potem szczyt i koniec.
- 230
- - Nie szczyt, tylko kulminacja - poprawił Artema Siergiej Andriejewicz,
- wysłuchuj±cy ze znudzon± min± jego spostrzeżeń.
- Jewgienij Dmitriewicz też nie wyrażał specjalnego zainteresowania.
- Przysun±ł do siebie urz±dzenie do palenia i wci±gn±wszy pachn±cy dym,
- wstrzymał oddech.
- - Dobrze, kulminacja - ci±gn±ł nieco speszony Artem.
- - Ale w życiu
- wszystko jest inaczej, po pierwsze ci±g logiczny może nie dojść do końca, a
- po drugie, jeśli nawet dojdzie, to na tym nic się nie kończy.
- - Chodzi ci o to, że życie nie ma fabuły?
- - pomógł mu sformułować
- myśl Siergiej Andriejewicz.
- Artem zamyślił się na chwilę, potem kiwn±ł głow±.
- - A w przeznaczenie wierzysz?
- - spytał Siergiej Andriejewicz i,
- przechyliwszy głowę na bok, uważnie przygl±dał się Artemowi, zaś
- Jewgienij Dmitriewicz oderwał się od fajki z zaciekawieniem.
- - Nie - zdecydowanie odparł Artem. - Nie ma żadnego przeznaczenia.
- Po prostu przypadkowe zdarzenia, które nam się przytrafiaj±, a my to już
- potem sami to wymyślamy.
- - A to bł±d, bł±d... - westchn±ł z rozczarowaniem Siergiej
- Andriejewicz, surowo patrz±c na Artema znad okularów.
- - Przedstawię ci
- teraz mał± teoryjkę, i sam zobacz, czy pasuje do twojego życia. Mnie się
- wydaje, że życie, rzecz jasna, jest puste, i żadnego sensu w nim generalnie
- nie ma, ani nie istnieje przeznaczenie, to znaczy takie określone, jawne, tak
- że się rodzisz i wszystko już wiesz: moje przeznaczenie to być kosmonaut±,
- albo, powiedzmy, balerin±, albo zgin±ć młodo... Nie, tak to nie. Kiedy
- przeżywasz wyznaczony ci czas... jakby to objaśnić... Może się zdarzyć, że
- przydarzy ci się coś, co sprawi, że będziesz wykonywał określone działania
- i podejmował określone decyzje, przy czym masz wolny wybór: jak chcesz,
- to robisz tak, jak nie - to inaczej. Ale jeśli podejmiesz prawidłow± decyzję,
- to rzeczy, które się będ± dalej z tob± działy, już nie będ±, jak się wyraziłeś,
- przypadkowymi zdarzeniami. Będ± uwarunkowane wyborem, którego
- dokonałeś. Nie chodzi mi o to, że jeśli zdecydowałeś się mieszkać na Linii
- Czerwonej zanim stała się Czerwona, to już nigdzie się stamt±d nie ruszysz i
- wszystkie zdarzenia w twoim życiu będ± wygl±dać odpowiednio, mówię o
- bardziej subtelnych sprawach. Ale jeśli znów znajdziesz się na rozstaju, i
- znów podejmiesz konieczn± decyzję, potem pojawi się przed tob± wybór,
- który nie wyda ci się już przypadkowy, oczywiście, jeśli się tego domyślisz
- i będziesz umiał go sobie uświadomić. I twoje życie przestanie być po
- prostu zbiorem przypadków. Przeobrazi się... w fabułę, czy coś takiego,
- wszystko będzie ze sob± powi±zane pewnymi ci±gami logicznymi, choć
- niekoniecznie bezpośrednio. I to właśnie będzie twoje przeznaczenie. Na
- pewnym etapie, jeśli zabrn±łeś na swej drodze wystarczaj±co daleko, twoje
- życie tak bardzo zmieni się w fabułę, że zaczn± ci się przytrafiać dziwne
- 231
- rzeczy, niewytłumaczalne z punktu widzenia nagiego racjonalizmu, b±dĽ
- twojej teorii przypadkowych zdarzeń. Za to bardzo dobrze będ± się
- wpisywać w logikę linii fabularnej, w któr± teraz zmieniło się twoje życie.
- Myślę, że przeznaczenie nie istnieje sobie ot tak, trzeba do niego dojść, i
- jeśli wydarzenia w twoim życiu zaczn± się układać w fabułę, to może cię to
- zabrać tak daleko... Najciekawsze, że człowiek może sam nawet nie
- podejrzewać, że to się z nim dzieje, albo widzieć wydarzenia w istocie
- nieprawdziwie, próbować je systematyzować zgodnie ze swoim
- światopogl±dem. Ale przeznaczenie ma własn± logikę.
- Ta dziwna teoria, która z pocz±tku wydała się Artemowi kompletnym
- hokus-pokus, nagle sprawiła, że spojrzał pod innym k±tem na wszystko, co
- mu się przytrafiło od samego pocz±tku, odk±d zgodził się na propozycję
- Huntera, by wyruszyć do Polis.
- Teraz wszystkie jego przygody, wszystkie wędrówki, które dot±d
- postrzegał jako raczej nieudane, rozpaczliwe próby, by dotrzeć do celu, do
- którego d±żył zawsze, gdziekolwiek by go rzuciło, który przyci±gał go jak
- magnes, chociaż sam już prawie nie wiedział, po co mu to potrzebne
- -
- wszystko to ukazało mu się teraz w innym świetle, wydało mu się
- złożonym systemem, wymyśln±, ale logiczn± konstrukcj±.
- Bo jeśli uznać zgodę Artema na propozycję Myśliwego za pierwszy krok
- na jego drodze, jak powiedział Siergiej Andriejewicz, to wszystkie
- wydarzenia, jakie potem nast±piły
- - i ekspedycja na Ryżsk±, i to, że na
- Ryżskiej podszedł do niego Burbon, i Artem się od niego nie odsun±ł, to
- następny krok, i że Chan wyszedł Artemowi na spotkanie, choć spokojnie
- mógł zostać na Suchariewskiej... Ale to jeszcze można było wyjaśnić
- inaczej, w każdym razie, sam Chan podawał zupełnie inne przyczyny
- swoich działań. Potem Artem dostaje się w niewolę faszystów, na Twersk±,
- powinni go powiesić, ale dzięki mało prawdopodobnemu zbiegowi
- okoliczności międzynarodowa brygada postanawia uderzyć na Twersk±
- właśnie tego dnia. Gdyby rewolucjoniści pojawili się o dzień wcześniej albo
- o dzień póĽniej, śmierć Artema byłaby nieunikniona, a wówczas jego
- wyprawa zakończyłaby się fiaskiem.
- Czy rzeczywiście mogło tak być, że upór, z jakim kontynuował swoj±
- drogę, wpływał na dalsze wydarzenia? Czyżby zdecydowanie, gniew,
- rozpacz, które pobudzały go do każdego następnego kroku, mogły jakimś
- sposobem kształtować rzeczywistość, tworz±c z chaotycznego kłębu
- zdarzeń, czyichś działań i myśli harmonijny system
- i - jak powiedział
- Siergiej Andriejewicz - zmieniać zwykłe życie w fabułę?
- Na pierwszy rzut oka nic takiego nie mogło się stać. Ale jeśli się
- zastanowić... Bo jak inaczej wyjaśnić spotkaniem z Markiem, który
- zaproponował Artemowi jedyny sposób, by przedostać się na terytorium
- Hanzy? I, co ważne... najważniejsze... póki był pogodzony z losem i
- 232
- czyścił wychodki, przeznaczenie, jak się zdaje, odwróciło się od niego, ale
- kiedy - nie próbuj±c nawet przemyśleć tego, co robi
- - poszedł na przebój,
- stało się coś niemożliwego: strażnik, który po prostu musiał stać na
- posterunku, gdzieś znikn±ł, i nikt go nawet nie ścigał. Czy to znaczy, że
- kiedy wrócił ze skręcaj±cej w bok ścieżki na własn± drogę, post±pił zgodnie
- z fabularnym rysunkiem swojego życia, a na etapie, do którego dotarł,
- mogło to już spowodować poważne zakłócenia rzeczywistości, poprawiaj±c
- j± tak, by główny w±tek fabuły Artema mógł bez przeszkód rozwijać się
- dalej?
- To by znaczyło, że jeśli zrezygnuje ze swojego celu, zboczy ze swej
- drogi, przeznaczenie się od niego odwróci, i niewidoczna tarcza, chroni±ca
- go teraz od śmierci, rozpadnie się na kawałki, nić Ariadny, po której
- ostrożnie st±pa, urwie się, i zostanie sam na sam z rozszalał±
- rzeczywistości±, rozwścieczon± jego zuchwałym zamachem na chaotyczn±
- istotę bytu... Być może ten, kto raz próbował oszukać przeznaczenie, kto
- był na tyle lekkomyślny, by trwać w uporze jeszcze po tym, gdy zebrały mu
- się nad głow± czarne chmury, nie może po prostu ot tak zboczyć ze szlaku?
- Choćby nawet wszystko uszło mu na sucho, to od tej pory jego życie stanie
- się zupełnie tuzinkowe, szare, i nigdy już nie zdarzy się w nim nic
- niezwykłego, magicznego, niewytłumaczalnego, a wszystko dlatego, że
- w±tek się urwie, a na bohaterze postawi się krzyżyk...
- Czy to znaczy, że Artem nie tylko nie ma teraz prawa, ale nie może zejść
- ze swej drogi? I to jest właśnie przeznaczenie? Przeznaczenie, w które nie
- wierzył? A nie wierzył tylko dlatego, że nie potrafił prawidłowo zrozumieć
- tego, co się z nim dzieje, nie umiał odczytać znaków stoj±cych na jego
- drodze, i nadal naiwnie uważał ci±gn±cy się po horyzont, specjalnie dla
- niego skonstruowany trakt za zagmatwany splot porzuconych ścieżek
- prowadz±cych w różne strony?
- Wyszło na to, że kroczył swoj± drog±, a wydarzenia jego życia tworzyły
- harmonijn± fabułę, która panowała nad ludzk± wol± i rozumem, tak że jego
- wrogowie tracili wzrok, a przyjaciele zaczynali widzieć, aby przybyć mu na
- czas na pomoc. Fabuła, rz±dz±ca rzeczywistości± tak, że niewzruszone
- reguły prawdopodobieństwa posłusznie, niczym plastelina, zmieniały swój
- kształt pod naciskiem wzrastaj±cej potęgi niewidzialnej ręki przestawiaj±cej
- go po szachownicy życia...
- A jeśli rzeczywiście tak było, to znikało samo przez się pytanie, na które
- wcześniej można było odpowiedzieć jedynie ponurym milczeniem i
- zaciśnięciem zębów: po co to wszystko? Teraz odwaga, z jak± przekonywał
- sam siebie i uparcie mówił innym, że nie ma w świecie żadnego zamysłu
- ani wyższego planu, żadnych reguł i żadnej sprawiedliwości, okazywała się
- niepotrzebna, gdyż ten zamysł zaczynał być widoczny... Tej myśli nie
- można się było oprzeć, była zbyt poci±gaj±ca, żeby odrzucić j± z tym
- 233
- żelaznym uporem, z którym odpychał wyjaśnienia proponowane przez
- religie i ideologie.
- Wszystko to razem znaczyło tylko jedno.
- - Nie mogę tu dłużej zostać - powiedział wyraĽnie Artem i wstał, czuj±c
- jak jego mięśnie wypełnia nowa, potężna siła. - Nie mogę tu dłużej
- zostać - powtórzył, wsłuchuj±c się we własny głos.
- - Powinienem iść.
- Muszę.
- Nie odwracaj±c się już ani razu, zapominaj±c o wszystkich lękach, które
- przywiodły go do tego ogniska, zeskoczył na tory i ruszył naprzód, w
- ciemność. W±tpliwości opuściły Artema, ustępuj±c miejsca doskonałemu
- spokojowi i przekonaniu, że wreszcie wszystko robi tak, jak powinien.
- Zupełnie jakby po tym, jak zboczył z kursu, udało mu się jednak wrócić na
- lśni±ce tory swojego przeznaczenia. Deski podkładów, po których kroczył,
- teraz jakby same przesuwały się do tyłu, nie wymagaj±c z jego strony
- żadnego wysiłku. Po chwili zupełnie znikn±ł w ciemnościach.
- - Ładna teoria, prawda? - zaci±gaj±c się spytał Siergiej Andriejewicz.
- - Można by pomyśleć, że w ni± wierzysz... - odparł gderliwie Jewgienij
- Dmitriewcz, drapi±c kota za uchem.
- 234
- ROZDZIAŁ 12
- POLIS
- Został już tylko jeden tunel. Tylko jeden tunel, i wyznaczony przez
- Huntera cel, do którego Artem szedł uparcie i desperacko, zostanie
- osi±gnięty. Dwa, może trzy kilometry przez suchy i cichy przejazd, i jest na
- miejscu.
- W głowie Artema panowała pustka dĽwięcz±ca prawie tak samo jak w
- tunelu, i chłopak nie zadawał już sobie pytań. Jeszcze czterdzieści minut i
- będzie na miejscu. Czterdzieści minut... i jego wyprawa dobiegnie końca.
- Nie zdawał sobie nawet sprawy, że idzie wśród egipskich ciemności.
- Nogi bez potknięć przemierzały kolejne metry. Zupełnie zapomniał o
- wszystkich groż±cych mu niebezpieczeństwach, o tym, że jest bezbronny,
- że nie ma ani dokumentów, ani latarki, ani karabinu, że ubrany jest w
- dziwaczny sekciarski habit, o tym wreszcie, że nigdy niczego nie słyszał ani
- o tym tunelu, ani o niebezpieczeństwach, które czyhały w nim na
- podróżnych.
- Pewność tego, że póki pod±ża swoj± drog±, nic mu nie grozi, wypełniała
- cał± jego świadomość. Gdzie się podział nieunikniony, zdawałoby się,
- strach tuneli? Co się stało ze zmęczeniem i zw±tpieniem?
- Wszystko zepsuło echo.
- Ponieważ w tunelu było tak pusto, dĽwięki kroków niosły się we
- wszystkich kierunkach. Odbite od ścian, huczały, oddalaj±c się stopniowo i
- przechodz±c w szmer, a potem wracaj±c po takim czasie, iż zdawało się, że
- idzie nie tylko Artem, ale jeszcze ktoś inny. Po jakimś czasie to wrażenie
- stało się na tyle silne, że Artem miał ochotę zatrzymać się i posłuchać, czy
- echo kroków przypadkiem nie żyje swoim życiem.
- Przez kilka minut walczył z pokus±. Jego kroki robiły się coraz
- wolniejsze i cichsze, a Artem nasłuchiwał, czy odbija się to na sile echa.
- Wreszcie zupełnie się zatrzymał. Boj±c się głęboko odetchn±ć, żeby świst
- nabieranego do płuc powietrza nie przeszkodził mu wychwycić najmniejszy
- szelest w oddali, stał tak w nieprzeniknionych ciemnościach i czekał.
- Cisza.
- Teraz, kiedy przestał się przemieszczać, znów stracił poczucie realności
- przestrzeni. Póki szedł, chwytał się jakby rzeczywistości podeszwami
- butów. Zatrzymawszy się wśród atramentowej czerni tunelu, Artem naraz
- przestał pojmować, gdzie się znajduje.
- 235
- Wydało mu się też, że kiedy znów ruszył z miejsca, ledwie słyszalne
- echo kroków dotarło do jego uszu jeszcze zanim jego własna stopa zd±żyła
- stan±ć na betonowym podłożu.
- Serce zabiło mu mocniej. Ale po chwili udało mu się przekonać siebie,
- że zwracanie uwagi na wszystkie szmery w tunelach jest głupie i
- bezsensowne. Przez jakiś czas Artem starał się w ogóle nie wsłuchiwać w
- echo. Potem, kiedy wydało mu się, że ostatni z cichn±cych pogłosów zbliżył
- się do niego, zatkał sobie uszy i szedł dalej. Ale i tego nie starczyło na
- długo.
- Kiedy po paru minutach oderwał dłonie od uszu i kroczył dalej, ku
- swojemu przerażeniu usłyszał, że echo jego kroków przed nim rzeczywiście
- jest coraz głośniejsze, jak gdyby zbliżało się do niego. Ale wystarczyło
- stan±ć w miejscu, żeby dĽwięki z przodu z sekundowym opóĽnieniem też
- ucichły.
- Ten tunel poddawał Artema próbie, testował jego zdolność do
- przeciwstawienia się strachowi. Ale on się nie da. Zbyt wiele już przeszedł,
- żeby przestraszyć się ciemności i echa.
- Ale czy to było echo?
- Zbliżało się, teraz nie było co do tego żadnych w±tpliwości. Ostatni raz
- Artem zatrzymał się, kiedy lekkie kroki było słychać około dwudziestu
- metrów od niego. To było tak niewytłumaczalne i przerażaj±ce, że nie
- wytrzymał i, ocieraj±c z czoła zimny pot, łami±cym się głosem krzykn±ł w
- pustkę:
- - Jest tam kto?
- Echo odezwało się strasznie blisko i Artem nie poznał swojego głosu.
- Drż±ce odgłosy niosły się na wyścigi w gł±b tunelu, trac±c sylaby: "jest tam
- kto... am kto... kto...". Nikt nie odpowiedział. I nagle stało się coś
- niewiarygodnego: echo zaczęło wracać, powtarzaj±c jego pytanie, w
- odwrotnej kolejności odzyskuj±c zgubione sylaby, stawało się coraz
- głośniejsze, aż w końcu trzydzieści kroków od niego ktoś powtórzył
- przestraszonym głosem jego pytanie.
- Tego było dla Artema za wiele. Odwrócił się i ruszył z powrotem,
- najpierw staraj±c się nie iść zbyt szybko, a potem kompletnie zapominaj±c o
- tym, że strachowi nie wolno się poddać, potykaj±c się pobiegł. Ale już po
- chwili zrozumiał, że echo kroków i tak słychać w odległości dwudziestu
- metrów. Niewidzialny prześladowca nie chciał dać mu spokoju. Artem
- złapał zadyszkę i biegł już bez wyczucia kierunku, aż w końcu wpadł na
- ścianę
- tunelu.
- Echo od razu umilkło. Min±ł jakiś czas, zanim udało mu się zebrać w
- garść, podnieść i zrobić krok naprzód. To był prawidłowy kierunek: z
- 236
- każdym pokonanym metrem dĽwięk szuraj±cych o beton butów stawał się
- coraz bliższy, wychodz±c mu naprzeciw. I tylko pulsuj±ca w uszach krew
- zagłuszała złowieszczy szelest. Za każdym razem, kiedy Artem stawał w
- miejscu, jego prześladowca zatrzymywał się w ciemnościach - o tym, że to
- nie echo, był już teraz całkowicie przekonany.
- Tak to trwało, aż kroki zabrzmiały w odległości wyci±gniętej ręki. I
- wtedy, krzycz±c i machaj±c na oślep pięściami, Artem rzucił się przed
- siebie, tam gdzie według jego obliczeń powinno się znajdować to coś.
- Pięści ze świstem przecięły pustkę. Nikt nie próbował się bronić przed
- jego uderzeniami. Na próżno mielił powietrze, krzyczał, odskakiwał,
- wyci±gał ręce na boki, próbuj±c pochwycić niewidocznego w ciemności
- przeciwnika. Pustka. Nikogo tam nie było. Ale gdy tylko złapał oddech i
- zrobił jeszcze jeden krok w kierunku Polis, ciężki szurgot rozległ się tuż
- przed nim. Jeszcze jedno machnięcie ręk±, i znów nic. Artem poczuł, że
- traci zmysły. Wypatruj±c do bólu oczy, próbował zobaczyć cokolwiek, uszy
- starały się wyłowić bliski oddech innej istoty. Ale tam po prostu nikogo nie
- było.
- Postawszy nieruchomo kilka długich minut, Artem pomyślał, że
- jakkolwiek można wytłumaczyć to dziwne zjawisko, nie przedstawia ono
- żadnego niebezpieczeństwa. Pewnie coś z akustyk±. Przyjdę do domu,
- zapytam ojczyma, powiedział sobie, i kiedy podniósł już nogę, żeby zrobić
- kolejny krok do celu, ktoś szepn±ł mu cicho prosto do ucha:
- "Zaczekaj. Teraz nie możesz tam iść."
- - Kto to? Kto tu jest?
- - ciężko dysz±c, krzykn±ł Artem. Ale nikt nie
- odpowiadał. Wokół niego znów była gęsta pustka. Wierzchem dłoni otarł
- wtedy pot z czoła i pośpieszył w stronę Borowickiej. Nieuchwytne stopy
- jego prześladowcy z t± sam± szybkości± zaszurały w przeciwnym kierunku,
- stopniowo cichn±c w oddali, aż przeszły w ciszę. Dopiero wtedy Artem się
- zatrzymał. Nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co to było, nigdy o niczym
- podobnym nie słyszał od żadnego z przyjaciół, ojczym też o czymś takim
- nie opowiadał mu wieczorami przy ognisku. Ale ktokolwiek szepn±ł mu do
- ucha polecenie, by się zatrzymał i poczekał, teraz, kiedy Artem już się go
- nie bał, kiedy miał czas, żeby zrozumieć, co się stało i nad tym pomyśleć,
- brzmiało to hipnotycznie przekonuj±co.
- Następne dwadzieścia minut spędził siedz±c na szynie, kołysz±c się,
- jakby się upił, z boku na bok, zmagaj±c się z dreszczami i wspominaj±c
- dziwny, nie należ±cy do człowieka głos, który kazał mu czekać. Ruszył
- dalej dopiero wówczas, kiedy dreszcze zaczęły powoli mijać, a straszny
- szept w jego głowie
- - zlewać się z cichym świstem budz±cego się
- tunelowego przeci±gu.
- Przez cały czas szedł po prostu naprzód, staraj±c się o niczym nie
- myśleć, potykaj±c się czasem o leż±ce na ziemi kable, ale to było
- 237
- najstraszniejsze, co mu się przydarzyło. Czasu, jak mu się wydawało, nie
- minęło wiele, chociaż nie mógł określić ile, bo w ciemności minuty zlewały
- się. Wreszcie zobaczył w końcu tunelu światło.
- Borowicka.
- Polis.
- I wtedy ze stacji dał się słyszeć gruby okrzyk, huknęły wystrzały, i
- Artem, odskoczywszy do tyłu, wcisn±ł się w zagłębienie w ścianie. Z oddali
- niosły się przeci±głe jęki rannych, przekleństwa, potem jeszcze raz,
- wzmocniony przez tunel, rozległ się terkot serii z automatu.
- Zaczekaj...
- Artem odważył się wychyn±ć z kryjówki dopiero kwadrans po tym, jak
- wszystko ucichło. Podniósł ręce w górę i powoli poszedł w kierunku
- światła.
- To rzeczywiście było wejście na peron. W nadziei widać na nietykalność
- Polis, Borowicka nie wystawiała posterunków. Pięć metrów przed
- miejscem, gdzie urywały się okr±głe żebra tunelu, stały betonowe bloki
- punktu granicznego i w kałuży krwi leżało rozci±gnięte ciało.
- Kiedy Artem pokazał się w polu widzenia ubranych w zielone mundury i
- czapki pograniczników, kazali mu podejść bliżej i stan±ć twarz± do ściany.
- Widz±c na ziemi trupa natychmiast usłuchał.
- Szybkie przeszukanie, pytanie o paszport, wykręcone za plecami ręce, i
- wreszcie stacja. ¦wiatło. Takie samo. Mówili prawdę, wszyscy mówili
- prawdę, legendy nie kłamały. ¦wiatło było tak ostre, że Artem musiał
- zmrużyć oczy, żeby nie oślepn±ć. Ale blask dosięgał Ľrenic i przez powieki,
- oślepiał boleśnie, i dopiero kiedy pogranicznicy zawi±zali mu oczy
- przepask±, przestały go kłuć. Powrót do życia, którym żyły poprzednie
- pokolenia ludzi, okazał się bardziej bolesny, niż Artem mógł sobie
- wyobrazić.
- Przepaskę zdjęto mu z oczu dopiero w wartowni
- - podobnym do
- wszystkich innych malutkim pomieszczeniu służbowym, wyłożonym
- popękanymi kafelkami.
- Było tu ciemno, tylko na pomalowanym ochr± drewnianym stole, w
- aluminiowej miseczce migotała świeca. Zbieraj±c płynny wosk w palce i
- obserwuj±c jak zastyga, dowódca warty, masywny, nieogolony mężczyzna
- w zielonej koszuli wojskowej z podwiniętymi rękawami i w krawacie na
- gumce długo przygl±dał się Artemowi, zanim spytał:
- - Sk±d pan przybył? Gdzie paszport? Co się panu stało w oko?
- Artem postanowił, że nie ma sensu się wykręcać i szczerze opowiedział,
- że paszport został u faszystów, a oka też o mało co tam nie zostawił.
- Dowódca przyj±ł to zaskakuj±co życzliwie.
- 238
- - Wiemy jak jest. Na przykład przeciwległy tunel wychodzi akurat na
- Czechowsk±. Ustawiliśmy tam istn± twierdzę. Na razie nie wojujemy, ale
- dobrzy ludzie radz± mieć się na baczności. Jak to się mówi: si vic pacem,
- para bellum - mrugn±ł do Artema.
- Ostatniej frazy Artem nie zrozumiał, ale postanowił nie wypytywać. Jego
- uwagę przyci±gn±ł tatuaż na zgięciu łokcia dowódcy: zmutowany przez
- promieniowanie ptak z dwiema głowami, rozpostartymi skrzydłami i
- haczykowatymi dziobami. Ptak coś mu mgliście przypominał, ale co
- konkretnie - nie mógł poj±ć. A potem, kiedy dowódca odwrócił się do
- jednego z żołnierzy, Artem ujrzał, że dokładnie taki sam znak, ale w
- miniaturze, miał wytatuowany na lewej skroni.
- - A w jakiej sprawie pan do nas przychodzi? - ci±gn±ł dowódca.
- - Szukam pewnego człowieka... Nazywa się Młynarz. Pewnie
- przezwisko. Mam dla niego ważn± wiadomość.
- Wyraz twarzy pogranicznika błyskawicznie się zmienił. Leniwy,
- dobroduszny uśmiech spełzł mu z ust, zdziwione oczy błysnęły w świetle
- świecy.
- - Może pan przekazać mnie.
- Artem pokręcił głow±, przeprosił i zacz±ł tłumaczyć, że w żaden sposób
- nie może, że tajemnica, pan rozumie, kazano w żadnym wypadku nikomu
- nie mówić, oprócz samego Młynarza.
- Dowódca spojrzał na niego badawczo jeszcze raz, dał znak jednemu z
- żołnierzy, i ten podał mu czarny aparat telefoniczny z bakelitu,
- wyci±gn±wszy pokryty gum± kabel telefoniczny dokładnie na potrzebn±
- długość. Pogranicznik wykręcił palcem numer na tarczy i powiedział do
- słuchawki:
- - Posterunek Bor Południe. Iwaszow. Do pułkownika Młynariewa.
- Kiedy czekał na odpowiedĽ, Artem zd±żył zauważyć, że tatuaż ze
- zmutowanym ptakiem mieli na skroniach również obaj żołnierze znajduj±cy
- się w pokoju.
- - Jak przedstawić? - spytał dowódca warty Artema, przycisn±wszy
- policzkiem słuchawkę do ramienia.
- - Proszę powiedzieć, że jestem od Huntera. Pilna wiadomość.
- Ten skin±ł i, wymieniwszy jeszcze kilka zdań z rozmówc± po drugiej
- stronie linii, zakończył rozmowę.
- - Proszę być na Arbackiej, u naczelnika stacji, jutro o dziewi±tej. Do
- tego czasu jest pan wolny
- - i, machn±wszy ręk± żołnierzowi, który
- natychmiast odsun±ł się od drzwi, dodał, zwracaj±c się do Artema:
- -
- Poczekaj... Jesteś u nas, zdaje się, gościem honorowym i pierwszy raz.
- 239
- Trzymaj, ale s± do zwrotu!
- - i wyci±gn±ł do Artema ciemne okulary w
- wytartych metalowych ramkach.
- Dopiero jutro? Artemowi zrobiło się gor±co: poczuł się rozczarowany i
- obrażony. To po to tutaj szedł, ryzykuj±c życie swoje i innych? To po to się
- śpieszył, zmuszał do każdego kolejnego kroku, nawet kiedy brakowało już
- sił? I czyż nie była to pilna sprawa: poinformować o wszystkim, co
- wiedział, tego cholernego Młynarza, który nie może dla niego znaleĽć
- wolnej chwili?
- A może Artem po prostu się spóĽnił, i on już wszystko wie? Czy też wie
- coś, czego sam Artem jeszcze się nie domyśla? Może spóĽnił się tak bardzo,
- że cała jego misja straciła sens?
- - Dopiero jutro? - nie wytrzymał.
- - Pułkownik ma dziś zadanie, wróci wcześnie rano - wyjaśnił
- Iwaszow. - IdĽ, idĽ, przynajmniej odpoczniesz - i wyprowadził Artema z
- wartowni.
- Uspokojony, ale wci±ż obrażony, Artem założył okulary i pomyślał, że
- bardzo mu się przydadz±: przy okazji nie będzie widać, że ma podbite oko.
- Szkła były porysowane, a do tego nieco zniekształcały perspektywę, ale
- kiedy podziękował strażnikom i wszedł na peron, zrozumiał, że bez
- okularów by się nie obył. ¦wiatło lamp rtęciowych było dla niego zbyt
- jasne. Zreszt± nie tylko Artem nie mógł tu mieć otwartych oczu
- - na stacji
- wielu ludzi chowało je za ciemnymi okularami. Pewnie też nietutejsi,
- pomyślał.
- Dziwnie było patrzeć na całkowicie oświetlon± stację metra. W ogóle nie
- było tu cieni. I na WOGN-ie, i na wszystkich innych stacjach i stacyjkach,
- które do tej pory miał okazję odwiedzić, Ľródeł światła było niewiele, i nie
- mogły one oświetlić całej widocznej przestrzeni, dlatego jedynie
- wychwytywały jej fragmenty. Wszędzie były miejsca, do których nie
- przedostawał się ani jeden promień światła. Każdy człowiek miał kilka
- cieni: jeden od świecy, blady i mizerny; drugi, czerwony, od lampy
- awaryjnej; trzeci, czarny, o ostrych konturach, od latarki elektrycznej.
- Mieszały się, zachodziły jeden na drugi i na cienie innych osób, ci±gnęły się
- po ziemi czasem przez kilka metrów, straszyły, oszukiwały, zmuszały, by
- domyślać się i dopowiadać. A w Polis nieubłagane lampy światła dziennego
- unicestwiły wszystkie cienie, co do jednego.
- Artem zamarł, przygl±daj±c się z zachwytem Borowickiej. Zachowała się
- w niewiarygodnie dobrym stanie. Na marmurowych ścianach i pobielonym
- sklepieniu nie było widać śladów sadzy, stacja była wysprz±tana, a nad
- pociemniałym od upływu lat panneau z br±zu na końcu peronu pracowała
- kobieta w niebieskim kombinezonie, pilnie przecieraj±c relief g±bk± z
- płynem czyszcz±cym.
- 240
- Pomieszczenia mieszkalne były tu urz±dzone w arkadach. Tylko po dwa
- przejścia z każdej strony zostały puste, by umożliwić dojście do torów,
- pozostałe, z obu stron obudowane cegł±, zostały zmienione w
- najprawdziwsze apartamenty. Każdy z nich miał prostok±tne wejście, w
- niektórych stały nawet prawdziwe drewniane drzwi i oszklone okna. Z
- jednego z nich dochodziła muzyka. Przed kilkoma drzwiami leżały
- dywaniki, by wchodz±cy mogli wytrzeć nogi. Artem pierwszy raz widział
- coś takiego. Od tych mieszkań czuć było takie ciepło, taki spokój, że aż
- ścisnęło mu się serce: przed oczami nagle mign±ł mu obrazek z dzieciństwa.
- Ale najbardziej zadziwiaj±ce było to, że wzdłuż obu ścian, na całej stacji
- ci±gn±ł się rz±d regałów z ksi±żkami. Zajmowały miejsce między
- "mieszkaniami", i cała stacja nabrała przez to jakiegoś cudownego,
- nieziemskiego wygl±du, przypominaj±c Artemowi opisy bibliotek w
- średniowiecznych uniwersytetach, o których czytał w ksi±żce pisarza o
- nazwisku Borges.
- Na dalszym skraju holu zaczynały się schody ruchome - tam było
- przejście na stację Arbacka. ¦luza była otwarta, ale przy przejściu był
- umieszczony niewielki posterunek. Mimo to, wszystkich chc±cych przejść
- straż przepuszczała w obu kierunkach, nie sprawdzaj±c nawet dokumentów.
- Za to na przeciwległym końcu peronu, obok br±zowego reliefu, widać
- było prawdziw± bazę wojskow±. Mieściło się tam kilka zielonych
- wojskowych namiotów z namalowanymi na nich znakami w rodzaju tych
- wytatuowanych na skroniach pograniczników. Stał tam też wózek z
- przytwierdzon± do niego nieznan± Artemowi broni±, któr± zdradzała tylko
- stercz±ca spod pokrowca długa, pogrubiona na końcu lufa. Obok pełniło
- wartę dwóch żołnierzy w ciemnozielonych uniformach, hełmach i
- kamizelkach kuloodpornych. Obóz otaczał schody wznosz±ce się nad
- torami. ¦wiec±ce strzałki wyjaśniały, że znajduje się tam "Wyjście do
- miasta", i Artem zrozumiał, sk±d te środki ostrożności. Drugie schody, które
- tam prowadziły, były zreszt± przegrodzone ścian± z ogromnych betonowych
- bloków.
- Pośrodku stacji rozstawione były mocne drewniane stoły, za którymi,
- dyskutuj±c z ożywieniem, siedzieli ludzie w długich szarych chałatach z
- grubego materiału. Podchodz±c bliżej, Artem ze zdziwieniem zauważył, że
- też maj± tatuaże na skroniach - jednak nie z podobizn± ptaka, a w formie
- otwartej ksi±żki na tle kilku pionowych, przypominaj±cych kolumnadę
- kreseczek. Zauważywszy baczne spojrzenie Artema, jeden z siedz±cych
- przy stole uśmiechn±ł się na powitanie i zapytał:
- - Przyjezdny? Pierwszy raz u nas?
- Od słowa "przyjezdny" Artem aż się wzdrygn±ł, ale opanował się i
- kiwn±ł głow±. Ten, który do niego zagadał, był od niego nieco starszy, i
- kiedy wstał, żeby podać Artemowi dłoń, wyci±gaj±c rękę z szerokiego
- 241
- rękawa chałata, okazało się, że byli mniej więcej tego samego wzrostu, tyle
- że tamten był drobniejszej budowy.
- Nowy znajomy Artema nazywał się Daniła. Nie śpieszył się, żeby mówić
- o sobie, i było widać, że chciał porozmawiać z Artemem, bo był ciekaw, co
- się dzieje poza granicami Polis, jakie nowiny na Okrężnej, co słychać o
- faszystach i czerwonych...
- Po półgodzinie siedzieli już w domu u chudego Daniły, w jednym z
- "mieszkań" umieszczonych między filarami, i pili gor±c± herbatę, z
- pewności± przywiezion± tu okrężn± drog± z WOGN-u. Z mebli, w pokoju
- był zawalony ksi±żkami stół, wysokie po sufit metalowe półki, także pełne
- grubych tomów, oraz łóżko. Z sufitu zwisała na drucie słaba, mniej więcej
- 40-watowa lampka, oświetlaj±ca piękny rysunek ogromnej zabytkowej
- świ±tyni, w której Artem nie od razu rozpoznał Bibliotekę, wznosz±c± się na
- powierzchni, gdzieś nad Polis.
- Po tym, jak skończyły się pytania gospodarza, przyszła kolej Artema.
- - A czemu ludzie tu u was maj± tatuaże na głowie? - zapytał.
- - Co ty, nie wiesz nic o kastach? - zdziwił się Daniła. - I o Radzie Polis
- też nie słyszałeś?
- Artem przypomniał sobie nagle, że ktoś (ależ nie, jak mógł zapomnieć, to
- był ten staruszek, Michaił Porfiriewicz, zabity przez faszystów) mówił mu,
- że w Polis władzę dziel± wojskowi i bibliotekarze, ponieważ na górze
- kiedyś stała Biblioteka i budynek jakiejś organizacji zwi±zanej z armi±.
- - Słyszałem! - kiwn±ł głow±. - Wojskowi i bibliotekarze. Czyli, ty
- jesteś bibliotekarzem?
- Daniła spojrzał na niego z przestrachem, zbladł i zakaszlał. Potem, kiedy
- się opanował, cicho powiedział:
- - Jakim znowu bibliotekarzem? Czy widziałeś choć kiedyś żywego
- bibliotekarza? To nie radzę! Bibliotekarze siedz± tam, na górze...
- Widziałeś, jakie tu mamy umocnienia? Nie daj Bóg, żeby tu zeszli... Nigdy
- nie myl tych rzeczy. Nie jestem bibliotekarzem, tylko kustoszem. Mówi± też
- na nas bramini.
- - A cóż to za dziwna nazwa? - uniósł brwi Artem.
- - Widzisz, mamy tu coś w rodzaju systemu kastowego. Jak w
- starożytnych Indiach. Kasta... No, to tak jak klasa... Czerwoni ci tego nie
- tłumaczyli? Nieważne. Kasta kapłanów, kustoszy wiedzy, tych, którzy
- zbieraj± ksi±żki i z nimi pracuj±
- - wyjaśnił, a Artem ci±gle nie mógł się
- nadziwić, jak starannie unika słowa "bibliotekarz".
- - I kasta wojowników,
- którzy zajmuj± się obron±. Bardzo to przypomina Indie, tam jeszcze była
- kasta kupców i kasta sług. My też to wszystko mamy. No i między sob±
- nazywamy to po hindusku. Kapłani to bramini, wojownicy
- - kszatrijowie,
- 242
- kupcy - waiśowie, słudzy - śudrowie. Członkiem danej kasty zostaje się
- raz na całe życie. Istniej± osobne obrzędy wtajemniczenia, szczególnie u
- kszatrijów i braminów. W Indiach to było dziedziczne, rodowe, a u nas
- wybiera się samemu, kiedy kończysz osiemnaście lat. Tu, na Borowickiej,
- jest więcej braminów, prawie wszyscy. Tu jest nasz szkoła, biblioteki, cele.
- Na stacji Biblioteka jest inaczej, przez tranzyt Linii Czerwonej, musi być
- silna ochrona, choć przed wojn± było tam więcej naszych. Teraz
- przeprowadzili się na Aleksandrowskij Sad. A na Arbackiej s± prawie sami
- kszatrijowie, bo maj± tam Sztab.
- Słysz±c kolejne świszcz±ce staroindyjskie słowo, Artem ciężko
- westchn±ł. W±tpił, czy uda mu się zapamiętać wszystkie te wymyślne
- nazwy za pierwszym razem. Jednak Daniła nie zwrócił na to uwagi i
- opowiadał dalej:
- - Do Rady wchodz± oczywiście tylko dwie kasty: nasza i kszatrijów. Tak
- w ogóle, to mówimy na nich wojaki - mrugn±ł do Artema.
- - A czemu oni tatuuj± sobie dwugłowe ptaki?
- - przypomniał sobie
- Artem. - Wy macie przynajmniej ksi±żki, tu wszystko jest jasne. Ale ptaki?
- - Taki maj± totem - wzruszył ramionami bramin Daniła. - Wydaje mi
- się, że kiedyś to był duch opiekuńczy wojsk obrony przeciwatomowej.
- Zdaje się orzeł. Oni przecież wierz± w jakieś własne dziwne rzeczy.
- Zasadniczo nie mamy między kastami zbyt dobrych stosunków. Kiedyś
- nawet był konflikt.
- Przez zasłonę dało się zauważyć, jak na stacji zmniejszyli oświetlenie.
- Nadchodziła tutejsza noc. Artem zacz±ł się zbierać.
- - A nie macie tu jakiegoś hotelu, żeby przenocować? Bo mam jutro o
- dziewi±tej spotkanie na Arbackiej, a nie mam gdzie się zatrzymać.
- - Jak chcesz, to nocuj u mnie
- - wzruszył ramionami Daniła. - Ja będę
- spał na podłodze, przyzwyczajony jestem. Właśnie miałem się zabierać do
- kolacji. Zostań, opowiesz, co jeszcze widziałeś po drodze. Bo ja, to, wiesz,
- w ogóle się st±d nie ruszam. Kodeks kustoszy nie pozwala wychodzić dalej
- niż na s±siedni± stację.
- Artem zastanowił się i skin±ł głow±, na znak zgody. W pokoju było
- przytulnie i ciepło, a i gospodarz od razu przypadł mu do gustu. Mieli ze
- sob± coś wspólnego. Piętnaście minut póĽniej już czyścił grzyby, a Daniła
- kroił w plasterki wieprzowinę.
- - A ty sam widziałeś choć raz Bibliotekę?
- - spytał Artem z pełnymi
- ustami godzinę póĽniej, kiedy jedli duszon± wieprzowinę z grzybami z
- aluminiowych żołnierskich menażek.
- - Chodzi ci o Wielk± Bibliotekę? - uściślił surowo bramin.
- 243
- - No, o tę, co jest na górze... Chyba jeszcze tam jest? - Artem pokazał
- widelcem na sufit.
- - Do Wielkiej Biblioteki wychodz± tylko członkowie naszej starszyzny. I
- stalkerzy, którzy pracuj± dla braminów - odpowiedział Daniła.
- - Czyli to oni przynosz± ksi±żki z góry? Z Biblioteki? To znaczy, z
- Wielkiej Biblioteki
- - poprawił się szybko Artem, widz±c, że jego
- gospodarz znów się naburmuszył.
- - Oni, ale na polecenie starszych kasty. Sami nie dajemy rady, dlatego
- trzeba korzystać z najemników
- - niechętnie wyjaśnił bramin.
- - Według
- Kodeksu powinniśmy to robić my: strzec wiedzy i przekazywać j± tym,
- którzy jej poszukuj±. Ale żeby j± przekazać, najpierw trzeba j± zdobyć. A
- kto z naszych ośmieli się tam wejść? - westchn±ł i podniósł oczy ku górze.
- - Przez promieniowanie? - skin±ł ze zrozumieniem Artem.
- - To też. Ale przede wszystkim, przez bibliotekarzy
- - przytłumionym
- głosem odpowiedział Daniła.
- - Ale czy to nie wy jesteście bibliotekarzami, czy też potomkami
- bibliotekarzy? Tak mi mówiono.
- - Wiesz co, nie rozmawiajmy o tym przy jedzeniu. I w ogóle, niech ktoś
- inny ci o tym opowie. Nieszczególnie lubię ten temat.
- Daniła zacz±ł sprz±tać ze stołu, a potem zamyślił się na moment i
- przesun±ł na bok część ksi±żek z półki. Między tomami stoj±cymi w drugim
- rzędzie ukazała się luka, w której pobłyskiwała pękata butelka samogonu.
- Wśród naczyń znalazły się też ośmiok±tne szklaneczki.
- Po jakimś czasie Artem, przygl±daj±c się z podziwem półkom,
- zdecydował się przerwać milczenie.
- - Ależ ty masz dużo ksi±żek
- - powiedział po chwili.
- - U nas, na
- WOGN-ie, pewnie w całej bibliotece się tyle nie uzbiera. Wszystkie, które
- mamy, już dawno przeczytałem. Rzadko kiedy jakieś dobre do nas trafiaj±,
- chyba że ojczym przyniesie coś porz±dniejszego, bo straganiarze to zawsze
- tylko jakieś badziewie sprzedaj±, kryminały i takie tam. Do tego połowy nie
- da się w nich zrozumieć. Dlatego też marzyłem, żeby pójść do Polis - przez
- Wielk± Bibliotekę. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, ile ich tam musi
- być, na górze, jeśli zbudowano dla nich takiego kolosa - i wskazał rysunek
- wisz±cy nad stołem.
- Oczy błyszczały już jednemu i drugiemu. Daniła, mile połechtany
- słowami Artema, nachylił się nad stołem i powiedział z naciskiem:
- - Przecież to nie ma żadnego znaczenia, te wszystkie ksi±żki. A Wielk±
- Bibliotekę też nie dla nich zbudowali. I to nie ich tam strzeg±.
- Artem spojrzał na niego ze zdziwieniem. Bramin otworzył już usta, żeby
- kontynuować, ale nagle wstał od stołu, podszedł do drzwi, uchylił je i przez
- 244
- chwilę nasłuchiwał. Potem cicho je zamkn±ł, wrócił na miejsce i szeptem
- dokończył:
- - Cał± Wielk± Bibliotekę zbudowali dla jednej jedynej Księgi. I tylko
- ona jedna jest tam ukryta. Pozostałe s± potrzebne tylko, żeby j± zasłonić. I
- to jej tak naprawdę szukaj±. I jej strzeg± - dodał, i przeszedł go dreszcz.
- - A co to za księga? - też obniżył głos Artem.
- - Stary foliał. Na czarnych jak węgiel stronicach, złotymi literami jest
- zapisana cała Historia. Do samego końca.
- - I po co jej szukaj±? - szepn±ł Artem.
- - Jak to, nie rozumiesz?
- - pokręcił głow± bramin. - Do końca, do
- samego końca. A przecież do końca jeszcze daleko... I kto ma tę wiedzę...
- Za zasłonk± mign±ł nagle lekki cień, i Artem, chociaż patrzył w oczy
- Danile, zauważył go i dał mu znak. Urwawszy opowieść w pół słowa, ten
- zerwał się z miejsca i rzucił do drzwi. Artem pobiegł za nim.
- Na peronie nikogo nie było, tylko z przejścia dochodziły oddalaj±ce się
- kroki. Straż spokojnie spała na krzesłach po obu stronach ruchomych
- schodów.
- Kiedy wrócili do pokoju, Artem czekał aż bramin dokończy opowieść,
- ale ten już wytrzeĽwiał i tylko ponuro kręcił głow±.
- - Nie wolno nam tego opowiadać - uci±ł. - To jest część Kodeksu tylko
- dla wtajemniczonych. Wygadałem po pijaku - skrzywił się z
- niezadowoleniem. - I niech ci nie przyjdzie do głowy mówić komuś, że to
- słyszałeś. Jeśli ktoś się dowie, że wiesz o Księdze, to nie unikniesz
- kłopotów. I ja razem z tob±.
- I wtedy Artem nagle zrozumiał, dlaczego spociły mu się dłonie w
- momencie, kiedy bramin powiedział mu o Księdze. Przypomniał sobie.
- - A czy tych ksi±g nie jest kilka? - spytał ze ściśniętym sercem.
- Daniła popatrzył mu w oczy z niepokojem.
- - Co masz na myśli?
- - Bój się prawd ukrytych w starych foliałach, gdzie słowa tłoczone s±
- złotem, a papier, czarny jak heban, nie płonie - przemówił, a przed oczami
- znów zamajaczyła mu mglista ułuda, nie wyrażaj±ca niczego twarz
- Burbona, który mechanicznie wymawiał cudze i niepojęte słowa.
- Bramin spojrzał na niego w zdumieniu.
- - Sk±d ty to wiesz?
- - To było objawienie. Czyli tam jest więcej niż jedna Księga... Co jest w
- pozostałych? - patrz±c jak zahipnotyzowany na rysunek Biblioteki, spytał
- Artem.
- 245
- - Została tylko jedna. Były trzy foliały
- - poddał się wreszcie Daniła. -
- Przeszłość, TeraĽniejszość i Przyszłość. Przeszłość i TeraĽniejszość zginęły
- bezpowrotnie wieki temu. Został ostatni, najważniejszy.
- - I gdzie on jest?
- - Zagubiony w Głównym Magazynie Ksi±żek. Jest tam ponad
- czterdzieści milionów tomów. Jeden z nich
- - na oko całkiem zwyczajna
- ksi±żka w standardowej oprawie
- - to właśnie On. Żeby Go rozpoznać,
- trzeba otworzyć ksi±żkę i j± przekartkować
- - według legendy stronice w
- księdze s± rzeczywiście czarne. Ale żeby przejrzeć wszystkie ksi±żki w
- Głównym Magazynie, trzeba by było poświęcić siedemdziesi±t lat życia, nie
- licz±c snu i odpoczynku. A ludzie nie mog± tam zostać dłużej niż dzień.
- Poza tym nikt ci nie pozwoli spokojnie stać i przegl±dać wszystkich
- przechowywanych tam tomów. I wystarczy na ten temat.
- Pościelił sobie posłanie na podłodze, zapalił świecę na stole i wył±czył
- światło. Artem niechętnie uległ. Jakoś zupełnie nie chciało mu się spać,
- chociaż nie umiał sobie nawet przypomnieć, kiedy mógł ostatnio odpocz±ć.
- - A ciekawe, czy widać Kreml, kiedy się idzie do Biblioteki?
- -
- powiedział w pustkę, bo Daniła zaczynał już pochrapywać.
- - Jasne, że widać. Tylko nie wolno na niego patrzeć. Przyci±ga
- -
- mrukn±ł tamten.
- - Jak to, przyci±ga?
- Daniła podniósł się na łokciu, i jego zmarszczone z niezadowolenia czoło
- dostało się w żółt± plamę światła.
- - Stalkerzy mówi±, że kiedy się wychodzi, nie można patrzeć na Kreml.
- Szczególnie na gwiazdy na wieżach. Jak spojrzysz, to nie oderwiesz już
- oczu. A jak będziesz patrzeć przez dłuższy czas, to zacznie cię wci±gać, nie
- na darmo wszystkie bramy prowadz±ce na Kreml stoj± otworem. Dlatego
- stalkerzy nigdy nie chodz± do Wielkiej Biblioteki w pojedynkę. Jeśli jeden
- przypadkiem trafi wzrokiem na Kreml, drugi zaraz go ocuci.
- - A co jest na Kremlu? - wyszeptał Artem przełkn±wszy ślinę.
- - Nikt nie wie, bo tam się tylko wchodzi, a nikt jeszcze stamt±d nie
- wrócił. Na tamtej półce stoi ksi±żka, jak chcesz, jest w niej ciekawa historia
- o gwiazdach i swastykach, w tym o tych na kremlowskich wieżach - wstał,
- wymacał na półce właściwy tom, otworzył na odpowiedniej stronie i znów
- wszedł pod kołdrę.
- Po paru minutach Daniła już spał, a Artem przysun±wszy bliżej świecę,
- zacz±ł czytać.
- "...będ±c najmniej liczn± i wpływow± z grup politycznych, które
- walczyły o władzę i wpływy w Rosji po pierwszej rewolucji, bolszewicy nie
- byli uważani przez żadn± z walcz±cych stron za poważnych konkurentów.
- 246
- Nie posiadali poparcia chłopstwa i opierali się jedynie na nielicznych
- zwolennikach wśród klasy robotniczej i w marynarce. Jednak głównych
- sojuszników
- W.I. Leninowi, który uczył się alchemii i zaklinania duchów w
- zamkniętych szwajcarskich szkołach, udało się znaleĽć po drugiej stronie
- bariery między światami. Właśnie w tym okresie pierwszy raz pojawiaj± się
- pentagramy jako symbole ruchu komunistycznego i Armii Czerwonej.
- Pentagram to, jak wiadomo, najbardziej rozpowszechniony i najłatwiej
- dostępny dla pocz±tkuj±cych typ portalu między światami, który pozwala
- przedostawać się do naszej rzeczywistości demonom. Przy tym autor
- pentagramu, przy jego umiejętnym wykorzystaniu, zdobywa kontrolę nad
- wezwanym do naszego świata demonem, który jest odt±d zobowi±zany, by
- mu służyć. Zazwyczaj, żeby lepiej kontrolować przyzwan± istotę, wokół
- pentagramu wyznacza się ochronny okr±g, aby demon nie mógł przekroczyć
- jego granicy.
- Nie wiadomo, jak dokładnie przywódcom ruchu komunistycznego udało
- się dokonać tego, do czego d±żyli najpotężniejsi czarnoksiężnicy wszystkich
- czasów: ustanowić kontakt z demonami władcami, którym podlegały całe
- hordy ich pomniejszych braci. Specjaliści s± przekonani, że to sami władcy,
- wyczuwaj±c nadchodz±ce wojny i największe rzezie w historii ludzkości,
- zbliżyli się do granicy między światami i przyzwali tych, którzy mogli im
- pozwolić zebrać żniwo ludzkiego życia. W zamian obiecali im wsparcie i
- ochronę.
- Historia z finansowaniem bolszewickiego kierownictwa przez niemiecki
- wywiad jest oczywiście prawdziwa, ale byłoby głupie i powierzchowne
- uważać, że tylko dzięki zagranicznym pomocnikom W.I. Leninowi i jego
- towarzyszom broni udało się przechylić szalę historii na swoj± stronę.
- Przyszły komunistyczny wódz miał już wtedy protektorów nieskończenie
- silniejszych i inteligentniejszych niż oficerowie wywiadu wojskowego
- wilhelmińskich Niemiec.
- Szczegóły tajnej umowy z siłami ciemności s± oczywiście niedostępne
- współczesnym badaczom. Jednak ich rezultat jest znany: w krótkim czasie
- pentagramy pojawiaj± się masowo na flagach, nakryciach głowy żołnierzy
- Armii Czerwonej i na jej, nielicznym na razie, sprzęcie wojskowym. Każdy
- z nich otwierał bramę do naszego świata demonowi obrońcy, który chronił
- posiadacza pentagramu od ciosów z zewn±trz. Jako zapłatę demony wedle
- zwyczaju otrzymywały krew. W samym XX wieku, według
- najskromniejszych obliczeń, w ofierze złożono około 30 milionów
- mieszkańców Rosji.
- Umowa z władaj±cymi przyzwanymi siłami bardzo szybko się opłaciła:
- bolszewicy zdobyli i utrwalili władzę, i chociaż sam Lenin, będ±cy
- 247
- ł±cznikiem między dwoma światami, nie wytrzymał i zmarł w wieku
- zaledwie 54 lat, pochłonięty od środka przez piekielne płomienie, następcy
- kontynuowali jego dzieło bez wahania. Wkrótce nast±piła demonizacja
- całego kraju. Dzieciom id±cym do szkoły przypinano do piersi pierwszy
- pentagram. Mało kto wie, że pocz±tkowo rytuał przygotowania do
- wst±pienia do pionierów zawierał nakłuwanie szpilk± ciała dziecka. W ten
- sposób demon paĽdziernikowej <<gwiazdeczki>> kosztował krwi swojego
- przyszłego pana i raz na zawsze wstępował z nim w uświęcony zwi±zek.
- Dorastaj±c i staj±c się pionierem, dziecko dostawało nowy pentagram:
- spogl±daj±cym na niego ukazywała się część treści Umowy
- - wyszyty
- złotem portret Wodza otaczały płomienie, w których zgin±ł. W ten sposób
- rosn±cemu pokoleniu przypominano o jego złożeniu się w ofierze. Potem
- był Komsomoł, aż wreszcie przed wybranymi otwierała się droga do kasty
- kapłanów - Partii Komunistycznej.
- Miliony przywołanych duchów chroniły wszystko i wszystkich w
- państwie sowieckim: dzieci i dorosłych, budynki i maszyny, a same
- demony-władcy usadowiły się w olbrzymich rubinowych pentagramach na
- wieżach Kremla, dobrowolnie godz±c się na uwięzienie w imię
- powiększenia swojej potęgi. To właśnie stamt±d rozchodziły się po całym
- kraju niewidzialne linie pola siłowego, powstrzymuj±ce go przed
- popadnięciem w chaos i podporz±dkowuj±ce jego mieszkańców woli
- lokatorów Kremla. W pewnym sensie, cały Zwi±zek Sowiecki zamienił się
- w jeden gigantyczny pentagram, którego ochronnym okręgiem stała się
- granica państwa".
- Artem oderwał się od lektury i rozejrzał dookoła. ¦wieca już się dopalała
- i zaczynała kopcić. Daniła głęboko spał, odwrócony twarz± do ściany.
- Artem przeci±gn±ł się i wrócił do ksi±żki.
- "Decyduj±c± prób± dla sowieckiej władzy stało się starcie z narodowosocjalistycznymi Niemcami. Chronieni przez siły równie prastare i potężne,
- co te na usługach Zwi±zku Sowieckiego, zakuci w pancerze Teutoni drugi
- raz w tym tysi±cleciu zdołali przebić się w gł±b naszego kraju. Tym razem
- na ich chor±gwiach namalowany był odwrócony symbol słońca, światła i
- rozkwitu. Czołgi z pentagramami na wieżyczkach jeszcze dziś, pięćdziesi±t
- lat po Zwycięstwie, prowadz± swój wieczny bój z czołgami, których
- pancerz zdobi swastyka: na wystawach muzeów, na ekranach telewizorów,
- na kratkowanych kartkach wyrwanych ze szkolnych zeszytów..."
- ¦wieca mignęła ostatni raz i zgasła. Nadszedł czas, by iść spać.
- Jeśli odwrócić się plecami do pomnika, w prześwicie między na wpół
- zburzonymi domami widać było mały kawałek wysokiego muru i sylwetki
- ostro zakończonych wież. Ale nie wolno było się odwracać i na nie patrzeć,
- dokładnie to Artemowi wyjaśnili. Zabronione też było zostawianie bez
- dozoru drzwi ze schodami, bo jeśli było to konieczne, trzeba było dać na
- 248
- czas sygnał alarmowy, a jeśli się obejrzeć, to koniec, już po tobie, i jeszcze
- inni na tym ucierpi±.
- Dlatego Artem stał w miejscu, chociaż wci±ż korciło go, żeby się
- odwrócić, i na razie ogl±dał pomnik, którego cokół zarósł mchem.
- Przedstawiał on siedz±cego w głębokim fotelu ponurego starca,
- opieraj±cego się na łokciu. Z poszczerbionych Ľrenic z br±zu kapało mu
- powoli na pierś coś gęstego, przez co wydawało się, że monument płacze.
- Zbyt długo nie dało się na to patrzeć. Dlatego Artem obszedł pomnik
- dookoła i spojrzał uważnie w kierunku drzwi. Było zupełnie spokojnie,
- panowała całkowita cisza, oprócz słabego wycia wiatru wiej±cego pośród
- ogryzionych szkieletów budynków. Oddział odszedł już dość dawno, ale nie
- wzięli ze sob± Artema. Kazali mu zostać i pilnować, a gdyby coś się stało,
- zbiec na stację i ostrzec tamtych.
- Czas mijał powoli, mierzył go krokami, którymi obchodził dookoła
- pomnik: raz, dwa, trzy...
- To się stało, kiedy doszedł do pięciuset: tupot i ryk rozległ się z tyłu, za
- plecami, tam, gdzie nie wolno było patrzeć. Coś pojawiło się bardzo blisko,
- mogło rzucić się na Artema w każdym momencie. Zamarł, nasłuchuj±c,
- potem padł na ziemię i przylgn±ł do cokołu, trzymaj±c automat w
- gotowości.
- Teraz to coś było już tuż obok, najwidoczniej po drugiej stronie pomnika.
- Artem słyszał wyraĽnie jego charcz±cy, zwierzęcy oddech; okr±żaj±c cokół
- powoli zbliżało się do niego. Próbował opanować drżenie r±k i trzymać na
- celowniku miejsce, w którym powinien pojawić się stwór.
- Ale dyszenie i odgłosy kroków nieoczekiwanie zaczęły się oddalać. I
- kiedy Artem wyjrzał zza pomnika, żeby wykorzystać sytuację i wystrzelić
- nie spodziewaj±cemu się niczego przeciwnikowi serię w plecy, od razu
- zapomniał i o nim, i o wszystkim innym.
- Gwiazda na kremlowskiej wieży była wyraĽnie widoczna nawet st±d.
- Sama wieża była tylko mglistym kształtem, widocznym w niewyraĽnym
- świetle wygl±daj±cego zza chmur księżyca, lecz gwiazda ostro odcinała się
- na jej tle, przyci±gała uwagę każdego, kto na ni± patrzył, z zupełnie
- zrozumiałej przyczyny. Ona świeciła. Nie wierz±c swoim oczom, przycisn±ł
- oczy do lornetki polowej.
- Gwiazda pałała jasnym, wściekle czerwonym światłem, rozjaśniaj±c
- kilka metrów przestrzeni wokół siebie, i kiedy Artem lepiej się przyjrzał,
- zauważył, że światło to było nieregularne. W olbrzymim rubinie była jakby
- uwięziona burza: rozbłyskiwał błyskawicami, coś w nim się przelewało,
- gotowało, wybuchało... Było to niesamowite, nieziemskiej zupełnie
- piękności widowisko, ale z takiej odległości zbyt słabo było widać. Trzeba
- podejść bliżej.
- 249
- Zarzuciwszy karabin na plecy, Artem zbiegł ze schodów, przeskoczył
- pęknięcie w asfalcie ulicy i zatrzymał się dopiero na rogu, sk±d widać było
- już cały mur Kremla... i wieże. Na każdej z nich jaśniała czerwona
- gwiazda. Ledwo złapał oddech, znów przywarł do szkieł lornetki. Gwiazdy
- rozbłyskiwały tym samym kipi±cym, nierównym światłem, i miało się
- ochotę patrzeć na nie
- wiecznie.
- Skupiwszy się na najbliższej z nich, Artem ci±gle delektował się jej
- fantastyczn± gr± światła, aż nagle wydało mu się, że rozróżnia kontury tego,
- co rusza się wewn±trz, pod powierzchni± kryształów.
- Żeby lepiej dojrzeć dziwne kształty, musiał podejść nieco bliżej.
- Zapomniawszy o wszelkim niebezpieczeństwie, stan±ł pośrodku otwartej
- przestrzeni i nie odrywał oczu od lornetki, staraj±c się poj±ć, co też udało
- mu się zobaczyć.
- Demony-władcy, przypomniał sobie wreszcie. Marszałkowie armii
- diabłów, przyzwanych, by broniły państwa sowieckiego. Kraj, a i cały świat
- rozpadł się już na kawałki, ale pentagramy na kremlowskich wieżach
- pozostały nietknięte: przywódcy, którzy zawarli umowę z demonami dawno
- już byli uwięzieni, i nie było komu zwrócić im wolność... Nie było? A on?
- Trzeba odnaleĽć bramę, pomyślał. Trzeba znaleĽć wejście...
- - Wstawaj, zaraz musisz wychodzić! - szturchał go Daniła.
- Artem ziewn±ł i przetarł oczy. Dopiero co śniło mu się coś
- niewiarygodnie zajmuj±cego, ale sen błyskawicznie się ulotnił, i nie udało
- mu się przypomnieć, co w nim widział. Na stacji wł±czono już pełne
- oświetlenie, i słychać było, jak sprz±tacze, wesoło pogwizduj±c, zamiatali
- peron.
- Założył ciemne okulary i poszedł się umyć z przewieszonym przez
- ramię, niezbyt czystym ręcznikiem frotte, który wręczył mu gospodarz.
- Toalety znajdowały się z tej samej strony, co br±zowe panneau, i kolejka do
- nich była całkiem spora. Zaj±wszy miejsce i wci±ż jeszcze ziewaj±c, Artem
- próbował przypomnieć sobie choć część obrazów, które widział we śnie.
- Kolejka z jakiegoś powodu przestała się przesuwać, a stoj±cy w niej
- ludzie zaczęli głośno szeptać. Próbuj±c zrozumieć, w czym rzecz, Artem
- obejrzał się za siebie. Wszystkie oczy były skierowane na żelazne drzwi na
- zasuwę. Teraz były otwarte, a w prześwicie stał wysoki człowiek, widz±c
- którego Artem też zapomniał po co tu przyszedł.
- Stalker.
- Dokładnie tak ich sobie wyobrażał
- - z opowiadań ojczyma i historyjek
- straganiarzy. Poplamiony i miejscami osmalony skafander ochronny, długa
- ciężka kamizelka kuloodporna, potężne bary, na prawym ramieniu niedbale
- 250
- zarzucona potężna bryła erkaemu, z lewej, na podobieństwo bandoletu,
- zwisa pobłyskuj±ca smarem taśma z nabojami. Masywne sznurowane buty,
- wpuszczone do środka spodnie, na plecach przepastny płócienny plecak.
- Stalker zdj±ł okr±gły hełm specnazu, ści±gn±ł gumow± maskę
- przeciwgazow± i, zaczerwieniony, mokry, rozmawiał o czymś z dowódc±
- posterunku. Był już niemłody, Artem widział siwy zarost na jego policzkach
- i brodzie i srebrne nitki wśród krótkich, czarnych włosów. Ale biło od niego
- sił±, pewności± siebie, cały był spięty, czujny, jakby nawet tu, na cichej,
- jasnej stacji był gotów w każdej chwili stawić czoła niebezpieczeństwu i nie
- dać mu się zaskoczyć.
- Teraz tylko Artem wci±ż się jeszcze gapił bezceremonialnie na
- przybysza, pozostali ludzie, którzy stali w kolejce, najpierw go popędzali, a
- potem po prostu zaczęli wymijać.
- - Artem! Co ty tam robisz tak długo? Patrz, która godzina, spóĽnisz
- się! - podszedł do niego Daniła.
- Słysz±c to imię, stalker odwrócił się się w stronę Artema, przyjrzał mu
- się uważnie i nagle wykonał w jego kierunku długi krok.
- - Nie jesteś przypadkiem z WOGN-u? - spytał głębokim, dĽwięcznym
- głosem.
- Artem skin±ł głow± w milczeniu, czuj±c jak zadrżały mu kolana.
- - To nie ty szukasz Młynarza? - ci±gn±ł tamten.
- Artem znów przytakn±ł.
- - To ja jestem Młynarz. Masz coś dla mnie? - stalker popatrzył
- Artemowi w oczy.
- Artem pośpiesznie wymacał na szyi sznurek z łusk±, z któr±, niczym z
- talizmanem, było już nawet jakoś dziwnie się rozstawać, i podał j±
- stalkerowi. Ten ści±gn±ł skórzane rękawiczki, odkręcił nakładkę i ostrożnie
- wytrz±sn±ł coś z kapsułki na dłoń. Malutki skrawek papieru. Notatka.
- - ChodĽmy. Wybacz, wczoraj nie mogłem, zadzwonili, kiedy już
- wychodziliśmy na górę.
- Pośpiesznie pożegnawszy się z Danił± i podziękowawszy mu, Artem
- ruszył za Młynarzem ruchomymi schodami, prowadz±cymi do przejścia na
- Arback±.
- - Nie ma żadnych wieści od Huntera?
- - spytał nieśmiało, ledwo
- nad±żaj±c za stawiaj±cym długie kroki stalkerem.
- - Zupełnie nic. Obawiam się, że teraz trzeba o niego pytać tych waszych
- czarnych - odpowiedział przez ramię Młynarz.
- - Za to z WOGN-u
- wiadomości jest aż za dużo.
- Artem poczuł, jak mocno zabiło mu serce.
- 251
- - Jakie? - postarał się ukryć swoje zdenerwowanie.
- - Dobrych mało - sucho powiedział stalker
- - czarni znów ruszyli do
- ataku. Tydzień temu była ciężka bitwa. Pięciu ludzi zginęło. A czarnych, jak
- się zdaje, pojawia się tam coraz więcej. Z waszej stacji ludzie zaczynaj±
- uciekać. Mówi±, że nie mog± wytrzymać strachu. Więc Hunter miał rację,
- kiedy mi mówił, że kroi się u was coś poważnego. Przeczuwał to.
- - A nie wie pan, kto zgin±ł?
- - spytał z przestrachem Artem, próbuj±c
- sobie przypomnieć, kto powinien był mieć wartę tego dnia, dokładnie
- tydzień temu. Jaki to był dzień? Żeńka? Andriej? Tylko nie Żeńka...
- - Sk±d mam wiedzieć? Zreszt± mało tego, że jakieś cholerstwo tam
- przychodzi, na dodatek z tunelami wokół Prospektu Mira jakieś diabelstwo
- wynikło. Ludzie trac± pamięć, kilku już umarło na szlaku.
- - Co robić?
- - Dziś jest posiedzenie Rady. Wysłuchamy opinii starszych braminów i
- generałów. Tylko w±tpię, czy będ± jakkolwiek mogli pomóc twojej stacji.
- Samej Polis ledwie broni±, a i to tylko dlatego, że nikt się nie ośmiela jej
- poważnie zaatakować.
- Wyszli na Arback±.
- Tutaj też świeciły lampy rtęciowe i, podobniejak na Borowickiej,
- mieszkania mieściły się w zabudowanych cegłami arkadach. Przed
- niektórymi z nich stali wartownicy i w ogóle wojskowych było tu
- nienaturalnie dużo. Pomalowane na biało ściany były miejscami obwieszone
- rozsypuj±cymi się prawie od upływu lat paradnymi wojskowymi
- chor±gwiami z wyszytymi złotem orłami. Wokół panowało ożywienie:
- bramini ubrani w długie chałaty dok±dś szli; sprz±tacze myli posadzkę i
- pokrzykiwali na tych, którzy próbowali przejść po mokrym; było też wielu
- ludzi z innych stacji - można ich było rozpoznać po ciemnych okularach
- lub po dłoniach złożonych w daszek, którymi osłaniali zmrużone oczy. Na
- peronie znajdowały się tylko pomieszczenia mieszkalne i administracyjne,
- wszystkie stragany i bary były przeniesione do przejść między stacjami.
- Młynarz powiódł Artema na koniec peronu, gdzie zaczynały się
- pomieszczenia służbowe, posadził go na marmurowej ławeczce, obłożonej
- wypolerowanym przez tysi±ce pasażerów drewnem, poprosił, by na niego
- poczekał, i odszedł.
- Przygl±daj±c się wymyślnej sztukaterii na sklepieniu, Artem pomyślał, że
- Polis nie zawiodła jego oczekiwań. Życie rzeczywiście było tu urz±dzone
- zupełnie inaczej, i ludzie nie byli tak zatwardziali, rozdrażnieni, zahukani
- jak na innych stacjach. Wiedza, ksi±żki, kultura grały tu, jak się zdawało,
- zupełnie wyj±tkow± rolę. Samych kramów z ksi±żkami minęli przynajmniej
- pięć, kiedy szli przejściem między Borowick± a Arback±. Wisiały tu nawet
- 252
- afisze zapowiadaj±ce spektakl według Szekspira, i, tak jak na Borowickiej,
- gdzieś grała muzyka.
- Zarówno przejście, jak i obie stacje były w świetnym stanie, i chociaż na
- ścianach było widać pęknięcia i zacieki, wszystkie wyrwy były
- błyskawicznie łatane przez snuj±ce się wszędzie brygady remontowe. Artem
- zajrzał z ciekawości do tunelu: tam również panował pełny porz±dek: sucho,
- czysto, a co każde sto metrów świeciła się lampka elektryczna, i tak aż
- okiem sięgn±ć. Od czasu do czasu mijały go załadowane skrzyniami
- drezyny, zatrzymuj±c się, żeby wysadzić przygodnego pasażera, lub przyj±ć
- pudło z ksi±żkami, które Polis rozsyłała po całym metrze.
- "Wkrótce to wszystko może się skończyć
- - nieoczekiwanie pomyślał
- Artem. - WOGN już nie wytrzymuje naporu tych potworów... Trudno się
- dziwić" - powiedział sobie w duchu, wspominaj±c jedn± z nocy na warcie,
- kiedy przyszło mu odpierać atak czarnych, i wszystkie koszmary męcz±ce
- go po walce.
- Czy WOGN padnie? To znaczy, że nie będzie już miał domu, i będzie
- uważał za szczęście, jeśli jego przyjaciele i ojczym dadz± radę uciec: wtedy
- pozostanie mu nadzieja, że spotka ich kiedyś w metrze. Jeśli Młynarz powie
- mu dzisiaj, że Artem wykonał swoje zadanie i nic więcej nie może zrobić, to
- wtedy ruszy w drogę powrotn±, obiecał sobie. Jeśli jego stacji s±dzone jest
- zostać jedyn± przeszkod± na drodze czarnych, a jego przyjaciołom i bliskim
- zgin±ć w jej obronie, to woli raczej być razem z nimi, niż ukrywać się w
- tym raju. Zachciało mu się nagle wrócić do domu, spojrzeć na rz±d
- wojskowych namiotów, zakład produkcji herbaty... Pogadać z Żeńk±,
- opowiedzieć mu o swoich przygodach. Na pewno nie uwierzy nawet w
- połowę... Jeśli jeszcze żyje.
- - ChodĽmy, Artem - wezwał go Młynarz. - Chc± z tob± pomówić.
- Zd±żył już pozbyć się swojego skafandra i miał na sobie golf, czarn±
- wojskow± furażerkę bez oznaczeń i spodnie z kieszeniami, takie same jak u
- Huntera. Stalker przypominał czymś Myśliwego, nie z wygl±du oczywiście,
- lecz zachowaniem. Był tak samo skupiony, napięty, podobnie też mówił:
- krótkimi, zwięzłymi zdaniami.
- ¦ciany w pomieszczeniu wyłożone były czarnym dębem, a na nich,
- naprzeciwko siebie, wisiały dwa duże obrazy olejne. Na jednym z nich
- Artem bez trudu rozpoznał Bibliotekę, na drugim widniał wysoki budynek z
- fasad± z białego kamienia. Podpis pod nim głosił: "Sztab Generalny MON
- Federacji Rosyjskiej".
- Na środku przestronnego pokoju stał duży drewniany stół, na
- otaczaj±cych go krzesłach siedziało, przygl±daj±c się badawczo Artemowi,
- dziesięciu ludzi. Połowa w szarych chałatach braminów, druga
- - w letnich
- oficerskich mundurach. Rozmieszczeni byli tak, że wojskowi siedzieli pod
- obrazem ze Sztabem Generalnym, a bramini pod Bibliotek±.
- 253
- U szczytu stołu dumnie zasiadał niewysokiego wzrostu, ale władczo
- wygl±daj±cy człowiek w poważnych okularach i z duż± łysin±. Był ubrany
- w garnitur z krawatem i nie miał tatuażu oznaczaj±cego przynależność do
- kasty.
- - Do dzieła - zacz±ł bez przedstawiania się. - Proszę nam opowiedzieć
- wszystko, co panu wiadomo, w tym o sytuacji z tunelami od pańskiej stacji
- do Prospektu Mira.
- Artem zacz±ł szczegółowo opisywać historię walki WOGN-u
- z czarnymi, potem zadanie Huntera, i wreszcie wyprawę do Polis. Kiedy
- mówił o tym, co wydarzyło się w tunelach między Aleksiejewsk±, Ryżsk± i
- Prospektem Mira, wojskowi i bramini zaczęli szeptać między sob±, jedni z
- niedowierzaniem, inni z ożywieniem, a siedz±cy w k±cie oficer dopytywał
- go kilka razy, starannie protokołuj±c jego słowa.
- Kiedy dyskusje wreszcie ucichły, poproszono Artema, by kontynuował
- opowieść, lecz to, co mówił, budziło u słuchaczy małe zainteresowanie,
- dopóki nie doszedł do stacji Polianka i jej mieszkańców.
- - Pan pozwoli! - przerwał mu we wzburzeniu jeden z wojskowych,
- pulchny mężczyzna około pięćdziesi±tki z zaczesanymi do tyłu włosami i
- okularami w metalowej oprawie wbijaj±cej się w mięsisty
- nos. - Jest
- całkowicie pewne, że Polianka jest niezamieszkała. Stacja została
- porzucona dawno temu. To fakt, przechodz± przez ni± codziennie dziesi±tki
- ludzi, ale nikt nie może tam mieszkać. Występuj± tam regularne wybuchy
- gazu, i wszędzie rozmieszczone s± znaki ostrzegaj±ce przed
- niebezpieczeństwem. A już na pewno nie ma tam żadnych kotów ani
- makulatury, i to od dawna. Całkowicie pusty peron. Całkowicie. Niech pan
- daruje sobie te insynuacje.
- Pozostali wojskowi zgodnie pokiwali głowami, i zaskoczony Artem
- umilkł.
- Kiedy zatrzymywał się na Poliance, przez moment przyszło mu do
- głowy, że panuj±ca na stacji swobodna atmosfera nie pasuje do metra. Ale
- od tych rozmyślań zaraz odci±gnęli go mieszkańcy Polianki, którzy byli
- bardziej niż realni.
- Jednak bramini nie poparli tego gniewnego dementi. Najstarszy z nich,
- łysy staruszek z dług± siw± brod±, spojrzał z zainteresowaniem na Artema i
- wymienił z siedz±cymi w pobliżu kilka zdań w niezrozumiałym języku.
- - Gaz ten, jak wiadomo, posiada właściwości halucynogenne, jeśli w
- określonych proporcjach wymiesza się z powietrzem - powiedział
- pojednawczo bramin siedz±cy po prawicy staruszka.
- - Problem w tym, czy można mu teraz wierzyć co do całej reszty -
- patrz±c na Artema spode łba, odrzekł wojskowy.
- 254
- - Dziękuję za pańsk± relację - uci±ł dyskusję człowiek w garniturze.
- -
- Rada j± przedyskutuje i poinformuje pana o rezultatach. Może pan odejść.
- Artem ruszył w kierunku wyjścia. Czyżby cała jego rozmowa z dwoma
- pal±cymi fajkę wodn± mieszkańcami Polianki miała się okazać
- halucynacj±? Ale przecież to by oznaczało, że ten pomysł, iż jest
- wybrańcem, że może naginać rzeczywistość dopóki pod±ża za wyznaczon±
- mu fabuł±, to wszystko twory jego wyobraĽni, próba pocieszenia samego
- siebie... Teraz również tajemnicze spotkanie w tunelu między Poliank± a
- Borowick± nie wydawało mu się już cudem. Gaz? Gaz.
- Siedział na ławce pod drzwiami i nawet nie wsłuchiwał się w dalekie
- głosy spieraj±cych się członków Rady. Obok niego chodzili ludzie,
- przejeżdżały drezyny i spalinówki, minuta za minut± mijał czas, a on
- siedział i myślał. Czy jego misja rzeczywiście istniała, czy może sam j±
- wymyślił? Co ma teraz robić? Dok±d ma teraz iść?
- Ktoś dotkn±ł jego ramienia. Był to oficer, który robił notatki podczas
- jego opowiadania.
- - Członkowie Rady informuj±, że Polis nie jest w stanie w niczym
- pomóc waszej stacji. Dziękuj± panu za szczegółowy raport o sytuacji w
- metrze. Jest pan wolny.
- Ot i wszystko.
- Polis nie może w niczym pomóc. Wszystko na nic. Zrobił wszystko, co
- mógł, ale niczego to nie zmieniło. Zostało mu tylko wrócić na WOGN i
- stan±ć ramię w ramię z tymi, którzy bronili stacji. Artem podniósł się
- ociężale z ławki i ruszył sam nie wiedz±c dok±d.
- Kiedy dotarł już prawie do przejścia na Borowick±, usłyszał za sob±
- ciche pokasływanie. Artem odwrócił się i zobaczył bramina, który był
- obecny podczas Rady, tego samego, który siedział po prawicy staruszka.
- - Proszę zaczekać, młody człowieku... Zdaje mi się, że powinniśmy z
- panem porozmawiać o paru sprawach... Prywatnie
- - zwrócił się do niego
- bramin z życzliwym uśmiechem. - Jeśli Rada nie jest w stanie nic dla was
- zrobić, to może wasz pokorny sługa okaże się bardziej przydatny.
- Chwycił Artema pod rękę i zaprowadził go do jednego z ceglanych
- mieszkań w arkadach. Nie było tu okna, nie paliła się żadna elektryczna
- lampka, i tylko płomyczek małej świeczki rysował kontury twarzy kilku
- ludzi zebranych w pokoju. Artem nie zd±żył im się porz±dnie przyjrzeć, bo
- bramin, który go tu przyprowadził, szybko zgasił świecę i pomieszczenie
- pogr±żyło się w ciemności.
- - Czy to, co opowiadałeś o Poliance na posiedzeniu Rady jest prawd±? -
- rozległ się ochrypły głos.
- - Tak - twardo odparł Artem.
- 255
- - Czy wiesz, jak my, bramini, nazywamy Poliankę między sob±? Stacja
- przeznaczenia. Kszatrijowie mog± sobie uważać, że to gaz powoduje wizje,
- nie mam nic przeciwko temu. Nie zamierzamy leczyć ze ślepoty naszych
- niedawnych wrogów. My wierzymy, że na tej stacji ludzi spotykaj±
- wysłannicy Opatrzności. Większości z nich Opatrzność nie ma nic do
- powiedzenia, i ci po prostu przechodz± przez pust±, porzucon± stację. Lecz
- ci, którzy napotkali kogoś na Poliance, powinni potraktować to spotkanie z
- cał± uwag± i na całe życie zapamiętać to, co tam usłyszeli. Pamiętasz, co to
- było?
- - Zapomniałem - skłamał Artem, nie ufaj±c specjalnie tym ludziom,
- którzy przypominali mu członków jakiejś sekty.
- - Nasza starszyzna jest przekonana, że nie przyszedłeś do nas
- przypadkiem. Nie jesteś zwykłym człowiekiem, i twoje szczególne
- zdolności, które już nie raz uratowały ci życie po drodze, mog± pomóc
- również nam. Zaś my wyci±gniemy za to pomocn± dłoń do ciebie i twojej
- stacji. Jesteśmy kustoszami wiedzy, i wśród tej wiedzy jest i taka, która
- może uratować WOGN.
- - Co wy z tym WOGN-em?! - wybuchn±ł Artem.
- - Ci±gle tylko
- mówicie o WOGN-ie! Jak byście nie rozumieli, że przyszedłem tutaj nie
- tylko z powodu mojej stacji, nie tylko z powodu własnych problemów!
- Wszystkim wam, co do jednego, grozi niebezpieczeństwo! Najpierw padnie
- WOGN, potem cała linia, a potem zginie całe metro...
- Nikt mu nie odpowiedział. Zapadła głucha cisza, było słychać tylko
- miarowe oddechy obecnych. Artem poczekał jeszcze chwilę i zapytał, nie
- mog±c wytrzymać milczenia:
- - Co mam zrobić?
- - Wyjść na górę, do wielkiego magazynu ksi±żek. ZnaleĽć tam pewn±
- rzecz, która według prawa należy do nas, i przynieść j± tutaj. Jeśli uda ci się
- odnaleĽć to, czego szukamy, podzielimy się z tob± wiedz±, która pomoże ci
- zlikwidować zagrożenie. I niech spłonie Wielka Biblioteka, jeśli kłamię.
- 256
- ROZDZIAŁ 13
- WIELKA BIBLIOTEKA
- Artem wyszedł na stację, w oszołomieniu rozgl±daj±c się dokoła.
- Dopiero co zawarł jedn± z najdziwniejszych umów w swoim życiu. Jego
- zleceniodawcy nie chcieli nawet wyjaśnić mu, co konkretnie ma zabrać z
- magazynu ksi±żek, obiecuj±c, że o szczegółach poinformuj± go potem,
- kiedy wyjdzie już na górę. I chociaż przemknęła mu przez głowę myśl, że
- może chodzić o Księgę, o której poprzedniego wieczora opowiadał mu
- Daniła, nie ośmielił się spytać o ni± braminów. A poza tym, kiedy gościnny
- gospodarz zdradzał mu wczoraj tę tajemnicę, obaj byli porz±dnie podpici,
- tak więc miał podstawy, by w±tpić w jej wiarygodność.
- Obiecano mu, że nie wyjdzie na powierzchnię sam. Bramini zamierzali
- sformować cały oddział. Razem z Artemem miało wyjść przynajmniej
- dwóch stalkerów i jeden człowiek z ramienia kasty, któremu będzie musiał
- natychmiast przekazać znalezisko, jeśli ekspedycja zakończy się sukcesem.
- To on ma pokazać Artemowi coś, co pomoże mu zażegnać wisz±ce nad
- WOGN-em niebezpieczeństwo.
- Teraz, kiedy z egipskich ciemności pokoju wyszedł na peron, warunki
- umowy wydały mu się absurdalne. Jak w tej starej baśni, wymagano od
- niego, żeby poszedł tam, nie wiadomo gdzie, przyniósł to, nie wiadomo co, i
- za to obiecano mu cudowne wybawienie, nie mówi±c nawet jakie ono
- będzie. Ale co mu pozostało? Wrócić z pustymi rękami? Czy tego
- oczekiwał od niego Myśliwy?
- Kiedy Artem spytał swoich tajemniczych rozmówców, w jaki sposób
- odnajdzie w olbrzymim magazynie Biblioteki to, czego szukaj±,
- odpowiedziano mu, że zrozumie wszystko na miejscu. Usłyszy. Nie chciał
- więcej dopytywać, boj±c się, że bramini strac± przekonanie o jego
- niezwykłych zdolnościach, w które sam nie bardzo wierzył. Na koniec
- dostał surowe upomnienie, że wojskowi nie mog± się o niczym dowiedzieć,
- inaczej umowa przestanie obowi±zywać.
- Artem usiadł na ławeczce pośrodku holu i zamyślił się. To była
- niesamowita szansa, żeby wyjść na powierzchnię, dokonać tego, co w
- świadomym życiu udało mu się zaledwie raz, i zrobić to bez strachu przed
- kar± i konsekwencjami. Wyjść na górę, i to nie samemu, a z
- najprawdziwszymi stalkerami, wykonuj±c tajne zadanie kasty kustoszy... W
- końcu nie zapytał, dlaczego tak nie lubi± słowa "bibliotekarze".
- Obok niego, na ławce ciężko usiadł Młynarz. Wygl±dał teraz na
- zmęczonego i spiętego.
- 257
- - Dlaczego na to poszedłeś? - spytał głosem bez wyrazu, patrz±c przed
- siebie.
- - Sk±d pan wie? - zdziwił się Artem. Od jego rozmowy z braminami nie
- min±ł nawet kwadrans.
- - Będę musiał iść z tob± - nie odpowiadaj±c na pytanie, przygnębionym
- głosem ci±gn±ł Młynarz
- - odpowiadam teraz za ciebie przed Hunterem,
- cokolwiek z nim się stało. A umowy z braminami zerwać się nie da. Jeszcze
- nikomu się to nie udało. I, co najważniejsze, niech ci nie przyjdzie do głowy
- wygadać się przed wojskowymi. - Wstał, pokręcił głow± i dodał: - Gdybyś
- ty wiedział, w co się pakujesz... Idę spać. Jutro wieczorem wychodzimy.
- - A pan nie należy do wojskowych?
- - zawołał za nim Artem.
- -
- Słyszałem, jak nazywali pana pułkownikiem.
- - Pułkownik pułkownikiem, ale nie z ich resortu
- - niechętnie odrzekł
- Młynarz i odszedł.
- Pozostał± część dnia Artem poświęcił na zwiedzanie Polis: spacerował
- bez celu po bezgranicznej przestrzeni przejść i schodów, patrzył na
- wspaniałe kolumnady, dziwi±c się, ileż to ludzi może pomieścić to
- podziemne miasto, od deski do deski przestudiował wydrukowan± na
- papierze pakowym gazetkę "Wiadomości Metra", słuchał brodatych
- muzyków, przegl±dał ksi±żki na straganach, bawił się z wystawionymi na
- sprzedaż szczeniakami, dowiadywał się najnowszych plotek - i przez cały
- ten czas nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś go śledzi. Kilka razy nawet
- obejrzał się gwałtownie, w nadziei, że napotka czyjś uważny wzrok, ale na
- próżno - dookoła przewalał się zaaferowany tłum i nikt nie zwracał na
- niego uwagi.
- Znalazł w jednym z przejść hotel i przespał parę godzin, zanim o
- dziesi±tej wieczorem, jak było umówione, pojawił się na posterunku przy
- wyjściu z Borowickiej do miasta. Młynarz się spóĽniał, ale wartownicy byli
- poinformowani i zaproponowali Artemowi, żeby zaczekał na niego przy
- herbacie.
- Starszy wartownik, przerwawszy na chwilę, żeby nalać wrz±tek do
- emaliowanych kubków, kontynuował swoj± opowieść:
- - Tak... Wtedy kazali mi nasłuchiwać przez radio. Ci±gle mieli nadzieję,
- że złapi± sygnał z bunkrów rz±dowych za Uralem. Ale próbowaliśmy, i nic,
- tamci w pierwszej kolejności uderzyli w obiekty strategiczne. I Ramienki
- też kaput, i wszystkie podmiejskie dacze z ich schronami na trzydzieści
- metrów w gł±b też kaput... Ramienki może by i oszczędzili... W ludność
- cywiln± starali się nie tak bardzo... W końcu nikt wtedy nie wiedział, że ta
- wojna będzie do samego końca, dot±d, aż już będzie wszystko jedno. Tak
- więc, tych Ramienek może by i pożałowali, ale tam obok znajdował się
- punkt dowodzenia, to w niego walnęli... A ofiary cywilne to już, jak to się
- 258
- mówi, za przeproszeniem straty uboczne. Ale dopóki jeszcze nikt w to nie
- wierzył, dowództwo posadziło mnie przy radiu, żebym nasłuchiwał, tam w
- bunkrze, obok Arbackiej. Na pocz±tku łapałem dużo ciekawych rzeczy...
- Syberia milczała, za to odzywali się inni. Łodzie podwodne, strategiczne,
- atomowe. Pytali, czy maj± walić, czy nie... Ludzie nie mogli uwierzyć, że
- Moskwy już nie ma. Komandorzy płakali prosto w radio, jak dzieci. Wiesz,
- to dziwne, kiedy zaprawieni oficerowie marynarki, którzy przez całe życie
- nie powiedzieli jednego cenzuralnego słowa, płacz±, prosz±, żeby poszukać,
- czy wśród ocalałych nie ma ich żon, córek... IdĽ, poszukaj... A potem
- różnie, ktoś mówił, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, wszystko szlag trafił, i
- płyn±ł do ich brzegów, żeby wywalić cał± baterię w ich miasta. A inni,
- odwrotnie, decydowali, że jeśli tak czy owak wszystko poszło w diabły, to
- nie ma sensu dalej walczyć. Po co jeszcze zabijać? Tylko, że to już niczego
- nie zmieniło. Wystarczyło tych, którzy chcieli pomścić swoje rodziny. A
- okręty odpowiadały jeszcze długo. Jak s± na misji, to potrafi± po pół roku
- siedzieć pod wod±. Niektóre oczywiście załatwili, ale nie dali rady znaleĽć
- wszystkich. Takich historii się wtedy nasłuchałem, że do tej pory, jak sobie
- przypomnę, to mnie trzęsie. Ale ja nie o tym. Złapałem raz załogę czołgu,
- który cudem ocalał z ataku: wyjechali akurat z jednostki, czy coś... Sprzęt
- nowej generacji, mieli ochronę przed promieniowaniem. I tak, jak było ich
- tam trzech w tym czołgu, tak pojechali na pełnej prędkości na wschód od
- Moskwy. Przejeżdżali przez płon±ce wioski, zabrali do siebie jakieś baby - i
- jechali dalej, na stacji nabrali oleju i znów w drogę. Dojechali na jakieś
- zadupie, gdzie już nawet nie było czego bombardować, i tam im w końcu
- brakło paliwa. Promieniowanie i tam oczywiście było takie, że proszę
- siadać, ale jednak nie takie, jak w pobliżu miast. Rozbili tam obóz, czołg
- wkopali do połowy w ziemię - zrobili sobie coś w rodzaju bunkra. Obok
- postawili namioty, z czasem wykopali ziemianki, zbudowali ręczny
- generator pr±du i całkiem długo mieszkali obok tego czołgu. Ze dwa lata
- rozmawiałem z nimi prawie każdego wieczora, wszystko o nich wiedziałem.
- Z pocz±tku był u nich spokój, prowadzili gospodarstwo, dzieci im się
- urodziły... prawie normalne. Starczało amunicji. Napatrzyli się różnych
- dziwów, takie potwory z lasu wychodziły, że nawet nie umiał tego opisać
- ten porucznik, co z nim gadałem. A potem przepadli. Jeszcze z pół roku
- próbowałem ich złapać przez radio, ale coś się z nimi stało. Może coś z
- generatorem, albo odbiornik im się rozstroił, a może amunicja się
- skończyła...
- - Mówiłeś coś o Ramienkach
- - przypomniał jego kolega
- - że je
- zbombardowali, a ja sobie pomyślałem: tyle czasu tu już służę i nikt nie
- potrafi mi powiedzieć o Kremlu, jak to się stało, że został cały? Czemu go
- nie ruszyli? No, tam to już na pewno było bunkrów a bunkrów...
- - Kto ci powiedział, że nie ruszyli? Ruszyli, i to jeszcze jak!
- - zapewnił
- go wartownik. - Po prostu nie chcieli go burzyć, bo to zabytek, zamiast
- 259
- tego wypróbowali na nim nowy wynalazek. No, i żeśmy dostali... Już lepiej
- by było od razu go zetrzeć z powierzchni ziemi - splun±ł i umilkł.
- Artem siedział cichutko, staraj±c się nie odwracać uwagi weterana od
- wspomnień. Rzadko kiedy udawało mu się usłyszeć tyle szczegółów o tym,
- jak to się działo. Ale starszy wartownik umilkł, zamyślił się nad jakimiś
- swoimi sprawami, aż wreszcie Artem odważył się zadać pytanie, które
- nurtowało go już wcześniej:
- - A przecież w innych miastach też jest metro? Przynajmniej było, tak
- słyszałem. Czy nigdzie indziej ludzie się nie uratowali? Kiedy pan pracował
- w ł±czności, to nie odbierał pan żadnych sygnałów?
- - Nie, nic nie nadawali. Ale masz rację, w Piterze, na przykład, jacyś
- ludzie powinni byli ocaleć, metro było głęboko pod ziemi±, niektóre stacje
- nawet głębiej niż tu, u nas. I tak samo były skonstruowane. Pamiętam,
- jeĽdziłem tam w młodości. Na jednej linii nie było dostępu do torów, tylko
- takie solidne metalowe śluzy. Poci±g podjeżdża, i śluzy się otwieraj± razem
- z drzwiami wagonu. Pamiętam, że bardzo mnie to wtedy zdziwiło. Choć
- wypytywałem, to nikt mi tego nie mógł sensownie wyjaśnić, dlaczego tak to
- zrobili. Jeden mówił, że to ochrona przed powodzi±, inny, że zaoszczędzili
- na wykończeniu przy budowie. A potem poznałem się z takim jednym, co
- budował to metro, i on mi opowiedział, że kiedy kopali tę linię, to coś im
- zeżarło połowę brygady, w innych grupach było tak samo. Znajdowali
- potem tylko ogryzione kości i narzędzia. Mieszkańcom, rzecz jasna, niczego
- nie powiedzieli, ale postawili te metalowe drzwi na całej linii, na wszelki
- wypadek. A w końcu kiedy to było... A co tam się zaczęło dziać od
- promieniowania, to trudno sobie nawet wyobrazić.
- Rozmowa się urwała. Do posterunku podszedł Młynarz, a z nim jeszcze
- jeden człowiek: niewysoki i krępy, z masywn± szczęk±, porosł± krótkim
- zarostem, i z głęboko osadzonymi oczami. Obaj mieli już na sobie
- kombinezony ochronne i duże plecaki na plecach. Młynarz przyjrzał się w
- milczeniu Artemowi, postawił przed nim duż± czarn± torbę i gestem
- wskazał na wojskowy namiot.
- Artem wcisn±ł się do środka, rozpi±ł suwak w torbie i wyj±ł z niej czarny
- kombinezon, podobny do tych, w które ubrani byli Młynarz i jego kolega;
- nietypow± maskę przeciwgazow± z szybk± o szerokim polu widzenia i
- dwoma filtrami po bokach; wysokie sznurowane buty, i najważniejsze:
- nowy automat kałasznikowa z celownikiem laserowym i składan± metalow±
- kolb±. To była zupełnie wyj±tkowa broń, podobn± Artem widział tylko u
- elitarnych jednostek Hanzy, patroluj±cych tory na motodrezynach. Na dnie
- torby leżała długa latarka i okr±gły hełm obci±gnięty z wierzchu
- materiałem.
- 260
- Nie zd±żył się jeszcze przebrać, kiedy wejście do namiotu otwarło się, i
- pojawił się w nim bramin Daniła. W rękach trzymał dokładnie tak± sam±
- bezkształtn± torbę na suwak. Spojrzeli na siebie nawzajem w zdumieniu.
- Pierwszy połapał się Artem.
- - Idziesz na górę? Odprowadzić nas? Szukać czegoś, nie wiadomo
- czego? - spytał sarkastycznie.
- - Ja akurat wiem czego
- - odgryzł się Daniła. - Ale jak ty zamierzasz
- tego szukać, nie mam pojęcia.
- - Ja też nie - przyznał Artem. - Powiedzieli mi, że potem wyjaśni±...
- No, to czekam.
- - A mi powiedzieli, że wysyłaj± na górę jasnowidza, co to sam powinien
- wiedzieć dok±d iść.
- - I to ja mam być tym jasnowidzem? - prychn±ł Artem.
- - Starszyzna uważa, że masz dar i wyj±tkowe przeznaczenie. Gdzieś w
- Kodeksie jest przepowiednia, że ma się zjawić młodzieniec, wiedziony
- przez przeznaczenie, który znajdzie ukryte tajemnice Wielkiej Biblioteki.
- Znajdzie to, co nasza kasta nieskutecznie próbowała odkryć przez ostatni±
- dekadę. Starszyzna jest przekonana, że tym człowiekiem jesteś ty.
- - To ta księga, o której mówiłeś? - spytał bez ogródek Artem.
- Daniła długo nie odpowiadał, wreszcie skin±ł głow±.
- - Powinieneś j± poczuć. Nie przed wszystkimi jest ukryta. Jeśli
- rzeczywiście jesteś tym "młodzieńcem wiedzionym przez przeznaczenie",
- nie będziesz nawet musiał przeszukiwać magazynów. Księga znajdzie cię
- sama - obrzucił Artema pytaj±cym spojrzeniem i dodał niepewnie:
- - O co
- poprosiłeś ich w zamian?
- Nie było sensu tego ukrywać. Artem zdziwił się tylko nieprzyjemnie, że
- Daniła, który miał poinformować go o środkach zdolnych uratować WOGN
- przed inwazj± czarnych, nie wiedział nic o tym zagrożeniu ani o warunkach
- jego umowy z członkami Rady. Pokrótce wyjaśnił Danile, w czym zawiera
- się jego kontrakt i jakiej katastrofie stara się zapobiec. Ten wysłuchał go
- uważnie do samego końca, i kiedy Artem wychodził z namiotu, wci±ż
- jeszcze stał nieruchomo i o czymś myślał.
- Młynarz i brodaty stalker czekali już na nich w pełnym rynsztunku
- bojowym, z maskami przeciwgazowymi i hełmami w rękach. Erkaem miał
- tym razem drugi żołnierz, zaś sam Młynarz trzymał taki sam automat, jak
- ten, który trafił się Artemowi. Na szyi wisiał mu noktowizor.
- Kiedy Daniła wyszedł z namiotu, razem z Artemem przypatrzyli się
- sobie nawzajem z dumnymi minami, potem Daniła mrugn±ł, i obaj się
- roześmiali. Wygl±dali teraz jak wytrawni stalkerzy.
- 261
- - Udało nam się... Stalkerzy ze dwa lata ganiaj± nowicjuszy na górę
- tylko po drewno, zanim ich pośl± na poważniejsze zadanie, a my od razu na
- szczyt! - szepn±ł Daniła do Artema.
- Młynarz spojrzał na nich krytycznie, ale nic nie powiedział, tylko
- pokazał, żeby szli za nim. Przeszli przez bramę, weszli po schodach i
- zatrzymali się przed kolejn± ścian± z betonowych bloków z małymi
- drzwiami pokrytymi br±zem, której pilnowała wzmocniona warta. Stalker
- przywitał się ze strażnikami i dał znak, żeby otworzyli. Jeden z żołnierzy
- wstał z miejsca, podszedł do wyjścia i poci±gn±ł za potężny rygiel. Grube
- stalowe skrzydło drzwi miękko usunęło się na bok. Młynarz przepuścił cał±
- trójkę przodem, odsalutował wartownikom i wyszedł jako ostatni.
- Za drzwiami zaczynała się krótka, mniej więcej trzymetrowa strefa
- buforowa między ścian± a metalow± barier±. Miało tam wartę jeszcze
- dwóch ciężko uzbrojonych żołnierzy i oficer. Zanim wydał rozkaz
- podniesienia żelaznej zasłony, Młynarz postanowił poinstruować
- nowicjuszy.
- - A więc tak. Po drodze nie gadać. Wychodziliście kiedykolwiek na
- górę? Nieważne... Daj plan
- - zwrócił się do oficera.
- - Do samego
- westybulu idziecie za mn± krok w krok, nigdzie nie zbaczacie. Na boki się
- nie ogl±dać. Żadnych rozmów. Przy wyjściu z westybulu niech wam nie
- przyjdzie do głowy przechodzić przez bramki, bo wam urwie nogi. Cały
- czas idziecie za mn±, żadnych własnych pomysłów. Potem ja wyjdę na
- zewn±trz, Dziesi±ty - wskazał na brodatego stalkera
- - zostanie z tyłu,
- będzie trzymał wejście do stacji. Jeśli będzie czysto, jak tylko znajdziemy
- się na ulicy, od razu skręcamy w lewo. Na razie nie jest jeszcze bardzo
- ciemno, więc nie korzystać z latarek na ulicy, żeby nie przyci±gn±ć uwagi.
- Czy o Kremlu wszystko wiecie? Będzie po prawej, ale jedn± wieżę widać
- nad domami od razu, kiedy wychodzi się z metra. W żadnym wypadku nie
- patrzeć na Kreml. Kto popatrzy, dostanie ode mnie z liścia.
- "A więc to prawda z tym Kremlem i zasad± stalkerów, żeby na niego nie
- patrzeć, cokolwiek się zdarzy" - pomyślał wstrz±śnięty Artem. Nagle coś
- mignęło mu w głowie, jakieś urywki myśli, obrazów... Zakotłowało się i
- ucichło.
- - Podchodzimy do Biblioteki. Dochodzimy do drzwi przy schodach. Ja
- wchodzę pierwszy. Jeśli schody s± wolne, Dziesi±ty trzyma je na celowniku,
- my wchodzimy na górę, potem osłaniamy Dziesi±tego, teraz on wchodzi.
- Na schodach nie rozmawiać. Jak zobaczycie niebezpieczeństwo, dajecie
- sygnał latark±. Strzelać tylko wtedy, kiedy to absolutnie konieczne.
- Wystrzały mog± ich przyci±gn±ć.
- - Kogo? - nie wytrzymał Artem.
- - Jak to kogo?
- - odpowiedział pytaniem Młynarz.
- - A
- spodziewasz się spotkać w Bibliotece? Bibliotekarzy, rzecz jasna.
- kogo
- 262
- Daniła przełkn±ł ślinę i zbladł. Artem popatrzył na niego, potem na
- Młynarza i uznał, że to nie czas na udawanie, że jest wszechwiedz±cy.
- - A kto to jest?
- Młynarz podniósł brwi ze zdziwieniem. Jego brodaty kolega zasłonił
- sobie ręk± oczy. Daniła patrzył w ziemię. Stalker długo nie spuszczał z
- Artema pytaj±cego spojrzenia i kiedy wreszcie zrozumiał, że ten nie żartuje,
- powiedział spokojnie:
- - Sam zobaczysz. Zapamiętaj najważniejsze: możesz przeszkodzić im w
- ataku, jeśli będziesz im patrzył w oczy. Prosto w oczy, rozumiesz? I nie daj
- się zajść od tyłu... Wszystko, idziemy! - naci±gn±ł maskę, na głowę włożył
- hełm i pokazał strażnikom skierowany do góry kciuk.
- Oficer zrobił krok w kierunku wył±czników i otworzył barierę. Stalowa
- kurtyna powoli ruszyła w górę. Zaczynało się przedstawienie.
- Młynarz machn±ł ręk±, daj±c znak, że można wychodzić. Artem z
- podniesionym automatem pchn±ł przezroczyste drzwi i wyskoczył na ulicę.
- I choć stalker kazał mu iść za sob± krok w krok i nie zostawać w tyle,
- usłuchać go było niemożliwości±...
- ...Teraz niebo było zupełnie inne, niż wtedy, kiedy Artem widział je jako
- mały chłopiec. Zamiast bezgranicznej przezroczystogranatowej przestrzeni,
- nad głow± wisiały mu niskie, gęste szare chmury, i to miękkie sklepienie
- zaczynało spadać na nich pierwszymi kroplami jesiennego deszczu. Wiał
- zimny, porywisty wiatr. Artem czuł go nawet przez materiał skafandra
- ochronnego.
- Było tu szokuj±co, niewyobrażalnie dużo miejsca - i z prawej, i z lewej,
- i z przodu. Ten nieogarniony przestwór urzekał i jednocześnie budził
- niepojęt± tęsknotę. Przez ułamek sekundy Artem chciał wrócić do
- westybulu Borowickiej, pod ziemię, poczuć, że jest pod ochron± bliskich
- ścian, otulić się w bezpieczeństwo i przytulność ograniczonej, zamkniętej
- przestrzeni. Udało mu się poradzić z tym przytłaczaj±cym uczuciem dopiero
- kiedy zmusił się do skupienia uwagi na studiowaniu pobliskich domów.
- Słońce już zaszło i miasto stopniowo pogr±żało się w brudnym
- półmroku. Na wpół zburzone i nadgryzione przez dziesięciolecia kwaśnych
- deszczów szkielety niskich domów mieszkalnych patrzyły na przybyszów
- pustymi oczodołami rozbitych okien.
- Miasto... Mroczny i piękny widok. Nie słysz±c okrzyków, Artem stał jak
- zaczarowany, rozgl±daj±c się dookoła: mógł wreszcie porównać
- rzeczywistość ze swoimi snami i podobnymi im mglistymi wspomnieniami
- z dzieciństwa.
- Obok niego zamarł i Daniła, który też pewnie nigdy wcześniej nie
- wychodził na powierzchnię. Ostatni z westybulu stacji wyszedł Dziesi±ty.
- Próbuj±c zwrócić uwagę Artema, poklepał go po ramieniu i pokazał ręk± w
- 263
- prawo, tam gdzie w oddali rysowała się sylwetka uwieńczonego kopuł±
- soboru.
- - Popatrz na krzyż
- - zabrzęczał przez filtry maski przeciwgazowej
- stalker.
- Z pocz±tku Artem niczego specjalnego nie dostrzegał, nie zauważył
- nawet samego krzyża. I dopiero kiedy od poprzecznej belki z przeci±głym,
- mroż±cym krew w żyłach wyciem oderwał się skrzydlaty cień, zrozumiał,
- co Dziesi±ty miał na myśli. Parę machnięć skrzydłami i potwór nabrał
- wysokości, zacz±ł szybować zataczaj±c szerokie kręgi w poszukiwaniu
- zdobyczy.
- - Maj± tam gniazdo - machn±wszy ręk± wyjaśnił Dziesi±ty - dokładnie
- na soborze Chrystusa Zbawiciela.
- Przyciskaj±c się do ściany, ruszyli w kierunku wejścia do Biblioteki.
- Młynarz prowadził grupę, trzymaj±c się kilka kroków z przodu, a Dziesi±ty
- szedł za nimi, na wpół odwrócony, osłaniaj±c tyły. Właśnie dlatego, że obaj
- stalkerzy na niego nie patrzyli, Artem, jeszcze zanim zrównali się z
- pomnikiem starca w fotelu, zd±żył spojrzeć na Kreml.
- Nie zamierzał tego robić, ale kiedy zobaczył pomnik, doznał wręcz
- wstrz±su, i coś mu się rozjaśniło w głowie. Nagle na powierzchnię wypłyn±ł
- cały fragment jego wczorajszego snu. Ale teraz nie wydawało mu się już, że
- to był tylko sen: panorama, któr± wtedy zobaczył, i kolumnada Biblioteki
- okazały się podobne jak dwie krople wody do widoku, jaki otwierał się
- przed nim teraz. Czy to oznaczało, że i Kreml wygl±dał tak samo, jak w
- jego wizjach?
- Na Artema nikt nie patrzył, nawet Daniły nie było w pobliżu, został z
- tyłu, z Dziesi±tym. Teraz albo nigdy, powiedział sobie Artem.
- Zaschło mu w gardle, w skroniach zaszumiała krew.
- Gwiazda na wieży naprawdę świeciła.
- - Hej, Artem! Artem! - ktoś potrz±sał go za ramię.
- Odrętwiała świadomość z trudem wracała do życia. W oczy ukłuło go
- ostre światło latarki. Artem zamrugał i zasłonił się dłoni±. Siedział na ziemi,
- oparty plecami o granitowy cokół pomnika, a nad nim pochylali się Daniła i
- Młynarz. Obaj z niepokojem patrzyli mu w oczy.
- - ¬renice się skurczyły
- - skonstatował Młynarz. - No, i jak ty to
- przegapiłeś? - spytał z niezadowoleniem Dziesi±tego, który stał kawałek
- dalej i nie spuszczał oczu z ulicy.
- - Za nami coś szeleściło, nie mogłem się odwrócić
- - tłumaczył się
- stalker. - Sk±d miałem wiedzieć, że on taki sprinter... O mało co, a by w
- minutę dobiegł do Maneżu... I już by nie wrócił. Dobrze nam się nasz
- bramin spisał - klepn±ł Daniłę po plecach.
- 264
- - Ona świeci - słabym głosem powiedział Artem do Młynarza.
- - Ona
- świeci - popatrzył na Daniłę.
- - ¦wieci, świeci - uspokajaj±co potwierdził ten.
- - Mówili ci, żebyś się tam nie patrzył, cymbale? - rzucił ze złości±
- Młynarz, upewniwszy się, że niebezpieczeństwo minęło.
- - Będziesz się
- słuchał starszych? - i chlasn±ł go otwart± ręk± w tył głowy.
- Hełm nieco złagodził efekt pedagogicznego uderzenia i Artem nadal
- siedział na ziemi i mrugał oczami. Kiedy stalker skończył go besztać,
- chwycił go za ramiona, mocno potrz±sn±ł i postawił na nogi.
- Artem stopniowo zaczynał dochodzić do siebie. Zrobiło mu się wstyd za
- to, że nie mógł się oprzeć pokusie. Stał wpatrzony w czubki swoich butów,
- nie maj±c odwagi spojrzeć na Młynarza. Na szczęście ten nie miał czasu
- prawić morałów. Jego uwagę odci±gn±ł stoj±cy na skrzyżowaniu Dziesi±ty.
- Gestem przyzwał do siebie towarzysza i, przyłożywszy palec do filtra
- maski przeciwgazowej, nakazał milczenie. Artem postanowił teraz na
- wszelki wypadek chodzić wszędzie za Młynarzem i w żadnym wypadku nie
- odwracać się w stronę tajemniczych wież.
- Kiedy podszedł do Dziesi±tego, Młynarz też znieruchomiał. Brodacz
- pokazywał palcem gdzieś daleko, w przeciwnym kierunku niż Kreml, gdzie
- spróchniałymi zębami rozsypuj±cych się ze starości wieżowców szczerzył
- się Kaliniński Prospekt. Artem podszedł do nich ostrożnie, wyjrzał zza
- szerokich pleców stalkera i od razu zrozumiał w czym rzecz.
- Na samym środku bulwaru, jakieś sześćset metrów od nich, w
- gęstniej±cym mroku rozpoznał trzy nieruchome ludzkie sylwetki. Ludzkie?
- Przy takiej odległości Artem nie mógł ręczyć, że to rzeczywiście s± ludzie,
- ale wzrostu byli średniego i stali na dwóch nogach. To dawało pewn±
- nadzieję.
- - Kto to?
- - szepn±ł ochrypłym głosem Artem, staraj±c się przez
- zapocon± szybkę maski przeciwgazowej samodzielnie odgadn±ć w dalekich
- sylwetkach ludzi albo któryś z tych gatunków, o których zdarzyło mu się
- słyszeć.
- Młynarz pokręcił głow± w milczeniu, daj±c do zrozumienia, że wie tyle
- samo, co on. Skierował na nieruchome postaci promień latarki i zrobił trzy
- okrężne ruchy, a potem j± wył±czył. W odpowiedzi w oddali też zabłysła
- ostra plama światła, opisała trzy kręgi i zgasła.
- Napięcie natychmiast opadło, i naelektryzowana atmosfera rozładowała
- się. Artem wyczuł to jeszcze zanim Młynarz dał mu odpowiedĽ.
- - Stalkerzy - wyjaśnił przewodnik. - Naucz się na przyszłość: trzy
- kółka latark± to nasz znak rozpoznawczy. Jeśli odpowiadaj± ci tak samo,
- możesz śmiało iść w ich kierunku, swojemu krzywdy nie zrobi±. Jeśli w
- 265
- ogóle nie świec±, albo świec± nie tak, jak trzeba, bierz nogi za pas.
- Natychmiast.
- - Ale przecież jeśli maj± latarkę, to znaczy, że to ludzie, a nie jakieś
- potwory z powierzchni - zaoponował Artem.
- - Nie wiadomo, co gorsze - uci±ł Młynarz i nic więcej nie wyjaśniaj±c,
- ruszył po schodach w górę, w kierunku wejścia do Biblioteki.
- Ciężkie dębowe drzwi, prawie dwa razy większe od człowieka, poddały
- się powoli, jakby niechętnie. Histerycznie zazgrzytały zardzewiałe zawiasy.
- Młynarz wślizgn±ł się do środka, przyciskaj±c do oczu noktowizor i
- podtrzymuj±c automat jedn± ręk±. Po chwili dał znak pozostałym.
- Przed nimi widniał długi korytarz, ze skorodowanymi szkieletami
- żelaznych wieszaków po bokach: kiedyś znajdowała się tu szatnia. W
- oddali, w dochodz±cym z zewn±trz słabym świetle gasn±cego dnia,
- rysowały się białe marmurowe stopnie prowadz±cych w górę szerokich
- schodów. Sufit był na wysokości około piętnastu metrów i mniej więcej w
- połowie można było dostrzec kut± balustradę galerii pierwszego piętra. W
- holu panowała krucha cisza, wypełniaj±ca się donośnym echem przy
- każdym
- kroku.
- ¦ciany westybulu porosły nieco kołysz±cym się, jakby oddychaj±cym
- mchem, a z sufitu zwisały dochodz±ce prawie do ziemi dziwne,
- lianopodobne rośliny grubości ludzkiej ręki. Łodygi połyskiwały oleiście w
- świetle latarek, były pokryte olbrzymimi, szkaradnymi kwiatami,
- roztaczaj±cymi dusz±cy, otumaniaj±cy zapach. One również ledwo
- zauważalnie się poruszały, i Artem nie podj±łby się stwierdzić, czy porusza
- nimi wiatr przenikaj±cy przez rozbite okna na pierwszym piętrze, czy też
- przemieszczaj± się z własnej woli.
- - Co to? - dotkn±wszy liany, Artem spytał Dziesi±tego.
- - Zazielenienie... - wycedził ten. - Tak wygl±daj± rośliny doniczkowe
- pod wpływem promieniowania. To jest powój. Rozpleniła się roślinka...
- Id±c za Młynarzem doszli do schodów i - osłaniani przez Dziesi±tego -
- zaczęli się po nich pi±ć, przyciskaj±c się do lewej ściany. Id±cy jako
- pierwszy stalker nie spuszczał oczu z widocznego z przodu czarnego
- kwadratu wejścia do innych pomieszczeń, pozostali promieniami latarek
- oblizywali marmurowe ściany i pokryty rdzawym mchem sufit.
- Szerokie marmurowe schody, na których stali, prowadziły na pierwsze
- piętro westybulu. Między piętrami nie było stropu, przez co oba zlewały się
- w jedn± ogromn± przestrzeń. Drugi poziom miał kształt litery U: w centrum
- był otwór, z którego prowadziły schody, a po bokach znajdowały się
- podesty z drewnianymi szafkami. Większość z nich była spalona lub
- 266
- przegniła, ale niektóre wygl±dały tak, jakby ludzie korzystali z nich jeszcze
- wczoraj. Każda z nich posiadała setki malutkich wysuwanych szufladek.
- - Kartoteka - rozgl±daj±c się nabożnie dookoła, cicho wyjaśnił
- Daniła. - Z tych szuflad można wróżyć. Wtajemniczeni to potrafi±. Po
- rytuale należy wybrać na ślepo jedn± z szaf, potem na chybił trafił
- wyci±gn±ć szufladkę i wyj±ć dowoln± karteczkę. Jeśli rytuał
- przeprowadzono prawidłowo, to tytuł ksi±żki przepowie ci przyszłość,
- ostrzeże albo zapowie sukces.
- Przez sekundę Artem chciał podejść do najbliższej szafki i dowiedzieć
- się, do którego działu tej kartoteki przeznaczenia trafił. Lecz jego uwagę
- przykuła gigantyczna pajęczyna rozci±gnięta na kilka metrów przy rozbitym
- oknie, w dalszym k±cie pomieszczenia. W cienkich, ale najwidoczniej
- niezwykle mocnych niciach utkwił pokaĽnych rozmiarów ptak, który był
- jeszcze żywy i ostatkiem sił próbował się wyrwać. Tego czegoś, co uplotło
- tę potworn± sieć, Artem, ku swojej uldze, nie zauważył. Oprócz nich, w
- przestronnym westybulu nie było żadnych oznak
- życia.
- Młynarz dał wszystkim znak, żeby się zatrzymali.
- - Teraz się wsłuchaj - zwrócił się do Artema. - Nie słuchaj tego, co na
- zewn±trz... Postaraj się usłyszeć, co dĽwięczy ci w środku, w głowie.
- Księga powinna cię przyzwać. Starszyzna braminów uważa, że foliał
- znajduje się najprawdopodobniej na którymś z pięter Głównego Magazynu
- Ksi±żek. Ale może być gdziekolwiek: w jednej z czytelni, na zapomnianym
- wózku bibliotekarskim, w korytarzu, na stoliku kierowniczki... Dlatego,
- zanim spróbujemy dostać się do magazynu, postaraj się uchwycić jej głos
- tutaj. Zamknij oczy. RozluĽnij się.
- Artem zmrużył oczy i zacz±ł usilnie nasłuchiwać. W pełnej ciemności
- cisza rozpadła się na dziesi±tki cichutkich szmerów: skrzypienie
- drewnianych półek, wiej±ce po korytarzach przeci±gi, niejasne szelesty,
- dochodz±ce z dworu dalekie wycie, dochodz±cy z czytelni dĽwięk podobny
- do starczego kaszlu... Ale niczego podobnego do wołania, głosu, Artem nie
- usłyszał. Stał tak nieruchomo pięć, dziesięć minut, na próżno wstrzymuj±c
- oddech, który mógł przeszkodzić mu wychwycić z mieszaniny dĽwięków
- dochodz±cych od tych ksi±żek głos, który wydawała ta, która żyła...
- - Nie - pokręcił głow± z poczuciem winy, kiedy wreszcie otworzył
- oczy. - Nic nie słyszę.
- Młynarz nic nie powiedział, milczał też Daniła, ale Artemowi udało się
- pochwycić jego rozczarowany wzrok, który mówił sam za siebie.
- - Być może rzeczywiście jej tu nie ma. A więc idziemy do magazynu.
- Czy raczej, spróbujemy się tam dostać - postanowił po krótkiej pauzie
- stalker i dał znać, żeby iść za nim.
- 267
- Ruszył naprzód, przez szerokie drzwi, z których tylko jedno skrzydło,
- osmalone po brzegach i porysowane niezrozumiałymi symbolami, trzymało
- się jeszcze na zawiasach. Za drzwiami było niewielkie okr±głe
- pomieszczenie z sufitem na wysokości sześciu metrów i czterema
- wyjściami. Dziesi±ty poszedł w ślad za Młynarzem, a Daniła, korzystaj±c z
- tego, że go nie widz±, podszedł do najbliższej ocalałej szafy, wyci±gn±ł
- jedn± z szufladek, wyj±ł z niej karteczkę, przebiegł wzrokiem to, co było na
- niej napisane, a potem skrzywił się z niedowierzaniem i wsun±ł j± do
- kieszeni na piersi. Widz±c, że Artem wszystko zobaczył, przyłożył
- konspiracyjnie palec do ust i pośpieszył za stalkerami.
- ¦ciany okr±głego pokoju też były pokryte rysunkami i napisami, a w
- k±cie stała zapadnięta kanapa z pociętym obiciem ze skaju. W jednym z
- czterech przejść na podłodze leżał przewrócony stojak na ksi±żki, z którego
- wypadło kilka broszur.
- - Niczego nie dotykać! - ostrzegł Młynarz.
- Dziesi±ty ze skrzypnięciem sprężyn usiadł na kanapie. Daniła poszedł w
- jego ślady. Artem wpatrywał się jak zaczarowany w rozrzucone po
- podłodze ksi±żki.
- - Nikt ich nie rusza...
- - mrukn±ł. - U nas na stacji trzeba pryskać
- bibliotekę trutk± na szczury, inaczej wszystko by zjadły... A tu nie ma tych
- drani? - spytał, znów przypominaj±c sobie słowa Burbona, że niepokoić się
- należy nie kiedy roi się od szczurów, a kiedy nie ma ich wcale.
- - Jakie znowu szczury? Co ty gadasz? - skrzywił się z niezadowoleniem
- Młynarz. - Sk±d tu szczury? Tamci zeżarli wszystkie szczury ze sto lat
- temu...
- - Kto? - spytał zakłopotany Artem.
- - Jak to kto? Bibliotekarze, oczywiście - wyjaśnił Dziesi±ty.
- - Czyli to s± zwierzęta, nie ludzie? - spytał Artem.
- - Nie zwierzęta, to na pewno
- - pokręcił głow± w zadumie stalker i
- umilkł.
- Znajduj±ce się w głębi jednego z korytarzy masywne drewniane drzwi
- nagle przeci±gle skrzypnęły. Obaj stalkerzy błyskawicznie rzucili się w
- różne strony, kryj±c się za kolumnami umieszczonymi przy wyjściu. Daniła
- zsun±ł się z kanapy na ziemię i przeczołgał na bok. Artem poszedł za jego
- przykładem.
- - Tam dalej jest Czytelnia Główna
- - szepn±ł mu bramin. - Czasem się
- tam pojawiaj±...
- - Wystarczy tego gadania! - przerwał mu ze złości± Młynarz.
- - Co ty,
- nie wiesz, że bibliotekarze nie znosz± hałasu? Że działa na nich jak płachta
- na byka? - Zakl±ł i wskazał Dziesi±temu wejście do Czytelni.
- 268
- Ten kiwn±ł głow±. Przyciskaj±c się do ścian, zaczęli powoli iść w
- kierunku ogromnych dębowych drzwi. Artem i Daniła nie odstępowali ich
- na krok. Pierwszy do środka wszedł Młynarz. Przylgn±ł plecami do jednego
- ze skrzydeł, podniósł automat luf± do góry, zrobił głęboki wdech i wydech i
- szybkim ruchem popchn±ł drzwi ramieniem, jednocześnie celuj±c w
- otwieraj±c± się czarn± czeluść Czytelni Głównej.
- Po chwili wszyscy byli w środku. Czytelnia okazała się być
- pomieszczeniem niewiarygodnych wręcz rozmiarów, ze sklepieniem
- wznosz±cym się na wysokość dwudziestu metrów. Podobnie jak w
- westybulu, z sufitu zwisały ciężkie, grube liany
- z kwiatami.
- Tak± sam± potworn± winorośl± były pokryte ściany sali. Na każdej z nich
- znajdowało się po sześć olbrzymich okien, przy czym w kilku z nich
- zachowała się jeszcze część szyb. Mimo to, światło było bardzo sk±pe:
- promienie księżyca z trudem przebijały się przez gęste sploty połyskuj±cych
- oleiście pn±czy.
- Po lewej i prawej stronie kiedyś widocznie rozpościerały się rzędy
- stołów, przy których siedzieli czytaj±cy. Większ± część z nich wyniesiono,
- niektóre zostały spalone lub połamane, ale jeszcze z dziesięć stołów
- pozostało nietkniętych: te, które stały bliżej przeciwległej, ozdobionej
- popękanym panneau ściany, na samym środku której wznosiła się słabo
- widoczna w półmroku rzeĽba. Wszędzie były poprzykręcane plastikowe
- tabliczki z napisem: "Uprasza się o ciszę".
- Cisza, która tu panowała, była zupełnie inna niż w westybulu. Tutaj była
- tak gęsta, że wydawało się, że można by j± było kroić. Wypełniała jakby
- sob± cał± tę gigantyczn± salę i strach było j± naruszać.
- Stali tak, oświetlaj±c latarkami przestrzeń przed sob±, aż Młynarz
- podsumował:
- - Pewnie wiatr...
- Ale w tej samej chwili Artem zauważył szary cień, który mign±ł przed
- nim, między dwoma połamanymi stołami, i znikn±ł w czarnym wyłomie
- między regałami. Dostrzegł go również Młynarz. Przyłożył do oczu
- noktowizor, podniósł automat i ostrożnie st±paj±c po zarosłej mchem
- posadzce, zacz±ł zbliżać się do tajemnego przejścia.
- Dziesi±ty pod±żył za nim. Artem z Danił±, chociaż dali im znak, żeby
- zostali, nie wytrzymali i też poszli za stalkerami: zbyt się bali, żeby stać
- przy wejściu samotnie. Przy tym Artem nie mógł się powstrzymać, żeby nie
- obrzucić zachwyconym spojrzeniem sali, w której wci±ż zachowały się
- oznaki jej dawnej wspaniałości. Uratowało to życie nie tylko jemu, ale
- również pozostałym.
- 269
- Na wysokości kilku metrów, na całym obwodzie pomieszczenie
- opasywała galeria: w±skie przejście ogrodzone drewnian± balustrad±.
- Można było z niej wyjrzeć przez okno, poza tym w ścianie, pod któr± stali, i
- w przeciwległej, po obu stronach zabytkowego panneau, znajdowały się
- drzwi do pomieszczeń służbowych. Na galerię można było wejść dwiema
- parami schodów, schodz±cymi z dwóch stron do pos±gu czytaj±cego, takie
- same stopnie prowadziły w górę od wejścia.
- I teraz właśnie po tych schodach, do których jeszcze przed chwil± byli
- ustawieni plecami, powoli i bezszelestnie schodziły przygarbione szare
- postaci. Było ich ponad dziesięć: ledwo widoczne w półmroku stwory, z
- których każdy byłby wzrostu Artema, gdyby nie zginał się prawie wpół, tak
- że długie przednie łapy, porażaj±co przypominaj±ce ludzkie ręce, omal nie
- sięgały podłogi. Poruszały się te istoty na tylnych łapach, człapi±c jak
- kaczki, ale przy tym zadziwiaj±co zwinnie i bezdĽwięcznie. Z daleka
- najbardziej przypominały goryle z podręcznika do biologii, z którego
- ojczym próbował uczyć Artema, kiedy był dzieckiem.
- Na wszystkie te obserwacje Artem miał nie więcej niż sekundę. Jak tylko
- światło latarki padło na jedn± ze zgarbionych postaci, rzucaj±c na ścianę za
- ni± wyrazisty czarny cień, ze wszystkich stron rozległ się diabelski jazgot i
- stwory, nie próbuj±c się już ukrywać, rzuciły się na dół.
- - Bibliotekarze! - krzykn±ł ze wszystkich sił Daniła.
- - Na ziemię! - nakazał Młynarz.
- Artem i Daniła rzucili się na podłogę. Nie decydowali się strzelać,
- pamiętaj±c ostrzeżenie stalkera, że strzały, jak wszystkie głośne dĽwięki,
- przyci±gaj± i rozdrażniaj± bibliotekarzy. Ich rozterki rozwiał podbiegaj±c i
- padaj±c obok nich na ziemię Młynarz, który jako pierwszy otworzył ogień.
- Kilka stworów ryknęło i runęło w dół, inne co tchu umknęły w ciemność,
- ale tylko po to, żeby podkraść się bliżej: po kilku chwilach jeden z
- potworów nieoczekiwanie pojawił się zaledwie dwa metry od nich i długim
- skokiem próbował wgryĽć się Dziesi±temu w gardło. Ten, padaj±c na
- ziemię, zdołał go przedziurawić krótk± seri±.
- - Uciekajcie st±d! Wracajcie do okr±głej sali i spróbujcie przebić się do
- magazynu! Bramin powinien wiedzieć, jak tam się idzie, ucz± ich tego! My
- tu zostaniemy, osłonimy was i spróbujemy ich odeprzeć - rozkazał Młynarz
- Artemowi i nie zwracaj±c już na niego uwagi, poczołgał się do swojego
- towarzysza.
- Artem dał Danile znak, i obaj, schyleni niemal do ziemi, rzucili się do
- wyjścia. Jeden z bibliotekarzy wyskoczył im z ciemności na spotkanie, ale
- natychmiast zmiótł go grad ołowiu: stalkerzy nie spuszczali chłopców z oka.
- Kiedy Daniła wyskoczył z Czytelni Głównej, rzucił się z powrotem do
- westybulu, sk±d przyszli. Artemowi przemknęła przez głowę myśl, że jego
- 270
- towarzysz tak przestraszył się bibliotekarzy, że próbuje uciec. Ale Daniła
- nie wbiegł na schody prowadz±ce do wyjścia. Min±wszy je, pomkn±ł obok
- ocalałych szafek kartoteki w kierunku przeciwległego krańca holu.
- Tam pomieszczenie się zwężało i kończyło trzema parami podwójnych
- drzwi - na wprost i po bokach. Prawe prowadziły na schody, na których
- panowała absolutna ciemność. Tu bramin wreszcie się zatrzymał i złapał
- oddech. Artem dogonił go dopiero po kilku sekundach
- - zupełnie nie
- spodziewał się po swoim koledze takiej szybkości. Obaj zamarli i zaczęli
- nasłuchiwać. Z Czytelni dochodziły wystrzały i krzyki, starcie wci±ż trwało.
- Kto będzie w nim gór±, było niejasne, i nie mogli tracić czasu w
- oczekiwaniu na roztrzygnięcie.
- - Po co przybiegliśmy tutaj z powrotem? Czemu na pocz±tku szliśmy w
- drug± stronę? - spytał, łapi±c oddech, Artem.
- - Nie wiem dok±d oni nas prowadzili
- - wzruszył ramionami Daniła. -
- Może zamierzali iść inn± drog±. Nas starsi uczyli tylko jednej, i ona
- prowadzi do magazynu właśnie z tej strony westybulu. Teraz po schodach
- piętro wyżej, potem korytarzem, znów po schodach, potem przez zapasow±
- kartotekę, i jesteśmy w magazynie.
- Skierował automat w ciemność i wszedł na klatkę schodow±. Artem
- poszedł za nim, oświetlaj±c sobie drogę latark±.
- Pośrodku schodów znajdował się zagłębiony na jakieś trzy piętra w dół i
- drugie tyle w górę szyb windy. Kiedyś widocznie był oszklony, z żelaznego
- szkieletu miejscami jeszcze teraz sterczały ostre szklane odłamki, matowe
- od nawarstwionego przez dziesięciolecia kurzu. Kwadratow± studnię szybu
- otaczały podgniłe drewniane stopnie schodów, pokryte tłuczonym szkłem,
- łuskami pocisków i zaschniętymi kupkami czyichś odchodów. O poręczach
- nie było nawet mowy, i Artem musiał zbliżyć się do ściany i uważnie
- patrzeć pod nogi, żeby nie poślizgn±ć się i nie spaść w przepaść.
- Weszli piętro wyżej i znaleĽli się w niewielkim kwadratowym
- pomieszczeniu. St±d też były trzy wyjścia, i Artem zacz±ł zdawać sobie
- sprawę, że bez przewodnika trudno byłoby mu się wydostać z tego
- labiryntu. Lewe drzwi prowadziły do szerokiego ciemnego korytarza,
- którego końca nie sięgał promień latarki. Prawe były zamknięte i z jakiegoś
- powodu zabite deskami, zaś na ścianie obok nich ktoś napisał sadz±: "Nie
- otwierać! ¦miertelne niebezpieczeństwo!".
- Daniła poprowadził Artema przez środkowe, wychodz±ce pod k±tem
- drzwi, za którymi był jeszcze jeden korytarz, węższy i pełen kolejnych
- drzwi. Przez niego bramin szedł już nie tak zdecydowanie, często się
- zatrzymywał i nasłuchiwał. Podłoga była tu wyłożona parkietem, a na
- pomalowanych na żółto ścianach, jak wszędzie indziej w Bibliotece, wisiały
- złowieszcze tabliczki: "Uprasza się o ciszę". Za tymi drzwiami, które były
- otwarte, widniały pokoje pełne spustoszonych regałów. Zza tych
- 271
- zamkniętych czasem dochodziły szmery, raz nawet Artemowi wydało się,
- że usłyszał kroki. S±dz±c po minie jego towarzysza, nie zapowiadało to
- niczego dobrego, i obaj oddalili się stamt±d jak mogli najszybciej.
- Potem, tak jak zapowiadał Daniła, po prawej pojawiło się wejście na
- kolejn± klatkę schodow±. W porównaniu z ciemności± panuj±c± w
- korytarzach, było tu w miarę jasno
- - w ścianach, na każdym półpiętrze,
- były okna. Z wysokości pi±tego piętra było przez nie widać dziedziniec,
- budynki gospodarcze, osmalone szkielety jakichś urz±dzeń. Jednak Artem
- nie zdołał dłużej poobserwować podwórka: zza rogu budynku, w którym się
- znajdowali, wynurzyły się dwie kołysz±ce się szare postaci. Powoli ruszyły
- przez dziedziniec, jakby czegoś szukaj±c. Niespodziewanie jedna z nich
- stanęła, podniosła głowę i, jak wydało się Artemowi, spojrzała prosto w
- okno, przez które patrzył. Artem odskoczył i ukucn±ł. Nie musiał mówić
- swojemu towarzyszowi o co chodzi, ten sam wszystko zrozumiał.
- - Bibliotekarze? - szepn±ł przestraszonym głosem i też się schylił, żeby
- nie było go widać z zewn±trz.
- Artem kiwn±ł głow± w milczeniu. Daniła nie wiadomo po co przetarł
- ręk± plastikow± szybkę swojej maski przeciwgazowej, tak jakby mógł w ten
- sposób osuszyć spocone ze zdenerwowania czoło, potem zebrał myśli i
- ruszył po schodach na górę, ci±gn±c za sob± Artema. Pół piętra w górę,
- potem znów kręte korytarze... Wreszcie, bramin zatrzymał się
- niezdecydowany przed kilkoma parami drzwi.
- - Tego miejsca w ogóle nie pamiętam
- - powiedział w rozterce.
- -
- Powinno tu być wejście do zapasowej kartoteki. Ale nikt nam nie mówił,
- że przejść jest kilka.
- Zamyślił się, potem nieśmiało nacisn±ł klamkę pierwszych drzwi. Były
- zamknięte. Podobnie jak i pozostałe wyjścia. Daniła, nic nie rozumiej±c,
- jakby nie mog±c uwierzyć, pokręcił głow± i nacisn±ł wszystkie klamki
- jeszcze raz. Po nim spróbował i Artem, ale też bezskutecznie.
- - Zamknięte - skonstatował z rozpacz± w głosie.
- Daniła nagle zacz±ł się trz±ść, tak że Artem, patrz±c na niego z
- przestrachem, na wszelki wypadek cofn±ł się od niego o krok. Ale ten po
- prostu się śmiał.
- - A spróbuj zapukać!
- - zaproponował Artemowi i, westchn±wszy,
- dodał: - Przepraszam, chyba już popadam w histerię.
- Artem poczuł, jak jego też ogarnia bezsensowny śmiech. Wyładowywał
- napięcie, które nawarstwiało się w nim przez ostatni± godzinę, i choć starał
- się powstrzymać, głupawy chichot wyrwał mu się z ust. Jak±ś minutę obaj
- stali oparci plecami o ścianę i chichotali.
- 272
- - Zapukać!... - powtórzył Artem, trzymaj±c się za brzuch i żałuj±c, że
- nie może zdj±ć maski i otrzeć łez.
- Podszedł do najbliższych drzwi i trzy razy stukn±ł w drewno kostkami
- palców.
- Po chwili trzy głuche uderzenia rozległy się w odpowiedzi z drugiej
- strony. Artemowi błyskawicznie zaschło w gardle, serce szaleńczo zabiło
- mu w piersi. Za drzwiami ktoś stał, słysz±c ich śmiech i czekaj±c. Na co?
- Daniła rzucił mu oszalałe ze strachu spojrzenie i cofn±ł się. Z drugiej strony
- drzwi ktoś znów zapukał, głośniej i bardziej natarczywie.
- I wtedy Artem zrobił to, czego kiedyś nauczył go Suchy. Odepchn±ł się
- od ściany i kopn±ł nog± w zamek s±siednich drzwi. Nie liczył na to, że mu
- się uda, ale drzwi rozwarły się z trzaskiem. Metalowy mechanizm zamka
- został wyrwany z korzeniami ze spróchniałego drewna.
- Mieszcz±ce się bezpośrednio za drzwiami pomieszczenie w niczym nie
- przypominało innych pokojów i korytarzy w Bibliotece, przez które dzisiaj
- szli. Z jakiegoś powodu było tu bardzo wilgotno i duszno, a w świetle
- latarek było widać, że niewielka salka gęsto porosła dziwnymi roślinami.
- Grube łodygi, ciężkie połyskliwe liście, mieszanka zapachów na tyle silna,
- że przebijała się nawet przez filtry maski przeciwgazowej, podłoga pokryta
- splotami korzeni i pn±czy, kolce, kwiaty... Korzenie niektórych z nich
- wychodziły z ocalałych lub rozbitych doniczek. Znane im już liany oplatały
- i podtrzymywały rzędy drewnianych szafek, takich samych, jak w wielkim
- holu, ale na wskroś przegniłych z powodu wysokiej wilgotności. Stało się to
- jasne, jak tylko Daniła spróbował wyci±gn±ć jedn± z szufladek.
- - Zapasowa kartoteka - oznajmił Artemowi z westchnieniem ulgi.
- -
- Teraz już niedaleko.
- Za nimi znów dało się słyszeć pukanie do drzwi, a potem ktoś ostrożnie,
- jakby sprawdzaj±c, nacisn±ł na klamkę. Rozsuwaj±c lufami karabinów liany
- i staraj±c się nie potkn±ć o pełzaj±ce po podłodze korzenie, starali się jak
- najszybciej przedostać przez złowieszczy tajemniczy ogród ukryty w
- głębinach Biblioteki. Po drugiej stronie sali znajdowały się jeszcze jedne
- drzwi, tym razem otwarte. Ostatni korytarz, i w końcu się zatrzymali.
- Byli w magazynie, czuło się to od razu. W powietrzu wisiał ksi±żkowy
- pył; biblioteka spokojnie oddychała, ledwo słyszalnie szeleszcz±c
- miliardami stronic. Artem popatrzył dookoła, i wydało mu się, że czuje
- ulubiony w dzieciństwie zapach starych ksi±żek. Spojrzał pytaj±co na
- Daniłę.
- - Dobra, jesteśmy - potwierdził ten i dodał z nadziej± w głosie:
- - No, i
- jak?
- - No, tak... Strasznie - przyznał Artem, nie domyśliwszy się z pocz±tku,
- czego ten od niego chce.
- 273
- - Nie słyszysz Księgi? - uściślił bramin. - Tutaj jej głos powinien być
- wyraĽniejszy.
- Artem zamkn±ł oczy i spróbował się skoncentrować. W głowie miał
- dĽwięcz±c± pustkę, niczym w opuszczonym tunelu. Stoj±c tak przez chwilę,
- znów zacz±ć wyróżniać ciche szelesty, które wypełniały budynek
- Biblioteki, ale niczego, co by przypominało głos, zew, nie udało mu się
- usłyszeć. Co gorsza, kompletnie niczego też nie czuł, i nawet przy
- założeniu, że głos, o którym mówił Daniła, mógł być bodĽcem zupełnie
- innego rodzaju, nic to nie zmieniało.
- - Nie, nic nie słychać - rozłożył ręce.
- - Dobra... - westchn±ł po chwili milczenia Daniła.
- - Pójdziemy na
- drugi poziom, jest ich tu dziewiętnaście. Będziemy szukać aż znajdziemy.
- Lepiej żebyśmy nie wrócili z pustymi rękami.
- Wyszli na schody służbowe i po betonowych stopniach wspięli się kilka
- pięter wyżej, zanim spróbowali szczęścia jeszcze raz. Na tym poziomie
- wszystko przypominało miejsce, w którym byli na pocz±tku: średnich
- rozmiarów pomieszczenie z przeszklonymi oknami, kilka biurek, znana im
- już roślinność na suficie i w k±tach pokoju i dwa prowadz±ce w różne
- strony korytarze, wypełnione niekończ±cymi się rzędami regałów z
- ksi±żkami po obu stronach w±skiego przejścia. Strop, zarówno w pokoju,
- jak i w korytarzach, był niski, nieco powyżej dwóch metrów, i po
- niewiarygodnym ogromie westybulu i Czytelni Głównej wydawało się, że
- nie tylko przecisn±ć się między podłog± a sufitem, ale i oddychać jest tu
- trudniej. Regały były gęsto zastawione tysi±cami przeróżnych ksi±żek, przy
- czym wiele z nich wygl±dało na zupełnie nietknięte i świetnie zachowane -
- najwyraĽniej bibliotekę zbudowano tak, że nawet kiedy porzucili j± ludzie,
- zachował się w niej wyj±tkowy mikroklimat.
- Od tak bajecznego bogactwa Artem przez chwilę nawet zapomniał, po co
- tu przyszedł, i zagłębił się w jedno z przejść między regałami, ogl±daj±c
- grzbiety tomów i z czci± przesuwaj±c po nich palcami. Myśl±c, że jego
- kolega usłyszał to, po co się tutaj wybrali, Daniła z pocz±tku mu nie
- przeszkadzał, ale w końcu zrozumiał w czym rzecz, dość brutalnie złapał
- Artema za rękę i poci±gn±ł dalej.
- Trzy, cztery, sześć korytarzy, sto, dwieście regałów, tysi±ce tysięcy
- ksi±żek, wycięte z ciemności magazynu przez żółt± plamę światła, kolejne
- piętro, jeszcze jedno...
- Wszystko na nic. Artem nie czuł kompletnie nic, co można by było wzi±ć
- za głos, za wołanie. Kompletnie nic niezwykłego. Przypomniał sobie, że
- choć bramini na posiedzeniu Rady Polis uznali go za wybrańca
- 274
- obdarzonego wyj±tkowym darem, prowadzonego przez przeznaczenie, to
- wojskowi mieli własne wyjaśnienie jego wizji: halucynacje.
- Na najwyższych piętrach zacz±ł coś wyczuwać, ale zupełnie nie to, czego
- oczekiwał i chciał. Było to niejasne poczucie czyjejś obecności, podobne
- nieco do znanego mu aż za dobrze strachu tuneli. Chociaż wszystkie
- poziomy, na których byli, wydawały się zupełnie opuszczone i nie było na
- nich widać ani śladu bibliotekarzy czy jakichkolwiek innych istot, to
- właśnie tutaj miał cały czas ochotę się odwrócić, wydawało mu się, że zza
- półek z ksi±żkami ktoś ich uważnie obserwuje...
- Daniła poci±gn±ł go za ramię i skierował latarkę na swój but. Długie
- sznurowadło, którego bramin nie potrafił porz±dnie zawi±zać, ci±gn±ł się za
- nim po podłodze.
- - Na razie zawi±żę, zobacz, co tam z przodu, może jednak j± usłyszysz -
- szepn±ł i ukucn±ł.
- Artem kiwn±ł głow± i powoli ruszył dalej, krok za krokiem, co chwilę
- ogl±daj±c się na Daniłę. Ten się grzebał: zawi±zywanie śliskiego
- sznurowadła palcami w grubych rękawicach nie było łatwe. Pod±żaj±c
- naprzód, Artem oświetlił najpierw otwieraj±cy się z prawej niekończ±cy
- rz±d regałów, potem szybkim ruchem przesun±ł promień latarki w lewo,
- usiłuj±c dojrzeć wśród rzędów zakurzonych i poskręcanych upływem czasu
- ksi±żek zgarbione szare cienie bibliotekarzy. Oddaliwszy się od swojego
- towarzysza o jakieś trzydzieści metrów, Artem nagle wyraĽnie usłyszał
- szmer jakieś dwa rzędy regałów przed nim. Automat był już odbezpieczony,
- i z latark± przyciśnięt± do lufy, Artem jednym skokiem znalazł się w tym
- korytarzu, gdzie, według jego obliczeń, ktoś się chował.
- Dwa rzędy zbiegaj±cych się perspektywicznie półek aż po sufit
- wypełnionych ksi±żkami. Pusto. Promień latarki przeskoczył w lewo
- - a
- może to tam, z przeciwnej strony tego niekończ±cego się korytarza, schował
- się wróg? Pusto.
- Artem wstrzymał oddech, staraj±c się usłyszeć najmniejszy szmer. Nic,
- tylko nieuchwytny szelest stron. Wrócił do przejścia i poświecił tam, gdzie
- męczył się ze sznurowadłami Daniła. Pusto. Pusto?!
- Nie patrz±c którędy biegnie rzucił się z powrotem. Plama światła jego
- latarki szaleńczo skakała od lewej do prawej, wyławiaj±c z mroku kolejne
- identyczne rzędy półek. Gdzie on wtedy został? Trzydzieści metrów...
- Mniej więcej trzydzieści metrów, powinien być tutaj... Nikogo. Gdzie on
- mógł się podziać, bez uprzedzenia? Jeśli go zaatakowali, czemu nie stawiał
- oporu? Co się wydarzyło? Co z nim się mogło stać?
- Nie, wrócił już za daleko. Daniła powinien być o wiele bliżej... Ale
- nigdzie go nie było! Artem poczuł, że przestaje zdawać sobie sprawę z tego,
- co robi, że zaczyna go ogarniać panika. Stoj±c w miejscu, gdzie zostawił
- 275
- sznuruj±cego but Daniłę, Artem oparł się bezsilnie o bok regału, gdy z głębi
- korytarza między półkami usłyszał cichy nieludzki głos, przechodz±cy w
- przerażaj±cy skrzek:
- - Artem...
- Dusz±c się ze strachu, nic prawie nie widz±c przez zapocone szkła maski
- przeciwgazowej, Artem gwałtownie odwrócił się w kierunku, z którego go
- przyzywano, i próbuj±c uchwycić korytarz w drż±cym celowniku karabinu,
- ruszył naprzód.
- - Artem...
- Teraz głos był już bardzo blisko. Niespodziewanie, przez półki przebiła
- się cienka strużka światła, przenikaj±cego między luĽniej ułożonymi
- ksi±żkami tuż nad ziemi±. ¦wiatło przesuwało się w przód i w tył, zupełnie
- jakby ktoś wodził latark± od lewej do prawej, od lewej do prawej... Artem
- usłyszał pobrzękiwanie metalu.
- - Artem... - tym razem był to prawie niesłyszalny, ale zwykły ludzki
- szept, i głos niew±tpliwie należ±cy do Daniły.
- Artem z radości± zrobił duży krok naprzód, oczekuj±c, że ujrzy swojego
- towarzysza, i wtedy dwa kroki od niego rozległ się ten złowieszczy
- gardłowy skrzek, który słyszał na pocz±tku. Promień latarki nadal bł±dził
- bezmyślnie po podłodze, tam i z powrotem.
- - Artem... - przyzwał go teraz ten dziwny głos.
- Artem zrobił jeszcze jeden krok, spojrzał w prawo i poczuł, jak od tego,
- co zobaczył, włosy stanęły mu dęba na głowie.
- Rz±d półek się tu urywał, i w utworzonej przez to niszy, na podłodze,
- siedział w kałuży krwi Daniła. Jego hełm i maska, zerwane z głowy, walały
- się w oddali. Chociaż twarz miał blad± jak trup, otwarte oczy patrzyły
- świadomie, usta starały się złożyć jakieś słowa. A za jego plecami, na wpół
- zlana z ciemności±, kryła się szara, przygarbiona postać. Długa, porosła
- szorstk± srebrzyst± sierści±, koścista ręka
- - nie łapa, a właśnie ręka - z
- potężnymi, zagiętymi pazurami, w zadumie turlała tam i z powrotem
- upuszczon± latarkę, leż±c± pół metra od Daniły. Druga była zagłębiona w
- rozprutym brzuchu bramina.
- - Przyszedłeś... - wyszeptał Daniła.
- - Przyszedłeś... - wiernie naśladuj±c ton jego głosu, zaskrzeczał głos za
- jego plecami.
- - Bibliotekarz... Jest za mn±. Ze mn± tak czy inaczej koniec. Strzelaj,
- zabij go - poprosił słabym głosem Daniła.
- - Strzelaj, zabij go - powtórzył cień.
- 276
- Latarka kolejny raz potoczyła się nieśpiesznie w lewo, żeby wrócić na
- miejsce i powtórzyć cały cykl jeszcze raz. Artem poczuł, że traci zmysły. W
- głowie huczały mu słowa Młynarza o tym, że dĽwięki wystrzałów mog±
- przyci±gn±ć te koszmarne
- stwory.
- - Uciekaj - poprosił bibliotekarza, nie oczekuj±c zreszt±, że ten go
- zrozumie.
- - Uciekaj - usłyszał prawie uprzejm± odpowiedĽ, a koścista ręka znów
- poruszyła się w brzuchu Daniły, od czego ten cicho jękn±ł, a z k±cika ust
- grub± kresk± pociekła mu na brodę kropla krwi.
- - Strzelaj! - zebrawszy siły, nieco głośniej powiedział Daniła.
- - Strzelaj! - zaż±dał bibliotekarz zza jego pleców.
- Zabić swojego nowego przyjaciela i przyci±gn±ć w ten sposób inne
- potwory, czy zostawić tu Daniłę na śmierć i uciekać, póki nie jest za póĽno?
- Raczej nie uda się go uratować: rozpruty brzuch i wypływaj±ce wnętrzności
- dawały braminowi mniej niż
- godzinę.
- Zza odrzuconej do tyłu głowy Daniły ukazało się najpierw spiczaste
- ucho, a po nim ogromne zielone oko iskrz±ce się w świetle latarki.
- Bibliotekarz powoli, jakby wstydliwie, wyjrzał zza jego umieraj±cego
- towarzysza, i jego wzrok szukał oczu Artema. Nie odwracać się. Patrzeć
- prosto tam, prosto na niego, prosto w oczy... Zwierzęce, pionowe Ľrenice. I
- jak dziwnie było ujrzeć w tych strasznych, niemożliwych do zniesienia
- oczach przebłyski rozumu!
- Teraz, z bliska, bibliotekarz niczym już nie przypominał goryla, i w
- ogóle małpy. Jego pysk drapieżnika porastała sierść, pełna długich kłów
- paszcza była szeroka prawie od ucha do ucha, a oczy były tak wielkie, że
- stwór nie przypominał żadnego ze zwierz±t, które Artem kiedykolwiek
- widział, żywe czy na obrazku.
- Wydawało mu się, że trwa to cał± wieczność. Napotkawszy wzrok
- potwora, nijak już nie mógł oderwać się od jego oczu. I dopiero kiedy
- Daniła wydał przeci±gły głuchy jęk, Artem oprzytomniał, nakierował
- maleńk± czerwon± plamkę celownika prosto na niskie, porosłe szar± sierści±
- czoło bibliotekarza, i przeł±czył automat na ogień pojedynczy. Słysz±c
- cichy metaliczny trzask, stwór gniewnie sykn±ł i znów schował się za
- plecami Daniły.
- - Uciekaj... - zaskrzeczał nagle stamt±d, wiernie powtarzaj±c intonację
- usłyszanego od Artema słowa.
- 277
- Artem znieruchomiał, czuj±c że wariuje. Tym razem bibliotekarz nie
- odpowiedział jak echo na jego słowa, on jakby je zapamiętał, zrozumiał
- sens. Czy to możliwe?
- - Artem... Póki jeszcze mogę mówić...
- - zebrawszy siły i próbuj±c
- skupić z każd± chwil± coraz bardziej zamglony wzrok, powiedział Daniła. -
- Mam w kieszeni na piersi kopertę... Powiedzieli, żebym ci przekazał, jeśli
- znajdziesz Księgę...
- - Ale niczego nie znalazłem - pokręcił głow± Artem.
- - Niczego nie znalazłem - potwierdził straszny głos zza pleców Daniły.
- - Nieważne... Przecież wiem, czemu się zgodziłeś. Nie chciałeś nic dla
- siebie... Może ci to pomoże. A mnie już wszystko jedno, czy wypełnię
- rozkazy czy nie... Najważniejsze, pamiętaj: nie możesz już iść do Polis...
- Jeśli się dowiedz±, że niczego nie mogłeś znaleĽć... I wojskowi, jeśli oni się
- dowiedz±... IdĽ przez inne stacje. Teraz strzelaj, bardzo mnie boli... Ja już
- nie chcę...
- - Nie chcę... Boli... - mieszaj±c słowa, ze świstem powtórzył za nim
- bibliotekarz, i jego ręka gwałtownie poruszyła się w rozprutym brzuchu
- Daniły, od czego ten szarpn±ł się konwulsyjnie i krzykn±ł prawie na cały
- głos.
- Artem nie mógł na to więcej patrzeć. Plun±ł na środki ostrożności, z
- powrotem przeł±czył na ogień ci±gły, zamkn±ł oczy i nacisn±ł na spust
- puszczaj±c serię w przyjaciela i siedz±c± za jego plecami bestię.
- Nieoczekiwanie głośny huk rozerwał na strzępy ciszę Biblioteki, po nim
- zabrzmiał przeraĽliwy skowyt, po czym wszystkie dĽwięki się urwały;
- zakurzone ksi±żki pochłonęły ich echo niczym g±bka. Kiedy Artem znów
- otworzył oczy, było już po wszystkim.
- Podchodz±c na krok do bibliotekarza, który opuścił roztrzaskan± przez
- kule głowę na ramię swojej ofiary i nawet po śmierci lękliwie chował się za
- jej plecami, Artem oświetlił ten przerażaj±cy widok, czuj±c jak krew stygnie
- mu w żyłach, a dłonie poc± się ze strachu. Potem popchn±ł z obrzydzeniem
- bibliotekarza czubkiem buta, i ten ciężko opadł do tyłu. Był martwy, nie
- było żadnych w±tpliwości.
- Staraj±c się nie patrzeć na obrócon± w krwaw± miazgę twarz Daniły,
- Artem zacz±ł pośpiesznie rozpinać suwak jego skafandra. Ubranie szybko
- nasi±kało gęst±, czarn± krwi±, która w chłodnym powietrzu magazynu lekko
- parowała. Artem poczuł jak zaczyna go mdlić. Kieszeń na piersi... Palce w
- grubych rękawicach ochronnych niezdarnie próbowały rozpi±ć guzik, i
- przypomniał sobie, że te same rękawiczki być może zatrzymały Daniłę na
- minutę, która kosztowała go życie.
- Z oddali wyraĽnie dobiegł go szmer, potem człapanie bosych stóp po
- korytarzu. Artem odwrócił się nerwowo, obwiódł promieniem latarki
- 278
- przejścia i, upewniwszy się, że blisko niego na razie nikogo nie ma, dalej
- walczył z guzikiem. Ten wreszcie się poddał, i w głębi kieszeni udało mu
- się wymacać sztywnymi palcami cienk± kopertę z szarego papieru,
- zawinięt± w przedziurawion± pociskiem plastikow± torebkę.
- Oprócz niej, Artem znalazł w kieszeni zalany krwi± tekturowy
- prostok±cik, pewnie ten sam, który Daniła wyci±gn±ł z szuflady kartoteki w
- westybulu. Było na nim wydrukowane: "Sznurkow N.E., Irygacja i
- perspektywy rolnictwa w Tadżyckiej Republice Sowieckiej, Duszanbe
- 1965".
- Człapanie i niewyraĽne pomruki było teraz słychać zupełnie blisko. Nie
- było już czasu. Podniósłszy automat i latarkę Daniły, wypuszczon± przez
- bibliotekarza, Artem zerwał się z podłogi i nie patrz±c niemal gdzie idzie,
- rzucił się z powrotem, wzdłuż niekończ±cych się półek z ksi±żkami, tak
- szybko, jak tylko mógł. Nie miał pewności, czy go ścigaj±: tupot własnych
- butów i huczenie krwi w uszach nie pozwalały mu słyszeć dĽwięków
- dobiegaj±cych zza jego pleców.
- Dopiero kiedy wyskoczył na klatkę schodow± i popędził na złamanie
- karku w dół po betonowych stopniach, przypomniał sobie, że nie wie nawet,
- na którym piętrze znajduje się wejście, przez które dostali się do magazynu.
- Można było oczywiście zejść na parter, wybić szybę na klatce schodowej,
- wyskoczyć przez okno na zewn±trz... Artem zatrzymał się na moment i
- wyjrzał na dwór.
- Pośrodku dziedzińca, z pyskami zadartymi do góry, stało nieruchomo i
- patrzyło w okna - i to, zdaje się, prosto na niego - kilka szarych potworów.
- Artem skamieniał, przylgn±ł do bocznej ściany, i zacz±ł po cichu schodzić
- dalej. Teraz, kiedy przestał już stukać butami po schodach, usłyszał, jak na
- górze człapi± po betonie czyjeś bose stopy, coraz głośniej i głośniej. I
- wtedy, już zupełnie trac±c nad sob± panowanie, znów na łeb na szyję rzucił
- się w dół.
- Zbiegaj±c na kolejne piętro, żeby gor±czkowo szukać znajomo
- wygl±daj±cych drzwi, nie znajduj±c ich i biegn±c dalej, zamieraj±c i
- wciskaj±c się w ciemne k±ty, kiedy wydawało mu się, że w pobliżu słyszy
- czyjeś kroki, rozgl±daj±c się rozpaczliwie wśród głuchych i niskich
- korytarzy i wracaj±c na schody, żeby zbiec jeszcze piętro niżej albo wbiec
- dwa poziomy wyżej - a nuż przegapił? - rozumiej±c, że piekielny hałas,
- który robił, desperacko próbuj±c znaleĽć wyjście z tego labiryntu,
- przyci±gnie wszystkie zaludniaj±ce Bibliotekę potwory, ale nie będ±c na
- siłach, żeby zmusić się do uspokojenia, Artem bezsensownie i
- bezskutecznie próbował odnaleĽć wyjście. Dopóki po kolejnym powrocie na
- klatkę schodow± nie dostrzegł z przerażeniem na tle wybitego okna
- znajomej zgiętej w pół sylwetki.
- 279
- Artem wycofał się, wskoczył w pierwszy lepszy korytarz, przycisn±ł się
- plecami do ściany, skierował lufę w otwarte drzwi, w których, jak oceniał,
- powinien pojawić się bibliotekarz, i wstrzymał oddech...
- Cisza. Bestia albo nie zdecydowała się ścigać go samotnie, albo sama
- czekała aż Artem popełni bł±d i wyjdzie ze swojego ukrycia. Ale nie trzeba
- było wracać, korytarz prowadził dalej. Po chwili zastanowienia Artem
- zacz±ł oddalać się od przejścia, nie spuszczaj±c go z celownika.
- Korytarz skręcał w bok, ale w miejscu, gdzie zaczynał się zakręt, w
- ścianie tkwił czarny otwór drzwi, a wszystko dookoła było zasypane
- odłamkami cegieł i przyprószone tynkiem. Kieruj±c się impulsem Artem
- wszedł do środka i znalazł się w pokoju pełnym połamanych mebli. Na
- podłodze były porozrzucane kawałki taśmy fotograficznej i filmowej. Przed
- nim widniały uchylone drzwi, zza których na posadzkę padał w±ski klin
- bladego światła księżyca. Ostrożnie st±paj±c po zdradziecko skrzypi±cym
- parkiecie, Artem dotarł do drzwi i wyjrzał na zewn±trz.
- Nie rozpoznać tego pomieszczenia było niemożliwości±, chociaż teraz
- znalazł się w jego przeciwległym końcu. Sugestywny pos±g czytaj±cego
- człowieka, niewiarygodnie wysokie sklepienie i ogromne okna, ścieżka
- wiod±ca ku dziwacznemu drewnianemu portalowi wejściowemu, i rzędy
- rozwalonych stolików do czytania po bokach
- - nie było w±tpliwości,
- znajdował się w Czytelni Głównej. Stał na otoczonym drewnian± balustrad±
- w±skim balkonie, opasuj±cym salę na wysokości czterech metrów. To
- właśnie z tej galerii zbiegali do nich bibliotekarze. Było zupełnie
- niezrozumiałe, w jaki sposób udało mu się trafić tu z magazynu, i to jeszcze
- z drugiej strony, omin±wszy trasę, któr± przeszedł z Danił±, żeby się do
- niego dostać. Ale czasu na rozmyślania nie było. Bibliotekarze mogli deptać
- mu po piętach.
- Artem zbiegł na dół po jednej z dwóch symetrycznych par schodów
- prowadz±cych do cokołu pos±gu, i rzucił się do drzwi. W pobliżu
- ozdobnego łuku wyjścia, na ziemi leżało kilka poskręcanych ciał
- bibliotekarzy, i, mijaj±c miejsce potyczki, Artem o mało nie upadł
- poślizgn±wszy się w kałuży gęstniej±cej krwi. Ciężkie drzwi poddały się
- niechętnie, i w oczy natychmiast uderzyło go ostre, białe światło.
- Pamiętaj±c pouczenie Młynarza, Artem chwycił własn± latarkę w praw±
- rękę i pośpiesznie zrobił ni± trzy kółka, daj±c znak, że idzie z pokojowymi
- zamiarami. ¦wiec±ce mu w oczy światło od razu skierowało się w bok, i
- Artem, zarzuciwszy sobie karabin na plecy na znak, że jest przyjaĽnie
- nastawiony, ruszył powoli naprzód, w kierunku okr±głego pokoju z
- kolumnami i kanap±, nie wiedz±c jeszcze, kogo przyjdzie mu tam spotkać.
- ...erkaem stał z rozłożon± podpórk± na ziemi, a Młynarz pochylał się nad
- swoim towarzyszem. Dziesi±ty półleżał z zamkniętymi oczami na kanapie i
- wydawał krótkie jęki. Jego prawa noga była nienaturalnie wykręcona, i
- 280
- przyjrzawszy się jej, Artem zrozumiał, że była złamana w kolanie i zgięta
- do przodu zamiast do tyłu. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak coś takiego
- mogło się stać i jak± siłę musiał posiadać ktoś, kto potrafił tak okaleczyć
- potężnego stalkera.
- - Gdzie twój kolega?
- - rzucił Młynarz do Artema, odrywaj±c się na
- moment od Dziesi±tego.
- - Bibliotekarze... W magazynie. Zaatakowali
- - próbował wyjaśnić
- Artem. Jakoś nie miał ochoty opowiadać, że Daniłę zabił on sam, choćby i z
- litości.
- - Znalazłeś Księgę? - tak samo ostro spytał stalker.
- - Nie
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement