Advertisement
Guest User

Untitled

a guest
Oct 10th, 2016
144
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 8.74 KB | None | 0 0
  1. Zostałem zaproszony na wesele do Lubnia. Na początek sceptycznie byłem nastawiony do przybycia, miałem niewesołe wspomnienia związane z mieszkańcami tej wsi, jurnymi młodzieńcami na motorach crossowych, w koszulach z krotkimi rękawami, używającymi slangu w których nawet wyrazy sympati brzmią jak groźby w kierunku obcych. W końcu kuszony wizją nocy zakrapianej wódką za darmo postanowiłem się wybrać, najwyżej przecież wyjde wcześniej. Na miejscu trzymałem sie na uboczu, cicho siedziałem przy stole, starając sie nie sprawiać problemów i klałem na los który znowu sparował mnie z typem osób których obawiałem sie najbardziej. Herszt bandy, człowiek spokojny emanował znad blatu stoickim charakterem, psy na smyczy czekają na rozkaz ale nic go nie zapowiada.
  2. -To chodzileś pewnie na Słowackiego nie?
  3. -Tak, tak
  4. -To znasz pewnie Alicje Saplinska?
  5. -Tak, ale dawno sie z nia widzialem. Chyba jest na polonistyce, widzialem na fejsie.
  6. W porządku, herszt mruknął na znak czasowego zaakceptowania przybysza w gronie, sfora wrocila do talerzy rosolu, uspokajac swoją gwałtowną nature. Wszystko wskazywało na to że wieczór zakończy się bezproblemowo, w miłej atmosferzy alceptacji, jednak charakter musi być hartowany raz po raz, na znak poznania ognia stali, zeby w przyszlosci nie zostac przez nią zwęglony na popioł. Tak sie stało tym razem, noc zakwitła na niebie najpełniejszymi kolorami nocy, staliśmy w grupie na zewnątrz paląc papierosy, oczekując. Do księżyca psy winny wyć, chyba że jest ktoś nowy, wtedy są ciche. Chłopak na oko szesnastoletni, krotkie wlosy, niski, zawadiackie rysy twarzy, swiecaca se tanim poliestrem marynarka bez rękawów podszedł do mnie i stanął jakby wyzywając na pojedynek. Obszedł mnie kilka razy, powolne kółka, pp chwili zatrzymał sie za moimi plecami. Myśle sobie - to koniec, obwąchuje ofiare, zaraz sie rzuci, wtem ku mojemu zaskoczeniu czuje scisk na szyi i kliknięcie, odgłos zamykanego zamka. To koniec, dziki pies w obroży, poniżenie absolutne, koniec, musze uciekać, przez las ciemny aleje zabłocone uciekać. Udalo mi sie wyrwac plastikową zapinke, uwolnić się, ale nie byłem tu dłużej bezpieczny. Przed ucieczką należy zaopatrzyć sie w prowiant a stół szwedzki doskonale sie do tego nadaje. Oślizgość szynki wskazywała na niską cene oraz na zły smak. Krojony chleb był miękki i miał nieświeży zapach. Talerz barszczu białego na kiełbasie z warzywami - idealnie. Miałem już sobie z nim iść gdy usłyszałem znajomy głos.
  7. -Janek?
  8. Niezbyt urocza ale obiektywnie niebrzydka, blond dziewczyna swoim piskliwym głosem charatała moje już nadszarpnięte nerwy. Nie przepadałem za nią, należała do typu ludzi co stoją nad końskim zadem z igła i kują go, po czym mają czelność złościc się i tupią nogą gdy koń im za to odpłaci. Chciałem w fotelu u siebie pogrążać sie w ciszy, ciemności i upojeniu alkoholowym, czynnościach znajdujących się na przeciwnym biegunie od rozmowy z nią.
  9. -Co ci się stało w szyje? - zapytała troskliwie ciekawskim tonem i pochyliła się do przodu by zobaczyć lepiej. Dwa nagie zęby obnażyła w wyrazie zdumienia, dotkła szyi w okolicach tętnicy i rzekła
  10. -Coś tu masz.
  11. Wybiegłem na korytarz i spojrzałem w lustro. Wgłebienia w skórze od obroży uformowały napis "i love lubien", ostatni wyraz od nazwy piekielnej wsi będącej siedliskiem tej zarazy, nieludzkiej masy testosteronu i złośliwość. Czerwonym kolorem na cielistym tle, widniał jako znak upokorzenia, i tylko kilka złotych kosztowało naznaczenie w iście Kainowym stylu poziomu mojej męskości.  Nie czekając na wyrazistszy symbol uznałem że to definitywny koniec mojego pobytu w Lubniu, i w jednej dłoni trzymając talerz zupy a drugą zasłaniając moją hańbe jak ojciec zasłania dziwke przed rzucanymi kamieniami potoczyłem sie schodami w dół.
  12.    Po wyjściu na świeże powietrze ujrzałem jak mój samochód powoli poddaje się pod naporem ciosów kijami bejsbolowymi. Znani mi już osobnicy podskakiwali ochoczo, wydawali z siebie iście zwierzęce okrzyki a opaski na ich głowach z doczepianymi lampkami migotały w ciemności na niebiesko, jak światła radiowozu. Uznałem ze bezpieczniej będzie oddalić się i pozostawić ich im własnym sprawom.
  13.    Przemierzałem chodniki pieszo w środku nocy, wystarczajaco żwawym krokiem żeby zostawić za sobą wszystkie możliwe niebezpieczeństwa ale przy tym ostrożnie, balansując trzymanym w dłoniach pełnym talerzem zupy, starając się nie wylać nic. Okazało się ze trucht z pełnym talerzem i jednoczesne upijanie barszczu prosto z niego jest prostsze niż sam trucht z pełnym talerzem.
  14.    Byłem zmęczony, nogi mnie bolały a nie wyglądało na to żeby podróż miała się skończyć. Miałem coraz większa ochotę na skrócenie drogi  i ciagle myślałem ze zrobię to napewno, o ile okazja mi się przydarzy. Moje prośby wreszcie zostały wysłuchane. Znalazłem się na iście paryżowskim moście, z ta różnica ze pod nim nie było romantycznie szumiacej rzeczki pociagnietej impresjonistycznym pędzlem tylko asfalt, zwyczajny asfalt.
  15.  Po schodach zszedłem pod wiadukt, była późna noc i nie było żadnych samochodów na drodze, tak że chodzić mogłem środkiem ulicy, ale gdy tylko zobaczyłem tunel, zrozumiałem że powód tego może być inny. Tunel był szeroki na dziesięć metrów ale wysoki na dwa, tak że wystarczyło bym podskoczył, a nabiłbym sobie pokaźnego guza. W środku nie było żadnych lamp, jedyne światło pochodziło z wyjścia oddalonego o jakieś 300 metrów, które wydawało się być małe jak obiektyw aparatu. Po przejściu około 200 metrów sufit zaczął się obniżać zmuszając mnie do pochylenia głowy. Po kolejnych dwudziestu szedłem już całkiem zgarbiony, bolał mnie kręgosłup i zaczynałam sie obawiać ataku klaustrofobii. Na szczęście otuchy dodała mi świadomość tego że nie jestem tu sam. Przede mną w ciemności, czerwienią bluzki na ramiączkach zarysowała sie sylwetka dziewczyny, na oko o połowe ode mnie niższej. Poruszała się wolnym krokiem więc dogoniłem ją u wyjścia z tunelu, oślepiające światła latarnii na zewnątrz oświetliły ją i wreszcią mogłem ją zobaczyć. Była piękną brunetką, na wesołej twarzy widniał uśmiech, a jej niski wzrost dodawał jej bardzo uroku. Stojąc u jej boku czułem się mężczyzną, odpowiedzialnym za tą malutką istotę którą obroni przed wilkami czającymi się w każdym zaułku. Spoglądając na mnie śmiała się bez otwierania ust, swoimi żywotnymi dużymi oczami którymi omiatała mnie gdy nadal po wyjściu z tunelu, z przyzwyczajenia pozostałem zgarbiony.
  16. -Dla mnie to łatwiejsze, bo jestem niska. Swoją drogą lubie przechodzić tędy, można powiedzieć że to jedyne miejsce do którego pasuje.
  17. Nadal trzymałem talerz z zupą, to cud że się nie wylała w tej ciemności. Kiwnąłem nim w jej strone.
  18. -Chce pani łyka?
  19. -Nie, dziękuję. Wole żurek.
  20. -Jakieś różnice są między nimi. Z tego co wiem, barszcz biały jest gęstszy od żurku.
  21. -Tak, ale to nie jedyna rożnica. Przede wszystkim barszcz jest na jajku.
  22. -A żurek na ziemniakach i wędzonej kiełbasie?
  23. Znów się uśmiechała. Na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo. Znałem ją krotko, nasza rozmowa przebiegała zwyczajnie, ale mimo to chciałem być z nią jak najdłużej. Wódka wypita tej nocy wpływała na mój chód - był niezupełnie prosty i nagle znalazłem się blisko jej, oglądałem jej wspaniałe piersi, nie wyglądała na zdenerwowaną. Jej uśmiech i pewność siebie doprowadzały mnie do zmieszania, skierowałem wzrok na wprost i ujrzałem naszą mete. Błyszczący tysiącami świateł dworzec autobusowy, ze zmęczonymi kierowcami wypełniającymi ostatnie godziny swojego obowiązku, zatrzymwali się jak Odyseusz na wyspie, inni znowóż ruszali w podróż. Odgadłem że
  24. wsiądzie do jednego z tych autobusów, będzie musiała chcąc wrócić przed nastaniem poranka. Jeżeli chce ją znów zobaczyć, musze działać, poprosić o numer telefonu, może nawet pokusić się o pocałunek. 
  25.    Nie mogłem jednak nic zrobić. Opanowała mnie bezsilność. Próbowałem się odezwać, ale moje usta były jak zasznurowane. Próbowałem na nią spojrzeć, ale nie zwracała już na mnie uwagi jakbym nie istniał. Nagle jeden z autobusów ruszył w moją strone z dużą prędkością, gdy przypomniałem sobie że stoje na środku ulicy było już za późno zresztą niemoc nadal trzymała mnie w swoich ramionach. Oślepiły mnie reflektory autokara jadącego prosto na mnie, wyobrazić sobie tylko mogłem uderzenie zderzakiem i przygniecienie ogromnym kołem, wyciskającym wnętrzności. Podniosłem dłoń do czoła i przygotowałem się na kolejne spotkanie z rzeczywistością.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement