Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- Księga druga
- ROZDZIAŁ IX
- Sześć dni później w kącie baraku Amerykanów Max przydybał szczura.
- - Spójrzcie tylko na tego bydlaka - szepnął Król. -W życiu nie widziałem
- większego.
- - Rzeczywiście - powiedział Marlowe. - Uważaj, żeby ci ręki nie odgryzł!
- Okrążyli go. Napawający się widokiem ofiary Max z bambusową szczotką w ręku,
- Tex z kijem do baseballa, Marlowe również ze szczotką. Pozostali dzierżyli kije i noże.
- Tylko Król był nie uzbrojony, za to nie spuszczał szczura z oka, gotów w każdej
- chwili uskoczyć. Do tej pory siedział w swoim kącie rozmawiając z Marlowe’em.
- Poderwał się wraz z innymi, kiedy Max krzyknął. Było tuż po śniadaniu.
- - Uwaga! - zawołał, przeczuwając, że szczur rzuci się nagle do ucieczki.
- Max zamachnął się z całych sił, ale spudłował. Za drugim razem szczotka
- potrąciła szczura i przewróciła go na grzbiet, ale poderwał się błyskawicznie, popędził z
- powrotem do kąta i obrócił się sycząc, parskając i odsłaniając cienkie jak szpileczki zęby.
- - Chryste, już myślałem, że tym razem sukinkot się wymknie - powiedział Król.
- Włochate cielsko miało prawie trzydzieści centymetrów długości. Do tego
- dochodził trzydziestocentymetrowy ogon, nagi i u nasady gruby jak kciuk dorosłego
- mężczyzny. Małe, paciorkowate oczka, brunatne i plugawe, biegały to w lewo, to w
- prawo, szukając drogi ucieczki. Szczur miał zwężający się spiczasty łeb, wąski pysk i
- duże, bardzo duże siekacze. Ważył chyba z kilogram. Był zły i ogromnie niebezpieczny.
- Max dyszał z wysiłku i nie spuszczał szczura z oczu.
- - Chryste, jak ja nienawidzę szczurów - powiedział i splunął. - Brzydzę się nawet
- ich widoku. Zabijmy go. Gotowi?
- - Zaczekaj, Max - rzekł Król. - Nie ma pośpiechu. Przecież nam nie ucieknie. Chcę
- zobaczyć, co zrobi.
- 119
- - Co zrobi? Jeszcze raz spróbuje uciec, i tyle.
- - To go zatrzymamy. Śpieszy nam się? - Król spojrzał na szczura i uśmiechnął się
- szeroko. - Wpadłeś, sukinsynu. Już po tobie.
- Szczur jakby zrozumiał, co do niego mówią, bo rzucił się na Króla z
- wyszczerzonymi zębami. Tylko gradem razów i dzikimi okrzykami udało się go zapędzić
- z powrotem do kąta.
- - To bydlę rozerwałoby na strzępy, gdyby dosięgło tymi zębiskami. Nie
- wiedziałem, że szczury są takie szybkie - powiedział Król.
- - Ej, a może byśmy go sobie zatrzymali? - zaproponował Tex.
- - Co ci strzeliło do głowy!
- - Moglibyśmy go trzymać. Na przykład jako maskotkę. A kiedy nie byłoby nic do
- roboty, tobyśmy go puszczali i gonili.
- - Ty, Tex, to wcale nie jest takie głupie - odezwał się Dino. - Przypomniało ci się
- pewnie, co robili kiedyś, dawno temu z lisami.
- - Obrzydliwy pomysł - powiedział Król. - Zabić drania można. Ale po co się nad
- nim znęcać, nawet jeżeli to szczur. Nic wam nie zrobił.
- - Może i nic. Ale szczury to szkodniki. Nie mają prawa żyć.
- - Właśnie, że mają - sprzeciwił się Król. - Gdyby nie one... Przecież one żrą
- padlinę, tak jak mikroby. Czy wiesz, co by było, gdyby nie szczury? Świat byłby jedną
- wielką kupą gnoju.
- - E tam - powiedział Tex. - Szczury niszczą zbiory. Może to właśnie ten sukinsyn
- wyżarł od spodu worek z ryżem. Ma taki kałdun, że to całkiem możliwe.
- - Właśnie - przyznał Max. - Jednej nocy udało im się ściągnąć prawie piętnaście
- kilo.
- Szczur znów spróbował się uwolnić. Przebił się przez otaczających go ludzi i
- śmignął wzdłuż baraku. Udało się im osaczyć go w kącie, i to tylko dlatego, że mieli
- szczęście. Ponownie go otoczyli.
- - Lepiej skończmy z nim. Następnym razem może nam się wymknąć - wysapał
- Król. I raptem go olśniło. - Zaczekajcie - zwrócił się do pozostałych, którzy coraz
- 120
- ciaśniejszym półkolem zamykali kąt baraku.
- - O co chodzi?
- - Mam pomysł - oznajmił Król i obrócił się szybko do Texa. - Weź koc. Prędko.
- Tex podskoczył do swojego łóżka i zerwał z niego koc.
- - A teraz weź z Maxem koc i złapcie do niego szczura - polecił Król.
- - Jak to?
- - Chcę go mieć żywego. No, ruszcie się!
- - Do mojego koca?! Zgłupiałeś? Mam tylko ten jeden!
- - Załatwię ci inny. Tylko złapcie szczura.
- Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy. Tex wzruszył ramionami. Chwycił koc z
- jednej strony, Max z drugiej, i trzymając go jak parawan zbliżyli się do kąta. Reszta trzy-
- mała w pogotowiu kije i szczotki, na wypadek, gdyby szczur próbował uciec bokiem. Tex i
- Max runęli gwałtownie na podłogę i szczur zaplątał się w fałdach materiału. Zębami i
- pazurami torował sobie drogę ucieczki, ale Max wśród ogromnej wrzawy zwinął koc,
- który zamienił się w podrygującą kulę. Podnieceni łupem mężczyźni zaczęli krzyczeć.
- - Uciszcie się - zarządził Król. - A ty, Max, trzymaj go i uważaj, żeby nie uciekł.
- Tex, nastaw kawę. Napijemy się wszyscy.
- - Co to za pomysł? - spytał Marlowe.
- - Jest za dobry, żeby go od razu zdradzać. Najpierw wypijemy kawę.
- Kiedy już wszyscy pili kawę, Król wstał.
- - A teraz, chłopcy, posłuchajcie mnie uważnie. Mamy szczura, tak czy nie?
- - I co z tego? - spytał Miller, tak jak inni nie mogąc się nadziwić.
- - Nie mamy co jeść, tak czy nie?
- - No tak, ale...
- - O mój Boże - rzekł w osłupieniu Marlowe. - Chyba nie proponujesz nam,
- żebyśmy go zjedli?
- - Ależ skąd - zaprzeczył Król, a potem uśmiechnął się rozanielony. - My go nie
- będziemy jedli. Ale jest wielu takich, którzy chętnie kupiliby kawałek mięsa.
- - Szczurzego? - spytał Byron Jones Trzeci z powagą, wybałuszając jedyne oko.
- 121
- - Na głowę upadłeś. Myślisz, że ktoś kupi szczurze mięso? Na pewno nie! -
- zniecierpliwił się Miller.
- - Oczywiście, że nie kupi, jeśli będzie wiedział, że to szczurze. Ale przypuśćmy, że
- o tym nie wie, co wtedy? - Król odczekał chwilę, żeby do wszystkich dotarł sens jego
- słów, potem ciągnął dobrotliwym tonem: - Przypuśćmy, że nikomu o tym nie powiemy.
- Mięso będzie wyglądać jak każde inne. Powiemy, że to królik...
- - Na Malajach nie ma królików, stary - przerwał mu Marlowe.
- - W takim razie przypomnij sobie jakieś zwierzę, które jest mniej więcej tej samej
- wielkości.
- - Można by powiedzieć, że to wiewiórka - odparł po chwili zastanowienia Marlowe.
- - Albo... już wiem. - Rozjaśnił się. - Jelonek. Tak, jelonek...
- - Coś ty, przecież jelenie są o wiele większe - wtrącił się Max, który nadal trzymał
- podrygujący koc. - Sam jednego upolowałem w Alleghenach...
- - Tak, ale ja mówię o innym zwierzęciu z tej rodziny, które nazywa się rusa ticus.
- To jest takie małe zwierzątko, ma ze dwadzieścia centymetrów wzrostu i waży chyba
- niewiele ponad kilogram. Jest mniej więcej rozmiarów szczura. Tubylcy uważają jego
- mięso za wielki przysmak. - Roześmiał się. - Rusa ticus znaczy dosłownie mysi jeleń.
- Król, zachwycony, zatarł ręce.
- - Wspaniale, stary! - pochwalił go i rozejrzał się po otaczających go ludziach. -
- Będziemy sprzedawać udka rusa ticusa. I to wcale nie będzie kłamstwo.
- Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- - No, to się pośmialiśmy, a teraz zabijmy tego cholernego szczura. Sprzedajmy
- nogi - powiedział Max. - Sukinsyn zaraz mi stąd ucieknie. A ja, jak pragnę zdrowia, wcale
- nie mam ochoty, żeby mnie pogryzł.
- - Mamy jednego szczura - rzekł Król, całkowicie go ignorując. - Musimy
- sprawdzić, czy to samiec, czy samica. A wtedy złapiemy drugiego do pary i dopuścimy je
- do siebie. Raz, dwa, trzy i interes kwitnie.
- - Interes? - zdziwił się Tex.
- - A jak. - Król rozejrzał się radośnie. - Ludzie, zostaniemy hodowcami! Założymy
- 122
- hodowlę szczurów. Za zarobioną forsę będziemy kupować kury, a kmiotki niech jedzą
- ticusa. Dopóki nikt słówkiem nie piśnie, powodzenie zapewnione.
- Zapadło trwożne milczenie, które przerwał Tex.
- - A gdzie je będziemy trzymać, kiedy się będą rozmnażały? - spytał niepewnie.
- - W schronie. No bo gdzie?
- - Ale w wypadku nalotu... Schron może być nam potrzebny.
- - Odgrodzimy go z jednej strony. Wydzielimy część dla nich - odparł Król i oczy
- mu rozbłysły. - Pomyślcie tylko. Pięćdziesiąt takich olbrzymów na sprzedaż tygodniowo.
- Mamy w rękach kopalnię złota. Znacie to stare powiedzenie: “Mnożyć się jak szczury”...
- - A jak szybko one się rozmnażają? - spytał Miller, drapiąc się bezmyślnie.
- - Nie wiem. A może któryś z was wie? - Król czekał na odpowiedź, ale wszyscy
- zaprzeczyli potrząsając głowami. - Cholera, skąd by się dowiedzieć?
- - Od Vexleya - powiedział Marlowe.
- - Od kogo?
- - Od Vexleya. Prowadzi kursy, uczy botaniki, zoologii i tym podobnych.
- Moglibyśmy go spytać.
- Amerykanie wymienili spojrzenia, a potem nagle zaczęli wiwatować. Mało
- brakowało, a Max wśród okrzyków: “Pilnuj złota, ofiaro”, “Nie wypuść go, jak rany”,
- “Uważaj, Max”, puściłby koc z miotającym się w środku szczurem.
- - Dobra jest, trzymam drania. - Max uciszył harmider i zwrócił się do Marlowe’a: -
- Jak na oficera, fajny z ciebie chłop. No, to jak, idziemy do szkoły?
- - Tak. Ale ty nie pójdziesz. Masz co innego do roboty - powiedział szorstko Król.
- - Na przykład...?
- - Na przykład skombinuj drugiego szczura. Przeciwnej płci. Ja z Peterem
- dowiemy się, czego trzeba. Więc do roboty!
- Tex i Byron Jones Trzeci przygotowali schron na przyjęcie szczura. Znajdował się
- on dokładnie pod barakiem, miał dziewięć metrów długości, niecałe dwa metry wysokości
- i był szeroki na ponad metr.
- - Wspaniale! - wykrzyknął podniecony Tex. - Tego ścierwa zmieści się tu tysiące!
- 123
- W ciągu paru minut powstał plan odpowiednich drzwiczek. Tex poszedł ukraść
- kawałek drucianej siatki, której używano do budowy kojców dla kur, a Byron Jones Trzeci
- wybrał się po drewno. Jones uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, że kilku Anglików
- miało parę ładnych kawałków drewna, których nie strzegli zbyt pilnie, i kiedy wrócił Tex,
- zdążył już zrobić ramę do drzwiczek. Gwoździe wyciągnięto z dachu baraku, a młotek,
- podobnie zresztą jak klucze, śrubokręty i mnóstwo innych niezbędnych narzędzi,
- “pożyczono” już dawno od jakiegoś nieuważnego mechanika w zakładzie naprawczym.
- Kiedy drzwiczki były już zamontowane jak należy, Tex poszedł do Króla.
- - Świetnie, znakomicie - rzekł Król, oglądając ich dzieło.
- - Nie pojmuję, jak wy to robicie, że tak wam szybko idzie - dziwił się Marlowe.
- - Jak trzeba, to się robi. Tak jest po amerykańsku - powiedział Król i dał znak
- Texowi, żeby przywołał Maxa.
- Max wpełznął pod barak i dołączył do nich. Ostrożnie wypuścił szczura do
- ogrodzonej części schronu. Szczur miotał się wściekle, szukając możliwości ucieczki.
- Kiedy próby okazały się daremne, cofnął się do kąta i stamtąd syczał na nich
- zapamiętale.
- - Wygląda zdrowo - powiedział uśmiechnięty Król.
- - Musimy go jakoś nazwać - wtrącił Tex.
- - To proste. Nazwiemy go Adam.
- - No dobrze, a jeżeli to jest ona?
- - To wtedy Ewa - odparł Król i wyczołgał się spod baraku. - Chodź, Peter. Idziemy.
- Kiedy po dłuższych poszukiwaniach odnaleźli majora lotnictwa Vexleya, wykład
- już się rozpoczął.
- - Słucham? - spytał ze zdumieniem Vexley widząc, że w blasku słońca przed
- barakiem stoi Król w towarzystwie jakiegoś młodego oficera i obaj mu się przyglądają.
- - Pomyśleliśmy sobie... - odezwał się Marlowe z zakłopotaniem - pomyśleliśmy
- sobie, że moglibyśmy chodzić na pańskie wykłady. Oczywiście, jeżeli nie przeszkadzamy
- - dodał prędko.
- - Na moje wykłady? - spytał oszołomiony Vexley.
- 124
- Był to jednooki mężczyzna, którego surową, przypominającą pergamin twarz
- pokrywały plamy i blizny po płomieniach ostatniego bombowca, którym leciał. Jego klasa
- liczyła zaledwie czterech uczniów, tępych i wcale nie zainteresowanych wykładanym
- przez niego przedmiotem. Zdawał sobie sprawę, że ciągnie te zajęcia wyłącznie z braku
- zdecydowania. Łatwiej mu było udawać, że wykłady cieszą się powodzeniem, niż je
- przerwać. Z początku był pełen entuzjazmu, ale teraz uświadamiał sobie, że to wszystko
- pozory. Gdyby jednak zawiesił zajęcia, straciłby cel w życiu.
- Dawno, dawno temu w obozie powstał uniwersytet - Uniwersytet Changijski.
- Zorganizowano zajęcia. Tak rozkazała “góra”. To dobrze zrobi żołnierzom, stwierdzili.
- Trzeba dać im coś do roboty. Uszlachetnić. Zmusić do zajęcia się czymkolwiek, a wtedy
- będzie spokój.
- Prowadzono kursy językowe, plastyczne i inżynieryjne, gdyż wśród stu tysięcy
- ludzi, bo tyle liczyła pokonana armia, było przynajmniej po jednym specjaliście w każdej
- z tych dziedzin.
- Wiedza o świecie. Wielka szansa. Poszerzenie horyzontów. Zdobycie zawodu.
- Przygotowanie do Utopii, która nastanie, kiedy tylko skończy się ta przeklęta wojna i
- życie potoczy się zwykłym trybem. Uniwersytet był iście ateński. Nie miał sal
- wykładowych, a tylko nauczyciela, który wynajdywał jakieś ocienione miejsce i zbierał
- wokół siebie swoich uczniów.
- Jednakże uwięzieni w Changi jeńcy byli zwykłymi ludźmi. Wciąż sobie powtarzali:
- “Od jutra zacznę chodzić na wykłady”. Niektórzy chodzili na nie, ale kiedy stwierdzili, że
- nauka nie przychodzi łatwo, opuszczali najpierw jedne, drugie zajęcia, a potem mówili:
- “Od jutra znów zacznę chodzić. Będę od jutra chodzić, żeby stać się takim, jakim chcę
- być potem. To grzech tracić czas. Od jutra naprawdę wezmę się za naukę”.
- Ale w Changi, tak jak wszędzie, żyło się tylko dniem dzisiejszym.
- - Naprawdę chcą panowie chodzić na wykłady? - powtórzył z niedowierzaniem
- Vexley.
- - Czy na pewno nie sprawimy panu kłopotu, panie majorze? - spytał serdecznym
- tonem Król.
- 125
- Vexley wstał podekscytowany i zrobił dla nich miejsce w cieniu.
- Nowy narybek niezmiernie go uradował. I to kto! Sam Król! To dopiero sukces! -
- pomyślał. Król na moich wykładach! Może będzie miał papierosy...
- - Witam cię, chłopcze, witam - rzekł i serdecznie uścisnął wyciągniętą dłoń Króla. -
- Major lotnictwa Vexley.
- - Miło mi pana poznać, panie majorze.
- - Kapitan lotnictwa Marlowe - przedstawił się Peter Marlowe, ściskając dłoń
- majora, i usiadł w cieniu.
- Vexley czekał podniecony, aż nowi słuchacze usadowią się. W roztargnieniu
- nacisnął kciukiem wierzch dłoni i liczył sekundy, w ciągu których wgłębienie w skórze
- powoli się wyrównało. Pelagra ma swoje dobre strony, pomyślał. Myśl o skórze i kościach
- skojarzyła mu się z wielorybami i jego wyłupiaste oko zabłysło.
- - Dziś chciałem wam opowiedzieć o wielorybach. Czy wiecie coś na ich temat?...
- Ooo - rzekł zachwycony, kiedy Król wyciągnął paczkę kooa i poczęstował go, a potem
- także resztę klasy.
- Wszyscy czterej uczniowie wzięli po papierosie i przesunęli się, robiąc Królowi i
- Marlowe’owi więcej miejsca. Dziwili się w duchu, czego, u licha, Król tu szuka, ale tak
- naprawdę niewiele ich to obchodziło, dostali przecież od niego prawdziwe, fabryczne
- papierosy.
- Vexley podjął wykład o wielorybach. Uwielbiał te zwierzęta. Uwielbiał je
- nieprzytomnie.
- - Wieloryby są bez wątpienia najwyższą formą istnienia, jaką zdołała osiągnąć
- natura - rzekł, z wielką przyjemnością wsłuchując się w głęboki ton swego głosu.
- Zauważył, że Król skrzywił się. - Czy są jakieś pytania? - spytał skwapliwie.
- - Owszem - powiedział Król. - Wieloryby są ciekawe, a szczury?
- - Nie bardzo rozumiem - odparł grzecznie Vexley.
- - To bardzo ciekawe, co pan mówi o wielorybach. Ale właśnie myślałem o
- szczurach.
- - Jak to o szczurach?
- 126
- - Zastanawiałem się, czy pan coś o nich wie - wypalił Król. Miał sporo roboty i nie
- chciał tracić czasu na jakieś dyrdymały.
- - Koledze chodzi o to - wtrącił szybko Marlowe - że jeśli wieloryby zachowują się
- bardzo podobnie do człowieka, to czy dotyczy to również szczurów?
- Vexley potrząsnął głową i powiedział z niesmakiem:
- - Gryzonie są zupełnie inne. Wracając do wielorybów...
- - A czym się różnią? - spytał Król.
- - Gryzoniami zajmę się w semestrze wiosennym -odparł z rozdrażnieniem Vexley.
- - To obrzydliwe zwierzęta. Nie ma w nich nic, zupełnie nic, co mogłoby się podobać. A
- teraz weźmy dla przykładu takiego płetwala błękitnego - wrócił pośpiesznie do tematu. -
- O, to jest dopiero prawdziwy olbrzym wśród wielorybów. Ma ponad trzydzieści metrów
- długości, a jego waga dochodzi czasem do stu pięćdziesięciu ton. Jest to największe
- stworzenie, które żyje - i kiedykolwiek żyło - na ziemi. Jest najpotężniejsze ze
- spotykanych obecnie zwierząt. No, a jego zwyczaje godowe... - powiedział prędko,
- wiedząc, że opowieści o życiu seksualnym zwierząt niezawodnie przyciągają uwagę
- uczniów. - Gody płetwala błękitnego to coś zaiste wspaniałego. Samiec rozpoczyna
- zaloty wydmuchując przepiękne obłoki pyłu wodnego. Młóci wodę ogonem tuż przy
- samicy, czekającej cierpliwie i z pożądaniem na powierzchni oceanu. A potem daje
- głębokiego nura, żeby wystrzelić w powietrze wielki, olbrzymi, ogromny, i spaść z
- łoskotem grzmocąc ogonem w powierzchnię wody, która kipi spieniona. - Vexley ściszył
- głos do namiętnego szeptu. - Wreszcie podpływa do wybranki i zaczyna łaskotać ją
- płetwami...
- Nawet Król, mimo że myśli zajęte miał szczurami, uważnie nadstawił uszu.
- - A wtedy porzuca umizgi i znów daje nura, zostawiając ją dyszącą na
- powierzchni. Czyżby opuszczał ją na dobre? - Vexley zrobił dramatyczną pauzę. - Otóż
- nie. Nie opuszcza jej. Znika mniej więcej na godzinę w głębinach oceanu, gdzie nabiera
- sił. A potem znów wystrzela w górę, rozsadzając powierzchnię wody, i spada z hukiem
- gromu w niebotycznej fontannie wodnego pyłu. Okręca się raz i drugi, ściskając mocno
- samicę płetwami, i syci się nią aż do wyczerpania.
- 127
- Vexley również był wyczerpany, mając przed oczami wspaniały widok
- spółkujących olbrzymów. Ach, niepozorna ludzka istoto, żebyś mogła ujrzeć to kiedyś na
- własne oczy, być tam...
- - Gody odbywają się koło lipca w ciepłych wodach - ciągnął pośpiesznie. - Po
- urodzeniu wielorybiątko waży pięć ton i ma około dziewięciu metrów długości. - Roze-
- śmiał się wypróbowanym śmiechem. - Pomyślcie tylko...
- Słuchacze skwitowali to uprzejmymi uśmiechami, a Vexley wystąpił z
- “gwoździem” swojego wykładu, niezawodnie wzbudzającym rubaszny śmiech.
- - A jak wyobrazicie sobie rozmiary młodego wieloryba, pomyślcie tylko, jakiego
- małego ma ten duży, co?
- I znów grzeczne uśmiechy. Dawni uczniowie już nie raz słyszeli te opowieści.
- Następnie Vexley opowiedział im, jak przez siedem miesięcy samica karmi młode
- wielorybie, dostarczając mu mleka z dwóch ogromnych sutek znajdujących się w tylnej
- części brzucha.
- - Z pewnością zdajecie sobie sprawę, że z dłuższym karmieniem pod wodą wiążą
- się pewne kłopoty - mówił z zachwytem.
- - Czy szczury też karmią młode mlekiem? - wyrwał się z pytaniem Król.
- - Tak - potwierdził zbity z tropu major. - A teraz chciałbym wam opowiedzieć o
- ambrze...
- Król westchnął z rezygnacją i słuchał dalej opowieści Vexleya o ambrze i
- kaszalotach, zębowcach, bieługach, grindwalach, morświnach i dziobaczach, o
- narwalach, miecznikach i humbakach, o doglingach i fiszbinowcach, wielorybach
- pospolitych i polarnych, a wreszcie o wałach grenlandzkich.
- Zanim major doszedł do tych ostatnich, wszyscy słuchacze, z wyjątkiem
- Marlowe’a i Króla, rozeszli się. Kiedy Vexley skończył, Król wypalił prosto z mostu:
- - Mnie interesują szczury.
- Vexley jęknął.
- - Szczury?
- - Proszę, niech pan sobie zapali - rzekł dobrotliwie Król.
- 128
- ROZDZIAŁ X
- - No dobra, chłopcy, na miejsce - polecił Król. Odczekał, aż w baraku ucichnie, a
- w drzwiach stanie ktoś na czatach. - Mamy kłopot - oznajmił.
- - Z Greyem? - spytał Max.
- - Nie. Chodzi o naszą hodowlę. Opowiedz im, Peter - zwrócił się Król do
- Marlowe’a, który przysiadł na brzegu łóżka.
- - Wygląda na to, że szczury... - zaczął Marlowe.
- - Opowiedz im od początku.
- - Wszystko?
- - No pewnie. Oświeć ich, a potem zastanowimy się razem jak i co.
- - Dobrze. A więc znaleźliśmy Vexleya, a on powiedział nam, cytuję: “Rattus
- norvegicus, czyli szczur norweski, zwany czasem Mus decumanus...”
- - A co to znowu za mowa? - spytał Max.
- - O rany, to łacina. Każdy głupi wie - warknął Tex.
- - Ty znasz łacinę, Tex? - spytał Max wytrzeszczając oczy.
- - Coś ty, ale te idiotyczne nazwy zawsze są po łacinie...
- - Chcecie się dowiedzieć, czy nie? - przerwał im Król, po czym dał znak
- Marlowe’owi, żeby mówił dalej.
- - W każdym razie Vexley opisał je szczegółowo: owłosione, bezwłosy ogon, waga
- do dwóch kilo, a w tej części świata zwykle około kilograma. Szczury te parzą się bez
- wyboru i nie mają okresu godowego...
- - Cholera, nic z tego nie rozumiem.
- - Samiec dmucha każdą samicę, jaka mu się nawinie, i to na okrągło przez cały
- rok - wyjaśnił zniecierpliwiony Król.
- - To znaczy tak jak my? - spytał niewinnie Jones.
- - Tak, chyba tak - odparł Marlowe. - W każdym razie szczury parzą się przez cały
- rok i samica może mieć rocznie do dwunastu miotów, a w nich zwykle po dwanaście, a
- 129
- czasami nawet aż czternaście młodych. Szczury rodzą się ślepe i nieporadne w
- dwadzieścia dni po... -dobierał starannie odpowiednie słowo - stosunku. Zaczynają
- widzieć po upływie czternastu do siedemnastu dni, a po dwóch miesiącach osiągają
- dojrzałość płciową. Przestają się rozmnażać w wieku dwu lat, a mając trzy lata są już
- stare.
- - Ja cię kręcę! - odezwał się z zachwytem Max w przeraźliwej ciszy. - Kłopotów
- mamy rzeczywiście od groma. Jeżeli po dwóch miesiącach młode zaczną się rozmnażać
- i będziemy ich mieli po dwanaście, no, powiedzmy dla równego rachunku, po dziesięć w
- miocie, to sami sobie obliczcie. Dajmy na to, że w pierwszym dniu mamy dziesięć
- młodych. Kolejne dziesięć w dniu trzydziestym. Do dnia sześćdziesiątego z pierwszej
- pary mamy ich pięćdziesiąt. W dniu dziewięćdziesiątym rozmnaża się kolejne pięć par i
- mamy kolejne pięćdziesiąt sztuk młodych. W dniu sto dwudziestym będzie ich dwieście
- pięćdziesiąt plus pięćdziesiąt i nowa porcja dwustu pięćdziesięciu. O rany, wychodzi
- sześćset pięćdziesiąt w ciągu pięciu miesięcy. Jeszcze jeden miesiąc i mamy prawie
- sześć tysięcy pięćset...
- - Jezu, trafiliśmy na żyłę złota! - zawołał Miller, drapiąc się zapamiętale.
- - I to jaką - przyznał Król. - Ale najpierw trzeba się trochę zastanowić. Po
- pierwsze, nie możemy ich trzymać wszystkich razem, bo się zjedzą. Wynika z tego, że
- musimy oddzielić samce od samic, chyba że akurat będziemy je do siebie dopuszczać. A
- po drugie, i samce, i samice bez przerwy się ze sobą żrą. Co oznacza, że trzeba
- porozdzielać wszystkie samce i wszystkie samice.
- - To je porozdzielamy. Co w tym trudnego?
- - Nic trudnego, Max, ale potrzebujemy klatek i wszystko musimy jakoś
- zorganizować - tłumaczył cierpliwie Król. - Co wcale nie będzie takie łatwe.
- - E tam, nie ma sprawy. Możemy przecież narobić klatek na zapas - powiedział
- Tex.
- - Myślisz, że uda nam się utrzymać hodowlę w tajemnicy? Wtedy kiedy będziemy
- ją zakładać?
- - A niby dlaczego ktoś miałby się o tym dowiedzieć?
- 130
- - Aha, jeszcze jedno - rzeki Król. Zadowolony był ze swoich pobratymców, a
- jeszcze bardziej z całego przedsięwzięcia. Bardzo mu to odpowiadało: czekać i nic nie
- robić. - Żrą wszystko, obojętnie: żywe czy martwe. Dosłownie wszystko. A więc nie
- będzie problemu z zaopatrzeniem.
- - Ale szczury są brudne i będzie je czuć na kilometr -wtrącił Byron Jones Trzeci. -
- Dość tu wszędzie smrodu, po co go sobie jeszcze dokładać pod własnym barakiem. A
- poza tym szczury przenoszą dżumę!
- - Może to chodzi tylko o jeden rodzaj szczurów, tak samo jak jeden rodzaj
- komarów przenosi malarię - powiedział z nadzieją Dino, błądząc czarnymi oczami po
- twarzach towarzyszy.
- - Pewnie, że szczury przenoszą dżumę - rzekł Król wzruszając ramionami. -
- Zresztą przenoszą mnóstwo innych ludzkich chorób. Ale co z tego. Mamy zrobić majątek,
- a wy, łachy, szukacie minusów! To nie po amerykańsku!
- - No, owszem, ale co z tą dżumą? Skąd mamy wiedzieć, czy one są bezpieczne,
- czy nie? - spytał niezdecydowanie Miller.
- Król roześmiał się.
- - Spytaliśmy o to Vexleya, a on na to, cytuję: “Można się o tym szybko przekonać.
- Albo się od razu umiera, albo wcale”. Koniec cytatu. Przecież to tak samo jak z kurami.
- Utrzymuje się je w czystości, dobrze karmi i hodowla kwitnie! Nie ma strachu.
- I tak rozmawiali o hodowli, o wynikających z niej niebezpieczeństwach i
- możliwościach, które doceniali wszyscy - z zastrzeżeniem, że nie będą musieli jeść tego,
- co wyhodowali, swojego produktu - a także o problemach związanych z tak olbrzymim
- przedsięwzięciem. I wtedy nagle do baraku wszedł Kurt z wyrywającym się kocem w
- rękach.
- - Mam drugiego szczura - oznajmił posępnie.
- - Naprawdę?
- - A jak. Wy tu sobie gadu-gadu, a ja działam. To samica - powiedział i splunął na
- podłogę.
- - Skąd wiesz?
- 131
- - Obejrzałem. Dosyć się naoglądałem szczurów w marynarce handlowej. A tamten
- na dole to samiec. Też go obejrzałem.
- Wcisnęli się wszyscy pod barak, żeby widzieć, jak Kurt wrzuca Ewę do okopu.
- Oba szczury natychmiast sczepiły się z furią, a obserwujący je ludzie z trudem po-
- wstrzymywali się od wiwatów. Pierwszy miot był już w drodze.
- Na hodowcę wybrano Kurta, który bardzo się z tego ucieszył. Dzięki temu mógł
- mieć pewność, że dostanie to, co mu się będzie należało. Pewnie, trzeba doglądać
- szczurów. Ale jedzenie to jedzenie. Kurt wiedział, że jeżeli ktoś przeżyje ten obóz, z
- pewnością będzie nim właśnie on.
- 132
- ROZDZIAŁ XI
- Po upływie dwudziestu dni Ewa urodziła małe. W sąsiedniej klatce Adam szarpał
- pazurami druty, żeby dostać się do żyjącego mięsa, i dopiąłby swego, gdyby Tex w porę
- nie zauważył dziury w siatce. Ewa karmiła młode. Byli tam Kain, Abel, Grey i Alliluha oraz
- samiczki - Beulah, Mabel, Junt, Księżniczka, Mała Księżniczka, Duża Mabel, Duża Junt i
- Duża Beulah. Z wyborem imion dla samców nie było kłopotu, ale nikt nie chciał się
- zgodzić, żeby którąś z samiczek nazwano imieniem jego dziewczyny, siostry lub matki. A
- jeśli już ktoś zaproponował imię swojej teściowej, okazywało się, że takie samo imię
- nosiła czyjaś dawna sympatia albo krewna. Upłynęły trzy dni, zanim zgodzili się na
- imiona Beulah i Mabel.
- Kiedy młode skończyły dwa tygodnie, przeniesiono je do osobnych klatek. Król,
- Peter Marlowe, Tex i Max odczekali do południa, żeby Ewa doszła do siebie, a potem
- dopuścili do niej Adama. Tak poczęty został drugi miot.
- - Jesteśmy bogaci, Peter - powiedział z zadowoleniem Król, kiedy przeciskali się
- przez otwór w podłodze.
- Król zdecydował się na zrobienie tego przejścia, gdyż wiedział, że liczne
- wycieczki pod barak mogą wzbudzić ludzką ciekawość. A niezbędnym warunkiem
- powodzenia hodowli było zachowanie jej w tajemnicy. Nawet Mac i Larkin nie wiedzieli o
- niczym.
- - Gdzie są wszyscy? - spytał Marlowe, zamykając za sobą drzwiczki w podłodze.
- W baraku był tylko Max, który leżał na swojej pryczy.
- - Zagnano frajerów do roboty. Tex jest w szpitalu, a reszta plądruje po okolicy.
- - Chyba pójdę i też poplądruję. Przynajmniej będę miał o czym myśleć.
- - Myśleć? Mam coś dla ciebie. Jutro w nocy idziemy do wioski - powiedział
- ściszonym głosem Król wchodząc, po czym zawołał do Maxa: - Ej, Max, znasz
- Prouty’ego, australijskiego majora z jedenastki?
- - Tego starego? Oczywiście.
- 133
- - On wcale nie jest stary. Ma najwyżej czterdziestkę.
- - Dla mnie czterdziestolatek jest stary jak świat. Do takiego wieku brakuje mi
- całych osiemnastu.
- - To ci się chyba powinno udać - rzekł Król. - Pójdziesz do Prouty’ego i powiesz
- mu, że to ja cię przysyłam.
- - I co?
- - Tylko tyle. Po prostu idź do niego. I sprawdź, czy nie kręci się tu gdzieś Grey...
- albo któryś z jego szpiclów.
- - Już idę - odparł niechętnie Max i zostawił ich samych.
- Marlowe spoglądał ponad ogrodzeniem, wypatrując brzegu morza.
- - Zastanawiałem się już, czy się nie rozmyśliłeś - powiedział.
- - Sądziłeś, że cię nie zabiorę?
- - Tak.
- - Nie masz się o co martwić, Peter. - Król wyjął kawę i wręczył Marlowe’owi kubek.
- - Zjesz ze mną? - spytał.
- - Nie mam pojęcia, jak ty to robisz – mruknął Marlowe. - Wszyscy głodują, a ty
- zapraszasz mnie na obiad.
- - Będę jadł katchang idju.
- Król otworzył kluczykiem czarną skrzynkę, wyjął z niej woreczek z małymi,
- zielonymi ziarnkami i podał go Marlowe’owi.
- - Zajmiesz się tym? - spytał.
- Kiedy Marlowe wyszedł na dwór i mył fasolę pod kranem, Król otworzył konserwę
- z wołowiną i ostrożnie przełożył zawartość puszki na talerz.
- Marlowe wrócił z fasolą. Ziarna były porządnie wymyte, na powierzchni wody nic
- nie pływało. Świetnie, pomyślał Król. Peterowi nie trzeba dwa razy powtarzać.
- Aluminiowe naczynie zawierało też dokładnie odmierzoną ilość wody, to znaczy sześć
- razy tyle co grubość warstwy fasoli.
- Król postawił blaszankę na maszynce i wsypał do wody łyżkę cukru i dwie
- szczypty soli. A potem włożył jeszcze połowę konserwowej wołowiny.
- 134
- - Masz dziś urodziny? - spytał Marlowe.
- - Co?
- - Chcesz naraz jeść katchang idju i wołowinę?
- - Dziwisz się, bo sam jadasz marnie.
- Wdychając aromat i słysząc bulgotanie potrawy Marlowe cierpiał katusze. W
- zeszłym tygodniu było ciężko. Obóz ucierpiał na tym, że odkryto radio. Japoński
- komendant ,,z żalem” obniżył jeńcom racje żywnościowe w związku ze “złymi zbiorami”,
- tak że grupy zużyły nawet skromne zapasy odłożone na czarną godzinę. Jakimś cudem
- nie było innych reperkusji. Oczywiście, oprócz zmniejszonych racji.
- W grupie Marlowe’a zmniejszenie racji najbardziej uderzyło w Maca. A właściwie
- to i bezużyteczność ukrytego w ich manierkach radia.
- - Niech to szlag! - klął Mac po kilkutygodniowych próbach odszukania usterki. -
- Wszystko na nic, chłopcy. Bez rozłożenia tego draństwa na części nic się nie da zrobić.
- Na oko wszystko jest w porządku. Ale musiałbym mieć narzędzia i jakąś baterię, żeby
- znaleźć, co tam nie gra.
- W jakiś czas potem Larkin zdobył małą bateryjkę. Mac zebrał uchodzące siły i
- znów szukał, próbował, sprawdzał. Wczoraj, właśnie podczas takich prób, jęknął i
- zemdlał, pogrążając się w malarycznej śpiączce. Marlowe z Larkinem zanieśli go do
- szpitala i położyli na łóżku. Lekarz stwierdził, że to tylko malaria, ale dodał, że wobec
- przygnębienia chorego może ona łatwo stać się niebezpieczna.
- - Co ci jest, Peter? - spytał Król spostrzegłszy, że Marlowe nagle spoważniał.
- - Nic. Myślę o Macu.
- - A co mu jest?
- - Wczoraj musieliśmy go zanieść do szpitala. Nie jest z nim najlepiej.
- - Malaria?
- - Przede wszystkim.
- - To znaczy?
- - No, ma wysoką gorączkę. Ale nie to jest najgorsze. Zdarzają mu się okresy
- strasznej depresji. Martwi się - o żonę i syna.
- 135
- - Wszyscy żonaci na to cierpią.
- - Z nim jest trochę inaczej - rzekł ze smutkiem Marlowe. - Widzisz, tuż przed
- wylądowaniem Japończyków na Singapurze Mac wsadził żonę z synkiem na statek
- odpływający ostatnim konwojem z prawdziwego zdarzenia. Sam ze swoją jednostką
- wyruszył na Jawę przybrzeżną łajbą. Kiedy tam dotarł, dowiedział się, że cały konwój
- został albo całkowicie zniszczony, albo schwytany przez wroga. Takie krążyły pogłoski,
- nic nie wiadomo na pewno. Więc Mac nie ma pojęcia, czy dopłynęli, czy zginęli, czy żyją.
- A jeśli żyją, to gdzie? Jego synek był całkiem malutki, miał wtedy zaledwie cztery
- miesiące.
- - No to teraz chłopak ma trzy lata i cztery miesiące - orzekł Król. - Zasada numer
- dwa: “Nie martwić się o nic, czemu nie można zaradzić”. - Wyjął z czarnej skrzynki fiolkę
- z chininą, odliczył dwadzieścia tabletek i podał je Marlowe’owi. - Masz - powiedział. - To
- załatwi malarię.
- - A ty?
- - Mam tego mnóstwo. Nie zastanawiaj się, bierz.
- - Nie mogę zrozumieć, dlaczego jesteś taki hojny. Dajesz nam jedzenie i
- lekarstwa. A co masz od nas? Nic. Nie rozumiem tego.
- - Jesteś przyjacielem.
- - O Boże, ale krępuję się przyjmować aż tyle.
- - Daj spokój. Masz - powiedział Król i zaczął wykładać łyżką duszoną potrawę.
- Siedem łyżek sobie, siedem Marlowe’owi. W blaszance została jeszcze blisko jedna
- czwarta dania.
- Pierwsze trzy łyżki zjedli szybko, żeby zaspokoić głód, resztę spożywali powoli,
- rozkoszując się niezrównanym smakiem jadła.
- - Chcesz jeszcze? - spytał Król. Czekając na odpowiedź, myślał: Jak ja ciebie
- dobrze znam, Peter. Wiem, że zjadłbyś jeszcze tonę. Ale nie zjesz nic, choćby od tego
- zależało twoje życie.
- - Nie, dziękuję. Najadłem się tak, że więcej już mi się nie zmieści.
- Król pomyślał, że dobrze jest znać swojego przyjaciela. Trzeba być ostrożnym.
- 136
- Nałożył sobie jeszcze jedną łyżkę, nie dlatego, żeby miał ochotę, czuł jednak, że musi to
- zrobić, bo inaczej wprawi Anglika w zakłopotanie. Zjadł więc dokładkę, a resztę odstawił.
- - Skręć mi dymka, dobrze? - poprosił.
- Rzucił Marlowe’owi tytoń i bibułki i odwrócił się. Włożył wołowinę z puszki do
- resztek potrawy i wymieszał je. Potem rozłożył jedzenie do dwóch menażek, przykrył je i
- odstawił.
- - Sobie też zrób - powiedział.
- - Dziękuję.
- - O rany, Peter, nie czekaj, aż cię poczęstuję. Masz, nasyp sobie do pudełka.
- Wyjął pudełko z rąk Marlowe’a i wypełnił je po brzegi tytoniem “Trzej Królowie”.
- - Co zrobisz z “Trzema Królami”? - spytał Marlowe. - Tex jest przecież w szpitalu!
- - Nic. - Król wypuścił dym nosem. - Podebrano nam ten pomysł. Australijczycy
- odkryli sposób i obniżyli cenę.
- - O, to niedobrze. Jak myślisz, skąd się o tym dowiedzieli?
- Król uśmiechnął się.
- - To i tak był interes na krótką metę - powiedział.
- - Nie rozumiem.
- - Na krótką metę? To znaczy, że coś szybko się zaczyna i szybko kończy. Mały
- kapitał, szybki zysk. Wszystko mi się zwróciło w ciągu dwóch tygodni.
- - Mówiłeś przecież, że pieniądze, które zainwestowałeś, zwrócą ci się dopiero po
- kilku miesiącach.
- - Handlowa gadka-szmatka. Dla klienteli. Handlowa gadka to taki chwyt. Jeden ze
- sposobów na to, żeby ludzie w coś uwierzyli. Ludzie zawsze chcą mieć coś za nic. No
- więc trzeba ich przekonać, że cię okradają, że jesteś naiwniak, a oni, kupujący, są sto
- razy sprytniejsi od ciebie. Weźmy na przykład “Trzech Króli”. Sprzedawcy, czyli ci, którzy
- kupowali ode mnie jako pierwsi, byli przekonani, że są u mnie zadłużeni i że jeśli miesiąc
- dobrze popracują, to staną się moimi wspólnikami i od tej pory zaczną prosperować,
- oczywiście za moje pieniądze. Myśleli, że jestem głupi, dając im po miesiącu taką
- szansę. Ale ja wiedziałem, że metoda się wyda i cały interes długo nie potrwa.
- 137
- - Wiedziałeś o tym? Skąd?
- - To jasne. Zresztą tak to zaplanowałem. Sam zdradziłem sposób na ten tytoń.
- - Co?!
- - Tak jest. Sprzedałem go za pewną informację.
- - No tak, rozumiem. Znałeś sposób i mogłeś z nim zrobić, co chciałeś. Ale co z
- tymi wszystkimi, którzy sprzedawali tytoń?
- - Jak to co?
- - Wygląda na to, że w jakimś sensie wykorzystałeś ich. Kazałeś im przez miesiąc
- pracować właściwie za darmo, a potem zostawiłeś ich na lodzie.
- - Co ty wygadujesz, Peter! Zarobili na tym parę dolców. Wzięli mnie za naiwniaka,
- ale byłem od nich sprytniejszy, i to wszystko. Tak to już jest w interesach.
- Rozbawiony naiwnością Anglika, Król wyciągnął się na łóżku. Marlowe ściągnął
- brwi i starał się zrozumieć to, co usłyszał.
- - Kiedy ktoś zaczyna mówić o interesach, gubię się całkowicie - powiedział. -
- Czuję się jak kompletny idiota.
- - Posłuchaj, wkrótce będziesz się targował z najlepszymi z nich - rzekł Król i
- zaśmiał się.
- - Wątpię.
- - Robisz coś dziś wieczorem? Gdzieś tak godzinę po zmierzchu?
- - Nie. A dlaczego pytasz?
- - Mógłbyś dla mnie potłumaczyć?
- - Chętnie. Będziesz rozmawiał z Malajczykiem?
- - Nie, z Koreańczykiem.
- - Ach tak! - powiedział Marlowe. - Oczywiście - dodał zaraz, żeby ukryć
- nieprzyjemne zdziwienie.
- Król zauważył jego niechęć, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Zawsze twierdził,
- że człowiek ma prawo do takich czy innych przekonań. I jeżeli nie kłóciły się one z jego
- własnymi zamierzeniami, wszystko było w porządku.
- Do baraku wszedł Max i zwalił się na pryczę.
- 138
- - Przez bitą godzinę szukałem skurczybyka - oznajmił. - Wreszcie znalazłem go w
- ogrodzie. Chryste, przez te szczyny, których używają jako nawozu, całe to kurewskie
- miejsce cuchnie jak burdel w Harlemie w letni dzień.
- - A ty akurat wyglądasz na takiego, który korzysta z burdelu w Harlemie.
- Opryskliwość Króla i chrapliwość jego głosu zdumiały Marlowe’a. Szybko znikły
- gdzieś uśmiech i zmęczenie Maxa.
- - O rany, przecież nic takiego nie miałem na myśli - zaprotestował. - Tak się po
- prostu mówi.
- - To dlaczego wybrałeś akurat Harlem? Chcesz powiedzieć, że śmierdzi jak w
- burdelu, proszę bardzo. Wszystkie cuchną jednakowo, bez różnicy, biały czy czarny. -
- Król mówił głosem twardym i nieprzyjemnym, a twarz miał ściągniętą tak, że
- przypominała maskę.
- - Po co te nerwy? Przepraszam. Nic takiego nie chciałem powiedzieć.
- Dopiero teraz Max przypomniał sobie, że Król jest drażliwy na punkcie Murzynów i
- nie lubi, jak mówi się o nich źle. Kiedy się mieszka w Nowym Jorku, nie można uciec od
- Harlemu, bez względu na to, co się o nim myśli. Są tam burdele, a jakże, i nie ma to jak
- raz na jakiś czas kolorowa dupcia. Tak czy inaczej, niech mnie szlag, jeżeli wiem, czemu
- on taki drażliwy na punkcie czarnuchów, pomyślał rozgoryczony.
- - Nic takiego nie chciałem powiedzieć - powtórzył, starając się ze wszystkich sił
- nie patrzeć najedzenie. Idąc do baraku, przez całą drogę czuł jego zapach. - Znalazłem
- go i powiedziałem, co kazałeś.
- - No i...?
- - Dał mi coś dla ciebie... - powiedział Max, spoglądając na Marlowe’a.
- - No to nad czym się zastanawiasz. Dawaj!
- Król dokładnie obejrzał przyniesiony zegarek, nakręcił go i przyłożył do ucha. Max
- tymczasem cierpliwie czekał.
- - Czego chcesz, Max?
- - Nie, nic. Ale... mogę pozmywać, jeśli sobie życzysz.
- - Dobra, a potem spływaj stąd.
- 139
- - Jasne.
- Max zebrał brudne naczynia i potulnie wyniósł je na dwór, przysięgając sobie w
- duchu, że kiedyś dostanie Króla w swoje ręce, żeby nie wiem co. Marlowe nie odezwał
- się ani słowem. Pomyślał tylko, że to dziwne. Dziwne i niewiarygodne. Król ma nerwy! A
- nerwy to wprawdzie rzecz cenna, ale najczęściej niebezpieczna. Wybierając się na akcję,
- ważne, żeby wiedzieć, co wart jest skrzydłowy. Przed niebezpieczną akcją, powiedzmy,
- taką jak wyprawa do wioski, mądrze jest się upewnić, kto zabezpiecza tyły.
- Król ostrożnie odkręcił werk zegarka. Był on wodoszczelny, z nierdzewnej stali.
- - Aha! Tak właśnie myślałem - rzekł Król.
- - Co?
- - Podrobiony. Spójrz.
- Marlowe przyjrzał się zegarkowi dokładnie.
- - Dla mnie jest to dobry zegarek.
- - Owszem, ale nie taki, za jaki uchodzi, to znaczy, nie omega. Koperta jest w
- porządku, ale mechanizm stary. Jakiś sukinsyn go podmienił.
- Król przykręcił werk i w zamyśleniu podrzucił zegarek na dłoni.
- - A więc widzisz, Peter. Tak jak ci mówiłem. Trzeba być ostrożnym. Powiedzmy, że
- sprzedaję ten zegarek jako omegę i nie wiem, że jest podrobiony. W rezultacie mogę
- mieć duże nieprzyjemności. Ale wystarczy, że o tym wiem, i już mogę kombinować.
- Ostrożność nigdy nie zawadzi. - Uśmiechnął się. - Napijmy się jeszcze trochę kawy,
- interes się rozkręca.
- Uśmiech znikł jednak z jego twarzy na widok Maxa, który wrócił z pozmywanymi
- naczyniami, postawił je bez słowa, skinął służalczo głową i wyszedł.
- - Skurwysyn - wyszeptał Król.
- Grey nie doszedł jeszcze do siebie po dniu, w którym Yoshima znalazł radio. Idąc
- wyboistą ścieżką do baraku zaopatrzeniowego, rozmyślał nad nowymi obowiązkami,
- które potem szczegółowo nakreślił mu pułkownik Smedly-Taylor. Mimo że oficjalnie
- powinien wykonywać nowe polecenia, w rzeczywistości na wszystko miał przymknąć
- 140
- oczy i nie robić nic. I bądź tu mądry, pomyślał. Cokolwiek zrobię, będzie źle.
- Poczuł w żołądku narastający paroksyzm bólu. Przystanął czekając, aż minie. To
- nie była czerwonka, tylko biegunka, a lekko podwyższona temperatura nie była oznaką
- malarii, tylko lekkim atakiem dungi, gorączki tropikalnej, choroby lżejszej, choć
- zdradliwszej, która nachodziła go i ustępowała bez widocznego powodu. Był bardzo
- głodny. Nie miał żadnych zapasów żywności, nawet jednej puszki, ani pieniędzy, za które
- mógłby kupić coś do jedzenia. Musiały mu wystarczyć przydziałowe racje bez
- najmniejszych dodatków, a były one stanowczo za małe, stanowczo.
- Klnę się na wszystko, że kiedy stąd wyjdę, nigdy już nie będę głodny, przyrzekał
- sobie. Zjem tysiąc jajek, tonę mięsa, będę jadł ryby, pił herbatę i kawę z cukrem. Razem
- z Triną będziemy gotowali od rana do wieczora, a kiedy nie będziemy akurat gotować
- czy jeść, będziemy się kochać. Kochać? Raczej zadawać sobie ból. Trina, ta dziwka, z
- tym jej: “Ach, taka jestem zmęczona” albo: “Boli mnie głowa”, albo: “Na miłość boską,
- znowu?”, albo: “No dobrze, zdaje się, że nie mam wyboru”, albo: “Możemy zrobić to
- teraz, jeśli ty sobie tego życzysz”, albo: “Nie możesz choć raz zostawić mnie w
- spokoju?”, mimo że to wcale nie było tak często i tyle razy powstrzymywał się i cierpiał.
- Albo to gniewne: “Dobrze już, dobrze”, po którym zapalało się światło, ona wstawała z
- łóżka i jak burza wypadała z pokoju do łazienki, żeby się “przygotować”, a on oglądał jej
- olśniewająco piękne ciało przez przezroczysty materiał, dopóki nie zamknęły się za nią
- drzwi, i czekał, czekał w nieskończoność, aż wreszcie światło w łazience gasło i Trina
- wracała do pokoju. Zanim dotarła od drzwi do łóżka, upływała wieczność, a on widział
- tylko jej nieskazitelne ciało okryte jedwabną tkaniną, czuł na sobie jej zimne spojrzenie i
- nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. Brzydził się sobą. Potem była z nim, wkrótce
- wszystko kończyło się w milczeniu, ona wstawała, szła do łazienki i myła się tak, jakby
- jego miłość była czymś brudnym. Z kranu płynęła woda. Kiedy Trina wracała, była świeżo
- wyperfumowana, a on, nie zaspokojony, znowu brzydził się sobą za to, że ją wziął, kiedy
- tego nie chciała. I tak było zawsze. W ciągu sześciu miesięcy małżeńskiego pożycia, z
- czego razem byli dwadzieścia jeden dni, kiedy on wychodził na przepustkę. Sprawiali
- sobie ból dziewięć razy. A przecież nigdy nie zrobił jej najmniejszej krzywdy.
- 141
- Poprosił o jej rękę w tydzień po poznaniu. Rodziny obu stron robiły trudności i
- oskarżały się wzajemnie. Matka Triny znienawidziła go za to, że chciał się żenić z jej
- jedynaczką, dopiero wchodzącą w życie i tak młodziutką. Trina miała zaledwie
- osiemnaście lat. Jego rodzice mówili: poczekaj, wojna może się wkrótce skończyć, nie
- masz pieniędzy, a ona, jak by tu powiedzieć, nie pochodzi z rodziny, którą można by
- nazwać dobrą. Rozejrzał się wtedy po domu, wysłużonej kamieniczce stojącej wraz z
- tysiącem innych wysłużonych domów pośród plątaniny torów tramwajowych Streathamu,
- i spostrzegł, że pokoje są ciasne i że jego rodzice mają ciasne, pospolite poglądy, a ich
- miłość jest kręta jak te tory tramwajowe.
- W miesiąc później pobrali się. Grey wyglądał elegancko w mundurze i z szablą
- (wypożyczoną, płatną od godziny). Matka Triny nie przyszła na tę szarą uroczystość,
- która odbyła się pośpiesznie w przerwie między kolejnymi alarmami lotniczymi. Jego
- rodzice przybrali miny pełne dezaprobaty i pocałowali oboje tylko dla zachowania
- pozorów, a Trina rozbeczała się, tak że akt ślubu był mokry od łez.
- Tej nocy Grey odkrył, że Trina nie jest dziewicą. Ale zachowywała się, jakby nią
- była, a jakże, przez wiele dni skarżyła się mówiąc: “Proszę cię, kochanie, tak mnie boli,
- bądź cierpliwy”. Nie była dziewicą i to go bardzo dręczyło, bo przed ślubem nieraz
- dawała mu do zrozumienia, że jest cnotliwa. Mimo to udawał, że nie wie o jej oszustwie.
- Ostatni raz widział ją na sześć dni przed zaokrętowaniem i daleką podróżą. Byli w
- swoim mieszkaniu. Leżał na łóżku i patrzył, jak się ubiera.
- - Wiesz, dokąd płyniesz? - spytała.
- - Nie - odparł.
- Miał za sobą ciężki dzień. Wczoraj pokłócili się i ciążyła mu świadomość, że jej
- nie miał i że dziś kończy mu się przepustka. Podniósł się, stanął za nią, objął ją od tyłu i
- pieścił, opasując dłońmi jej napięte ciało. Kochał ją.
- - Przestań!
- - Trina, czy moglibyśmy...
- - Nie bądź niemądry. Wiesz przecież, że przedstawienie zaczyna się o wpół do
- dziewiątej.
- 142
- - Mamy mnóstwo czasu.
- - Na miłość boską, Robin, przestań! Zepsujesz mi makijaż!
- - Do diabła z makijażem - rzekł. - Jutro już mnie tu nie będzie.
- - Może to i lepiej. Nie widzę, żebyś był specjalnie miły czy troskliwy.
- - A jaki mam według ciebie być? Czy to źle, jeśli mąż pragnie swojej żony?!
- - Przestań krzyczeć. O Boże, sąsiedzi cię usłyszą.
- - A niech usłyszą! - krzyknął i ruszył do niej, ale zatrzasnęła mu przed nosem
- drzwi łazienki.
- Kiedy wróciła do pokoju, była oziębła i pachniała perfumami. Miała na sobie
- stanik, krótką halkę, a pod nią majtki i pończochy trzymające się na wąziutkim pasku.
- Wzięła przygotowaną krótką suknię wieczorową i zaczęła ją na siebie wciągać.
- - Trina - poprosił.
- - Nie.
- Kiedy stanął przy niej, kolana ugięły się pod nim.
- - Przepraszam, przepraszam, że krzyknąłem.
- - Nie szkodzi.
- Schylił się, żeby pocałować ją w ramię, ale odsunęła się.
- - Widzę, że znów piłeś - powiedziała marszcząc nos.
- Wtedy ogarnęła go niepohamowana wściekłość.
- - A żeby cię cholera! Wypiłem tylko jeden kieliszek! - krzyknął, odkręcił ją twarzą
- do siebie, zdarł z niej sukienkę, stanik, i cisnął ją na łóżko. Szarpał na niej ubranie, aż
- została naga i tylko na nogach wisiały strzępy pończoch. Przez cały ten czas leżała
- nieruchomo, wlepiając w niego wzrok.
- - O Boże, Trina, kocham cię - wychrypiał bezradnie, a potem cofnął się,
- nienawidząc siebie za to, co zrobił, i za to, do czego omal nie doszło.
- Trina zebrała strzępy ubrania. Jakby we śnie widział, jak podchodzi do lustra,
- siada i zabiera się do poprawiania makijażu, nucąc w kółko jedną i tę samą melodię.
- Wyszedł trzaskając drzwiami i wrócił do jednostki, a następnego dnia próbował
- się do niej dodzwonić. Nikt nie podnosił słuchawki. Było już za późno, żeby wracać do
- 143
- Londynu. Na nic zdały się rozpaczliwe prośby. Jednostka przeniosła się do Greenock,
- gdzie miała się zaokrętować. Grey dzień w dzień w różnych porach do niej wydzwaniał,
- ale bezskutecznie. Na telegramy, które wysyłał jak szalony, również nie otrzymał żadnej
- odpowiedzi. A potem brzegi Szkocji pochłonęła noc, która przeobraziła się w okręt i
- morze, tak jak on sam zamienił się we łzy.
- Pod słońcem Malajów wstrząsnął Greyem dreszcz. Tysiące kilometrów od domu.
- To nie była jej wina, pomyślał, pełen wstrętu do samego siebie. To nie ona była winna,
- tylko ja. Za bardzo mi zależało. Może jestem nienormalny? Może powinienem pójść do
- lekarza? Może jestem chorobliwie pobudliwy seksualnie? To na pewno moja wina, nie jej.
- Och, Trino, kochanie moje.
- - Dobrze się pan czuje, Grey? - spytał pułkownik Jones.
- - Tak... tak, panie pułkowniku, dziękuję - odparł Grey. Ocknął się i spostrzegł, że
- stoi, opierając się niepewnie o ścianę magazynu. - To... to ten skok temperatury.
- - Nie wygląda pan najlepiej. Niech pan na chwilę usiądzie.
- - Dziękuję, już wszystko dobrze. Tylko napiję się wody.
- Grey podszedł do kranu, ściągnął koszulę i wsunął głowę pod strumień wody.
- Cholerny głupcze, skarcił się w duchu, jak mogłeś tak się zapomnieć. Ale wbrew
- postanowieniu jego myśli powróciły do Triny. W nocy, jeszcze dziś, będę myślał o niej,
- obiecał sobie. Od dziś co noc. Niech diabli wezmą to życie, w głodzie, bez nadziei. Chcę
- umrzeć. O, jakże chciałbym umrzeć.
- Wtem spostrzegł idącego pod górę Marlowe’a. Niósł amerykańską menażkę i
- trzymał ją bardzo ostrożnie.
- - Marlowe! - zawołał Grey i zagrodził mu drogę.
- - Czego pan znowu chce?
- - Co pan niesie?
- - Jedzenie.
- - A nie towar?
- - Niech pan się ode mnie odczepi, Grey.
- - Ja wcale się nie czepiam. Tylko kto z kim przestaje, takim się staje.
- 144
- - Niech pan lepiej trzyma się ode mnie z daleka.
- - Niestety, nie mogę, przyjacielu. Chciałbym zobaczyć, co tam jest. To należy do
- moich obowiązków. Proszę otworzyć.
- Marlowe zawahał się. Grey miał prawo zajrzeć do menażki, a także zaprowadzić
- go do pułkownika Smedly-Taylora, gdyby nie zastosował się do jego poleceń. Ale on
- niósł przecież w kieszeni dwadzieścia tabletek chininy. Nikomu nie wolno było
- przechowywać lekarstw na prywatny użytek. Gdyby wydało się, że posiada chininę,
- musiałby powiedzieć, skąd ją ma, a wtedy z kolei Król musiałby się tłumaczyć, skąd ją
- wziął. Zresztą Mac potrzebował jej natychmiast. Marlowe zdjął pokrywkę.
- Z mieszanki katchang idju i wołowiny uniósł się nieziemski aromat. Grey poczuł
- skurcz żołądka, lecz starał się nie okazać, jak bardzo jest głodny. Ostrożnie przechylił
- naczynie, żeby zobaczyć, co jest na dnie. W menażce nie było nic prócz wołowiny i
- katchang idju - przepysznych!
- - Skąd pan to ma?
- - Dostałem.
- - Od niego?
- - Tak.
- - Dokąd pan to niesie?
- - Do szpitala.
- - Dla kogo?
- - Dla jednego z Amerykanów.
- - Odkąd to odznaczony kapitan lotnictwa jest chłopcem na posyłki u kaprala?
- - Idź pan do diabła!
- - Być może zrobię to. Ale przedtem dopilnuję, żeby obu was spotkało to, co i tak
- was czeka.
- Spokojnie, tylko spokojnie, perswadował sobie w duchu Marlowe. Jeżeli go
- uderzysz, wtedy dopiero będzie źle.
- - Przesłuchanie skończone, Grey? - spytał.
- - Na razie. Ale niech pan sobie zapamięta... - powiedział Grey i zbliżył się o krok,
- 145
- dręczony zapachem jedzenia. - Pan i ten pański przyjaciel, oszust, jesteście na mojej
- liście. Ja nie zapomniałem o tej zapalniczce.
- - Nie wiem, o czym pan mówi. Nie popełniłem żadnego przestępstwa.
- - Ale kiedyś pan popełni, Marlowe. Kto zaprzedaje duszę, ten z czasem za to
- płaci.
- - Pan chyba oszalał.
- - To oszust, kłamca i złodziej...
- - To mój przyjaciel, Grey. On nie oszukuje ani nie kradnie...
- - Ale kłamie.
- - Wszyscy kłamią. Nawet pan. Przecież zaprzeczył pan, kiedy pytano o radio.
- Trzeba kłamać, żeby żyć. Trzeba robić wiele rzeczy...
- - Na przykład wchodzić w tyłek kapralowi, żeby dostać coś do jedzenia?
- Na czole Marlowe’a wystąpiła żyła przypominająca cienkiego czarnego węża. Ale
- kiedy przemówił, jego głos był cichy i słodki jak miód, choć krył się w nim jad.
- - Powinienem pana sprać, Grey. Ale wdawanie się w bijatykę z kimś niżej od nas
- stojącym świadczyłoby o braku wychowania. Byłoby nieuczciwe, rozumie pan?
- - Co pan, Marlowe... - wykrztusił Grey. Nic więcej nie mógł z siebie wydobyć, bo
- wściekłość wezbrała w nim i odjęła mowę.
- Marlowe zajrzał mu głęboko w oczy i zrozumiał, że wygrał. Przez chwilę
- rozkoszował się świadomością, że zniszczył przeciwnika, ale zaraz potem gniew mu
- przeszedł. Wyminął Greya i ruszył pod górę. Nie było potrzeby przedłużać wygranej
- bitwy. To także świadczyłoby o braku wychowania.
- Jak Boga najświętszego kocham, zapłacisz mi za to, przysięgał sobie Grey,
- zacinając się z wściekłości. Jeszcze będziesz na klęczkach błagał mnie o przebaczenie.
- Ale ja nigdy ci nie wybaczę. Przenigdy!
- Mac wziął sześć z przyniesionych tabletek i skrzywił się z bólu, kiedy Marlowe
- pomógł mu unieść się trochę, żeby mógł napić się wody z podsuniętej mu do ust
- manierki. Połknął tabletki i opadł na łóżko.
- 146
- - Dzięki ci, Peter - szepnął. - To pomoże. Dzięki ci, chłopcze.
- Zapadł w sen. Miał rozpaloną twarz, śledzionę nabrzmiałą i bliską pęknięcia. Jego
- myśli uleciały w krainę koszmarów. Ujrzał żonę i syna, jak zjadani przez ryby unosili się w
- głębinach oceanu, krzycząc z całych sił. I zobaczył też w tej otchłani siebie, rzucającego
- się na rekiny, ale jego rękom brakło sił i głos miał za słaby, a rekiny wyrywały mu ciało,
- którego wcale nie ubywało. Rekiny te miały głos, śmiech ich był śmiechem demonów.
- Lecz przy nim stały anioły i mówiły: “Śpiesz się, śpiesz, Mac, śpiesz się, żebyś się nie
- spóźnił”. Wtem rekiny znikły i pojawili się żółci ludzie z bagnetami i ze złotymi zębami,
- ostrymi jak igły. Otoczyli go i jego rodzinę na dnie morza. Bagnety były ogromne i ostre.
- “Nie ich, tylko mnie!”, krzyczał. “Mnie, mnie zabijcie!” I patrzył, bezradny, jak mu zabijają
- żonę, zabijają syna, wreszcie zwracają się ku niemu. A anioły też się przyglądały,
- szepcząc chórem: “Śpiesz się, Mac, śpiesz. Pędź. Pędź. Uciekaj, a będziesz
- bezpieczny”. Więc uciekał, nie pragnąc uciekać, uciekał od syna, od żony, od
- nasyconego ich krwią morza. Przedzierał się przez krew i dusił się. Biegł jednak dalej,
- uciekając przed skośnookimi rekinami o ostrych złotych zębach, przed ich karabinami i
- bagnetami, a one rwały jego ciało, aż wreszcie osaczyły go. Bronił się rękami i nogami,
- błagał, ale nie mógł powstrzymać. Wtedy Yoshima wbił mu bagnet głęboko w brzuch. Ból
- był ogromny. Straszniejszy od najstraszniejszych. Yoshima wyrwał bagnet, a on poczuł,
- jak przez ranę, przez wszystkie otwory ciała, nawet przez pory skóry wypływa krew, aż w
- nędznej powłoce została tylko dusza. W końcu i dusza wyrwała się z ciała i połączyła z
- wypełniającą morze krwią. Ogarnęła go wielka, rozkoszna, nieskończona ulga i ucieszył
- się, że już nie żyje.
- Otworzył oczy. Koce były przesiąknięte potem. Gorączka minęła. Wiedział, że
- znów wrócił do życia.
- Przy jego łóżku siedział Peter Marlowe. Gdzieś za nim rozpościerała się noc.
- - Jak się masz, chłopcze - przemówił Mac głosem tak cichym, że Marlowe musiał
- się nachylić, żeby go zrozumieć.
- - Lepiej ci, Mac? - spytał.
- - Lepiej, chłopcze. Niemal warto pogorączkować, żeby potem czuć się tak dobrze.
- 147
- Teraz sobie pośpię. Przynieś mi jutro coś do jedzenia.
- Zamknął oczy i zasnął. Marlowe ściągnął z niego koce i wytarł wychudzone ciało.
- - Gdzie mógłbym dostać suche koce, Steven? - spytał, zauważywszy sanitariusza
- śpieszącego przez salę.
- - Nie wiem, panie kapitanie - odparł Steven. Wiele razy widział już tego młodego
- oficera. Podobał mu się. A może... Ale nie. Lloyd był okropnie zazdrosny. Kiedy indziej.
- Jest mnóstwo czasu. - Chyba będę mógł panu pomóc - dodał.
- Podszedł do łóżka numer cztery, zdjął z leżącego koce, potem zręcznie wysunął
- spod niego drugi koc i przyniósł oba Marlowe’owi.
- - Proszę, niech pan weźmie to - powiedział podając koce.
- - A co z tamtym?
- - Z tamtym... - Steven lekko się uśmiechnął. - Jemu już nie są potrzebne. Zaraz
- mają go zabrać. Biedaczysko.
- - Ach tak! - Marlowe spojrzał w stronę zmarłego, żeby zobaczyć, kto to jest, ale
- twarz nie była mu znajoma. - Dziękuję - powiedział i zabrał się do układania koców.
- - Pan pozwoli, że ja się tym zajmę. Zrobię to o wiele lepiej - zaofiarował się
- Steven, który był dumny z tego, że potrafi posłać łóżko, nie sprawiając bólu pacjentowi. -
- Nie musi pan już martwić się o przyjaciela. Dopilnuję, żeby mu niczego nie zabrakło -
- dodał i obtulił Maca kocem jak małe dziecko. - Proszę bardzo, gotowe. - Pogłaskał Maca
- po głowie, wyciągnął chusteczkę i otarł mu z czoła resztki potu. - Za dwa dni będzie
- zdrów. Jeżeli zostało panu coś do jedzenia... - nie dokończył, spojrzał na Marlowe’a i do
- oczu napłynęły mu łzy. - Ależ głuptas ze mnie. Ale niech pan się nie martwi, już Steven
- coś dla niego znajdzie. No, proszę się nie smucić. Dziś nic więcej pan zrobić nie może.
- Proszę iść i porządnie się wyspać, dobrze? Trzeba się słuchać. Idziemy.
- Oniemiały Marlowe pozwolił wyprowadzić się na dwór. Steven uśmiechnął się na
- dobranoc i wrócił na salę.
- Stojąc w ciemnościach, Marlowe widział, jak Steven gładzi czyjeś
- rozgorączkowane czoło, jak podtrzymuje drżącą od malarii rękę, jak odpędza pieszczotą
- nocne zmory, ucisza krzyki śniących, poprawia koce, tu komuś pomoże się napić, tam
- 148
- komuś zwymiotować, przez cały czas łagodny i kojący niby kołysanka. Kiedy doszedł do
- łóżka numer cztery, zatrzymał się i spojrzał na trupa. Wyprostował mu nogi, złożył ręce
- na krzyż, po czym zdjął z siebie fartuch i przykrył nim ciało. A każdy jego ruch był jak
- błogosławieństwo. Jego szczupły, gładki tors i smukłe, gładkie nogi jaśniały w
- przyćmionym świetle.
- - Biedaczysko - szepnął i rozejrzał się po sali przypominającej grobowiec. -
- Biedaczysko. Moje wy biedaki - westchnął i zapłakał.
- Marlowe odwrócił się i ruszył w ciemność pełen litości i wstydu, że kiedyś, dawno
- temu, Steven budził w nim wstręt.
- 149
- ROZDZIAŁ XII
- Marlowe zbliżał się do baraku Amerykanów pełen obaw. Żałował, że tak łatwo
- zgodził się być tłumaczem Króla, a przy tym niepokoił go fakt, że czuje do tego taką
- niechęć. Ładny z ciebie przyjaciel po tym wszystkim, co dla ciebie zrobił, skarcił się w
- duchu.
- Nieprzyjemne uczucie w żołądku wzmogło się. Zupełnie jak przed akcją bojową,
- pomyślał. Chociaż nie, nie całkiem. Raczej jak wtedy, kiedy wzywa cię do siebie dyrektor
- szkoły. To pierwsze jest przykre, ale jednocześnie przyjemne. Podobnie z wyprawą do
- wioski. Serce rośnie, kiedy się o tym myśli. Ryzykować tak wiele wyłącznie dla rozrywki,
- a prawdę mówiąc, dla jedzenia i dziewczyny, która być może tam się znajdzie.
- Po raz nie wiadomo który zastanawiał się, po co właściwie Król chodzi do wioski i
- co tam robi. Jednakże pytać o to nie wypadało, wiedział zresztą, że gdy wykaże trochę
- cierpliwości, dowie się. Jego sympatia dla Amerykanina brała się miedzy innymi stąd, że
- Król nie mówił o niczym nie proszony i swoje myśli zachowywał głównie dla siebie. Tak
- właśnie robią Anglicy, pomyślał Marlowe z zadowoleniem. Mów o sobie po trochu za
- każdym razem, kiedy masz na to ochotę. To, kim lub czym jesteś, jest twoją prywatną
- sprawą, chyba że pragniesz podzielić się tym z przyjacielem. A przyjaciel nigdy nie pyta.
- Albo się zwierzasz z własnej, nieprzymuszonej woli, albo wcale.
- Podobnie było z wyprawą do wioski. Mój Boże, pomyślał Marlowe, jeżeli ktoś w
- ten sposób zdradza ci swoje zamiary, to okazuje przecież, jak bardzo cię ceni. Ot, po
- prostu pyta: “Chciałbyś ze mną pójść, kiedy znów się wybiorę?”
- Marlowe zdawał sobie sprawę, że wyprawa do wioski jest szaleństwem. Jednakże
- teraz wyglądało to inaczej. Bo teraz naprawdę istniał do niej powód, i to bardzo ważny:
- zdobyć uszkodzoną część radia albo nawet cały, kompletny odbiornik. O tak! Dla takiej
- sprawy warto ryzykować.
- Nie zmieniało to jednak w niczym jego przeświadczenia, że wybrałby się tam i bez
- tego, ponieważ mu to zaproponowano i ponieważ mogło tam być jedzenie, i mogła być
- 150
- dziewczyna.
- W cieniu mijanego baraku dostrzegł ukrytego Króla, który rozmawiał z innym
- cieniem. Głowy rozmawiających niemal się stykały i nie było słychać ich głosów. Stali tak
- pochłonięci rozmową, że Marlowe zdecydował się minąć ich bez słowa i wszedł na
- schody prowadzące do baraku Amerykanów, przecinając smugę światła.
- - Ej, Peter! - zawołał Król.
- Marlowe przystanął.
- - Zaraz do ciebie przyjdę - rzekł Król i odwrócił się ponownie do drugiej, skrytej w
- cieniu postaci. - Najlepiej jeśli pan tu zaczeka, majorze. Dam znać, jak tylko się zjawi.
- - Dziękuję - odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem niski mężczyzna.
- - Proszę się poczęstować tytoniem - zaproponował Król, z czego major
- skwapliwie skorzystał.
- Kiedy Król ruszył do swojego baraku, major Prouty cofnął się głębiej w cień i nie
- spuszczał z niego oczu.
- - Stęskniłem się za tobą, bracie - powiedział Król do Marlowe’a i szturchnął go po
- przyjacielsku łokciem. - Co z Makiem?
- - Dziękuję, już dobrze - odparł Marlowe. Pragnął czym prędzej skryć się w cieniu.
- Psiakrew, wstydzę się pokazywać z przyjacielem, pomyślał. Paskudnie. Bardzo
- paskudnie.
- Nie mógł jednak odpędzić myśli, że spoczywa na nim wzrok majora, ani też
- powstrzymać się od wzdrygnięcia, kiedy Król powiedział:
- - Chodź. To nie potrwa długo, a potem weźmiemy się do roboty!
- Grey podszedł do skrytki, żeby na wszelki wypadek sprawdzić, czy nie ma tam
- jakiejś wiadomości. Była.
- “Zegarek majora Prouty’ego. Wieczorem. On i Marlowe!”
- Grey wrzucił puszkę do rowu równie niedbale, jak ją stamtąd wyjął. Potem,
- przeciągając się, wstał i ruszył z powrotem do baraku szesnastego. Przez cały ten czas
- jego mózg pracował z szybkością komputera.
- 151
- Król i Marlowe. Będą w “sklepie” na tyłach amerykańskiego baraku. Prouty?
- Zaraz, który to? Major! Czy to nie ten z artylerii? A może Australijczyk? No, jak się
- starasz, Grey, skarcił siebie w myślach, zniecierpliwiony. Gdzie się podziała twoja
- szufladkowa pamięć, z której jesteś taki dumny? Mam! Barak jedenasty! Niski! Wojska
- inżynieryjne! Australijczyk!
- Czy jest w jakiś sposób powiązany z Larkinem? Nie. O ile wiem, to nie.
- Australijczyk. W takim razie dlaczego nie sprzedaje przez Tiny Timsena, też przecież
- Australijczyka, który działa na czarnym rynku? Dlaczego przez Króla? Może dla Timsena
- to zbyt poważna transakcja? A może to coś kradzionego...? To bardziej prawdopodobne,
- bo wtedy Prouty nie załatwiałby tego zwykłą drogą, przez pośredników australijskich.
- Tak, to by się zgadzało.
- Grey uniósł rękę, żeby spojrzeć na zegarek. Zrobił to odruchowo, bo od trzech lat
- nie miał zegarka i nie był mu on potrzebny do określania pory dnia lub nocy. Jak wszyscy
- w obozie, orientował się, która godzina - a przynajmniej na tyle dokładnie, na ile to było
- konieczne.
- Jeszcze za wcześnie, pomyślał. Strażnicy zmienią się dopiero za jakiś czas.
- Wtedy z mojego baraku zobaczę, jak strażnik człapie przez obóz w górę drogi i mija
- mnie, idąc do wartowni. Trzeba obserwować jego zmiennika. Kto nim będzie? Nieważne.
- Prędzej czy później i tak się dowiem. Bezpieczniej jest zaczekać na odpowiedni moment
- i wtedy uderzyć. Ostrożnie. Wystarczy grzecznie im przerwać. Być świadkiem ich
- spotkania. A jeszcze lepiej widzieć na własne oczy, jak pieniądze wędrują z rączki do
- rączki albo jak Król wręcza je Prouty’emu. A potem raport do pułkownika Smedly-Taylora:
- “Wczoraj wieczorem byłem świadkiem przekazywania pieniędzy” albo lepiej: “Widziałem
- amerykańskiego kaprala i odznaczonego Krzyżem Zasługi kapitana lotnictwa Marlowe’a
- z baraku szesnastego w towarzystwie koreańskiego strażnika. Mam powody sądzić, że
- był w to zamieszany major Prouty z wojsk inżynieryjnych jako dostarczyciel sprze-
- dawanego zegarka”.
- To by wystarczyło. Regulamin precyzuje jasno i wyraźnie: “Zabrania się handlu ze
- strażnikami!”, pomyślał z radością. Schwytani na gorącym uczynku. A potem sąd
- 152
- wojenny!
- Na początek sąd wojenny. A potem moja cela, moja malutka cela. Ani dodatków,
- ani katchang idju z wołowiną. Nic! Żadnych takich! Tylko klatka, a w niej oni, zamknięci
- jak szczury. Potem wypuszcza się ich, pełnych gniewu i nienawiści. A tacy ludzie
- popełniają błędy. Być może następnym razem zaczai się na nich Yoshima. Lepiej niech
- Japończycy sami zrobią, co do nich należy, nie powinno się im w tym pomagać. Ale
- może w tym przypadku nie byłoby to złe. Jednak nie. A może by tak dać im maleńką
- wskazówkę?
- Już ja ci się odpłacę, Marlowe, ty draniu. Może nawet prędzej, niż myślałem. A
- zemsta na tobie i tamtym oszuście będzie prawdziwą rozkoszą.
- Król spojrzał na zegarek. Cztery po dziewiątej. Lada chwila tu będzie, pomyślał.
- Trzeba przyznać żółtkom jedno: raz ustalony plan jest nienaruszalny, dzięki czemu
- można zawsze co do minuty przewidzieć ich ruchy.
- Wtem usłyszał kroki. Zza rogu baraku wyszedł Torusumi i szybko skrył się za
- płócienną zasłoną. Król wstał na powitanie. Marlowe, który również siedział za zasłoną,
- podniósł się niechętnie, czując do siebie nienawiść.
- Torusumi był indywidualnością wśród strażników. Wszystkim znany,
- niebezpieczny i nieobliczalny. Miał twarz, którą się zauważało, podczas gdy większość
- strażników w ogóle nie miała twarzy. Był w obozie co najmniej od roku. Lubił gonić
- jeńców do roboty, przetrzymywać ich na słońcu, krzyczeć na nich i kopać ich, kiedy miał
- na to ochotę.
- - Tabe - przywitał go z szerokim uśmiechem Król. - Chcesz zapalić? - spytał,
- częstując gościa jawajskim tytoniem.
- Torusumi odsłonił błyszczące złotem zęby, oddał Marlowe’owi karabin i usiadł.
- Wyjął paczkę kooa i poczęstował Króla, a potem wymownie spojrzał na Marlowe’a.
- - Ichi-bon przyjaciel - wyjaśnił Król.
- Torusumi chrząknął, odsłonił zęby, wciągnął z sykiem powietrze i podał
- Marlowe’owi papierosa. Marlowe nie był pewien, czy ma go przyjąć.
- 153
- - Weź, Peter - powiedział Król.
- Marlowe usłuchał, a Torusumi usiadł przy małym stoliku.
- - Powiedz mu, że jest mile widzianym gościem - rzekł Król do Marlowe’a.
- - Przyjaciel mój mówi, że jesteś, panie, mile widzianym gościem i że cieszy się z
- twojego przybycia.
- - A, dziękuję. A czy ma coś dla mnie?
- - Pyta się, czy masz coś dla niego.
- - Trzymaj się ściśle moich słów, Peter. Pamiętaj, bądź dokładny.
- - Muszę się wyrażać w ich języku. To niemożliwe tłumaczyć słowo w słowo.
- - Dobrze, tylko żebyś niczego nie przekręcił. I nie śpiesz się.
- Król podał zegarek przez stół. Ku swojemu zdziwieniu Marlowe zauważył, że
- zegarek wygląda jak nowy. Był świeżo wypolerowany, miał nową plastikową tarczę i
- zgrabny mały futeralik z irchy.
- - Powiedz mu tak: pewien gość chce to sprzedać. Ale towar jest drogi, więc może
- mu nie odpowiada.
- Mimo braku doświadczenia Marlowe dostrzegł w oczach Koreańczyka błysk
- chciwości, kiedy wyjął on zegarek z futerału, przyłożył go do ucha, chrząknął
- niezdecydowanie i odłożył go na stół.
- Marlowe przetłumaczył jego odpowiedź.
- - Masz coś jeszcze? Szkoda, że w obecnych czasach na omegach niewiele
- można zarobić w Singapurze.
- - Mówi pan wyśmienicie po malajsku - dodał Torusumi, zwracając się do
- Marlowe’a i, jak nakazywała grzeczność, wciągnął przez zęby powietrze.
- - Dziękuję - odparł niechętnie Marlowe.
- - Co on powiedział, Peter?
- - A, że dobrze mówię po malajsku.
- - Aha. No, to powiedz mu, że żałuję, ale nic innego nie mamy.
- Król odczekał, aż zostanie to przetłumaczone, po czym uśmiechnął się, wzruszył
- ramionami, wziął zegarek ze stołu, schował go do futerału, a potem na powrót do
- 154
- kieszeni, i wstał.
- - Salamat - powiedział.
- Torusumi znów odsłonił zęby i dał Królowi znak, żeby usiadł.
- - Nie chodzi o to, że chcę kupić ten zegarek - rzekł do Króla. - Ale ponieważ jesteś
- moim przyjacielem i wiele się natrudziłeś, ciekawi mnie, ile za ów nędzny przedmiot chce
- jego właściciel.
- - Trzy tysiące dolarów - odparł Król. - Wybacz, że cena jest zawyżona.
- - Istotnie jest zawyżona. Czy właściciel ma chorą głowę? Jestem ubogim
- człowiekiem, zwykłym strażnikiem, ale ponieważ handlowaliśmy ze sobą w przeszłości,
- żeby ci oddać przysługę, godzę się dać za niego trzysta.
- - Żałuję, ale nie śmiem przyjąć takiej propozycji. Słyszałem o kupcach, którzy
- poprzez innych pośredników zapłaciliby godziwszą cenę. Przyznaję, że jesteś ubogi i że
- nie stać cię na ten lichy przedmiot. Pewnie, że omegi są niewiele warte, ale z szacunku
- dla jej właściciela powinieneś zrozumieć, że byłoby obrazą proponować mu mniej, niż
- jest tego wart znacznie gorszy zegarek.
- - To prawda. Może rzeczywiście powinienem podnieść cenę, bo nawet biedak ma
- swój honor, a poza tym byłoby szlachetne ulżyć czyimś cierpieniom w tych ciężkich
- czasach. Czterysta.
- - Dzięki ci za troskę okazaną memu znajomemu. Ale chociaż to tylko zwykła
- omega i chociaż omegi wcześniej spadły w cenie, na pewno masz jakiś inny powód, że
- nie chcesz ze mną handlować. Człowiek honoru zawsze postępuje godnie...
- - I ja jestem człowiekiem honoru. Nie miałem zamiaru podważać twojej dobrej
- sławy, ani dobrej sławy twego znajomego, do którego należy zegarek. Więc może
- rzeczywiście powinienem zaryzykować swoje dobre imię i spróbować, czy nie uda mi się
- wpłynąć na tych nędznych kupców chińskich, z którymi muszę handlować, ażeby choć
- raz w swoim podłym życiu zapłacili mi uczciwą cenę. Na pewno przyznasz, że pięćset
- dolarów to najwyższa suma, jaką uczciwy i honorowy człowiek może dać za omegę,
- nawet gdyby nie spadły w cenie.
- - Tak, to prawda, przyjacielu. Chciałbym jednak, żebyś się zastanowił. Być może
- 155
- omegi zachowały swoją ichi-bon pozycję i nie spadły w cenie. Być może ci skąpi
- Chińczycy wyzyskują przez pomyłkę człowieka honoru. Nie dalej jak przed tygodniem
- jeden z twoich koreańskich przyjaciół przyszedł do mnie i kupił taki sam zegarek za trzy
- tysiące dolarów. Zaproponowałem ci go, bo łączą nas przyjaźń i zaufanie, jak to bywa
- między ludźmi, którzy długo ze sobą współpracują.
- - Czy to, co mi mówisz, jest prawdą? - spytał Torusumi i splunął gwałtownie na
- ziemię.
- Marlowe przygotował się na cios, który zwykle następował po takim wybuchu
- gniewu. Ale Król siedział nieporuszony. Boże, ten to ma nerwy ze stali, pomyślał Mar-
- lowe. Król wziął odrobinę tytoniu i zaczął skręcać papierosa. Widząc to Torusumi
- opanował się, wyjął paczkę kooa, poczęstował ich papierosami i ochłonął.
- - Zdumiewające, że ci nędzni Chińczycy, dla których ryzykuję życie, są aż tak
- bardzo zepsuci. Jestem zaskoczony tym, co mi powiedziałeś, przyjacielu. Gorzej -
- zatrwożony. I pomyśleć, że nadużyto mojego zaufania. Od roku już załatwiam sprawy z
- jednym i tym samym kupcem. I pomyśleć, że od tak dawna mnie oszukuje. Chyba go
- zabiję.
- - Lepiej przechytrzyć - rzekł Król.
- - Ale jak? Byłbym niewymownie wdzięczny mojemu przyjacielowi za radę.
- - Obrzuć go przekleństwami, nie szczędząc języka. Powiedz, że słyszałeś rzeczy,
- które świadczą niezbicie, że jest oszustem. Powiedz, że jeśli na przyszłość nie będzie
- płacić ci uczciwie, więcej, jeżeli do właściwej ceny nie doda dwudziestu procent, aby
- wynagrodzić nadużycia w przeszłości, to niewykluczone, że szepniesz słówko władzom.
- A wtedy zabiorą go razem z żoną i dziećmi, ł ku twemu zadowoleniu potraktują tak, jak
- na to zasłużył.
- - To świetna rada. Ucieszył mnie pomysł mego przyjaciela. Za to, że mi go
- podsunął, a także ze względu na przyjaźń, którą do niego żywię, pozwolę sobie zapropo-
- nować tysiąc pięćset dolarów. Są to wszystkie moje pieniądze, łącznie z sumą
- powierzoną mi przez mego przyjaciela, który złożony kobiecą chorobą leży w cuchnącym
- miejscu zwanym szpitalem i który sam nie może pracować.
- 156
- Król schylił się i klepnął się po kostkach oblepionych przez chmary komarów.
- Teraz to co innego, cwaniaku, pomyślał. Zastanówmy się. Dwa tysiące byłoby trochę za
- dużo. Tysiąc osiemset, dobrze. Tysiąc pięćset, nie najgorzej.
- Król prosi cię, abyś zaczekał - przetłumaczył Marlowe. - Musi porozumieć się z
- nieszczęśnikiem, który chce ci sprzedać towar po zawyżonej cenie.
- Król wdrapał się przez okno do baraku i przeszedł na jego drugi koniec,
- sprawdzając, czy wszyscy są na miejscach. Max tkwił na posterunku, Dino był po jednej
- stronie drogi, a Byron Jones Trzeci po drugiej.
- W cieniu sąsiedniego baraku Król odnalazł majora Prouty’ego, który pocił się ze
- zdenerwowania.
- - Strasznie mi przykro, panie majorze - szepnął Król zmartwionym tonem. - Gość
- wcale nie pali się do kupna.
- Niepokój Prouty’ego wzrósł. Musiał sprzedać ten zegarek. Mój Boże, taki już mój
- los, pomyślał. Przecież muszę zdobyć skądś trochę pieniędzy.
- - Czy nie zaproponował żadnej ceny? - spytał.
- - Nie mogłem wydusić z niego więcej niż czterysta.
- - Czterysta! Ależ każdy wie, że omega jest warta co najmniej dwa tysiące.
- - Obawiam się, że to tylko plotka, panie majorze. Poza tym on jakby coś
- podejrzewał. Jakby myślał, że to nie omega.
- - Zwariował. Oczywiście, że omega.
- - Bardzo mi przykro, panie majorze - rzekł Król nieco chłodniejszym tonem. - Ja
- tylko przekazuję...
- - Przepraszam, kapralu. Nie zamierzałem was krytykować. Wszystkie te żółte
- sukinsyny są jednakowe - odparł Prouty.
- I co mam teraz zrobić? - zapytywał siebie w duchu. Jeśli nie sprzedam zegarka
- przez Króla, to go w ogóle nie sprzedam, a grupie potrzebne są pieniądze. Wszystkie
- nasze zabiegi na nic. Co robić? Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym rzekł:
- - Zobaczcie, co się da zrobić, kapralu. Nie mogę się zgodzić na mniej niż tysiąc
- dwieście. Wykluczone.
- 157
- - No cóż, panie majorze, nie sądzę, żebym wiele zdziałał, ale spróbuję.
- - Bądźcie tak dobrzy. Liczę na was. Nie sprzedałbym go tak tanio, ale z jedzeniem
- jest ostatnio bardzo kiepsko. Sami zresztą wiecie.
- - Tak, panie majorze - odparł uprzejmie Król. - Postaram się, ale chyba niewiele
- będę mógł z niego wycisnąć. Mówi, że Chińczycy nie kupują tak chętnie, jak kiedyś. No,
- ale zrobię, co się da.
- Grey zauważył idącego przez obóz Torusumiego i wiedział, że zbliża się
- najodpowiedniejszy moment, aby przystąpić do dzieła. Czekał już wystarczająco długo.
- Wstał i wyszedł z baraku, poprawiając po drodze opaskę na ręku i mocniej wciskając
- czapkę. Drugi świadek nie był potrzebny, wystarczało jego słowo. A więc wyruszył sam.
- Odczuwał przyjemne bicie serca. Tak jak zawsze, kiedy szykował się, żeby kogoś
- aresztować. Przeszedł na drugą stronę stojących szeregiem baraków i zszedł po
- schodach na główną drogę. Miał tędy dalej. Ale rozmyślnie wybrał dłuższą trasę,
- wiedząc, że ilekroć Król przeprowadza transakcję, wystawia czujki. Tylko że on znał ich
- rozstawienie. Wiedział też, że istnieje sposób, aby przejść nie zauważonym przez to
- ludzkie pole minowe.
- - Grey!
- Grey obejrzał się. Ku niemu szedł pułkownik Samson.
- - Słucham, panie pułkowniku?
- - Dawno pana nie widziałem, Grey. Jak leci?
- - Dziękuję, dobrze, panie pułkowniku - odparł Grey, zaskoczony, że przywitano się
- z nim tak po przyjacielsku. Mimo że bardzo się śpieszył, powitanie to sprawiło mu
- niemałą przyjemność.
- Pułkownik Samson zajmował szczególne miejsce w planach Greya na przyszłość.
- Samson reprezentował oficerską “górę”, tę najprawdziwszą. Ministerstwo Spraw
- Wojskowych. W dodatku był bardzo dobrze ustosunkowany. Znajomość z takim
- człowiekiem była bezcenna, ale później, gdy skończy się to wszystko. Samson był człon-
- kiem Sztabu Generalnego Dalekiego Wschodu i piastował jakiś bliżej nie określony, ale
- 158
- ważny urząd, jako szef czegoś tam. Znał wszystkich generałów i opowiadał o tym, jak
- podejmował ich u siebie, w “wiejskiej siedzibie” w hrabstwie Dorset; o tym, jak zjeżdżała
- się do niego na polowanie szlachta, a także o organizowanych przez siebie przyjęciach
- na świeżym powietrzu i balach myśliwskich. Ktoś taki jak Samson mógłby
- zrekompensować brak wyróżnień w aktach Greya. No i jego pochodzenie.
- - Chciałbym z panem porozmawiać, Grey - powiedział Samson. - Mam pomysł,
- który być może uzna pan za godny uwagi. Wie pan, że zajmuję się spisywaniem
- oficjalnej wersji dziejów kampanii dalekowschodniej. Oczywiście nie jest to wersja
- ostateczna - dodał z humorem - ale kto wie, może innej nie będzie. Generał Sonny
- Wilkinson jest głównym historykiem w Ministerstwie i z pewnością zainteresuje go relacja
- świadka wydarzeń. Chciałem się właśnie spytać, czy nie miałby pan ochoty na
- sprawdzenie kilku faktów dotyczących pańskiego pułku?
- Z przyjemnością, pomyślał Grey. Z wielką przyjemnością! Nie wiem, co bym za to
- dał. Byle nie teraz.
- - Z wielką przyjemnością, panie pułkowniku - odparł. - Pochlebia mi, że moje
- zdanie uważa pan za coś warte. Czy moglibyśmy umówić się na jutro? Po śniadaniu?
- - Ach, liczyłem na to, że trochę sobie porozmawiamy teraz. No tak, odłóżmy to na
- kiedy indziej. Zawiadomię pana...
- Grey instynktownie wyczuł, że jeśli teraz się nie zgodzi, to druga taka okazja już
- mu się nie nadarzy. Jak dotąd Samson nigdy z nim długo nie rozmawiał. A może, myślał
- z desperacją, może opowiedziałbym mu o czymś na początek, a potem udałoby mi się
- jeszcze ich przyłapać. Ubijanie interesu trwa czasem godzinami. Warto zaryzykować!
- - Chętnie porozmawiam teraz, jeśli pan sobie życzy, panie pułkowniku. Ale
- prosiłbym, żeby to nie trwało długo. Trochę boli mnie głowa. Jeśli można prosić, najwyżej
- kilkanaście minut.
- - Dobrze - odparł wielce uszczęśliwiony pułkownik Samson. Ujął Greya pod rękę i
- poprowadził do swojego baraku.
- - Wie pan, Grey - mówił - pański pułk należał do moich ulubionych jednostek.
- Świetnie się spisaliście. Zdaje się, że pańskie nazwisko wymieniono w komunikacie,
- 159
- chyba pod Kota Bharu?
- - Nie, panie pułkowniku - odparł Grey i pomyślał: Mój Boże, przecież właściwie to
- mi się należało. - Nie było czasu na składanie wniosków o odznaczenia. Co nie znaczy,
- że zasługiwałem na to bardziej niż inni. - Powiedział to szczerze. - Wielu walczących
- powinno dostać Krzyż Wiktorii, a miało się doczekać co najwyżej wzmianki. Za późno na
- wyróżnienia.
- - Nigdy nie wiadomo, Grey. Może po wojnie uda się odgrzebać stare sprawy i
- sporo zmienić - rzekł Samson i posadził Greya na krześle. - Zaczniemy od tego, jak
- przebiegały linie frontu w momencie, kiedy przybył pan do Singapuru.
- - Z przykrością mówię to memu przyjacielowi, ale ten nieszczęsny właściciel
- zegarka roześmiał mi się w nos - mówił Marlowe w imieniu Króla. - Powiedział, że najniż-
- szą sumą, na jaką się zgodzi, jest dwa tysiące sześćset dolarów. Aż wstyd mi powtarzać,
- ale muszę to zrobić, ponieważ jesteś moim przyjacielem.
- Torusumi najwyraźniej posmutniał. Za pośrednictwem Marlowe’a on i Król
- wymienili parę zdań o pogodzie i braku żywności, a potem Torusumi pokazał im zni-
- szczoną fotografię żony z trojgiem dzieci i opowiedział trochę o tym, jak żył w wiosce pod
- Seulem i pracował na roli, mimo że posiada niższy stopień naukowy, oraz o tym, jak
- nienawidzi wojny. Powiedział im też, że sam nienawidzi Japończyków i że wszyscy
- Koreańczycy nienawidzą swoich japońskich panów. Koreańczykom nie wolno nawet
- wstępować do armii japońskiej, stwierdził. Są oni obywatelami drugiej kategorii i w żadnej
- sprawie nie mają nic do gadania. Najpodlejszy Japończyk może nimi pomiatać do woli.
- Rozmawiali tak jakiś czas, aż w końcu Torusumi wstał i odebrał karabin z rąk
- Marlowe’a, który trzymając go, nie mógł opędzić się myśli, że broń jest nabita i że tak
- łatwo z niej wystrzelić. Tylko po co? Co potem?
- - Jeszcze jedno pragnę rzec na koniec mojemu przyjacielowi, bo nie chcę
- zostawiać go z pustymi rękoma w tę plugawą noc: proszę, żeby porozumiał się z
- chciwym właścicielem tego nędznego zegarka. Dwa tysiące sto!
- - Z całym szacunkiem muszę przypomnieć memu przyjacielowi, że pożałowania
- 160
- godny właściciel zegarka, który jest pułkownikiem i jako taki człowiekiem niewzruszonym,
- rzekł, iż nie weźmie mniej niż dwa tysiące sześćset. Wiem, że nie życzysz mi, ażeby
- mnie zelżył.
- - To prawda. Chcę ci jednak z całym szacunkiem podsunąć myśl, że powinieneś
- dać mu ostatnią szansę odrzucenia tej, ze szczerej przyjaźni zrobionej, propozycji, z
- której ja nie mam najmniejszego zysku. Być może da mu to okazję, żeby odwołać tak
- dzikie żądania.
- - Spróbuję, ponieważ jesteś moim przyjacielem - rzekł Król i zostawił ich samych.
- Czas płynął, a oni czekali. Tym razem Marlowe wysłuchał opowieści o tym, jak to
- Torusumi został zmuszony do służby i jak nienawidzi wojny.
- Wreszcie Król wyszedł przez okno z baraku i dołączył do nich.
- - Ten człowiek to świnia, szmata bez honoru - oznajmił. - Zwymyślał mnie i
- zagroził, że rozgłosi, iż nie znam się na interesach, i prędzej wsadzi mnie do więzienia,
- niż przystanie na cenę poniżej dwóch tysięcy czterystu...
- Torusumi pieklił się i miotał groźby. Król siedział w milczeniu, myśląc: Psiakrew,
- straciłem wyczucie. Tym razem posunąłem się za daleko, a Marlowe wyrzucał sobie:
- Niech to diabli, po co ja się w to wplątałem?
- - Dwa dwieście - prychnął Torusumi.
- Król, pobity, wzruszył ramionami.
- - Powiedz mu, że się zgadzam i że twardy z niego kupiec - mruknął do Marlowe’a.
- - Powiedz mu też, że będę musiał zrezygnować z prowizji, żeby pokryć różnicę w cenie.
- Tamten sukinsyn nie weźmie ani grosza mniej. Ale gdzie w takim razie mój zysk?
- - Jesteś człowiekiem ze stali - przetłumaczył Marlowe. - Powiem temu nędznikowi
- pułkownikowi, że dostanie, ile zażądał, ale wtedy będę musiał zrezygnować z prowizji,
- żeby pokryć różnicę między twoją ceną a tą, na którą on, nędznik, przystał. Gdzież tu
- jednak mój zysk? Interes to sprawa honoru, ale między przyjaciółmi korzyść powinny
- mieć obie strony.
- - Ponieważ jesteś moim przyjacielem, dodam jeszcze sto - rzekł Torusumi. -
- Wówczas zachowasz twarz, ale na przyszłość nie podejmuj się już pośrednictwa w
- 161
- interesach tak skąpego i podłego klienta.
- - Dzięki ci. Jesteś sprytniejszy ode mnie.
- Król podał Koreańczykowi zegarek w irchowym futeraliku i przeliczył pokaźny plik
- japońskich fałszywych dolarów. Dwa tysiące dwieście ułożone w równy stosik. Wtedy
- Torusumi wręczył mu dodatkowe sto dolarów. Uśmiechał się przy tym, ponieważ
- przechytrzył Króla cieszącego się wśród wartowników powszechną sławą człowieka,
- który zna się na interesach. Tę omegę mógł bez trudu sprzedać za pięć tysięcy, a
- przynajmniej za trzy i pół. Niezgorszy zarobek jak na jedną wartę.
- Żeby wynagrodzić Królowi kiepski interes, Torusumi zostawił napoczętą paczkę
- kooa i ponadto drugą, całą. W końcu przed nami jeszcze długa wojna, a interesy idą
- dobrze, pomyślał. A gdyby wojna trwała krótko... Cóż, tak czy owak Król będzie
- pożytecznym sojusznikiem.
- - Świetnie się spisałeś, Peter - pochwalił Król Marlowe’a.
- - Już myślałem, że wybuchnie.
- - Ja też. Rozgość się, zaraz wrócę.
- Król odnalazł Prouty’ego w tym samym miejscu, w cieniu baraku. Dał mu
- dziewięćset dolarów, sumę, na którą nieszczęśliwy major niechętnie przystał, i odebrał
- swoją prowizję, czyli dziewięćdziesiąt dolarów.
- - Z dnia na dzień jest coraz gorzej - powiedział.
- A jakże, ty draniu, pomyślał Prouty. No, ale osiemset dolarów to i tak niezgorzej
- jak na podrobioną omegę. Zaśmiał się w duchu, że udało mu się nabrać Króla.
- - Jestem strasznie zawiedziony, kapralu. To była ostatnia rzecz, jaką miałem -
- powiedział. Zastanówmy się, pomyślał rozradowany. Za parę tygodni będzie gotów
- następny zegarek. A wtedy sprzedażą może się zająć ten Australijczyk Timsen.
- Wtem Prouty spostrzegł zbliżającego się Greya. Umknął w labirynt baraków,
- wtapiając się w ciemności, już całkowicie bezpieczny. Król jednym skokiem przesadził
- najbliższe okno baraku amerykańskiego, dosiadł się do karciarzy grających w pokera i
- syknął do Marlowe’a:
- - Łap karty, Peter, na co czekasz?
- 162
- Dwaj pokerzyści, którzy zwolnili miejsca, kibicowali grze, przyglądając się, jak Król
- rozdziela stos banknotów tak, żeby przed każdym z grających znalazła się mała kupka
- pieniędzy.
- W drzwiach pojawił się Grey.
- Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, aż wreszcie Król oderwał wzrok od
- kart i przywitał go:
- - Dobry wieczór, panie poruczniku.
- - Dobry wieczór - odparł Grey; twarz ociekała mu potem. - Dużo tu pieniędzy -
- rzekł i pomyślał: Matko Boska, w życiu tyle nie widziałem. A przynajmniej nie na raz. Ile
- to ja bym zrobił, gdybym miał choć część tego, co tu jest.
- - Lubimy sobie grać, panie poruczniku.
- Grey odwrócił się i znikł w ciemnościach nocy. Diabli nadali tego przeklętego
- Samsona, zaklął w myślach.
- W baraku rozegrano jeszcze kilka partii, wreszcie rozległ się sygnał odwołujący
- alarm. Król zgarnął pieniądze, dał wszystkim po dziesiątce, a obdarowani podziękowali
- mu chórem. Dinowi wręczył pewną sumę, żeby zapłacił tym, którzy czuwali na zewnątrz,
- po czym kiwnął głową na Marlowe’a i poszli we dwójkę do kąta baraku, który zajmował.
- - Zasłużyliśmy sobie na małą kawę - powiedział Król. Czuł się trochę zmęczony.
- Przewodzenie innym było nużące. Wyciągnął się na łóżku, a Marlowe zajął się
- parzeniem kawy.
- - Zdaje się, że nie przyniosłem ci szczęścia - odezwał się Marlowe.
- - Że co?
- - Przy sprzedaży. Nie poszła najlepiej, prawda?
- Król parsknął śmiechem.
- - Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Masz... - powiedział wyłuskując sto
- dziesięć dolarów i podał je Marlowe’owi. - Jesteś mi winien dwa dolary reszty.
- - Dwa dolary? - spytał Marlowe i spojrzał na pieniądze. - Za co to?
- - Twoja prowizja.
- - Ale za co?
- 163
- - Coś ty, Peter, chyba nie myślisz, że kazałbym ci pracować za darmo? Za kogo
- mnie masz?
- - Powiedziałem, że zrobię to z przyjemnością. Za samo tłumaczenie nic mi się nie
- należy.
- - Zwariowałeś? Sto osiem dolarów, czyli dziesięć procent. To nie jest jałmużna. Te
- pieniądze są twoje. Zarobiłeś je.
- - To raczej ty zwariowałeś. Jakim cudem mogłem zarobić sto osiem dolarów, jeżeli
- ze sprzedaży wpłynęło dwa tysiące dwieście i była to ostateczna cena, bez żadnego
- zysku. Nie wezmę przecież pieniędzy, które dał tobie.
- - Nie masz ich na co wydać? Ani ty, ani Mac, ani Larkin?
- - Oczywiście, że mam. Ale to nie jest sprawiedliwe. Poza tym nie rozumiem,
- dlaczego akurat sto osiem dolarów.
- - Peter, naprawdę nie wiem, jak to się stało, że dotąd się uchowałeś na tym
- świecie. Posłuchaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Zarobiłem na tym interesie tysiąc
- osiemdziesiąt dolarów. Dziesięć procent od tego wynosi sto osiem. Sto dziesięć minus
- dwa równa się sto osiem. Dałem ci sto dziesięć, więc jesteś mi winien dwa dolary.
- - Jakim cudem mogłeś tyle zarobić, jeśli...
- - Powiem ci. Zasada numer jeden w interesach: “Kupuj tanio, sprzedawaj drogo,
- jeśli ci się uda”. Weźmy dzisiaj, na przykład.
- Król z przyjemnością opowiedział o tym, jak przechytrzył Prouty’ego. Kiedy
- skończył, Marlowe długo milczał, aż wreszcie rzekł:
- - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to jest chyba nieuczciwe.
- - A co w tym nieuczciwego, Peter? Każdy interes opiera się na założeniu, że
- sprzedajesz po wyższej cenie, niż kupujesz, bo inaczej na tym tracisz.
- - No tak, ale czy twój... zysk nie jest trochę za wysoki?
- - Gdzie tam. Wszyscy widzieliśmy, że zegarek jest podrobiony. Wszyscy oprócz
- Torusumiego. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że go wykołowałem. A zresztą bez
- trudu może go wcisnąć jakiemuś Chińczykowi, i to z zyskiem.
- - Nie jestem tego taki pewny.
- 164
- - Dobra. Weź Prouty’ego. Sprzedawał oszukany towar. Może nawet kradziony,
- tego przecież nie wiem. Ale dlatego dostał mało, że nie umiał się targować. Gdyby miał
- na tyle odwagi, żeby zabrać zegarek i pójść sobie, wtedy zatrzymałbym go i podbiłbym
- cenę. Mógłby mnie przecież wydać. Gówno go obchodzi, co się ze mną stanie w razie
- jakichś komplikacji. W ramach umowy zawsze chronię moich klientów, tak więc Prouty
- jest bezpieczny i wie o tym, za to ja będę w razie czego na widoku.
- - A co zrobisz, jeśli Torusumi się spostrzeże i wróci?
- - Wróci na pewno - powiedział Król i uśmiechnął się nagle tak promiennie, że aż
- miło było patrzeć. - Wróci, ale nie po to, żeby się awanturować. O nie, bo w ten sposób
- straciłby twarz. W żadnym razie nie ośmieli się przyznać, że go przechytrzyłem. Co
- więcej, gdybym o tym rozpowiedział, jego kumple nie daliby mu żyć. Wróci na pewno, ale
- po to, żeby spróbować z kolei mnie przechytrzyć.
- Król zapalił i poczęstował Marlowe’a papierosem.
- - Jednym słowem, Prouty dostał dziewięćset minus dziesięć procent prowizji -
- ciągnął wesoło. - Mało, ale nie można powiedzieć, że niesprawiedliwie, i nie zapominaj,
- że to my dwaj wzięliśmy na siebie całe ryzyko. Wracając do naszych wydatków,
- musiałem zapłacić stówę za wypolerowanie i oczyszczenie zegarka i za nowe szkiełko.
- Dwadzieścia dla Maxa za wiadomość, że szykuje się towar, po dziesięć dla czterech
- czujek, a ponadto sześćdziesiąt dla chłopców, którzy nas kryli. Czyli w sumie tysiąc sto
- dwadzieścia. Tysiąc sto dwadzieścia odjąć od dwóch dwustu daje równo tysiąc
- osiemdziesiąt. Dziesięć procent od tego wynosi sto osiem. Proste.
- Peter Marlowe potrząsnął głową z niedowierzaniem. Tyle liczb, tyle pieniędzy, tyle
- emocji. Jeszcze przed chwilą siedzieli rozmawiając z Koreańczykiem, a tu nagle ma w
- ręku sto dziesięć, a raczej sto osiem dolarów, wręczonych mu ot tak, jak gdyby nigdy nic.
- Słowo daję! To ponad dwadzieścia orzechów albo góra jajek, myślał, nie posiadając się z
- radości. Mac! Nareszcie będziemy mogli go odżywić. Jajka będą najlepsze!
- Wtem usłyszał głos ojca. Usłyszał go tak wyraźnie, jakby ojciec stał tuż przy nim.
- Miał przed oczami jego postać: wyprostowany, krępy, w mundurze oficera marynarki.
- “Posłuchaj, synu. Jest takie coś, co nazywa się honorem. Jeżeli będziesz miał z kimś do
- 165
- czynienia, mów mu prawdę, a wtedy i on będzie musiał powiedzieć ci prawdę, chyba że
- jest człowiekiem bez honoru. Opiekuj się innymi tak, jakbyś chciał, żeby oni tobą się
- opiekowali. A jeśli ktoś nie ma honoru, unikaj jego towarzystwa, bo w przeciwnym razie
- sam nie pozostaniesz bez skazy. Pamiętaj, ludzie dzielą się na tych, którzy mają honor, i
- tych, którzy go nie mają. Tak samo jak z pieniędzmi. Albo są zarobione uczciwie, albo
- nie”.
- “Ale te pieniądze są zarobione uczciwie - odparł ojcu mimo woli. - Tak
- przynajmniej wynika z wyjaśnień Króla. Chciano go nabrać, ale był sprytniejszy”.
- “To prawda. Nieuczciwością jest jednak sprzedawać cudzą własność i podawać
- właścicielowi cenę o tyle niższą od prawdziwej”.
- “Tak, ale...”
- “Nie ma żadnych ale, synu. Owszem, bywają różne pojęcia honoru, ale człowiek
- ma tylko jeden kodeks honorowy. Zrobisz, co zechcesz. Decyzja należy do ciebie. Są
- takie sprawy, w których każdy musi decydować sam. Czasem trzeba się dostosować do
- okoliczności. Ale na miłość boską, strzeż siebie i swojego sumienia, nikt inny tego za
- ciebie nie zrobi. I wiedz, że błędna decyzja doprowadzi cię do zguby o wiele prędzej niż
- kula!”
- Marlowe ważył w ręku pieniądze zastanawiając się, co też mogliby za nie kupić
- on, Larkin i Mac. Podsumował wszystkie racje i szala przechyliła się wyraźnie na jedną
- stronę. Te pieniądze należały się niewątpliwie Prouty’emu i jego grupie. Może prócz tego
- nic więcej nie mieli. Prouty i reszta grupy, z której nie znał nikogo, mogli przecież umrzeć
- dlatego, że ich okradzione. Z powodu jego chciwości. Ale na drugiej szali był Mac. On
- potrzebował pomocy już teraz. Tak samo Larkin. I ja sam, myślał. Nie wolno ci
- zapominać o sobie. Przypomniały mu się słowa Króla: “Nie musisz nic od nikogo brać”, a
- on przecież brał. I to nie raz. Co robić. Boże, co robić? Ale Bóg milczał.
- - Dziękuję. Dziękuję ci za pieniądze - powiedział Marlowe i schował je. Czuł, że go
- parzą.
- - Nie masz za co dziękować. Zarobiłeś je. Są twoje. Zapracowałeś na nie. Nic ci
- za darmo nie dałem - odparł Król.
- 166
- Tryskał zadowoleniem, które sprawiało, że Marlowe dusił się wstrętem do samego
- siebie.
- - No, to musimy uczcić pierwszy wspólnie ubity interes. Z moją głową i twoją
- znajomością malajskiego zrobimy kokosy! - powiedział Król, a potem usmażył kilka jajek.
- Podczas posiłku opowiedział Marlowe’owi, że kiedy dowiedział się, że Yoshima
- znalazł radio, natychmiast wyprawił swoich chłopców po zakupy, żeby uzupełnić zapasy
- żywności.
- - W życiu należy ryzykować, mój drogi. To jasne. Pomyślałem sobie, że żółtki już
- się o to postarają, żeby utrudnić nam przez jakiś czas życie. Ale tylko tym, którzy nie
- zdążą na czas jakoś się zabezpieczyć. Weź na przykład Texa. Nie miał złamanego
- grosza, żeby sobie kupić choć jedno parszywe jajko. Albo weź siebie i Larkina. Gdyby nie
- ja, Mac męczyłby się do tej pory. Oczywiście, cieszę się, że mogę jakoś pomóc. Lubię
- pomagać przyjaciołom. Człowiek musi pomagać przyjaciołom, bo inaczej nic nie miałoby
- sensu.
- - Chyba tak - odparł Marlowe. Jak można tak mówić! - pomyślał. Słowa Króla
- uraziły go. Nie mógł pojąć, że Amerykanie rozumują w pewnych sprawach równie prosto
- jak Anglicy. Amerykanin jest dumny ze swojej umiejętności robienia pieniędzy, i słusznie,
- a Anglik w rodzaju Marlowe’a z dumą oddaje życie za sztandar. Też słusznie.
- Marlowe zauważył, że Król zerknął przez okno i zamrugał oczami. Podążył
- wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył, że ścieżką zmierza w ich stronę jakiś człowiek.
- Gdy znalazł się on w promieniu padającego z baraku światła, Marlowe rozpoznał go. Był
- to pułkownik Samson.
- Na widok Króla Samson skinął przyjaźnie ręką.
- - Dobry wieczór, kapralu - powiedział i nie zatrzymując się poszedł dalej.
- Król odliczył dziewięćdziesiąt dolarów i wręczył je Marlowe’owi.
- - Zrób coś dla mnie, Peter. Dołóż dziesiątkę i daj to wszystko tamtemu gościowi.
- - Samsonowi? Pułkownikowi Samsonowi?
- - Oczywiście. Znajdziesz go za rogiem więzienia.
- - Mam mu dać pieniądze? Tak bez niczego? Ale co mam mu powiedzieć?
- 167
- - Powiedz, że to ode mnie.
- Boże! - pomyślał z przerażeniem Marlowe. Czyżby Samson był na usługach
- Króla? Niemożliwe! Nie mogę tego zrobić. Król jest moim przyjacielem, aleja nie mogę
- podejść do pułkownika i powiedzieć: “Proszę, to jest sto dolarów od Króla”. Po prostu nie
- mogę!
- Król na wylot przejrzał jego myśli. Ach, Peter, jakiż z ciebie naiwny dzieciak,
- pomyślał. Niech cię diabli, dodał w duchu, ale zaraz cofnął te słowa, zły na siebie. Peter
- był w obozie jedynym człowiekiem, z którym chciał się przyjaźnić, i jedynym, którego
- potrzebował. Postanowił więc nauczyć go trochę życia. Nie będzie to ani lekkie, ani
- przyjemne, mój drogi, być może mocno cię zaboli, ale ja i tak cię nauczę, choćbym miał
- cię złamać. Będziesz żył i będziesz moim wspólnikiem, postanowił.
- - Peter - powiedział. - Są sytuacje, w których musisz mi zaufać. Nigdy nie
- wystawię cię do wiatru. Jeśli jesteś moim przyjacielem, zaufaj mi. Jeżeli nie chcesz się
- ze mną przyjaźnić, twoja wola. Ale ja chciałbym mieć w tobie przyjaciela.
- Marlowe wiedział, że oto nadeszła kolejna chwila szczerości. Albo musiał zaufać i
- wziąć pieniądze, albo zostawić je i się wynieść.
- Człowiek stoi zawsze na rozstaju dróg. I jeżeli naprawdę jest człowiekiem, to w
- grę wchodzi nie tylko jego własne, ale także cudze życie.
- Zdawał sobie sprawę, że wybór jednej z dróg zagraża życiu Maca i Larkina, jak
- również jego życiu, bez Króla byli bowiem równie bezbronni jak cała reszta, bez Króla nie
- mogło być mowy o wiosce, gdyż sam nigdy by się na taką wyprawę nie zdobył, nawet
- gdyby chodziło o radio. Wybór drugiej zagroziłby dziedzictwu przodków albo przekreśliłby
- jego przeszłość. Samson był potęgą w zawodowej armii, człowiekiem dobrze urodzonym,
- zajmującym wysoką pozycję, bogatym, a on, Marlowe, urodził się przecież na oficera -
- podobnie jak przed nim jego ojciec, a po nim... jego syn. Zarzutów ze strony takiego czło-
- wieka nie zapomniano by mu nigdy. Lecz jeśli Samson był najemnikiem, wówczas
- wszystko, w co nauczono go wierzyć, traciło wartość.
- Miał wrażenie, że to nie on, lecz ktoś inny bierze pieniądze, wstępuje w panujące
- na zewnątrz ciemności, rusza pod górę ścieżką, odnajduje pułkownika Samsona i słyszy
- 168
- szept:
- - A, to pan, Marlowe, czy tak?
- Wręczając pieniądze, Marlowe nadal widział siebie jakby z zewnątrz.
- - Król prosił mnie, żebym to panu dał - wyrzekł.
- Obserwował, jak wilgotne od śluzu oczy jaśnieją na widok pieniędzy, jak Samson
- chciwie je liczy, a potem chowa do kieszeni wytartych spodni.
- - Proszę mu podziękować - dobiegł go szept Samsona - i powiedzieć, że
- przetrzymałem Greya przez godzinę. Dłużej naprawdę nie mogłem. Ale wystarczyło,
- prawda?
- - Owszem, wystarczyło. Ledwo, ledwo - dodał, a potem usłyszał jeszcze swój
- głos: - Następnym razem radzę go trzymać dłużej albo przynajmniej dać znać, kretynie!
- - Trzymałem go tak długo, jak tylko mogłem. Proszę powiedzieć Królowi, że go
- przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam. Więcej się to nie powtórzy. Przyrzekam.
- Wie pan, Marlowe, jak to jest. Czasem wynikają trudności.
- - Powtórzę mu, że go pan przeprasza.
- - Tak, tak, dziękuję, Marlowe, strasznie panu dziękuję. Zazdroszczę panu. Jest
- pan tak blisko Króla. Ma pan szczęście.
- Marlowe wrócił do baraku Amerykanów. Król podziękował mu, on Królowi, a
- potem ruszył w noc.
- Wszedł na niewielkie wzniesienie, skąd mógł widzieć ogrodzenie obozu, i
- zapragnął znaleźć się w swoim myśliwcu, sam, wznosić się coraz wyżej i wyżej w niebo,
- tam gdzie wszystko jest czyste i nieskalane i gdzie nie ma wstrętnych ludzi - takich jak on
- sam - gdzie wszystko jest proste i gdzie można rozmawiać z Bogiem i być Jego
- dzieckiem, nie wstydząc się samego siebie.
- 169
- ROZDZIAŁ XIII
- Marlowe leżał na pryczy pogrążony w półśnie. Wokół niego mężczyźni budzili się,
- wstawali, wychodzili za potrzebą, szykowali się do wyjścia na roboty, ktoś bez przerwy
- wchodził do baraku lub z niego wychodził. Mike zabrał się już do czesania wąsów,
- mierzących czterdzieści centymetrów od koniuszka do koniuszka, poprzysiągł sobie
- bowiem, że zgoli je dopiero w dniu wyzwolenia. Barstairs stał na głowie ćwicząc jogę,
- Phil Mint jak zwykle dłubał w nosie, niektórzy zaczęli już grać w brydża, Raylins jak co
- dzień doskonalił się w śpiewie, Myner wygrywał gamy na drewnianym ksylofonie,
- kapelan Grover starał się jak mógł podnieść wszystkich na duchu, a Thomas klął, że
- znów spóźnia się śniadanie.
- Śpiący nad Marlowe’em Ewart obudził się z jękiem i zwiesił nogi z pryczy.
- - ’Mahlu, co za noc!
- - Rzucałeś się jak wariat - stwierdził po raz nie wiadomo który Marlowe, bo Ewart
- zawsze spał niespokojnie.
- - Wybacz.
- Ewart zawsze mówił “wybacz”. Zeskoczył ciężko na podłogę. Jego miejsce nie
- było tu, w Changi. Powinien się znajdować dziesięć kilometrów stąd, w obozie dla cywi-
- lów, gdzie podobno znajdowała się jego żona z dziećmi, chociaż nie było to pewne, bo
- jak dotąd nie zezwolono na łączność pomiędzy obydwoma obozami.
- - Może po wzięciu prysznica opalimy łóżko - zaproponował ziewając. Był niskim,
- ciemnowłosym mężczyzną, który miał spore wymagania.
- - Dobrze.
- - Kto by pomyślał, że robiliśmy to nie dalej jak trzy dni temu. Jak ci się spało?
- - Jak zwykle - odparł Marlowe, chociaż czuł, że od chwili przyjęcia pieniędzy i
- rozmowy z Samsonem wszystko się odmieniło.
- Kiedy wynosili z baraku żelazną pryczę, co niecierpliwsi ustawili się już w kolejce
- po śniadanie. Ewart i Marlowe zestawili górną pryczę, a z otworów dolnej wyciągnęli
- 170
- żelazne pręty. Następnie z wydzielonego przed barakiem skrawka ziemi zebrali łupiny
- orzechów kokosowych i gałązki i rozpalili małe ogniska wokół wszystkich czterech nóg
- pryczy.
- W czasie gdy nogi rozgrzewały się, oni wkładali płonące liście palmowe pod
- podłużne pręty i sprężyny pryczy. Po chwili ziemia pod nią zaczerniła się od pluskiew.
- - Ej, wy tam, jak pragnę zdrowia, musicie to robić przed śniadaniem?! - krzyknął
- na nich Phil, zgorzkniały mężczyzna z kurzą klatką piersiową i płomiennie rudymi
- włosami.
- Nie zwrócili na niego uwagi. Phil zawsze na nich krzyczał, a oni niezmiennie
- opalali pryczę przed śniadaniem.
- - Słowo daje, Ewart, tyle tu tych bydlaków, że mogłyby wziąć pryczę na plecy i
- wynieść ją stąd - powiedział Marlowe.
- - O mało co nie zepchnęły mnie dziś w nocy z siennika. Śmierdziele - odparł
- Ewart i ogarnięty nagłą pasją zaczął tłuc mrowie pluskiew.
- - Daj spokój, Ewart.
- - A co ja poradzę, że na sam ich widok cierpnę.
- Kiedy już skończyli z pryczą, zostawili ją, żeby ostygła, a sami zajęli się
- czyszczeniem siennika. Zajęło im to pół godziny. A potem kolejne pół godziny
- czyszczenie moskitier.
- W tym czasie prycza ostygła na tyle, że mogli się do niej dotknąć. Złożyli ją,
- wnieśli z powrotem do baraku i wstawili do czterech puszek, starannie oczyszczonych i
- napełnionych wodą, po czym sprawdzili jeszcze, czy w żadnym miejscu żelazne nogi
- pryczy nie stykają się z brzegami puszek.
- - Jaki dziś dzień, Ewart? - spytał bezmyślnie Marlowe, kiedy czekali na śniadanie.
- - Niedziela.
- Marlowe przypomniał sobie inną niedzielę i przebiegł go dreszcz.
- Miało to miejsce zaraz po tym, jak zabrał go japoński patrol. Leżał wtedy w
- szpitalu w Bandungu. Tamtej niedzieli Japończycy rozkazali wszystkim chorym jeńcom
- zebrać swoje manatki i przygotować się do wymarszu, ponieważ przenoszono ich do
- 171
- innego szpitala.
- Na dziedzińcu ustawiły się w szeregu setki chorych. Nie było wśród nich tylko
- wyższych stopniem oficerów. Podobno wysłano ich na Tajwan, przynajmniej taka krążyła
- plotka. Został jedynie generał. On, który był tu najwyższy stopniem, chodził po obozie i
- otwarcie się modlił. Niski, barczysty mężczyzna w mundurze mokrym od plwocin
- zwycięzców.
- Marlowe przypomniał sobie, jak niósł siennik ulicami Bandungu, pod rozżarzonym
- niebem, między dwoma szpalerami kolorowo ubranych ludzi, których milczenie było
- krzykiem. Przypomniał sobie też, jak porzucił siennik, który był za ciężki, jak padał i jak
- się podnosił, jak wreszcie rozwarły się przed nimi bramy więzienia i znów się zatrzasnęły.
- Na dziedzińcu było dość miejsca, żeby się położyć. Ale jego i kilku innych zamknięto w
- małych celach. Na ścianach jego celi wisiały łańcuchy, za klozet służyła niewielka dziura
- w ziemi, wokół której nawarstwiły się wieloletnie odchody, a ziemię wyściełała cuchnąca
- słoma.
- Sąsiednią celę zajmował jakiś umysłowo chory Jawajczyk, który w napadzie szału
- zamordował trzy kobiety i dwoje dzieci, zanim schwytali go Holendrzy. Ale Holendrzy nie
- strzegli już więzień - sami stali się więźniami. Oszalały Jawajczyk bez przerwy, dzień i
- noc, łomotał łańcuchami w ścianę i wrzeszczał.
- W drzwiach celi Marlowe’a była niewielka dziura. Leżąc na słomie widział przez
- nią nogi przechodzących ludzi i czekał najedzenie, słuchając, jak więźniowie klną i
- umierają, panowała bowiem dżuma.
- Czekał w nieskończoność.
- A potem nastał spokój i była czysta woda, a zamiast małej dziurki, zastępującej
- świat, rozciągało się nad nim niebo. Chłodna woda obmywała go i usuwała brud. Kiedy
- otworzył oczy, ujrzał łagodną twarz odwróconą do góry nogami i jeszcze jedną twarz.
- Obie promieniowały spokojem. Pomyślał wtedy, że naprawdę umarł.
- Ale twarze te należały do Maca i Larkina. Znaleźli go w ostatniej chwili, kiedy
- właśnie mieli opuścić więzienie i przejść do innego obozu. Myśleli, że jest Jawajczykiem -
- tak jak sąsiadujący z nim szaleniec, który nadal wył i walił łańcuchami - ponieważ
- 172
- Marlowe również krzyczał coś po malajsku i z wyglądu przypominał Jawajczyka...
- - Chodź, Peter. Jest wyżerka! - oznajmił Ewart.
- - Ach, tak, dziękuję - odrzekł Marlowe i wziął menażki.
- - Dobrze się czujesz?
- - Tak - odparł i dodał po chwili: - Dobrze jest żyć, prawda?
- Jeszcze przed południem obiegła Changi wieść, że japoński komendant przywróci
- poprzednie racje ryżu dla uczczenia wielkiego japońskiego zwycięstwa na morzu.
- Oznajmił, że jeden z amerykańskich oddziałów specjalnych został całkowicie zniszczony,
- co powstrzymało atak wroga na Filipiny, oraz że wojska japońskie już teraz
- przegrupowują się przed uderzeniem na Hawaje.
- Plotki zaprzeczające jedna drugiej. Sprzeczne opinie.
- - Kupa bzdur! Ogłosili to tylko po to, żeby ukryć jakąś porażkę.
- - Nie wydaje mi się. Nigdy jeszcze nie zwiększyli nam racji, żeby uczcić porażkę.
- - Patrzcie go! Zwiększyli! Zwracają tylko to, co nam niedawno zabrali. O nie,
- przyjacielu. Możesz mi wierzyć. Te cholerne żółtki dostają wreszcie za swoje. Wspomnisz
- moje słowa!
- - A skąd ty tak dobrze wiesz coś, czego my nie wiemy. Pewnie masz radio, co?
- - Gdybym je nawet miał, to bądź pewien, że tobie bym o tym nie powiedział.
- - Skoro już o tym mówimy, nie wiesz, co z Davenem?
- - Z kim?
- - No, z tym, który miał radio.
- - A tak, przypominam sobie. Nie znałem go. Jaki on był?
- - Porządny chłop, tak słyszałem. Szkoda, że go złapali.
- - Chciałbym dostać w swoje ręce skurwysyna, który go wydał. Założę się, że to
- był któryś z tych z lotnictwa. Albo Australijczyk. Ci to już złamanego grosza nie są warci!
- - Ja jestem Australijczykiem, pieprzony wyspiarzu.
- - O, naprawdę? Nie denerwuj się. To był żart!
- - Masz, draniu, dziwne poczucie humoru.
- 173
- - Ej, wy dwaj, dajcie spokój. Za gorąco. Czy ktoś mi pożyczy dymka?
- - Masz, sztachnij się.
- - Rany Boga, ale świństwo.
- - Liście melonowca. Sam je obrabiałem. Jak przywykniesz, to smakuje.
- - Spójrzcie no!
- - Gdzie?
- - Tam, na drodze. To Marlowe!
- - To ten? O cholera! Słyszałem, że się skumał z Królem.
- - Dlatego właśnie ci go pokazuję, głupku. Cały obóz o tym wie. Nieprzytomny
- jesteś czy jak?
- - Ja tam mu się nie dziwię. Gdybym miał okazję, zrobiłbym to samo. Mówią, że
- Król ma pieniądze, złote obrączki, a żarcia tyle, że starczyłoby dla całej armii.
- - Słyszałem, że to pedał, a Marlowe to jego nowa dziewczynka.
- - Ja też.
- - E tam. Jaki pedał. To po prostu zwykły kanciarz.
- - Ja też nie uważam, żeby to był pedał. Ale cwany to on jest na pewno, trzeba mu
- to przyznać, podlecowi.
- - Pedał czy nie, chciałbym być Marlowe’em. Słyszeliście, że ma cały stos
- dolarów? Podobno z Larkinem kupowali jajka i całego kurczaka.
- - Pieprzysz. Nikt nie ma tyle forsy z wyjątkiem Króla. Mają przecież swoje kury.
- Pewnie im któraś zdechła, i tyle. Jeszcze jedna z tych twoich głupich historyjek.
- - Jak myślisz, co Marlowe ma w tej menażce?
- - A co ma mieć? Jedzenie. Nie trzeba być mądrym, żeby zgadnąć.
- Marlowe szedł do szpitala.
- W menażce niósł pierś, nóżkę i udko kurczaka, którego wspólnie z Larkinem kupili
- od pułkownika Fostera za sześćdziesiąt dolarów; niósł też dla Maca trochę tytoniu oraz
- jajko zniesione przez Nonyę, którą wkrótce miał zapłodnić Radża, potomek Karmazyna.
- Postanowili – za zgodą Maca - dać kurze jeszcze jedną szansę i nie zabijać jej, tak jak
- na to zasłużyła, ponieważ z żadnego z wysiadywanych przez nią jaj nie wykluło się
- 174
- pisklę. Mac stwierdził, że może to nie wina Nonyi, że może należący do Fostera kogut
- jest do niczego, a całe to jego trzepotanie skrzydłami, dziobanie i dosiadanie kur jest
- tylko na pokaz.
- Kiedy jadł kurczaka, Marlowe usiadł przy nim.
- - O mój Boże, chłopcze, nie pamiętam, kiedy tak dobrze się czułem i byłem tak
- najedzony - powiedział Mac.
- - To wspaniale, Mac. Świetnie wyglądasz.
- Marlowe opowiedział mu, skąd pochodzą pieniądze na kupno kurczaka.
- - Dobrze zrobiłeś, biorąc te pieniądze - pochwalił go Mac. - Ten Prouty
- najprawdopodobniej ukradł zegarek albo go podrobił. To nieładnie sprzedawać zły towar.
- Zapamiętaj sobie, chłopcze: “Caveat emptor”.
- - No to dlaczego, dlaczego to mnie tak gnębi? - spytał Marlowe. - Obaj z Larkinem
- mówicie, że zrobiłem dobrze. Chociaż Larkin nie był chyba tego aż tak pewien jak ty...
- - To jest biznes, chłopcze. A Larkin jest księgowym, a nie prawdziwym
- biznesmenem. Ja to co innego. Wiem, na czym świat stoi.
- - Jesteś tylko zwykłym plantatorem kauczuku. Co ty możesz wiedzieć o
- interesach? Całe lata nie ruszyłeś się ani na krok z plantacji.
- Mac nastroszył się.
- - Trzeba ci wiedzieć, że plantator to przede wszystkim biznesmen - powiedział. -
- Co dzień ma do czynienia z Tamilami albo Chińczykami, a to są urodzeni handlarze.
- Wiedz, mój chłopcze, że to oni wymyślili wszelkie sztuczki i sposoby.
- I tak oto rozmawiali ze sobą, a Marlowe cieszył się, że Mac odpowiada na jego
- zaczepki. Niemal bezwiednie przeszli z angielskiego na malajski.
- Wreszcie Marlowe rzucił od niechcenia:
- - Czy znasz rzecz, która składa się z trzech części? - Ze względu na
- bezpieczeństwo nie mówił wprost.
- Mac rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby ich
- podsłuchać.
- - Owszem. I co z tego?
- 175
- - Czy już wiesz na pewno, co jej dolega?
- - Całkowitej pewności nie mam, ale jestem prawie pewien. Czemu pytasz?
- - Ponieważ wiatr przywiał wieść o lekach, które skutecznie leczą różne
- dolegliwości.
- Twarz Maca rozjaśniła się.
- - Wah-la - powiedział. - Uradowałeś mnie, starego. Za dwa dni opuszczę to
- miejsce, a wtedy zaprowadzisz mnie tam, skąd przywiało tę wieść.
- - Nie, to niemożliwe. Muszę to zrobić sam. I to szybko.
- - Nie chcę, żebyś narażał się na niebezpieczeństwo - powiedział w zamyśleniu
- Mac.
- - Wiatr przyniósł nadzieję. Jak napisano w Koranie: “Człowiek żyjący bez nadziei
- nie różni się niczym od zwierzęcia”.
- - Lepiej, żebyś zaczekał, zamiast szukać śmierci.
- - Chętnie bym poczekał, ale już dziś muszę zdobyć wiedzę, której szukam.
- - Dlaczego? - spytał szybko Mac po angielsku. - Dlaczego już dziś, Peter?
- Marlowe zaklął w duchu, zły na siebie, że wpadł w pułapkę, której tak pragnął
- uniknąć. Gdyby powiedział o wiosce, Mac zamartwiałby się na śmierć. Sam Mac
- oczywiście nie mógł go powstrzymać, ale gdyby on i Larkin poprosili go, żeby nie szedł,
- posłuchałby ich. Do diabła, co robić?
- I wtedy przypomniał sobie radę, której udzielił mu Król.
- - Dziś, jutro, nieważne. Po prostu jestem ciekaw - rzekł, próbując szczęścia.
- Wstał. Sztuczka była stara jak świat. - No, to do jutra, Mac. Wieczorem może wpadnę do
- ciebie z Larkinem.
- - Siadaj, chłopcze. Chyba, że masz coś do roboty.
- - Nie, nie mam.
- - Mówisz prawdę? - spytał Mac, który w rozdrażnieniu przeszedł na malajski. -
- Czy to “dziś” na pewno nic nie znaczy? Duch mego ojca podszepnął mi, że młody gotów
- jest podjąć ryzyko, które sam diabeł ominąłby z daleka.
- - Napisane jest: “Wiek młody niekoniecznie świadczy o braku mądrości”.
- 176
- Mac przyglądał mu się w zamyśleniu. Co on tam knuje? Może coś w związku z
- Królem? No cóż, pomyślał ze znużeniem, Peter i tak już jest beznadziejnie uwikłany w
- sprawę radia. Przecież przewiózł trzecią jego część z Jawy aż tu, do Changi.
- - Czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo - odezwał się wreszcie.
- - Niedźwiedź potrafi bez ryzyka podebrać miód szerszeniom. Pająk szuka
- bezpiecznie pod skałami, bo wie, gdzie i jak szukać - rzekł Marlowe, nadal niczego po
- sobie nie pokazując. - Nie obawiaj się o mnie, starcze. Ja szukam pod skałami.
- Mac skinął głową, uspokojony.
- - Znasz mój pojemnik? - spytał.
- - Oczywiście.
- - Podejrzewam, że zaszkodziła mu kropla deszczu, która przecisnęła się przez
- otwór w niebie i spadła na pewną rzecz, a ta zgniła jak drzewo powalone w dżungli. Jest
- niewielka, w kształcie maleńkiego węża, cienka jak dżdżownica i nie dłuższa od
- karalucha. - Mac jęknął i przeciągnął się. - Te plecy mnie wykończą - powiedział po
- angielsku. - Bądź tak dobry, chłopcze, i popraw mi poduszkę.
- Kiedy Marlowe się nachylił, Mac uniósł się nieznacznie i szepnął mu do ucha:
- - Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów.
- - Wygodniej? - spytał Marlowe, kiedy Mac opadł na poduszkę.
- - Świetnie, chłopcze, o wiele wygodniej. No, a teraz zmykaj. Zmęczyło mnie to
- głupie gadanie.
- - Sam wiesz, że cię ono bawi, ty stary draniu.
- - Może byś tak przestał z tym “starym”, puki ‘mahlu!
- - Senderis! - odparł Marlowe i wyszedł na słońce. Kondensator sprzęgający,
- trzysta mikrofaradów. Do licha, co to jest mikrofarad? - myślał.
- Od strony garażu powiał wiatr i Marlowe wciągnął do pluć powietrze pachnące
- benzyną, nasycone olejem i smarami. Przykucnął obok drogi na skrawku ziemi porosłym
- trawą, żeby nacieszyć się znajomą wonią. Mój Boże, ileż wspomnień budzi zapach
- benzyny, pomyślał. Samoloty. Gosport, Farnborough i osiem innych lotnisk. Spitfire’y i
- Hurricane’y.
- 177
- Ale nie chciał o nich teraz myśleć, chciał myśleć o radiu. Zmienił ułożenie ciała i
- usiadł w pozycji lotosu, z prawą stopą założoną na lewe udo, a lewą na prawe, z rękami
- opuszczonymi i zgiętymi w łokciach, z dłońmi stykającymi się kłykciami i kciukami i z
- palcami skierowanymi w stronę pępka. Siedział już tak wiele razy. Dopomagało mu to w
- myśleniu, bo z chwilą kiedy mijał pierwszy ból, ciało wypełniał spokój, a umysł wyzwalał
- się z wszelkich ograniczeń.
- Siedział tak, a mężczyźni przechodzący ścieżką mijali go obojętnie. Nie widzieli
- nic dziwnego w tym, że ktoś opalony na czarno i ubrany w sarong siedzi na słońcu w
- południowym żarze. Nie było czemu się dziwić.
- Teraz już wiem, co jest potrzebne, myślał, co trzeba jakoś zdobyć. W wiosce na
- pewno jest radio. Wioski są jak sroki - zbierają i przechowują najbardziej nieprawdo-
- podobne rzeczy. Roześmiał się na wspomnienie j awajskiej wioski, w której kiedyś
- mieszkał.
- Natrafił na nią, daleko od przecinających Jawę dróg, kiedy szedł potykając się
- przez dżunglę wyczerpany i zagubiony, bliższy śmierci niż życia. Przebył dziesiątki
- kilometrów i oto nastał dzień jedenasty marca 1943 roku. Stacjonujące na wyspie wojska
- skapitulowały ósmego marca. Przez te trzy dni wędrówki przez dżunglę gryzło go
- robactwo i cięły muchy, ostre kolce rozdzierały skórę, pijawki ssały krew, a deszcze
- przemaczały do suchej nitki. Odkąd opuścił lotnisko północne w Bandungu, gdzie sta-
- cjonowały myśliwce, nie widział ani nie słyszał żywej duszy. Porzucił swoją eskadrę, a
- raczej jej niedobitki, i swojego Hurricane’a. Zanim stamtąd uciekł, wyprawił swojemu
- martwemu, poskręcanemu i połamanemu przez bombę i pocisk smugowy myśliwcowi
- pogrzeb na stosie. Spalić zwłoki - przynajmniej tyle jest winien człowiek swojemu
- przyjacielowi.
- Kiedy stanął na skraju wioski, słońce chyliło się ku zachodowi. Jawajczycy, którzy
- go otoczyli, byli nastawieni wrogo. Nic złego mu wprawdzie nie zrobili, ale w ich twarzach
- bez trudu można było wyczytać gniew. Wpatrywali się w niego w milczeniu i żaden nie
- ruszył się, żeby mu pomóc.
- - Czy mógłbym dostać coś do jedzenia i picia? - poprosił.
- 178
- Nie było odpowiedzi.
- Nagle zauważył studnię. Podszedł do niej odprowadzany gniewnymi spojrzeniami
- i długo pił. Potem usiadł i czekał.
- Wioska była niewielka, dobrze ukryta. Wyglądała na dość bogatą. Ciągnące się
- wokół kwadratowego placu chaty, zbudowane z bambusa i palmowych liści, stały na
- palach. Wokół nich kręciło się wiele kur i świń. Przy jednej z chat, większej od innych,
- znajdowała się zagroda dla bydła, a w niej pięć indyjskich bawołów. Świadczyło to o
- zamożności wioski.
- Wreszcie zaprowadzono go do chaty naczelnika. Tubylcy w milczeniu weszli za
- nim po schodach, ale na górze zatrzymali się, usiedli na werandzie i czekali nasłuchując.
- Naczelnik był stary, skórę miał brązową i wysuszoną. Spoglądał wrogo. Wnętrze
- chaty zgodnie z miejscowym zwyczajem składało się z jednej wielkiej izby, podzielonej
- na mniejsze pomieszczenia parawanami uplecionymi z palmowych liści.
- Na samym środku pomieszczenia przeznaczonego do spożywania posiłków,
- prowadzenia rozmów i rozmyślań stała porcelanowa miska klozetowa z deską i pokrywą.
- Nie była do niczego podłączona i zajmowała honorowe miejsce na ręcznie tkanym
- dywaniku. Przed nią, na osobnej macie, siedział na piętach naczelnik wioski i przyglądał
- się mu świdrującym wzrokiem.
- - Czego chcesz? Tuan! - przemówił, a “tuan” zabrzmiało jak oskarżenie.
- - Chciałem tylko napić się wody i coś zjeść, panie, a poza tym... może mógłbym
- zatrzymać się tu na krótko, aż dojdę do siebie.
- - Mówisz mi: panie, a jeszcze trzy dni temu ty i inni biali nazywaliście nas
- smoluchami i gardziliście nami!
- - Nigdy tak was nie nazywałem. Przysłano mnie tutaj, żebym bronił waszego kraju
- przed Japończykami.
- - To oni wyzwolili nas od tych zapowietrzonych Holendrów. Tak samo jak wyzwolą
- od białych imperialistów cały Daleki Wschód!
- - Być może. Ale wydaje mi się, że jeszcze pożałujecie dnia, w którym tu przybyli!
- - Wynoś się z mojej wioski. Idź precz z resztą imperialistów. Odejdź stąd, zanim
- 179
- wezwę Japończyków.
- - Napisane jest: “Jeśli przyjdzie do ciebie nieznajomy i poprosi, abyś go przyjął
- pod swój dach, ugość go, a znajdziesz łaskę w oczach Allacha”.
- Naczelnik spojrzał na niego osłupiały. W narastających ciemnościach widać było
- jego ciemnobrązową skórę, krótki kaftan baju, wielobarwny sarong i ozdobne przybranie
- głowy.
- - Czy znany ci jest Koran i słowa Proroka?
- - Którego imię niech będzie błogosławione - odparł Marlowe i wyjaśnił: - Wielu
- ludzi przez wiele lat tłumaczyło Koran na angielski.
- Walczył o życie. Gdyby zezwolono mu pozostać w wiosce, być może udałoby mu
- się zdobyć jakąś łódź i popłynąć do Australii. Nie znał się co prawda na żeglarstwie, ale
- warto było ryzykować. Dostanie się do niewoli oznaczało śmierć.
- - Czy jesteś wyznawcą Proroka? - spytał zdumiony naczelnik.
- Marlowe zastanawiał się przez chwilę, co odpowiedzieć. Bez trudu mógłby udać,
- że jest mahometaninem. Lektura świętej księgi Islamu była częścią jego edukacji.
- Oficerowie Jego Królewskiej Mości służyli w licznych krajach, na wielu kontynentach, a
- oficerowie z dziada pradziada uczyli się wielu rzeczy nie przewidzianych oficjalnym
- programem nauczania.
- Gdyby potwierdził, byłby bezpieczny, mahometanizm wyznawano bowiem niemal
- na całej Jawie.
- - Nie, nie jestem wyznawcą Proroka - odparł. Był zmęczony i u kresu sił. - Zresztą
- nie wiem. Nauczono mnie wierzyć w Boga. Ojciec mówił nam, moim siostrom i mnie, że
- Bóg ma wiele imion. Nawet chrześcijanie mówią o Świętej Trójcy, o tym, że Bóg jest w
- trzech osobach. Wydaje mi się, że nie jest ważne, w jaki sposób ktoś zwraca się do
- Boga. Bogu nie sprawi różnicy, czy pozdrawiany będzie jako Chrystus, Budda, Jehowa
- czy nawet przez “Ty”, bo będąc Bogiem, wie przecież, że jesteśmy tylko ograniczonymi
- istotami i nasza wiedza jest niewielka.
- Wierzę - ciągnął - że Mahomet pochodził od Boga, że był Jego prorokiem. Wierzę,
- że Chrystus też pochodził od Boga, i tak jak Mahomet mówi w Koranie, był
- 180
- “najnieskazitelniejszym z Proroków”. Czy Mahomet, zgodnie z tym, co sam utrzymywał,
- był ostatnim z proroków, tego nie wiem. Nie sądzę, żebyśmy my, ludzie, byli pewni cze-
- gokolwiek, co dotyczy Boga. Ale nie wierzę w to, by Bóg był starcem o długiej siwej
- brodzie, który zasiada na złotym tronie gdzieś wysoko w niebie. Nie wierzę w to, co
- obiecywał Mahomet: że wyznawcy jego religii pójdą do raju, gdzie będą leżeć na
- jedwabnych łożach i pić wino, a usługiwać im będą piękne dziewczęta, ani w to, że raj
- jest ogrodem pełnym zieleni, przejrzystych strumieni i drzew obsypanych owocem. Nie
- wierzę też, że aniołowie mają skrzydła, które im wyrastają z pleców.
- Nad wioską zapadła noc. Gdzieś zakwiliło dziecko, ale wkrótce, ukołysane, znów
- zasnęło.
- - Przyjdzie taki dzień - ciągnął Marlowe - kiedy zdobędę pewność, jakim imieniem
- zwracać się do Boga. Będzie to dzień, w którym umrę. - Cisza ogromniała. - Myślę, że
- byłby to straszny cios, gdyby okazało się, że Boga wcale nie ma.
- Naczelnik gestem kazał Marlowe’owi usiąść.
- - Możesz zostać - rzekł. - Ale pod kilkoma warunkami. Przysięgniesz, że będziesz
- przestrzegał naszych praw i staniesz się jednym z nas. Będziesz pracował na polu
- ryżowym i w wiosce, jak wszyscy mężczyźni. Nie mniej, ale i nie więcej. Nauczysz się
- naszej mowy i tylko nią będziesz się posługiwał, będziesz ubierał się tak jak my i
- przefarbujesz skórę na całym ciele. Wprawdzie twój wzrost i kolor oczu i tak zdradzą, że
- jesteś biały, ale być może barwa skóry, ubranie i mowa na jakiś czas uchronią cię przed
- rozpoznaniem. Być może uda nam się wmówić, że jesteś na wpół Jawajczykiem, na wpół
- białym. Nie zbliżysz się bez pozwolenia do żadnej kobiety. A ponadto będziesz mi
- bezwzględnie posłuszny.
- - Zgadzam się.
- - I jeszcze jedno. Ukrywanie przed Japończykami ich wroga jest niebezpieczne.
- Musisz pamiętać, że kiedy przyjdzie taka chwila, że będę musiał wybierać pomiędzy tobą
- a moimi ludźmi i ratować wioskę, wybiorę wioskę.
- - Zapamiętam. Dziękuję ci, panie.
- - Przysięgnij na swojego Boga... - po twarzy starca przemknął uśmieszek -
- 181
- przysięgnij na Boga, że będziesz posłuszny i że przyjmujesz te warunki.
- - Przysięgam na Boga, że przyjmuję je i będę posłuszny. Przysięgam też, że nie
- zrobię nic na waszą szkodę.
- - Szkodzisz nam samą swoją obecnością, mój synu - odparł starzec.
- Kiedy Marlowe napił się i posilił, naczelnik rzekł:
- - Od tej chwili nie wypowiesz słowa po angielsku. Będziesz mówił tylko po
- malajsku. To jedyny sposób, abyś szybko nauczył się naszej mowy.
- - Dobrze. Ale czy mogę przedtem spytać cię o jedno?
- - Tak.
- - Czemu służy tamta miska klozetowa? Nie widzę przy niej żadnych rur.
- - Nie służy niczemu ponad to, że bawi mnie przyglądanie się twarzom mych gości,
- gdy myślą: “Co za bezsens przyozdabiać sobie w taki sposób dom”.
- Po tych słowach starcem wstrząsnął paroksyzm śmiechu, po policzkach popłynęły
- mu łzy i wkrótce ryczał na cały dom. Jego żony pośpieszyły z pomocą i zaczęły masować
- mu plecy i brzuch, ale niebawem także i one zanosiły się śmiechem, a razem z nimi
- Peter Marlowe.
- Na wspomnienie tego Marlowe ponownie się uśmiechnął. Tuan Abu. To był
- dopiero człowiek! Ale nie chciał dziś myśleć o wiosce, o przyjaciołach, których tam zosta-
- wił, ani o N’ai, córce wioski, którą wybrano, żeby dzieliła z nim życie. Chciał dziś myśleć
- o radiu i o tym, jak zdobyć kondensator, chciał skupić się przed wieczorną wyprawą do
- wioski.
- Rozplótł nogi z pozycji lotosu i cierpliwie czekał, aż powróci w nich normalne
- krążenie. Wokół czuć było przyjemny, niesiony łagodnym powiewem wiatru zapach
- benzyny. Powiew ten przyniósł też ze sobą gromkie głosy śpiewające hymn. Dolatywały
- od strony amfiteatru, zamienionego dziś w anglikański kościół. Tydzień temu był to
- kościół katolicki, dwa tygodnie temu przybytek adwentystów, a przed trzema tygodniami
- kaplica jeszcze innego wyznania. W sprawach wiary panowała w Changi tolerancja.
- Proste ławy wypełniali tłumnie zgromadzeni parafianie. Niektórych przywiodła tu
- 182
- wiara, innych jej brak. Niektórzy przyszli tu, żeby czymś się zająć, a inni, ponieważ nie
- mieli nic lepszego do roboty. Tego dnia nabożeństwo odprawiał kapelan Drinkwater.
- Głos miał głęboki i miękki. Promieniowała zeń szczerość, a słowa Biblii ożywiały i
- budziły nadzieję, dzięki czemu zapominano o Changi i pustych żołądkach.
- Parszywy hipokryta, pomyślał Marlowe, gardząc Drinkwaterem i przypominając
- sobie jeszcze raz tamten dzień...
- - Ej, Peter, spójrz no tam - szepnął mu wtedy Dave Daven.
- Marlowe zobaczył, że Drinkwater rozmawia z wysuszonym kapralem RAF-u,
- Blodgerem. Prycza Drinkwatera zajmowała uprzywilejowane miejsce tuż przy drzwiach
- baraku szesnastego.
- - To pewnie jego nowy ordynans - rzekł Daven.
- Nawet w obozie utrzymywano starą tradycję.
- - A co się stało z poprzednim?
- - Z Lylesem? Jeden z moich żołnierzy powiedział mi, że jest w szpitalu. Na
- Oddziale Szóstym.
- Marlowe podniósł się.
- - Drinkwater może sobie robić, co chce, z tymi z armii, ale wara mu od moich ludzi
- - powiedział i przeszedł wzdłuż czterech prycz do drzwi. - Blodger!
- - O co chodzi, Marlowe? - spytał Drinkwater.
- Marlowe zignorował jego pytanie.
- - Co tu robisz, Blodger? - spytał.
- - Rozmawiałem właśnie z kapelanem - odparł Blodger i przysunął się bliżej do
- Marlowe’a. - Przepraszam, ale nie najlepiej pana widzę.
- - Kapitan Marlowe.
- - Ach, to pan, panie kapitanie. Jak się pan ma? Jestem nowym ordynansem
- kapelana, panie kapitanie.
- - Wynoś się stąd, Blodger. A zanim najmiesz się na ordynansa, przedtem poproś
- o pozwolenie mnie!
- - Ależ panie kapitanie...
- 183
- - Za kogo pan się uważa, Marlowe? - odezwał się ostro Drinkwater. - Nie ma pan
- prawa nim rozporządzać.
- - On nie będzie pańskim ordynansem.
- - A to dlaczego?
- - Ponieważ ja tak powiedziałem. Możesz odejść, Blodger.
- - Ależ panie kapitanie, będę bardzo dbał o pana kapelana, naprawdę. Będę
- ciężko pracował...
- - Skąd masz papierosa, Blodger?
- - Chwileczkę, Marlowe... - zaczął Drinkwater.
- Marlowe obrócił się gwałtownie w jego stronę.
- - Zamknij się pan! - ryknął.
- Wszyscy w baraku oderwali się od swoich zajęć i otoczyli ich.
- - Skąd masz tego papierosa, Blodger?
- - Dostałem od kapelana - pisnął Blodger cofając się, przestraszony ostrym tonem
- głosu Marlowe’a. - Dałem za to kapelanowi jajko. Obiecał, że za każde jajko będę
- dostawał tytoń. A ja chcę dostawać tytoń, jajka nie są mi potrzebne.
- - Nie ma przecież nic złego w tym, że daję chłopcu trochę tytoniu - wtrącił
- Drinkwater. - W zamian za jajko. Sam mnie o to prosił.
- - Był pan może ostatnio na Oddziale Szóstym? - spytał Marlowe. - Pomagał pan
- im przyjąć Lylesa, pańskiego poprzedniego ordynansa, który oślepł?
- - To nie moja wina. Nic mu nie zrobiłem.
- - A ile jego jajek pan zjadł?
- - Żadnego. Żadnego!
- Marlowe chwycił Biblię i wcisnął ją Drinkwaterowi do ręki.
- - Uwierzę, jak pan na to przysięgnie. Niech pan przysięgnie, bo inaczej, daję
- słowo, skończę z panem!
- - Przysięgam!
- - Kłamiesz, łajdaku! - krzyknął Daven. - Sam widziałem, jak brałeś jajka od Lylesa.
- Wszyscy widzieli.
- 184
- Marlowe chwycił menażkę Drinkwatera i znalazł w niej jajko. Wyjął je i rozbił na
- twarzy kapelana, a potem wepchnął mu do ust skorupkę. Drinkwater zemdlał. Marlowe
- chlusnął mu wodą w twarz i kapelan ocknął się.
- - Dziękuję panu, Marlowe - szepnął. - Dziękuję za to, że pokazał mi pan, jak
- zbłądziłem. - Ukląkł przy pryczy. - Boże, przebacz niegodnemu grzesznikowi. Przebacz
- mi grzechy...
- A dziś, w tę rozsłonecznioną niedzielę, Marlowe słuchał, jak Drinkwater kończy
- kazanie. Blodger już dawno trafił na Oddział Szósty, ale Marlowe nie był w stanie
- dowieść, że przyczynił się do tego Drinkwater. Kapelan nadal miał skądś wiele jajek.
- Żołądek podpowiedział Marlowe’owi, że czas na obiad.
- Kiedy powrócił do baraku, wszyscy już czekali niecierpliwie z menażkami w ręku.
- Dziś mieli się jeszcze obejść bez zwiększonych racji. Jutro także, jak głosiła plotka.
- Ewart był już w kuchni i sprawdził. Żadnych zmian. Można to było w końcu zrozumieć,
- ale dlaczego, do diabła, tak się grzebią?
- Grey siedział na skraju łóżka.
- - Kogo ja widzę, Marlowe. Pan jada z nami? Co za miła niespodzianka - rzekł.
- - Owszem, Grey, nadal tu jadam. Czemu pan nie pobiega sobie i nie pobawi się w
- złodziei i policjantów? W tej zabawie można się wyżyć na kimś, kto nie może oddać.
- - Nie ma mowy, kolego. Mam na oku poważniejszą grę.
- - Życzę szczęścia - odparł Marlowe i naszykował menażki.
- Siedzący po drugiej stronie przejścia Brough, który przyglądał się grze w brydża,
- mrugnął do niego porozumiewawczo.
- - Szkoda gadać - szepnął. - Wszystkie gliny są jednakowe.
- - Owszem - odparł Marlowe, mając się na baczności.
- - Tutaj każdy może robić, co chce. Ale czasem trzeba odsłonić karty i powiedzieć,
- w co się gra.
- - Naprawdę?
- - Tak. W niepewnym towarzystwie można stracić panowanie nad sytuacją.
- 185
- - To może się zdarzyć wszędzie.
- - Nie pogadalibyśmy sobie kiedyś o tym przy kawie? - zaproponował Brough,
- uśmiechając się szeroko.
- - Bardzo chętnie. Może jutro? Po korycie... - Marlowe posłużył się bezwiednie
- określeniem, którego używał Król. Nie poprawił się jednak. Uśmiechnął się tylko do
- Brougha, a ten odpowiedział mu uśmiechem.
- - Hej, jest żarło - zawołał Ewart.
- - Dzięki Bogu, nareszcie - wystękał Phil. - Proponuję ci wymianę, Peter: twój ryż
- za moją zupę. Co ty na to?
- - Optymista z ciebie!
- - Spróbować nigdy nie zaszkodzi.
- Marlowe wyszedł z baraku i ustawił się w kolejce po jedzenie. Ryż wydawał
- Raylins. Świetnie, pomyślał, nie ma się o co martwić.
- Raylins, łysy mężczyzna w średnim wieku, przed wojną zastępca dyrektora w
- Banku Singapurskim, tak jak Ewart należał do Pułku Malajskiego. W czasie pokoju była
- to wspaniała organizacja. Jej członkowie spotykali się na przyjęciach i towarzyskich
- meczach krykieta i polo. Kto nie należał do tego pułku, był nikim. Raylins opiekował się
- finansami kasyna, a jego specjalnością było organizowanie bankietów. Kiedy dostał do
- ręki karabin i usłyszał, że bierze udział w wojnie, a potem rozkazano mu przeprowadzić
- pluton przez groblę i walczyć z Japończykami, spojrzał na pułkownika i roześmiał się.
- Znał się tylko na księgowości. Ale nic mu to nie pomogło. Musiał zebrać dwudziestu
- ludzi, równie nie wyszkolonych jak on sam, i pomaszerować. Maszerował więc, aż
- raptem z dwudziestu zrobiło się trzech. Trzynastu natychmiast zginęło w zasadzce. Tylko
- czterech było rannych. Leżeli na środku drogi i darli się wniebogłosy. Jeden z nich,
- któremu odstrzelono dłoń, wpatrywał się ogłupiały w kikut i jedyną dłonią, jaka mu
- pozostała, zbierał krew i starał się wlać ją z powrotem do żył. Inny, nie przestając się
- śmiać, wpychał sobie wnętrzności do otworu w jamie brzusznej.
- Ogłupiały Raylins przyglądał się japońskiemu czołgowi, który nadjeżdżał drogą
- ziejąc ogniem z karabinów. A kiedy przejechał, po czterech ludziach zostały tylko mokre
- 186
- plamy na asfalcie. Raylins spojrzał na swoich trzech pozostałych przy życiu żołnierzy -
- jednym z nich był Ewart - a oni na niego. I wtedy zaczęli biec, uciekać w panicznym
- strachu przez dżunglę. Pogubili się. Raylins został sam pośród budzącej grozę nocy,
- pełnej pijawek i tajemniczych odgłosów. Od szaleństwa uratowało go malajskie dziecko,
- które spotkało go bełkoczącego coś bez sensu i odprowadziło do wioski. Wśliznął się do
- budynku, w którym zbierały się niedobitki angielskiej armii. Nazajutrz Japończycy
- rozstrzelali po dwóch z każdej dziesiątki. Raylinsa i kilku innych zatrzymano w budynku.
- Później załadowano ich na ciężarówkę i przewieziono do obozu, gdzie znalazł się wśród
- rodaków. Nigdy jednak nie zapomniał o swoim przyjacielu Charlesie, o tym z
- wybebeszonymi wnętrznościami.
- Niemal przez cały czas Raylins żył w stanie oszołomienia. Za żadne skarby nie
- mógł pojąć, dlaczego nie siedzi w banku sumując liczby, wyraźne i schludne, ani też dla-
- czego przebywa w obozie, w którym był wszakże niezastąpiony pod jednym względem:
- potrafił mianowicie podzielić każdą ilość ryżu na tyle porcji, ile trzeba. I to równo, niemal
- co do ziarnka.
- - Znałeś Charlesa, Peter, prawda? - spytał, nakładając Marlowe’owi porcję ryżu.
- - Tak, to bardzo miły człowiek - odparł Marlowe, choć go nie znał. Nie znał go
- zresztą nikt.
- - Jak myślisz, udało mu się wreszcie wepchnąć je z powrotem? - spytał Raylins.
- - O, tak. Na pewno.
- Marlowe ustąpił miejsca następnemu jeńcowi, do którego zwracał się właśnie
- Raylins.
- - Ciepło dziś, kapelanie Grover. Znał pan Charlesa, prawda?
- - Tak - odparł kapelan, nie odrywając wzroku od porcji ryżu. - Na pewno mu się
- udało, panie Raylins.
- - Och, to dobrze, to dobrze. Cieszę się. To chyba dziwne uczucie tak ni stąd, ni
- zowąd znaleźć swoje wnętrzności na zewnątrz.
- Myśli Raylinsa powędrowały do banku, w którym było tak przyjemnie chłodno, i do
- żony, którą zobaczy wieczorem po powrocie z pracy w ich schludnym, małym domku w
- 187
- pobliżu toru wyścigowego. Zaraz, zaraz, a co będzie na kolację? - zastanawiał się w
- duchu. Już wiem, jagnię! Tak, jagnię! I butelka zimnego piwa. Potem pobawię się z
- Penelopą, a żona posiedzi sobie na werandzie i poszyje.
- - Ooo - powiedział z radością, rozpoznając Ewarta. - Może wpadłbyś dziś do nas
- na kolację, Ewart? No jak, stary? Jeśli chcesz, to razem z żoną.
- Ewart odburknął coś przez zaciśnięte zęby. Wziął ryż i zupę i odszedł na bok.
- - Daj spokój, Ewart! - ostrzegł go Marlowe.
- - To ty daj spokój! Nie wiesz, co czuję. Jak Boga kocham, kiedyś go zamorduję...
- - Nie przejmuj się...
- - Nie przejmuj się! One nie żyją. Jego żona i córka nie żyją! Widziałem to na
- własne oczy. A moja żona i dwoje dzieci? Gdzie są, co? No gdzie? Pewnie też już nie
- żyją. Na pewno. Przecież to tyle czasu. Nie żyją!
- - Są w obozie dla cywilów...
- - A ty niby skąd jesteś tego taki pewny? Ani ty tego nie wiesz, ani ja, a przecież to
- tylko dziesięć kilometrów stąd. Nie żyją! O Boże - jęknął Ewart, a potem usiadł i rozpłakał
- się, wysypując na ziemię ryż i wylewając zupę. Marlowe zgarnął łyżką ryż i pływające w
- zupie liście i włożył je z powrotem do jego menażki.
- - W przyszłym tygodniu pozwolą ci wysłać list, a może nawet pozwolą ci tam
- pojechać - rzekł. - Przecież komendant wciąż prosi o listę z nazwiskami kobiet i dzieci.
- Nie martw się, są bezpieczni.
- Marlowe zostawił Ewarta, który jadł ryż, rozmazując go sobie po twarzy, i poszedł
- ze swoją porcją do baraku przyjaciół.
- - Czołem, kolego - przywitał go Larkin. - Byłeś u Maca?
- - Tak. Wygląda znakomicie. Zaczął się nawet złościć, kiedy mówiłem mu “stary”.
- - Jak to dobrze, że nasz stary Mac niedługo wraca - powiedział Larkin i wyciągnął
- spod siennika zapasową menażkę. - Niespodzianka! - uprzedził i uchylił pokrywkę,
- odsłaniając mały placek z brązowawej, podobnej do kitu substancji.
- - Czy mnie wzrok nie myli?! Blachang! Do licha, skąd pan to wytrzasnął?
- - Oczywiście zwędziłem.
- 188
- - Jest pan geniuszem, pułkowniku. Że też go wcześniej nie poczułem - zdziwił się
- Marlowe. Pochylił się nad naczyniem i wziął odrobinę blachangu. - Starczy nam na parę
- ładnych tygodni.
- Blachang był miejscowym przysmakiem, zresztą łatwym do przyrządzenia. O
- określonej porze roku szło się na brzeg morza i łowiło siatką roje maleńkich morskich
- żyjątek, unoszących się w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Następnie zakopywało się je w
- jamie wymoszczonej wodorostami, przykrywało nimi również z wierzchu i zostawiało na
- dwa miesiące.
- W ciągu tego czasu żyjątka rozkładały się, tworząc cuchnącą maź. Fetor po
- odgrzebaniu jamy był tak silny, że urywał głowę i na tydzień odbierał węch. Maź wybie-
- rało się z dołu powstrzymując oddech, a potem smażyło na patelni. Trzeba było przy tym
- uważać, żeby stać od nawietrznej, bo inaczej człowiek mógł się udusić. Po ostygnięciu
- substancji formowało się ją w bryły i sprzedawało za ciężkie pieniądze. Przed wojną
- kostka kosztowała dziesięć centów. Teraz trzeba było płacić po dziesięć dolarów za
- płatek. Dlaczego był to przysmak? Otóż blachang był koncentratem białka. Nawet
- niewielki kawałeczek przesycał aromatem pełną miskę ryżu. Oczywiście łatwo mógł się
- stać przyczyną czerwonki. Ale jeśli dojrzewał dostatecznie długo, był dobrze wysmażony
- i nie tknięty przez muchy, wtedy jak najbardziej nadawał się do spożycia.
- Ale kto by o to pytał. Mówiło się po prostu: “Pułkowniku, jest pan genialny”,
- dokładało blachangu do ryżu i zjadało ze smakiem.
- - Zaniósłbyś trochę Macowi?
- - Świetny pomysł. Tylko że on na pewno się skrzywi, że blachang jest nie
- dosmażony.
- - Nasz Mac skrzywiłby się nawet na najlepszy blachang... - powiedział Larkin i
- urwał. - Hej, Johnny! - zawołał do wysokiego mężczyzny, który właśnie przechodził
- drogą, prowadząc na postronku wychudłego kundla. - Chce pan blachangu, przyjacielu?
- - Czy chcę? Ależ tak.
- Nałożyli mu porcję blachangu na liść banana, porozmawiali o pogodzie i spytali,
- jak się miewa pies. John Hawkins kochał swojego psa ponad wszystko na świecie.
- 189
- Razem z nim jadł - zdumiewające, co potrafi zjeść pies -i razem z nim spał. Pirat był
- dobrym przyjacielem. Sprawiał, że człowiek czuł się przy nim po ludzku.
- - Może macie ochotę pograć dziś wieczorem w brydża? Przyprowadzę czwartego
- - powiedział Hawkins.
- - Dziś nie mogę - odparł Marlowe, tłukąc muchy.
- - Mogę zaprosić Gordona, z sąsiedniego baraku - zaproponował Larkin.
- - Świetnie. No to co, po kolacji?
- - Dobrze, a więc do zobaczenia.
- - Dziękuję za blachang - powiedział na odchodnym Hawkins, a Pirat zaszczekał
- radośnie.
- - Zielonego pojęcia nie mam, jak on daje radę wyżywić siebie i tego psiaka - rzekł
- Larkin. - I jak mu się do tej pory udało utrzymać go z dala od cudzej menażki!
- Marlowe zamieszał ryż, starannie rozprowadzając blachang. Miał ogromną ochotę
- podzielić się z Larkinem tajemnicą dzisiejszej nocnej wyprawy, ale zdawał sobie sprawę,
- że byłoby to zbyt niebezpieczne.
- ROZDZIAŁ XIV
- Wydostać się z obozu było aż nazbyt łatwo. Wystarczyło przebiec krótki odcinek
- dzielący od pogrążonej w cieniu części ogrodzenia, na które składało się sześć
- poziomów kolczastego drutu, potem przedostać się na drugą stronę, co nie było trudne, i
- szybko zniknąć w dżungli. Kiedy przystanęli dla złapania oddechu, Marlowe zapragnął
- znaleźć się z powrotem w obozie, rozmawiać z Makiem, Larkinem, choćby nawet z
- Greyem.
- Cały czas pragnąłem się stamtąd wydostać, myślał, a kiedy to nastąpiło, boję się
- własnego cienia.
- Niesamowite uczucie tak patrzeć na obóz z zewnątrz. Z miejsca, gdzie stali, mieli
- dobry widok. Barak amerykański był o sto metrów od nich. Jeńcy spacerowali tam i z
- powrotem; Hawkins ze swoim psem. Po obozie przechadzał się również koreański
- 190
- strażnik. Od wieczornego apelu upłynęło sporo czasu i w barakach pogasły już światła. A
- jednak w obozie panował ruch - to chodzili ci, którzy nie mogli zasnąć. Tak było co noc.
- - Chodź, Peter - szepnął Król i ruszył w gęstwinę, torując drogę.
- Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kiedy tego wieczoru Marlowe
- zjawił się w baraku Amerykanów, zastał Króla gotowego do drogi.
- - Żeby dobrze wykonać robotę, trzeba mieć odpowiedni sprzęt - powiedział Król,
- wskazując na porządnie natłuszczone japońskie buty z miękkiej, nie wydającej dźwięków
- skóry, na gumowych spodach, i na swój “strój”: czarne chińskie spodnie i krótki kaftan.
- O wyprawie wiedział tylko Dino. Zabrał ich podwójny ekwipunek i podrzucił go
- ukradkiem w miejsce, skąd mieli wyruszyć. Potem wrócił do baraku, a kiedy w pobliżu nie
- było nikogo, Marlowe i Król wyszli jak gdyby nigdy nic, mówiąc, że idą zagrać w brydża z
- Larkinem i jakimś drugim Australijczykiem. Musieli odczekać denerwujące pół godziny,
- zanim zrobiło się pusto, a wtedy pomknęli do znajdującego się przy ogrodzeniu rowu,
- przebrali się i wymazali błotem ręce i twarze. Zanim mogli podbiec nie zauważeni do
- ogrodzenia, minął następny kwadrans. Kiedy znaleźli się już poza drutami i ukryli, Dino
- zabrał pozostawione przez nich ubranie.
- Nocą dżungla budziła grozę. Ale Marlowe czuł się w niej swojsko. Wszystko
- przypominało mu tu Jawę, najbliższe otoczenie wioski, dlatego też po chwili jego
- zdenerwowanie nieco ustąpiło.
- Król bezbłędnie torował drogę. W wiosce był już pięciokrotnie. Posuwał się
- naprzód, wytężając wszystkie zmysły. Trzeba było jeszcze ominąć wartownika, który nie
- miał ustalonej trasy i chodził, jak chciał. Król wiedział jednak, że najczęściej wyszukuje
- on sobie jakąś polankę i kładzie się spać.
- Po pełnej napięcia wędrówce, kiedy każdy spróchniały patyk lub uschły liść
- zdawał się zdradzać ich obecność, a każda gałąź pragnęła zatrzymać, dotarli wreszcie
- do ścieżki. Wartownika mieli już za sobą. Ścieżka wiodła nad brzeg morza, a potem - do
- wioski.
- Przeszli na drugą stronę ścieżki i zaczęli krążyć. Na bezchmurnym niebie, ponad
- gęstą kopułą listowia tkwił półksiężyc. Dawał akurat tylko tyle światła, żeby byli
- 191
- bezpieczni.
- Wolność. Bez otaczającego zewsząd drutu i ludzi. Nareszcie sami. I nagle
- Marlowe’owi wydało się to koszmarem.
- - Co z tobą, Peter? - spytał szeptem Król, wyczuwając, że coś się stało.
- - Nic, nic... Tylko że to taki szok znaleźć się na zewnątrz.
- - Przyzwyczaisz się - zapewnił Król i spojrzał na zegarek. - Jeszcze z półtora
- kilometra. Pośpieszyliśmy się, więc musimy zaczekać.
- Wyszukał pnącza oplecione wokół powalonych drzew i oparł się o nie.
- - Tu możemy sobie odpocząć - powiedział.
- Czekali, przysłuchując się odgłosom dżungli. Świerszczom, żabom, nagłemu
- świergotaniu. I nagłej ciszy. Szelestowi wędrujących zwierząt.
- - Zapaliłbym.
- - Ja też.
- - Ale nie tutaj - ostrzegł Król.
- Jego mózg nie próżnował ani chwili. Jednym uchem łowiąc odgłosy dżungli, skupił
- się na powtórzeniu w myślach przebiegu mającej wkrótce nastąpić transakcji. Uznał, że
- plan jest dobry.
- Sprawdził godzinę. Minutowa wskazówka przesuwała się powoli. A więc mógł
- jeszcze zastanowić się nad planem. Im dłużej planuje się jakąś transakcję, tym lepiej się
- ona udaje. Nie ma wpadek, a i zysk jest większy. Dzięki Bogu, że istnieje coś takiego jak
- zysk! Gość, który wymyślił interesy, był geniuszem. Sprzedawaj drożej, niż kupiłeś.
- Ruszaj głową. Ryzykuj, a pieniądze same będą ci się pchały do ręki. Masz pieniądze -
- masz wszystko. A przede wszystkim - władzę.
- Kiedy stąd wyjdę, myślał Król, zostanę milionerem. Zbiję taką forsę, że Fort Knox
- będzie przy niej wyglądał jak dziecięca skarbonka. Założę organizację. Będą w niej
- pracować goście lojalni, ale posłuszni. Fachowców zawsze można kupić. A jeśli wiesz, za
- ile da się kupić gościa, to potem możesz go używać i nadużywać do woli. Na tym polega
- życie. Ludzie dzielą się na elitę i resztę. Ja należę do elity. I tak już będzie zawsze. Nie
- pozwolę sobą pomiatać i nie dam się ciągać z miasta do miasta. Było, minęło. A zresztą
- 192
- byłem wtedy szczeniakiem zależnym od tatusia, który raz był kelnerem, raz pomagierem
- na stacji benzynowej, innym razem roznosił książki telefoniczne, a kiedy indziej wywoził
- śmiecie albo rozdawał ulotki reklamowe. A wszystko po to, żeby zarobić na butelkę.
- Potem trzeba było po nim sprzątać. To już się nigdy nie powtórzy. Teraz po mnie będą
- sprzątać. A do tego potrzeba mi tylko forsy. “Wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi
- sobie... w pewnych niezbywalnych prawach”. Bogu dzięki, że jest Ameryka, powtórzył w
- duchu Król po raz tysięczny. Bogu dzięki, że jestem Amerykaninem.
- - Wspaniały kraj - powiedział do siebie.
- - Jaki kraj?
- - Stany.
- - Dlaczego?
- - Są jedynym miejscem na świecie, gdzie możesz wszystko kupić i gdzie masz
- szansę się dorobić. To bardzo ważne dla kogoś, komu nie zapewnia tego urodzenie, a
- takich szczęśliwców jest cholernie mało, Peter. Każdy, kto tylko chce pracować, ma
- przed sobą tyle możliwości, że aż się w głowie kręci. Natomiast taki, co nie pracuje i nie
- daje sobie rady, jest do niczego, nie jest Amerykaninem i...
- - Cicho - ostrzegł go nagle Marlowe, zdwajając czujność.
- Z oddali dobiegł ich ledwo dosłyszalny odgłos zbliżających się kroków.
- - To człowiek, Malajczyk - szepnął Marlowe, wciskając się głębiej w listowie.
- - A ty skąd niby o tym wiesz?
- - Na nogach ma malajskie chodaki. Jest chyba stary. Szura nogami. O, już
- słychać jego oddech.
- W chwilę później tubylec wyłonił się z mroków dżungli i nie zwróciwszy na nich
- uwagi, poszedł dalej ścieżką. Był stary, a na plecach niósł ubitego pekari. Odprowadzali
- go wzrokiem, dopóki nie zniknął.
- - Zauważył nas - rzekł z niepokojem Marlowe.
- - Ale gdzie tam.
- - Jestem tego pewien. Mógł pomyśleć, że to wartownik. Przyglądałem się jego
- nogom. Zmylił krok. To niezawodny sposób, żeby się przekonać, czy ktoś cię zauważył...
- 193
- - A może na ścieżce była jakaś nierówność albo patyk?
- Marlowe potrząsnął przecząco głową.
- Przyjaciel czy wróg? - myślał gorączkowo Król. Jeżeli to ktoś z wioski, nic nam nie
- grozi. Cała wioska wiedziała o tym, kiedy ma przyjść Król, ponieważ miała swój udział w
- zyskach Czeng Sana, z którym handlował. Nie poznałem go, ale nic w tym dziwnego, bo
- kiedy u nich bywałem, wielu łowiło nocą ryby. Co robić? - zastanawiał się.
- - Zaczekamy, a potem zrobimy szybki zwiad - oświadczył Marlowe’owi. - Jeśli to
- nieprzyjaciel, to pójdzie do wioski i doniesie naczelnikowi, a ten da nam znać, żebyśmy
- wzięli nogi za pas.
- - Możesz im zaufać?
- - Ja tak. Trzymaj się kilkanaście metrów za mną, Peter - rzekł Król i ruszył w
- drogę.
- Z łatwością odnaleźli wioskę. Podejrzanie łatwo, pomyślał Marlowe. Przyjrzeli się
- jej ze szczytu niewielkiego wzniesienia, gdzie się zatrzymali. Na werandzie jednej z chat
- siedziało w kucki kilku Malajczyków i paliło papierosy. Tu i ówdzie pochrząkiwały świnie.
- Przez otaczające wioskę kokosowe palmy prześwitywały przybrzeżne fale. Dostrzegli też
- kilka łodzi ze zwiniętymi żaglami i nieruchome, suszące się sieci. Wszystko tchnęło
- spokojem.
- - Wygląda bezpiecznie - szepnął Marlowe.
- Król szturchnął go w bok. Na werandzie swojej chaty stali naczelnik wioski i
- człowiek, którego widzieli w dżungli. Obaj pochłonięci byli rozmową. Nagle panującą
- ciszę rozproszył daleki śmiech i nieznajomy zszedł na dół po schodach.
- Usłyszeli, jak kogoś woła. Wkrótce podbiegła do niego jakaś kobieta, zdjęła mu z
- pleców pekari, zaniosła do ogniska i nabiła na rożen. W chwilę potem zebrali się tam inni
- Malajczycy żartując i śmiejąc się.
- - Idzie! - wykrzyknął Król.
- Od brzegu nadchodził wysoki Chińczyk. Za jego plecami jakiś Malajczyk zwijał
- żagle małej łodzi rybackiej. Chińczyk podszedł do naczelnika. Przywitali się cicho i
- kucnęli, czekając na Króla.
- 194
- - Dobra - powiedział Król z uśmiechem. - Idziemy.
- Wstał i trzymając się cienia, obszedł wioskę dookoła. Na tyłach chaty naczelnika
- pięła się w górę wysoka drabina, prowadząca na werandę. Król wszedł po niej, a za nim
- Marlowe. Ledwo stanęli na górze, drabina zaczęła głośno skrzypieć pod czyimiś stopami.
- - Tabe - rzekł Król, witając z uśmiechem Czeng Sana i Sutrę, naczelnika wioski.
- - Dobrze cię widzieć, tuan - rzekł naczelnik, z trudem przypominając sobie
- angielskie słowa. - Ty, makan, jeść, tak? - spytał i uśmiechnął się odsłaniając zęby,
- ściemniałe od żucia orzechów arekowych.
- - Trima kassih... dziękuję - odparł Król i podał rękę Czeng Sanowi. - Jak leci,
- Czeng San?
- - Ja zawsze dobrze. Ja... - Czeng San urwał, szukając w pamięci odpowiedniego
- słowa, aż wreszcie je znalazł. - Proszę, może zawsze tak samo dobrze.
- Król wskazał na Marlowe’a.
- - Ichi-bon przyjaciel. Peter, zagadaj do nich, no wiesz, przywitaj ich i tak dalej. Do
- roboty, chłopie - powiedział, uśmiechnął się, wyciągnął paczkę kooa i wszystkich
- poczęstował.
- - Mój przyjaciel i ja dziękujemy wam za powitanie - rzekł po malajsku Marlowe. -
- To bardzo miło z waszej strony, że zapraszacie nas na posiłek, zwłaszcza że ostatnio
- niełatwo o pożywienie. Z pewnością tylko wąż mógłby odrzucić tak uprzejmą propozycję.
- Czeng San i naczelnik wioski rozpłynęli się w uśmiechach.
- - Wah-lah - przemówił Czeng San. - Jak to dobrze, że dzięki tobie, panie, moje
- niegodne usta będą mogły rozmawiać z Radżą o wszystkim. Wiele razy pragnąłem
- powiedzieć mu coś, czego ani ja, ani mój przyjaciel Sutra nie potrafiliśmy wyrazić
- słowami. Powiedz Radży, że jest mądry i sprytny, ponieważ znalazł sobie tak biegłego
- tłumacza.
- - Mówi, że nająłeś sobie niekiepską papugę - rzekł radośnie Marlowe, czując się
- spokojnie i bezpiecznie. - No, cieszy się, że będzie ci mógł teraz walić kawę na ławę.
- - Na miłość boską, Peter, mów tą swoją przyzwoitą kulturalną angielszczyzną.
- Przez tę gadkę-szmatkę wychodzisz na ostatniego dupka.
- 195
- - Naprawdę? A tak pilnie przysłuchiwałem się Maxowi - zmartwił się Marlowe.
- - Na przyszłość nie rób tego.
- - Poza tym nazwał cię Radżą. Od tej pory będzie to twój przydomek. Chciałem
- powiedzieć: ksywka...
- - Skończ tę gadkę, Peter!
- - A ty, bracie, odwal się ode mnie!
- - Dość tego. Nie mamy czasu. Powiedz Czeng Sanowi, że sprawa, którą...
- - Ależ jest grubo za wcześnie na omawianie interesów - przerwał mu z
- oburzeniem Marlowe. - Chcesz wszystko zepsuć? Najpierw musimy napić się kawy i coś
- zjeść, a dopiero potem można przejść do sprawy.
- - Powiedz im to od razu.
- - Jeżeli to zrobię, będą urażeni, i to bardzo. Wierz mi na słowo.
- Król zastanawiał się nad tym przez chwilę. No cóż, pomyślał, żaden interes płacić
- komuś, kto się zna na rzeczy, i z tego nie korzystać. Chyba że ma się przeczucie...
- Bystry biznesmen traci lub zyskuje wtedy właśnie, kiedy idzie za podszeptem intuicji,
- zamiast brać wszystko na tak zwany chłopski rozum. Ale ponieważ nie miał żadnych
- przeczuć, skinął po prostu głową.
- - Dobra - rzekł. - Niech będzie, jak chcesz.
- Paląc papierosa przysłuchiwał się, jak Marlowe rozmawia z tamtymi, i przyglądał
- się dyskretnie Czeng Sanowi. Chińczyk był ubrany lepiej niż poprzednio. Miał na palcu
- nowy pierścień z kamieniem wyglądającym na szafir, na oko chyba pięciokaratowy. Jego
- twarz, gładka, czysta i bez zarostu, miała miodowozłoty odcień, a włosy były starannie
- uczesane. Tak, Czeng Sanowi musiało się nieźle powodzić. Za to staremu Sutrze nie
- najlepiej. Sarong miał stary i wystrzępiony na brzegach. Nie nosił żadnych ozdób. A
- przecież poprzednim razem miał złoty pierścień. Teraz już go nie miał, a na palcu, na
- którym go nosił, pozostał tylko ledwie dostrzegalny ślad. A więc to nie dzisiejsze
- spotkanie sprawiło, że go zdjął.
- Cała wioska pogrążona była w nocnej ciszy, tylko z oddzielonej części chaty
- dobiegały ciche rozmowy kobiet. Przez nie oszklone okno wpadał aromat pekari pieczo-
- 196
- nego nad ogniskiem. Oznaczało to, że wioska naprawdę potrzebowała Czeng Sana,
- czarnorynkowego kupca ryb, które należało odsprzedawać bezpośrednio Japończykom, i
- chciała go ugościć pieczenia. A może stary Malajczyk, który złapał pekari w sidła,
- szykował przyjęcie dla przyjaciół? Tłum zgromadzony wokół ogniska czekał równie
- niespokojnie jak oni sami. Ci ludzie też byli głodni. A to znaczyło, że w Singapurze jest
- ciężko. W wiosce powinno być w bród jedzenia, picia i wszystkiego. Czyżby Czeng San
- nie radził sobie najlepiej ze szmuglowaniem ryb na targowiska? A może Japończycy mieli
- go na oku? Może jego dni byty już policzone?
- W takim razie wioska była mu zapewne bardziej potrzebna niż on wiosce. A ten
- strój i biżuteria służyły tylko na pokaz. Może Sutra miał już dość zastoju w interesach i
- gotów był w każdej chwili pozbyć się Chińczyka, żeby nawiązać kontakt z jakimś innym
- czarnorynkowym kupcem?
- - Peter, spytaj Czeng Sana, jak wygląda handel rybami w Singapurze - poprosił
- Król, a Marlowe przetłumaczył pytanie.
- - Mówi, że handel idzie dobrze - przetłumaczył Marlowe w odpowiedzi. - Tak
- bardzo brakuje żywności, że Japończycy coraz bardziej dokręcają śrubę i z dnia na dzień
- trudniej jest handlować. Poza tym łamanie przepisów kosztuje coraz drożej.
- Aha? Tu cię mam, triumfował w duchu Król. A więc Czeng nie przypłynął tu
- wyłącznie po to, żeby ubić ze mną interes. Chodzi mu także o ryby i wioskę. Zaraz,
- zaraz, jak by to obrócić na swoją korzyść? Założę się, że Czeng San ma problemy z
- dostarczaniem towaru na rynek. A może Japończycy przechwycili parę łodzi i zaczęli być
- bezwzględni? Stary Sutra nie jest głupi. Nie ma forsy, nie ma sprawy, i Czeng dobrze o
- tym wie. Nie ma handelku, interesik nie idzie, to Sutra sprzeda komu innemu. A jakże. W
- związku z tym Król zadecydował, że będzie nieustępliwy, i podniósł w myśli swoją cenę
- wywoławczą.
- Wniesiono jedzenie. Pieczone bataty, smażone bakłażany, mleko kokosowe i
- grube, ociekające oliwą płaty wieprzowiny z rożna. A do tego banany i owoce melo-
- nowca. Król zwrócił uwagę, że nie podano ani “kapusty milionerów”, ani wołowiny saute,
- ani uwielbianych przez Malajczyków słodyczy. Tak, tak, czasy były ciężkie.
- 197
- Usługiwała im stara pomarszczona kobieta, główna żona naczelnika. Pomagała
- jej jedna z jego córek, Sulina. Piękna, o miękkich kobiecych kształtach i złotawej skórze.
- Pachnąca i ubrana w sarong wyprany na ich cześć.
- - Tabe, Sam - rzekł Król, mrugając do Suliny.
- Dziewczyna zachichotała, wstydliwie próbując ukryć zakłopotanie.
- - Nazywasz ją Sam? - spytał Marlowe, krzywiąc się odruchowo.
- - Owszem - odparł chłodno Król. - Przypomina mi mojego brata.
- - Brata?
- Marlowe spojrzał na niego zaskoczony.
- - Żartowałem. Nie mam brata.
- - Ach tak! Dlaczego akurat “Sam”? - spytał Marlowe po krótkim zastanowieniu.
- - Stary nie kwapił się mnie przedstawić, więc nazwałem ją po swojemu - wyjaśnił
- Król nie patrząc na dziewczynę. - Moim zdaniem to imię do niej pasuje.
- Sutra zorientował się, że rozmawiają o jego córce. Zrozumiał, że wpuszczając ją
- tu, popełnił błąd. Gdyby to były inne czasy, być może chciałby nawet, aby jeden albo
- drugi tuan zwrócił na nią uwagę i zabrał do swojego domu na rok czy dwa jako
- kochankę. Wróciłaby potem do wioski obeznana ze zwyczajami mężczyzn, ze sporym
- posagiem i łatwo by ją było wydać dobrze za mąż. Tak wyglądałoby to kiedyś. Ale teraz
- romansowanie kończyło się na przypadkowych schadzkach w krzakach, a tego Sutra nie
- pragnął dla córki, mimo że przyszedł czas, aby stała się kobietą.
- Nachylił się i poczęstował Marlowe’a wybornym kawałkiem wieprzowiny.
- - A może tym skuszę pański apetyt? - spytał.
- - Dziękuję.
- - Możesz odejść, Sulina - polecił Sutra.
- Marlowe wyczuł w głosie starego stanowczy i nieodwołalny ton, a na twarzy
- dziewczyny zauważył cień przestrachu. Sulina skłoniła się nisko i bez słowa wyszła.
- Teraz usługiwała im już tylko stara żona naczelnika.
- Sulina, powtórzył w myśli Marlowe, czując, że budzi się w nim z dawien dawna
- nieobecne pożądanie. Nie dorównuje urodą N’ai, nieskazitelnie pięknej, ale jest ładna i w
- 198
- tym samym wieku. Ma nie więcej niż czternaście lat i jest już dojrzała. I to jak!
- - Nie smakuje panu jedzenie? - spytał Czeng San, rozbawiony tak jawnym
- zainteresowaniem Marlowe’a dziewczyną. A może da się to w jakiś sposób wykorzystać?
- -pomyślał.
- - Wprost przeciwnie. Jest chyba aż za smaczne dla mego podniebienia
- odwykłego od dobrej kuchni - odparł Marlowe, przypominając sobie, że u Jawajczyków w
- dobrym tonie jest mówić o kobietach wyłącznie w przenośni. - Kiedyś, dawno temu,
- pewien mądry guru rzekł, że jest kilka rodzajów pokarmu - zwrócił się do Sutry. - Jest
- pożywienie dla żołądka, dla oczu i dla ducha. Nakarmiłem już dziś swój żołądek. Twoje
- zaś słowa, panie, i słowa tuana Czeng Sana były karmą dla mego ducha. Jestem więc
- nasycony. A mimo to przecież dane mi... dane nam było nasycić także oczy. Jakże mam
- ci dziękować za tyle gościnności?
- Twarz Sutry zmarszczyła się w uśmiechu. To było ładnie powiedziane. Skłonił się
- więc, dziękując za komplement, i rzekł szczerze:
- - To były mądre słowa. Być może we właściwym czasie oko znów stanie się
- głodne. Musimy jeszcze kiedyś porozmawiać o mądrości naszych przodków.
- - Coś się tak napuszył, Peter? - spytał Król.
- - Wcale się nie napuszyłem, tylko najzwyczajniej w świecie jestem z siebie
- zadowolony. Mówiłem mu właśnie, że jego córka wydaje nam się bardzo ładna.
- - O, tak! Niezła laleczka! A może ją poprosić, żeby przysiadła się do nas na kawę?
- - Bój się Boga - powiedział Marlowe, starając się zachować spokojny ton. - Nie
- możesz z tym tak wyjeżdżać i umawiać się z nią prosto z mostu. Trzeba to przygotować,
- co wymaga czasu.
- - Eee tam, to nie po amerykańsku. Poznajesz cizię, podoba ci się, a ty jej, no to
- siup do łóżka.
- - Subtelny to ty nie jesteś.
- - Możliwe. Za to bab mam na kopy.
- Roześmieli się, a kiedy Czeng San spytał o powód, Marlowe odparł, że Król
- stwierdził, iż powinni otworzyć w wiosce sklep i nie wracać już do obozu.
- 199
- Kiedy wypili kawę, Czeng San pierwszy napomknął o interesach.
- - Chyba wiele ryzykujecie, przychodząc tu nocą z obozu. Więcej niż ja
- przypływając do wioski.
- Pierwsza runda dla nas, pomyślał Marlowe. Zgodnie ze wschodnim zwyczajem
- bowiem Czeng San znalazł się w gorszej sytuacji, jako że rozpoczynając rokowania stra-
- cił na prestiżu.
- - W porządku, Radżo - zwrócił się Marlowe do Króla. - Możesz zaczynać.
- Zarobiliśmy już jeden punkt.
- - Naprawdę?
- - Tak. Co chcesz, żebym mu powiedział?
- - Powiedz, że chodzi o dużą sprawę. Czterokaratowy brylant. Osadzony w
- platynie. Bez skazy, błękitnobiały. Chcę za niego trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Pięć
- tysięcy w brytyjskiej walucie używanej na Malajach, resztę w fałszywych banknotach
- japońskich.
- Oczy Marlowe’a powiększyły się. Był zwrócony twarzą do Króla, tak że Chińczyk
- nie mógł widzieć jego zdumienia. Ale nie uszło ono uwagi Sutry. Sutra nie brał udziału w
- transakcji, uczestnicząc w zyskach jedynie z tytułu pośrednictwa, dlatego rozsiadł się
- wygodnie, by rozkoszować się pojedynkiem. O Czeng Sana mógł być spokojny. Na
- własnej skórze przekonał się, że kto jak kto, ale ten Chińczyk nikomu nie da się wywieść
- w pole.
- Marlowe przetłumaczył propozycję Króla. Niezwykłość transakcji była w stanie
- zatuszować każdy niedostatek manier. Chciał zresztą wstrząsnąć Chińczykiem.
- Czeng San, nie panując nad sobą, wyraźnie się rozpromienił i spytał, czy może
- zobaczyć brylant.
- - Powiedz mu, że nie mam go przy sobie, dostarczę za dziesięć dni - rzekł Król. -
- Pieniądze muszę mieć na trzy dni przed dostawą towaru, bo właściciel nie wypuści go z
- rąk, zanim nie otrzyma zapłaty.
- Czeng San wiedział, że Król ma opinię uczciwego handlarza. Jeśli stwierdził, że
- ma pierścień i dostarczy go, to z pewnością to zrobi. Nigdy jeszcze nie zawiódł. Ale
- 200
- zdobyć taką sumę i dostarczyć ją do obozu, gdzie można nigdy nie odnaleźć Króla...
- Cóż, to wielkie ryzyko.
- - Kiedy mógłbym obejrzeć ten pierścień? - spytał.
- - Powiedz mu, że jeśli chce, może wejść do obozu za tydzień - przekazał Król.
- A wiec muszę dostarczyć pieniądze, nawet nie zobaczywszy diamentu, pomyślał
- Czeng San. Wykluczone i tuan Radża dobrze o tym wie. Bardzo podła sprawa. Jeśli ten
- kamień ma rzeczywiście cztery karaty, mógłbym za niego dostać pięćdziesiąt, a nawet
- sto tysięcy dolarów. W końcu znam przecież Chińczyka, który sam drukuje japońskie
- dolary. No, ale pięć tysięcy malajskich dolarów to co innego. Trzeba by je kupić po
- czarnorynkowej cenie. Tylko po jakim kursie? Sześć do jednego było drogo, dwadzieścia
- do jednego tanio.
- - Powiedz memu przyjacielowi Radży, że jest to dziwna propozycja - rzekł. -
- Dlatego będę się musiał nad nią zastanowić dłużej, niż przystało na człowieka interesu.
- Po tych słowach podszedł do okna i wyjrzał przez nie.
- Miał już dosyć wojny i tajemnych machinacji, do których musiał się uciekać
- człowiek interesu, żeby mieć jakiś zysk. Pomyślał o nocy, gwiazdach i ludzkiej głupocie,
- każącej walczyć i umierać za sprawy nietrwałej wartości. Ale zarazem zdawał sobie
- sprawę, że tylko silni utrzymują się przy życiu, a słabi giną. Pomyślał o żonie i o dzie-
- ciach - trzech synach i córce, i o wszystkim, co chciałby dla nich kupić, żeby im
- uprzyjemnić życie. Pomyślał też o tym, że dobrze byłoby sobie kupić drugą żonę. Tak czy
- inaczej, musiał ubić ten interes. Warto zaryzykować i zaufać Królowi.
- Cena jest przystępna, argumentował w duchu. Tylko jak by tu zabezpieczyć
- pieniądze? Trzeba by znaleźć pośrednika, któremu można zaufać. Musiałby nim być
- któryś ze strażników. Strażnik mógłby obejrzeć pierścień. Gdyby pierścień okazał się
- dobry, a waga by się zgadzała, wówczas można by wręczyć pieniądze. Potem tuan
- Radża dostarczyłby pierścień tu, do wioski. W ten sposób uniknęłoby się powierzania
- pierścienia strażnikowi. Ale czy można któremuś z nich zaufać? Czy nie lepiej wymyślić
- jakąś historyjkę - na przykład, że pieniądze pożyczyli jeńcom Chińczycy z Singapuru?
- Nie, nic z tego. Przecież strażnik musiałby obejrzeć pierścień i trzeba by go wtajem-
- 201
- niczyć w sprawę. Oczekiwałby sowitej zapłaty.
- Czeng San obrócił się twarzą do Króla i spostrzegł, że Amerykanin obficie się
- spocił. Aha, bardzo ci zależy na jego sprzedaży, pomyślał. Tylko że ty pewnie wiesz, iż
- mnie bardzo zależy na kupnie. Ty i ja jesteśmy jedynymi, którzy mogą dokonać takiej
- transakcji. Nikt nie jest bardziej znany z uczciwości w handlu niż ty, tak samo jak nikt
- spośród handlujących z obozem Chińczyków prócz mnie nie jest w stanie dostarczyć tak
- dużej sumy.
- - A więc do rzeczy, tuan Marlowe - rzekł. - Mam plan, który powinien zadowolić tak
- mojego przyjaciela Radżę, jak i mnie. Po pierwsze, uzgodnimy cenę. Ta, którą wymienił,
- jest za wysoka, ale to na razie nieistotne. Po drugie, wybierzemy pośrednika, to znaczy
- strażnika, któremu obaj możemy zaufać. Za dziesięć dni przekażę temu strażnikowi
- połowę sumy. Obejrzy on pierścień. Jeżeli właściciel mówi prawdę, strażnik przekaże
- pieniądze mojemu przyjacielowi Radży. Radża dostarczy mi towar osobiście do wioski.
- Przyprowadzę ze sobą rzeczoznawcę, który zważy kamień. A wtedy ja wezmę kamień i
- wypłacę drugą połowę sumy.
- Król przysłuchiwał się uważnie tłumaczeniu Marlowe’a.
- - Powiedz mu, że wszystko gra, ale muszę dostać od razu całą sumę - powiedział.
- - Gość nie wypuści pierścienia, zanim nie dostanie forsy do ręki.
- - Przekaż mojemu przyjacielowi Radży, że dla ułatwienia pertraktacji z
- właścicielem dam strażnikowi trzy czwarte uzgodnionej sumy - odparł Czeng San.
- Wydawało mu się, że owe siedemdziesiąt pięć procent z pewnością wystarczy,
- żeby zapłacić właścicielowi pierścienia sumę, jakiej żądał, i że Król zaryzykuje swój zysk,
- bo z pewnością jest na tyle wytrawnym biznesmenem, by zapewnić sobie
- dwudziestopięcioprocentowe honorarium!
- Król z kolei zastanawiał się nad trzema czwartymi sumy. Dawało to dużą swobodę
- manewru. Być może udałoby mu się uszczknąć parę dolarów z żądanej przez właściciela
- ceny, wynoszącej dziewiętnaście i pół tysiąca. Tak jak dotąd, wszystko szło dobrze.
- Dochodzimy więc do sedna, pomyślał.
- - Powiedz mu, że się zgadzam - zwrócił się do Marlowe’a. - Kogo proponuje na
- 202
- pośrednika?
- - Torusumiego.
- Król potrząsnął przecząco głową. Zastanawiał się przez chwilę, po czym zwrócił
- się bezpośrednio do Czeng Sana:
- - A może Immuri?
- - Proszę przekazać mojemu przyjacielowi, że wolałbym kogoś innego. Może
- Kimina? - podsunął Czeng San.
- Król aż gwizdnął z wrażenia. Ależ to kapral, wykrzyknął w duchu. Nigdy jeszcze
- nie robiłem z nim interesów. Zbyt niebezpieczne. To musi być ktoś, kogo znam.
- - Shagatasan? - zaproponował.
- Czeng San skinął głową na znak zgody. Od razu wybrał sobie tego strażnika, ale
- nie chciał go proponować jako pierwszy. Chciał zobaczyć, kogo wybierze Król - miał to
- być ostateczny sprawdzian jego uczciwości. O tak, Shagata nadawał się jak najbardziej.
- Ani za bystry, ani za głupi, w sam raz. Załatwiał już z nim kiedyś interesy. Doskonale.
- - Wracając do ceny - rzekł Czeng San. - Proponuję, żebyśmy rozważyli
- następującą propozycję. Po cztery tysiące fałszywych dolarów za karat. Razem
- szesnaście tysięcy. Do tego cztery tysiące dolarów malajskich, po kursie piętnaście do
- jednego.
- Król zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy, po czym rzekł do Marlowe’a:
- - Powiedz mu, że nie będę się bawił w żadne bzdurne targi. Cena wynosi
- trzydzieści pięć tysięcy, w tym pięć tysięcy w dolarach malajskich po kursie osiem do jed-
- nego, wszystko w małych banknotach. To moje ostatnie słowo.
- - Musisz się jeszcze trochę potargować - odparł Marlowe. - Może byś tak
- powiedział najpierw trzydzieści trzy i dopiero wtedy...
- Król potrząsnął głową.
- - Nie. A kiedy będziesz tłumaczył, użyj jakiegoś słowa w rodzaju “bzdurne”.
- Marlowe z ociąganiem zwrócił się do Czeng Sana.
- - Mój przyjaciel mówi, że nie będzie się wdawał w żadne zbędne targi. Jego
- ostateczna cena wynosi trzydzieści tysięcy, pięć tysięcy w dolarach malajskich po kursie
- 203
- osiem do jednego. Wszystko w drobnych banknotach.
- Ku jego zdziwieniu Czeng San natychmiast się zgodził. On także nie chciał tracić
- czasu na targi. Cena była przystępna, a poza tym wyczuł, że Król i tak nie ustąpi. W
- każdej transakcji zawsze nadchodziła chwila, kiedy trzeba było powiedzieć “tak” lub “nie”.
- A Radża znał się na handlu.
- Podali sobie ręce. Sutra uśmiechnął się i postawił przed nimi butelkę sake. Pili
- nawzajem za swoje zdrowie, aż opróżnili butelkę. Potem ustalili szczegóły.
- Za dziesięć dni podczas nocnej warty Shagata przyjdzie do baraku Amerykanów.
- Będzie miał przy sobie pieniądze i wręczy je Królowi po obejrzeniu pierścienia. W trzy dni
- potem Król i Marlowe spotkają się z Czeng Sanem w wiosce. Gdyby z jakichś powodów
- Shagata nie mógł przybyć o ustalonej porze, wówczas cała operacja przesunie się o
- jeden dzień, a w razie potrzeby nawet o dwa. To samo dotyczy Króla i Marlowe’a. Gdyby
- nie mogli dotrzymać umówionego terminu, przyjdą do wioski dzień później.
- Po wymianie grzecznościowych komplementów Czeng San powiedział, że musi
- już iść, żeby zdążyć na odpływ morza, po czym skłonił się uprzejmie. Sutra wyszedł
- razem z nim, by odprowadzić go na brzeg. Przy łódce jak zwykle wdali się w uprzejmy
- spór na temat ryb.
- Król triumfował.
- - Wspaniale, Peter! Udało się!
- - Byłeś fantastyczny! - przyznał Marlowe. - Kiedy powiedziałeś, żeby mu wypalić
- prosto z mostu, to przyznam ci się, myślałem, że on zrezygnuje. Dla Chińczyków takie
- stawianie sprawy jest nie do pomyślenia.
- - Miałem przeczucie - powiedział tylko Król. - Należy ci się dziesięć procent -
- dodał po chwili, żując kawałek mięsa. - Oczywiście, dziesięć procent od zysku. Ale
- będziesz musiał jeszcze na to popracować, synku.
- - Jak wół! Pomyśl tylko, ile to pieniędzy! Trzydzieści tysięcy dolarów to plik
- banknotów wysoki chyba na trzydzieści centymetrów.
- - Wyższy - rzekł Król, zarażony podnieceniem Marlowe’a.
- - Ależ ty masz nerwy! Skąd wiedziałeś, jaką zaproponować cenę? Bach, i zgodził
- 204
- się bez niczego. Chwila rozmowy, bach, i jesteś bogaty!
- - Trzeba będzie jeszcze sporo pogłówkować, zanim załatwi się tę sprawę do
- końca. Tyle rzeczy może się nie udać. Interes nie jest interesem, dopóki nie dostaniesz
- forsy i jej nie schowasz.
- - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.
- - Podstawowa zasada biznesmena: rozmowa o pieniądzach to jedno, a liczą się
- tylko zielone, które trzymasz w ręku.
- - Ciągle jeszcze nie mogę się przyzwyczaić. Jesteśmy poza obozem, zjedliśmy na
- raz więcej niż w ciągu paru tygodni i perspektywy są znakomite. Jesteś absolutnie
- genialny.
- - Pożyjemy, zobaczymy, Peter.
- Król podniósł się.
- - Zaczekaj tu na mnie - powiedział. - Wrócę mniej więcej za godzinę. Muszę
- jeszcze coś załatwić. Jeżeli wyruszymy stąd nie dalej jak za dwie godziny, wszystko
- będzie dobrze. Dotrzemy do obozu tuż przed świtem. To najlepsza pora. Strażnicy są
- wtedy w najgorszej formie. No, to na razie.
- Zszedł ze schodów i zniknął w ciemnościach.
- Marlowe poczuł się nagle samotny i nie mógł opanować obaw.
- Co też on knuje? Dokąd poszedł? Co będzie, jeśli się spóźni? Albo w ogóle nie
- wróci? A gdyby tak przyszedł do wioski Japończyk, co wtedy? Co zrobię, jeżeli zostanę
- tu sam? A może go poszukać? Jeśli nie wrócimy przed świtem, zameldują o naszej
- nieobecności ł będziemy musieli uciekać. Ale dokąd? Może Czeng by nam pomógł. Nie,
- to zbyt niebezpieczne! Gdzie on właściwie mieszka? A może udałoby się dotrzeć do
- portu i złapać jakąś łódź? Albo skontaktować się z partyzantami, którzy podobno gdzieś
- tu są? Weź się w garść, Marlowe, ty podły tchórzu! Zachowujesz się jak małe dziecko!
- Tłumiąc w sobie niepokój, postanowił czekać. Nagle przypomniał sobie o
- kondensatorze. Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów, powtórzył w myślach.
- - Tabe, tuan - powiedziała Kasseh na widok wchodzącego do chaty Króla.
- 205
- - Tabe, Kasseh!
- - Ty chcieć jeść, tak?
- Zaprzeczył ruchem głowy, przygarnął ją do siebie i zaczął gładzić jej ciało. Stanęła
- na palcach, żeby zarzucić mu ręce na szyję. Czarne, złotawo połyskujące włosy spływały
- jej gęstą falą aż do pasa.
- - Długo nie być - powiedziała rozgrzana dotykiem jego rąk.
- - Długo nie być - powtórzył. - Tęsknisz za mną?
- - Mhmm - odparła ze śmiechem, naśladując jego wymowę.
- - Tamten już przyszedł?
- Potrząsnęła głową.
- - To mi się nie podoba, tuan. Niebezpieczne - powiedziała.
- - Wszystko jest niebezpieczne - odparł Król.
- Usłyszeli czyjeś kroki i na zasłonie w drzwiach pojawił się cień. Zasłona odchyliła
- się i do środka wszedł niski ciemnowłosy Chińczyk. Ubrany był w sarong, a na nogach
- miał indyjskie sandały. Uśmiechnął się, odsłaniając wyszczerbione, spróchniałe zęby. Na
- plecach, w pochwie, nosił wojenny parang. Król zauważył, że pochwa jest starannie
- naoliwiona. Łatwo było wyciągnąć z niej parang i jednym ruchem odciąć komuś głowę.
- Za pasem przybysza tkwił rewolwer.
- Człowiek ten zjawił się dlatego, że uprzednio Król prosił Kasseh, aby
- skontaktowała się z partyzantami działającymi w Johore. Większość z nich była
- przestępcami, którzy zmieniwszy poglądy, walczyli teraz pod sztandarem komunistów
- dostarczających im broni.
- - Tabe. Znasz angielski? - spytał Król z wymuszonym uśmiechem. Chińczyk wcale
- mu się nie podobał.
- - O czym chcesz z nami rozmawiać?
- Przybysz łypnął pożądliwie na Kasseh. Dziewczyna wzdrygnęła się.
- - Wyjdź stąd, Kasseh - polecił Król.
- Bezszelestnie odchyliła zasłonę z koralików i przeszła do tylnej części chaty.
- Chińczyk odprowadził ją wzrokiem.
- 206
- - Masz szczęście - powiedział do Króla. - Dużo szczęścia. Na pewno zadowoliłaby
- dwóch albo i trzech mężczyzn jednej nocy. Co?
- - Mamy rozmawiać o interesach. Tak czy nie?
- - Uważaj, biały człowieku, bo może powiem Japończykom, że tu jesteś. Może im
- powiem, że jeńcy są bezpieczni w wiosce. A wtedy oni zniszczą wioskę.
- - W ten sposób sami byście się szybko wykończyli.
- Chińczyk burknął coś i przykucnął. Nieznacznym, złowieszczym ruchem poprawił
- parang.
- - A może pójdę do tej kobiety - powiedział.
- Chryste, czyżbym popełnił jakiś błąd? - pomyślał Król.
- - Mam dla was, chłopcy, pewną propozycję - rzekł. - Gdyby wojna nagle się
- skończyła albo Japońcom wpadło do łbów, żeby nas, jeńców, wyrżnąć, chciałbym,
- żebyście w razie czego byli gdzieś niedaleko obozu. Zapłacę dwa tysiące amerykańskich
- dolarów, jeżeli mnie uratujecie.
- - A skąd będziemy wiedzieć, że Japończycy zabijają jeńców?
- - Dowiecie się. Na ogół dobrze wiecie, co się dzieje.
- - Skąd pewność, że zapłacisz?
- - Zapłaci wam rząd Stanów Zjednoczonych. Przecież wiadomo, że płaci nagrody
- za uratowanie życia swoim obywatelom.
- - Dwa tysiące! ’Mahlu! Dwa tysiące możemy mieć, kiedy chcemy. Rozbić bank.
- Proste.
- Król zagrał na całego.
- - Jestem upoważniony przez naszego dowódcę do zagwarantowania wam po dwa
- tysiące za każdego uratowanego Amerykanina - oświadczył. - W razie strzelaniny.
- - Nie rozumiem.
- - No, gdyby Japończycy chcieli nas wykończyć, zabić. Jeżeli alianci wylądują tu,
- Japonce się wściekną, a jeżeli w Japonii, to czeka nas odwet. Więc jeśli wylądują, to się
- o tym dowiecie, i chciałbym, żebyście pomogli nam uciec.
- - Ilu ludzi?
- 207
- - Trzydziestu.
- - Za dużo.
- - Ilu możecie uratować?
- - Dziesięciu. Ale cena będzie pięć tysięcy od sztuki.
- - Za dużo.
- Chińczyk wzruszył ramionami.
- - No dobra, zgoda - rzekł Król. - Wiecie, gdzie jest obóz?
- Chińczyk odsłonił zęby w krzywym uśmiechu.
- - Wiemy - potwierdził.
- - Nasz barak stoi od wschodu. Taki mały - wyjaśnił Król. - Gdybyśmy musieli
- uciekać, wydostaniemy się przez ogrodzenie właśnie z tamtej strony. Siedząc w dżungli,
- możecie nas osłonić. Jak poznamy, że tam jesteście?
- Chińczyk ponownie wzruszył ramionami.
- - Jeżeli nas nie będzie, to i tak zginiecie - powiedział.
- - Czy moglibyście dać nam jakiś znak?
- - Nie.
- To szaleństwo, pomyślał Król. Nie wiadomo przecież, kiedy uciekać. A jeżeli
- wypadnie zrobić to nagle, nie będzie jak zawiadomić partyzantów na czas. A jeśli ich tam
- nie będzie? No, ale kiedy wyliczą sobie, że wezmą po pięć patyków za każdego, kto się
- wydostanie, może będą mieli oko na obóz.
- - Będziecie mieli oko na obóz? - spytał.
- - Może wódz powie tak, może nie.
- - A kto jest waszym wodzem?
- Chińczyk wzruszył ramionami i zaczął dłubać w zębach.
- - Więc jak, umowa stoi?
- - Może. - Skośne oczy spoglądały nieprzyjaźnie. - Skończyłeś?
- - Tak - odparł Król i wyciągnął rękę. - Dzięki. Chińczyk spojrzał na wyciągniętą
- rękę, uśmiechnął się szyderczo i ruszył do drzwi.
- - Pamiętaj, tylko dziesięciu. Resztę zabijemy! - powiedział i wyszedł.
- 208
- Co tam, warto spróbować, pocieszył się w duchu Król. Założę się o nie wiem co,
- że te sukinsyny potrzebują pieniędzy. Wujek Sam zapłaci. No, bo niby dlaczego nie?! W
- końcu za co, do cholery, płacimy podatki!
- - To mi się nie podobać, tuan - powiedziała Kasseh, zatrzymując się przy
- drzwiach.
- - Muszę ryzykować. Jeżeli nagle zacznie się masakra, może uda się uciec - rzekł
- Król i mrugnął do niej porozumiewawczo. - Warto spróbować. I tak byśmy zginęli, więc co
- za różnica? A tak, może zapewnią nam bezpieczną drogę ucieczki.
- - Czemu nie umówić się tylko o siebie? Nie iść teraz z nim i nie uciec?
- - To proste. Po pierwsze, bezpieczniej jest w obozie niż z partyzantami. Nie
- można im ufać, chyba że nie będzie wyboru. A po drugie, nie opłaca im się ratować
- jednego człowieka. Dlatego wspomniałem o trzydziestu. Ale on twierdzi, że dziesięciu to
- góra.
- - Jak tu wybrać dziesięciu?
- - Nieważne, kto to będzie, bylebym ja był bezpieczny.
- - Twój oficer może nie cieszyć się, że tylko dziesięciu.
- - Na pewno się ucieszy, jeżeli będzie jednym z nich.
- - Ty myśleć, Japończycy zabijać jeńców?
- - Może. Ale zapomnijmy o tym, dobrze?
- - Zapomnijmy - powtórzyła Kasseh z uśmiechem. - Gorąco. Ty wziąć prysznic,
- tak?
- - Tak.
- W służącej za łazienkę oddzielonej zasłonami części chaty Król oblał się wodą
- zaczerpniętą z betonowej studni. Woda była tak chłodna, że polewając się nią sykał,
- czując zimno na całym ciele.
- - Kasseh!
- Dziewczyna odchyliła zasłonę i weszła z ręcznikiem. Stanęła i przyjrzała mu się.
- O tak, mój tuan to piękny mężczyzna, pomyślała. Silny, przystojny i ma taki przyjemny
- kolor skóry. Wah-lah, szczęściara ze mnie, że mam takiego mężczyznę. Tylko że on jest
- 209
- taki duży, a ja taka mała. Jest wyższy ode mnie o całe dwie głowy.
- Ale i tak wiedziała, że mu się podoba. Łatwo jest podobać się mężczyźnie. Jeżeli
- jest się kobietą. I jeśli nie wstydzi się tego, że się nią jest.
- - Z czego się śmiejesz? - spytał widząc, że się uśmiecha.
- - Ach, tuan, tak sobie myślę, ty taki duży, ja taka mała. A przecież kiedy leżymy, to
- nie ma takiej różnicy.
- Parsknął śmiechem, klepnął ją pieszczotliwie w pośladki i wziął z jej rąk ręcznik.
- - A może byśmy się czegoś napili?
- - Mam gotowe, tuan.
- - A co jeszcze masz gotowe?
- Jej usta i oczy roześmiały się. Oczy były ciemnobrązowe, zęby olśniewająco
- białe, a skóra gładka i pachnąca.
- - Kto wie? - odpowiedziała i wyszła.
- Kobitka jak się patrzy, pomyślał Król, odprowadzając ją wzrokiem i wycierając się
- energicznie. Szczęściarz ze mnie.
- Spotkanie z Kasseh zaaranżował Sutra, kiedy Król po raz pierwszy przyszedł do
- wioski. Zawarto wtedy szczegółową umowę. Za każde spotkanie z Kasseh Król miał jej
- wypłacić po wojnie dwadzieścia amerykańskich dolarów. Cena wywoławcza była wyższa,
- ale wytargował parę dolarów - interes to interes, a zresztą za dwie dychy trudno o
- wspanialszą dziewczynę.
- - Skąd wiesz, czy ci zapłacę? - zagadnął ją kiedyś.
- - Nie wiem. Jeśli nie, to nie. Wtedy będę mieć tylko przyjemność. Zapłacisz,
- będzie i przyjemność, i pieniądze - odparła z uśmiechem.
- Wsunął stopy w malajskie pantofle, które mu przygotowała, a potem przeszedł
- przez zasłony z koralików. Czekała na niego.
- Marlowe obserwował Sutrę i Czeng Sana, którzy stali na brzegu. Czeng San
- ukłonił się i wsiadł do łódki, a Sutra pomógł mu ją zepchnąć na fosforyzującą wodę.
- Potem wrócił do chaty.
- 210
- - Tabe-lah! - powiedział Marlowe.
- - Zje pan coś jeszcze?
- - Nie, dziękuję, tuanie Sutro.
- Słowo daję, nie pamiętam, kiedy ostatni raz odmówiłem poczęstunku, pomyślał.
- Najadł się jednak do syta, a poza tym nie byłoby grzecznie jeść więcej. Rzucało się w
- oczy, że wioska jest biedna i że jedzenie tu się nie marnuje.
- - Słyszałem... - zagadnął - że wieści z frontu są dobre.
- - Ja też tak słyszałem, ale nic, co nadawałoby się do powtórzenia. Nie
- sprawdzone plotki.
- - Szkoda, że czasy się zmieniły i nie jest tak jak dawniej. Kiedyś można było mieć
- radio i słuchać wiadomości albo czytać gazety.
- - To prawda. Wielka szkoda.
- Sutra nie okazał po sobie, że cokolwiek rozumie. Przykucnął na macie i skręcił
- lejkowatego papierosa. Trzymając go wszystkimi palcami, zaciągnął się głęboko.
- - Z obozu dochodzą nas złe wieści - odezwał się wreszcie.
- - Nie jest aż tak źle - odrzekł Marlowe. - Jakoś sobie radzimy. Ale najgorsze jest
- na pewno to, że nie wiemy, co się dzieje na świecie.
- - Doszły mnie słuchy, że w obozie było radio i że tych, co je mieli, schwytano.
- Podobno są teraz w więzieniu Outram Road.
- - Wie pan coś o ich losie? Jeden z nich jest moim przyjacielem.
- - Nic. Słyszeliśmy tylko, że ich tam zabrano.
- - Wiele bym dał, żeby się o nich czegoś dowiedzieć.
- - Wiadomo, co to za miejsce i co się dzieje z tymi, którzy tam trafią. Więc sam pan
- wie, co się z nimi stało.
- - To prawda. Ale trzeba wierzyć, że niektórzy mają więcej szczęścia od innych.
- - Powiada Prorok, że wszyscy jesteśmy w rękach Allacha.
- - Którego imię niech będzie pochwalone.
- Sutra spojrzał na Marlowe’a, a potem, nie przestając ćmić spokojnie papierosa,
- zapytał:
- 211
- - Gdzie się pan nauczył malajskiego?
- Marlowe opowiedział mu o jawajskiej wiosce i o tym, jak tam żył, jak pracował na
- polach ryżowych i jak upodobnił się do Jawajczyków, których życie tak niewiele różniło
- się od życia Malajczyków. Te same były zwyczaje, taka sama mowa, z wyjątkiem kilku
- słów będących nazwami zachodnich wynalazków: na Malajach mówiło się “motocykl” i
- “samochód”, a na Jawie “motor” i “auto”. Poza tym wszystko było takie samo. Miłość,
- nienawiść, choroba i słowa, których mężczyzna używał wobec mężczyzny lub kobiety.
- Ważne rzeczy zawsze są do siebie podobne.
- - Jak nazywała się kobieta, z którą żyłeś w tamtej wiosce, mój synu? - spytał
- Sutra. Nie wypadało pytać o to wcześniej, teraz jednak, kiedy porozmawiali już trochę o
- sprawach ducha i innych, należących do tego świata, o filozofii, Allachu i niektórych
- sentencjach Proroka, chwała jego imieniu, nie było w tym pytaniu nic obraźliwego.
- - Nazywała się N’ai Jahan.
- Starzec westchnął z zadowoleniem, przypominając sobie swoje młode lata.
- - I kochała cię pewnie długo i mocno?
- - Tak - odparł Marlowe, mając przed oczami jej postać.
- Przyszła do jego chaty któregoś wieczoru, kiedy właśnie szykował się do snu.
- Ubrana była w sarong w czerwonozłoty wzór, a spod jego skraju wyglądały małe san-
- dałki. Jej szyję oplatał wąski naszyjnik z kwiatów, których woń wypełniała chatę i cały
- świat.
- Położyła u swoich stóp zwiniętą matę do spania i skłoniła się przed nim głęboko.
- - Nazywam się N’ai Jahan - powiedziała. - Mój ojciec, tuan Abu, wybrał mnie,
- żebym dzieliła z tobą życie, ponieważ to niedobrze, kiedy mężczyzna żyje sam. A ty
- jesteś sam już od trzech miesięcy.
- N’ai miała wtedy nie więcej niż czternaście lat, ale w krainach słońca i deszczu
- czternastoletnia dziewczyna jest już dojrzałą kobietą i pożąda jak kobieta, a więc
- powinna wyjść za mąż albo przynajmniej żyć z wybranym przez ojca mężczyzną.
- Jej ciemna skóra miała w sobie mleczną jasność, oczy świeciły jak dwa topazy,
- dłonie były jak płatki płomiennobarwnej orchidei, stopy drobne i wąskie, a ciało, jeszcze
- 212
- dziecka, a już kobiety, aksamitne i tak pełne radości jak koliber. Była dzieckiem deszczu i
- słońca. Nos miała cienki, subtelny, o delikatnych nozdrzach.
- Cała była jak aksamit, jak płynny aksamit. Ciało miała miękkie tam, gdzie powinno
- być miękkie, i twarde tam, gdzie powinno być twarde, słabe tam, gdzie powinno być
- słabe, i mocne tam, gdzie powinno być mocne.
- Długie, kruczoczarne włosy okrywały ją płaszczem lekkim jak puch.
- Marlowe uśmiechnął się do niej. Starał się ukryć zakłopotanie i być, jak ona,
- wolny i szczęśliwy, nie znający wstydu. Zdjęła sarong, stanęła przed nim z dumą i powie-
- działa:
- - Chciałabym być godna tego, żeby przynosić ci szczęście i słodki sen. Proszę
- cię, żebyś nauczył mnie wszystkiego, co powinnam umieć, żebyś był “blisko Boga”.
- Blisko Boga. Jakie to piękne, pomyślał Marlowe. Jakie to piękne nazywać miłość
- przebywaniem ,,blisko Boga”. Spojrzał na Sutrę.
- - O tak, kochaliśmy się długo i mocno - powiedział. - Dziękuję Allachowi, że żyłem
- i kochałem w nieskończoność. Jakże wspaniałe są Jego zrządzenia.
- Na niebie jakaś chmura wydłużyła się i zaczęła mocować z księżycem o to, kto
- zawładnie nocą.
- - Dobrze jest być człowiekiem - rzekł Marlowe.
- - Czy dokucza ci dziś twoje niezaspokojenie? - spytał Sutra.
- - Szczerze mówiąc, nie. Dziś nie. - Marlowe przyjrzał się staremu Malajczykowi,
- wdzięczny za tę propozycję i ujęty jego łagodnością. - Posłuchaj, tuanie Sutro - rzekł. -
- Otworzę przed tobą serce, bo wierzę, że z czasem moglibyśmy się zaprzyjaźnić.
- Mógłbyś wtedy ocenić mnie i moją przyjaźń. Ale wojna to niszczycielka czasu. A więc
- będę mówił z tobą jak przyjaciel, choć nim jeszcze nie jestem.
- Starzec nie odpowiedział. Palił papierosa i czekał, aż Marlowe znów zacznie
- mówić.
- - Potrzebuję małej części do radia. Czy macie w wiosce stare radio? A może jest
- zepsute i mógłbym z niego wyjąć tę część?
- - Wiesz dobrze, że Japończycy surowo zakazali posiadania odbiorników.
- 213
- - To prawda, ale są takie ukryte miejsca, gdzie chowa się to, co zakazane.
- Sutra zamyślił się. Radio było w jego chacie. A może to sam Allach zesłał tuana
- Marlowe’a, żeby je stąd usunąć? Miał wrażenie, że może mu zaufać, ponieważ zaufał
- mu już kiedyś tuan Abu. Ale gdyby przyłapano młodego tuana poza obozem,
- nieuchronnie wmieszano by w to wioskę.
- Pozostawienie radia w wiosce również groziło niebezpieczeństwem. Oczywiście,
- można je było zakopać gdzieś w głębi dżungli, ale nie zrobiono tego. A należało to zrobić.
- Nigdy jednak do tego nie doszło, bo pokusa słuchania radia była wielka. Kobiety za
- bardzo kusiło słuchanie “kołyszących melodii”. Wielką pokusą było też wiedzieć to, czego
- inni nie wiedzą. Słusznie napisano: “Marność, wszystko to marność”.
- W końcu postanowił, że najlepiej, jeśli to, co pochodzi od białego człowieka,
- pozostanie w rękach białego człowieka.
- Wstał, dał znak Marlowe’owi, żeby poszedł za nim, i poprowadził go przez zasłony
- z koralików w głąb ciemnej chaty. Przed wejściem do izby Suliny zatrzymał się.
- Dziewczyna leżała na łóżku w rozwiązanym, luźnym sarongu. Oczy jej błyszczały.
- - Wyjdź na werandę, Sulina, i uważaj - polecił Sutra.
- - Tak, ojcze - odparła posłusznie. Zsunęła się z łóżka, zawiązała sarong i
- obciągnęła krótki kaftanik baju.
- Sutra pomyślał, że zrobiła to trochę za mocno, bo pod kaftanikiem zarysowały się
- jej młode, jeszcze niedojrzałe piersi. No tak, najwyższy czas, żeby wyszła za mąż,
- pomyślał. Tylko za kogo? Nie było odpowiednich kandydatów.
- Ustąpił jej z drogi, a ona prześlizgnęła się obok niego ze spuszczonymi oczami i
- skromną miną. Ale w jej kołyszących się biodrach nie było nic ze skromności, co
- zauważył także Marlowe. Powinienem sprawić jej lanie, pomyślał Sutra. Ale zdawał sobie
- sprawę, że niesłusznie się gniewa. Jego córka była dziewczyną, w której po prostu budzi
- się kobieta. Naturą kobiet jest przecież kusić; być pożądanymi - ich wielką potrzebą.
- A może powinien dać ją temu Anglikowi? Może to ostudziłoby jej zapały? Przecież
- mu nic nie brakuje, jest mężczyzną jak się patrzy! Sutra westchnął. Ach, żeby tak znów
- być młodym.
- 214
- Wyciągnął spod łóżka mały odbiornik radiowy.
- - Zaufam ci - powiedział do Marlowe’a. - To dobre radio, działa. Możesz je wziąć.
- Marlowe z wrażenia omal nie wypuścił radia z rąk.
- - A ty, tuanie Sutro? Ono jest przecież bezcenne.
- - Dla mnie nie ma żadnej wartości. Weź je sobie.
- Marlowe obrócił radio. Był to odbiornik sieciowy w dobrym stanie. Brakowało mu
- tylnej ścianki i jego części połyskiwały w świetle naftowej lampy. Miał dużo
- kondensatorów. Bardzo dużo. Marlowe przysunął odbiornik bliżej światła i centymetr po
- centymetrze zbadał całe wnętrze skrzynki.
- Z twarzy zaczął mu kapać pot. Wreszcie znalazł kondensator, którego szukał -
- trzysta mikrofaradów.
- I co z tym teraz zrobić? - zapytywał siebie w duchu. Wziąć sam kondensator?
- Mac powiedział, że jest prawie pewien, ale “prawie” to nie to samo co “całkowicie”. Lepiej
- zabrać całe radio, bo gdyby kondensator nie pasował do naszego, będziemy mieli
- drugie. Można je przecież gdzieś ukryć. Tak, dobrze będzie mieć zapasowe.
- - Dzięki ci, tuanie Sutro - powiedział. - Nie wiem, jak ci dziękować za ten dar. I to
- nie tylko we własnym imieniu, ale w imieniu tysięcy z Changi.
- - Proszę cię, chroń nas przed niebezpieczeństwem. Gdyby cię spostrzegł
- strażnik, zakop je w dżungli. W twoich rękach spoczywa los mojej wioski.
- - Nie obawiaj się. Będę go strzegł jak oka w głowie.
- - Wierzę ci, choć być może postępuję nierozsądnie.
- - Bywają chwile, gdy zaczynam wierzyć, że ludzie to po prostu głupcy.
- - Mądrzejszy jesteś, niżby wskazywały na to twoje lata.
- Sutra wręczył mu kawałek tkaniny, żeby mógł owinąć radio. Kiedy wrócili do
- głównego pomieszczenia chaty, Sulina siedziała w kucki w cieniu werandy. Na ich widok
- wstała.
- - Podać ci coś do jedzenia albo picia, ojcze? - spytała. Wah-lah, pyta mnie, ale
- jego ma na myśli, pomyślał zrzędliwie Sutra.
- - Nie. Idź już spać - odparł.
- 215
- Urażona Sulina wdzięcznym ruchem potrząsnęła głową, ale posłuchała ojca.
- - Coś mi się wydaje, że moja córka zasłużyła sobie na lanie - powiedział Sutra.
- - Żal byłoby oszpecać tak delikatne stworzenie - rzekł Marlowe. - Tuan Abu miał
- zwyczaj mówić: “Bij kobietę przynajmniej raz na tydzień, a będziesz miał w domu spokój.
- Ale rób to nie za mocno, bo jeśli ją zgniewasz, wówczas na pewno ci odda i sprawi ci
- wielki ból!”
- - Znam to powiedzenie. Jest w nim wiele racji. Kobiety są niepojęte, nie sposób
- ich zrozumieć.
- Siedząc tak w kucki na werandzie i patrząc na morze, rozmawiali o wielu
- rzeczach. Przybrzeżne fale były bardzo drobne, więc Marlowe spytał, czy może
- popływać.
- - Tu nie ma prądów, ale czasem podpływają rekiny -odparł stary Malajczyk.
- - Będę ostrożny.
- - Trzymaj się cienia i nie odpływaj od łodzi. Już parę razy zdarzyło się, że
- brzegiem szli Japończycy. Pięć kilometrów stąd, idąc plażą, jest stanowisko armat.
- Dlatego miej oczy otwarte.
- - Będę uważał - zapewnił Marlowe.
- Idąc w stronę łodzi, trzymał się cienia drzew. Księżyc był już nisko na niebie.
- Marlowe pomyślał, że zostało mu niewiele czasu.
- Przy łodziach, śmiejąc się i rozmawiając, grupka kobiet i mężczyzn wiązała i
- reperowała sieci. Nie zwrócili na niego uwagi, kiedy rozbierał się i wchodził do wody.
- Woda była ciepła, jednak miejscami wyraźnie chłodniejsza, jak we wszystkich
- morzach Wschodu. Marlowe znalazł więc sobie jedno takie chłodne miejsce i starał się w
- nim utrzymać. Wspaniałe uczucie swobody sprawiło, że poczuł się znów jak kąpiący się
- o północy w ciepłym Pacyfiku mały chłopiec, do którego stojący nie opodal ojciec
- krzyczał: “Peter, nie wypływaj za daleko! Pamiętaj, że tu są prądy!”
- Marlowe przepłynął kawałek pod wodą, całą skórą wchłaniając morską sól. Kiedy
- się wynurzył, parsknął, rozpryskując wodę jak wieloryb, podpłynął leniwie do płycizny i
- spoczął na plecach, obmywany falami. Upajał się wolnością.
- 216
- Bijąc nogami o fale tworzące małe wiry wokół jego bioder, uświadomił sobie
- nagle, że jest całkiem nagi i że kilkanaście metrów stąd, na brzegu, są mężczyźni i ko-
- biety. Ale wcale nie czuł się tym skrępowany.
- Nagość była przecież nieodłączna od obozowego życia, a kilka miesięcy
- spędzonych w wiosce na Jawie nauczyło go, że to żaden wstyd być człowiekiem i mieć
- ludzkie potrzeby.
- Zmysłowe ciepło igrających z jego ciałem fal i wspaniałe ciepło rozlewające się z
- żołądka rozpaliły mu lędźwie nagłym pożądaniem. Obrócił się gwałtownie na brzuch i
- zepchnął rękami z płycizny, kryjąc się głębiej w morzu.
- Leżąc na piaszczystym dnie, po szyję zanurzony w wodzie, spojrzał na brzeg i na
- wioskę. Grupka kobiet i mężczyzn nadal zajęta była reperowaniem sieci. Na werandzie,
- skryty w cieniu, siedział paląc papierosa Sutra. Nie opodal w świetle naftowej lampy
- Marlowe dostrzegł Sulinę opartą o framugę okna. Patrzała w morze, zasłaniając się
- sarongiem.
- Zdał sobie sprawę, że patrzy na niego, i zawstydził się z obawy, że zauważyła
- jego podniecenie. Patrzyli na siebie. Widział, jak odkłada sarong i bierze do ręki czysty
- biały ręcznik, żeby osuszyć mokre od potu ciało.
- Była dzieckiem deszczu i słońca. Długie, ciemne włosy okrywały ją niemal całą.
- Odgarnęła je do tyłu i zaczęła splatać. A przez cały czas patrzyła na niego z uśmiechem.
- I wtedy nagle każde poruszenie wody stało się pieszczotą, pieścił go najlżejszy
- podmuch wiatru, pieściły wodorosty - niczym palce kurtyzan z dawien dawna wyuczone
- zmyślności.
- Wezmę cię, Sulina, przyrzekał sobie. Wezmę, choćbym miał drogo za to zapłacić.
- Siłą woli starał się zmusić Sutrę, żeby opuścił werandę. Sulina wpatrywała się w
- niego i czekała. Równie niecierpliwie jak on.
- Wezmę ją, Sutro. Nie wchodź mi w drogę. Nie wchodź. Bo inaczej...
- Nie zauważył Króla, który wyszedł na ocienioną przestrzeń i zobaczywszy go
- leżącego na brzuchu w płytkiej wodzie, stanął jak wryty.
- - Hej, Peter! Peter!
- 217
- Słysząc docierający jak przez mgłę głos, Marlowe obrócił powoli głowę i
- spostrzegł wołającego, który przyzywał go gestem.
- - Chodź, Peter. Czas na nas.
- Widok Króla przypomniał Marlowe’owi obóz, kolczaste druty, radio, brylant, obóz i
- wojnę, obóz i radio, strażnika, którego musieli ominąć, i zmusił do myślenia o tym, czy
- zdążą na czas, o tym, co dzieje się na świecie i jak ucieszy się Mac, mając te trzysta
- mikrofaradów, a w zapasie sprawne radio. Podniecenie, które czuł przed chwilą, ustąpiło.
- Ale gorycz pozostała.
- Wstał i podszedł do pozostawionego na brzegu ubrania.
- - Odważny jesteś - powiedział Król.
- - A to dlaczego?
- - Paradujesz tak na golasa. Nie widzisz, że ta mała Sutry przygląda ci się?
- - Widziała już niejednego nagiego mężczyznę i nic w tym złego - odparł Marlowe.
- Bez pożądania nie ma nagości, pomyślał.
- - Czasami mnie zadziwiasz. Gdzie twoja skromność?
- - Straciłem ją dawno temu - odrzekł Marlowe, po czym szybko się ubrał i dołączył
- do stojącego w cieniu Króla. W lędźwiach czuł ostry ból. - Dobrze, że akurat przyszedłeś.
- Dziękuję.
- - Za co?
- - Och, za nic.
- - Co, bałeś się, że o tobie zapomnę?
- Marlowe zaprzeczył ruchem głowy.
- - Nie. Mniejsza z tym. W każdym razie, dziękuję.
- Król przyjrzał się mu uważnie i wzruszył ramionami.
- - No, to chodźmy - powiedział. - Najgorsze za nami. Ruszył przodem, a kiedy mijał
- chatę Sutry, pomachał mu na pożegnanie ręką.
- - Salamat - pozdrowił go.
- - Zaczekaj chwilę. Zaraz wrócę! - powiedział Marlowe.
- Wbiegł po schodach i wszedł do chaty. Radio stało, tak jak je zostawił, owinięte w
- 218
- materiał. Trzymając je pod pachą, skłonił się naczelnikowi.
- - Dziękuję ci. Jest w dobrych rękach.
- - Idź z Bogiem - odpowiedział Sutra i po chwili wahania uśmiechnął się. - Strzeż
- swoich oczu, mój synu - dodał - mogą bowiem ujrzeć pożywienie, którego nie będziesz
- mógł zjeść.
- - Będę o tym pamiętał - odparł Marlowe i nagle zrobiło mu się gorąco. Czyżby
- prawdą było, że starzy ludzie potrafią czasem czytać w myślach? - Dzięki ci. Pokój z
- tobą.
- - Pokój z tobą. Do następnego spotkania.
- Marlowe odwrócił się i wyszedł. Kiedy mijali okno Suliny, stała w nim, tym razem
- okryta sarongiem. Jej oczy i oczy Marlowe’a spotkały się. Wymienili spojrzenia. Patrzyła
- za nimi, kiedy szli pod górę w cieniu drzew, śląc im życzenia szczęśliwej drogi tak długo,
- aż znikli w dżungli.
- Sutra westchnął, a potem wśliznął się bezszelestnie do izby córki. Stała
- rozmarzona w oknie, z sarongiem zarzuconym na ramiona. Sutra trzymał w ręku cienki
- bambusowy pręt. Uderzył ją nim po gołych pośladkach równo i mocno, ale nie za mocno.
- - To za to, że bez mojego polecenia kusiłaś tego Anglika - powiedział, udając, że
- jest bardzo rozgniewany.
- - Tak, ojcze - załkała, a każdy jej szloch rozdzierał mu serce. Ale kiedy została
- sama, zwinęła się wygodnie na sienniku i z przyjemnością sobie popłakała. Ogarnęła ją
- fala pożądania, które podsycał piekący ból po uderzeniu.
- *
- W odległości około półtora kilometra od obozu Król i Marlowe zatrzymali się, żeby
- złapać oddech. Dopiero wtedy Król zauważył mały, owinięty w materiał pakunek.
- Przez całą drogę szedł przodem i tak był pochłonięty rozpamiętywaniem sukcesu
- dzisiejszej wyprawy i wypatrywaniem czyhającego na nich gdzieś w ciemnościach
- niebezpieczeństwa, że do tej pory nie zwrócił na to uwagi.
- - Co tam masz? Żarcie na zapas? - spytał.
- Przyglądał się uśmiechniętemu Marlowe’owi, jak z dumą odwija materiał.
- 219
- - Niespodzianka!
- Serce Króla zamarło.
- - Ach, ty skurwysynu! Na łeb upadłeś?! - zawołał.
- - O co chodzi? - spytał oszołomiony Marlowe.
- - Czyś ty zgłupiał? Będziemy mieli przez to taki bal, jakiego świat nie widział. Nie
- masz prawa narażać naszych głów dla byle radia. Nie masz prawa wykorzystywać moich
- znajomości do załatwiania swoich zapieprzonych interesów.
- Marlowe’owi pociemniało w oczach. Wpatrywał się w Króla z niedowierzaniem.
- - Nie miałem złych zamiarów... - rzekł po chwili.
- - Ach, ty sukinsynu! - pieklił się Król. - Nie ma nic gorszego niż radio.
- - Przecież w obozie nie ma ani jednego...
- - Wielka szkoda! W tej chwili pozbądź się tego świństwa! I jeszcze jedno ci
- powiem. Z nami koniec. Z tobą i ze mną. Nie masz prawa mieszać mnie w nic bez mojej
- wiedzy. Powinienem tak ci dołożyć, żeby cię rodzona matka nie poznała!
- - Spróbuj - zaperzył się Marlowe. Teraz już i on był zły i rozjątrzony nie mniej niż
- Król. - Zdaje się, że zapomniałeś o wojnie i o tym, że w obozie nie ma radia. Poszedłem
- z tobą między innymi dlatego, że liczyłem, że uda mi się zdobyć kondensator. A teraz
- mam całe radio, i to sprawne.
- - Wyrzuć je!
- - Nie.
- Mierzyli się wzrokiem, napięci i nieustępliwi. Przez ułamek sekundy Król gotów był
- rozerwać Marlowe’a na strzępy. Wiedział jednak, że gniew nic nie daje, kiedy trzeba
- podjąć ważną decyzję. Teraz, kiedy trochę oprzytomniał i pierwszy szok minął, mógł
- trzeźwiej ocenić sytuację.
- Po pierwsze, musiał przyznać, że chociaż to fatalny interes aż tak ryzykować, to
- jednak ryzyko mogło się opłacić. Gdyby Sutra nie był skory dać Peterowi radia, po prostu
- zrobiłby unik i powiedział: “Tu nie ma żadnego radia”. A więc nic złego się nie stało. Poza
- tym była to prywatna umowa pomiędzy Peterem a Sutrą, Czeng Sana już przy tym nie
- było.
- 220
- Po drugie, z radia, o którym wiedział i które znajdowałoby się nie w jego baraku,
- byłoby aż nadto pożytku. Mógłby trzymać rękę na pulsie wydarzeń i w ten sposób
- wiedziałby dokładnie, kiedy spróbować ucieczki. W sumie więc nic takiego się nie stało,
- poza tym, że Peter działał bez jego zgody. Trzeba liczyć się z tym, że jeśli ma się do
- kogoś zaufanie i się go najmuje, to tym samym najmuje się jego pomyślunek. Żaden
- pożytek z gościa, który usiądzie na tyłku i zrobi tylko to, co mu się powie. A Peter, nie ma
- co ukrywać, w czasie rozmów spisał się wspaniale. Gdyby trzeba było uciekać, na pewno
- byłby jednym z nich. Przecież musieliby mieć kogoś, kto potrafi się dogadać z tubylcami.
- W dodatku Peter niczego się nie bał. Tak więc w sumie to on, Król, byłby szalony,
- rzucając się na Marlowe’a, zanim rozum podpowiedział mu, jak rozwiązać nową sytuację
- w sposób godny biznesmena. Nie ma co, dał się ponieść wściekłości jak mały bachor.
- - Pete - zagadnął. Zauważył, że Marlowe zacisnął wyzywająco szczęki. Ciekawe,
- czy dałbym skurczybykowi radę, pomyślał. Na pewno ważę od niego więcej ze dwa-
- dzieścia albo i trzydzieści kilo.
- - Słucham.
- - Powiedzialem, że cię przepraszam. To był świetny pomysł z tym radiem.
- - Co?
- - Powiedziałem, że cię przepraszam. To był świetny pomysł.
- - Zupełnie cię nie rozumiem - powiedział bezradnie Marlowe. - Najpierw rzucasz
- się jak wariat, a zaraz potem mówisz, że to dobry pomysł.
- Podoba mi się ten skurczybyk, pomyślał Król. Nie da sobie w kaszę dmuchać.
- - A, bo jak widzę radia, to ciarki mnie przechodzą. Stracona sprawa - powiedział i
- zaśmiał się pod nosem. -To żaden towar!
- - Czy to znaczy, że nie masz mnie jeszcze dość?
- - Coś ty, przecież jesteśmy kumplami - powiedział Król, dając mu przyjacielskiego
- kuksańca. - Wyszedłem z siebie tylko dlatego, że nic mi nie powiedziałeś. A to nie było w
- porządku.
- - Przepraszam. Masz rację, przepraszam. Postąpiłem idiotycznie i nielojalnie.
- Słowo daję, absolutnie nie miałem zamiaru cię narażać. Naprawdę, jest mi bardzo
- 221
- przykro.
- - Dawaj grabę. Przepraszam, że tak się wściekłem. Ale na przyszłość, zanim coś
- zrobisz, to mi o tym powiedz.
- - Masz na to moje słowo - powiedział Marlowe, podając mu rękę.
- - Dobra jest - rzekł Król. Całe szczęście, że na tym się skończyło, pomyślał. - A co
- to jest ten cały kondensator?
- Marlowe opowiedział mu o trzech manierkach.
- - Czyli że Macowi potrzebny jest tylko ten jeden kondensator, tak?
- - Powiedział, że tak mu się wydaje.
- - Wiesz ty co? A mnie się wydaje, że najlepiej wyjąć ten kondensator, a radia się
- pozbyć. Zakop je tutaj. Będzie bezpieczne. A jeśli to wasze nie zacznie działać, w każdej
- chwili możemy tu po nie wrócić. Mac bez trudu zainstaluje kondensator z powrotem. W
- obozie byłoby je bardzo ciężko ukryć, a zresztą, czy nie kusiłoby was jak wszyscy diabli,
- żeby podłączyć je do sieci i dać sobie spokój z tamtym?
- - Owszem - przyznał Marlowe i spojrzał na Króla badawczo. - Wrócisz tu po nie ze
- mną?
- - Jasne.
- - A gdybym ja z jakiegoś powodu nie mógł przyjść, czy przyszedłbyś po nie sam,
- jeśliby poprosili cię o to Mac i Larkin?
- - Jasne - odparł po chwili zastanowienia Król.
- - Dajesz słowo?
- - Tak - stwierdził Król i uśmiechnął się nieznacznie. - Bardzo przejmujesz się tą
- szopką z dawaniem słowa, co, Peter?
- - A jak inaczej poznać w kimś człowieka?
- Przecięcie dwóch przewodów, którymi kondensator połączony był z resztą radia,
- zajęło Marlowe’owi jedną chwilę. Niewiele dłużej trwało zawinięcie aparatu w kawałek
- materiału i wykopanie w ziemi małej dziury. Wspólnie z Królem ułożyli na dnie
- zagłębienia płaski kamień, postawili na nim radio, przykryli je grubą warstwą liści,
- wyrównali ziemię i przyciągnęli na to miejsce pień powalonego drzewa. Po dwóch
- 222
- tygodniach spoczywania w tym wilgotnym grobowcu z radia nie byłoby pożytku, ale dwa
- tygodnie to dość czasu, żeby po nie wrócić, gdyby manierki nadal nie działały.
- Marlowe otarł pot z czoła. Niespodziewanie napłynęła ku nim fala rozgrzanego
- powietrza, a zapach potu wprawił w szał kłębiące się coraz gęstszą chmarą owady.
- - Cholerne komarzyska! - powiedział i spojrzał w ciemne niebo, z lekkim
- niepokojem próbując ustalić, która godzina. - Jak myślisz, chyba powinniśmy już pójść?
- - Jeszcze nie. Dopiero kwadrans po czwartej. Najlepiej wchodzić tuż przed
- świtem. Zaczekamy jeszcze dziesięć minut, a i tak na miejscu będziemy sporo przed
- czasem. -Król uśmiechnął się. - Kiedy pierwszy raz wyszedłem za druty, też się bałem i
- miałem pietra. Wracając, musiałem czekać pod ogrodzeniem. Zanim droga była wolna,
- upłynęło chyba z pół godziny albo więcej. O rany, myślałem, że nie wytrzymam. -
- Odpędził ręką rojące się owady. -Cholerne ścierwa!
- Siedzieli jakiś czas przysłuchując się nie milknącym odgłosom dżungli. W
- wąskich, wyżłobionych przez deszcze rowkach ciągnących się po obu stronach ścieżki
- błyszczały pasma świetlików.
- - Zupełnie jak Broadway nocą - zauważył Król.
- - Widziałem kiedyś Broadway na filmie pod tytułem “Times Square”. To taka
- historyjka o światku dziennikarskim. O ile dobrze pamiętam, grał w nim Cagney.
- - Nie przypominam sobie takiego filmu. Ale Broadway to coś, co trzeba widzieć na
- własne oczy. W środku nocy jest tam jasno jak w dzień. Wszędzie olbrzymie neony i
- światła.
- - Mieszkasz w Nowym Jorku?
- - Nie. Byłem tam parę razy. A zresztą objechałem całe Stany.
- - A gdzie mieszkałeś na stałe?
- - Tatuńcio nie usiedzi w jednym miejscu - odparł Król, wzruszając ramionami.
- - A co robi?
- - Pytanie za sto punktów. Raz to, drugi raz tamto. Najczęściej jest pijany.
- - O, to musi być okropne.
- - Najgorsze dla dzieciaka, co ma takiego ojca.
- 223
- - Masz jeszcze jakąś rodzinę?
- - Mama nie żyje. Umarła, kiedy miałem trzy lata. Rodzeństwa nie mam. Wychował
- mnie tatuńcio. Stary łachudra, ale zawdzięczam mu to, że nauczył mnie życia. Po
- pierwsze, nauczył mnie, że nędza to choroba. Po drugie, że za pieniądze masz
- wszystko. A po trzecie, że nieważne, jak je zdobywasz, bylebyś tylko zdobył.
- - Przyznam ci się, że nigdy nie zastanawiałem się nad pieniędzmi. Może
- wojskowi... krótko mówiąc, zawsze pod koniec miesiąca dostajesz czek, żyjesz na
- pewnej z góry określonej stopie, tak że pieniądze znaczą właściwie niewiele.
- - Ile zarabia twój ojciec?
- - Dokładnie nie wiem. Ale chyba około sześciuset funtów rocznie.
- - O rany, to raptem dwa tysiące czterysta dolarów. Ja sam jako kapral dostaję
- tysiąc trzysta. Nigdy w życiu bym nie pracował za takie grosze.
- - Może w Stanach jest inaczej, ale w Anglii można za to całkiem nieźle żyć.
- Pewnie, że mamy stary samochód, ale czy to ważne? Za to po skończeniu służby
- dostajesz emeryturę.
- - Ile?
- - Mniej więcej połowę pełnej pensji.
- - To tyle, co nic. Nie rozumiem, dlaczego ludzie wstępują do woja. Pewnie
- dlatego, że do niczego innego się nie nadają.
- Król spostrzegł, że Marlowe zesztywniał.
- - Oczywiście w Anglii jest inaczej - dorzucił pośpiesznie. - Mówię tylko o Stanach.
- - Służba w wojsku to dobry zawód dla mężczyzny. Zapewnia dosyć pieniędzy i
- ciekawe życie w różnych zakątkach świata. Towarzysko też urozmaicone. No, a poza tym
- oficer zawsze cieszy się dużym poważaniem - rzekł Marlowe i dodał niemal
- przepraszającym tonem: - Rozumiesz, tradycja i te rzeczy.
- - Po wojnie chcesz zostać w wojsku?
- - Oczywiście.
- - A mnie się zdaje, że takie życie jest za łatwe - powiedział Król, dłubiąc w zębach
- cienkim kawałkiem kory. - Co ciekawego i jakie perspektywy w tym, że musisz słuchać
- 224
- rozkazów gości, z których większość to zwykłe nygusy. Przynajmniej ja tak to widzę. A w
- dodatku płacą ci tyle, co nic. Tak, Pete, powinieneś zobaczyć, jak jest w Stanach. Nie
- znajdziesz tego w żadnym innym kraju. Nigdzie. Każdy odpowiada za siebie i jest tyle
- wart, co każdy inny. Wystarczy tylko ruszać głową i być lepszym od tego drugiego. To ja
- nazywam ciekawym życiem.
- - Jakoś nie widzę siebie w takiej sytuacji. Czuję przez skórę, że nie nadaję się do
- zbijania forsy. Lepiej mi z tym, do czego się urodziłem.
- - Bzdury. Tylko dlatego, że twój stary jest wojskowym...
- - To się ciągnie od 1720 roku i przechodzi z ojca na syna. Jakże można odrzucić
- taką tradycje?
- - Tak, to rzeczywiście kawał czasu! - mruknął Król, a potem dodał: - Ja wiem tylko
- o ojcu i dziadku. A dalej nic. Najwyżej to, że moi przodkowie przyjechali ze starej
- ojczyzny do Stanów w zeszłym wieku gdzieś między osiemdziesiątym a
- dziewięćdziesiątym rokiem.
- - Z Anglii?
- - Gdzie tam. Chyba z Niemiec. Albo może ze Środkowej Europy. A zresztą, czy to
- nie wszystko jedno? Liczy się tylko to, że jestem Amerykaninem.
- - A Marlowe’owie byli i są wojskowymi, i tyle!
- - E tam, przecież wszystko zależy od ciebie. No, spójrz teraz na siebie. Masz w
- ręku trochę grosza, bo ruszasz głową. Gdybyś tylko chciał, robiłbyś świetne interesy.
- Znasz miejscowy język, no nie? Potrzebuję twojego pomyślunku, więc ci płacę. No, no,
- tylko się nie obrażaj, bo nie ma o co. Tak jest po amerykańsku. Płaci się za pomyślunek.
- To nie ma nic wspólnego z tym, że jesteśmy kumplami. Byłbym ostatnim draniem,
- gdybym ci nie płacił.
- - Nie powinno tak być. Przecież przysługa nie musi być od razu interesowna.
- - Widzę, że musisz się jeszcze dużo nauczyć. Miałbym ochotę sprowadzić cię do
- Stanów i zrobić z ciebie komiwojażera. Wystarczyłoby, żebyś otworzył usta i zaczął
- mówić z tym swoim wymyślnym angielskim akcentem, a baby ścinałoby z nóg. Raz-dwa
- zgarnąłbyś kupę forsy. Sprzedawałbyś damską bieliznę.
- 225
- - Boże święty - westchnął Marlowe, odpowiadając uśmiechem na uśmiech Króla,
- ale minę miał lekko przerażoną. - Prędzej bym zaczął fruwać, niż coś bym sprzedał.
- - Przecież umiesz fruwać.
- - Ja nie mówię o samolocie.
- - Wiem. Żartowałem - odparł Król i spojrzał na zegarek. - Ale ten czas się wlecze,
- kiedy człowiek czeka.
- - Czasem wydaje mi się, że nigdy nie wydostaniemy się z tej parszywej dziury.
- - E, wuj Sam siedzi żółtkom na karku. To już długo nie potrwa. A jeżeli nawet, to
- co z tego? Jesteśmy zabezpieczeni. I tylko to się liczy.
- Król ponownie spojrzał na zegarek.
- - No, to wyrywamy - oznajmił.
- - Co?
- - Ruszamy.
- - Aha! - Marlowe podniósł się. - Prowadź, Makdufie! - powiedział wesoło.
- - Co?
- - To takie powiedzenie. Znaczy to samo, co: “no, to wyrywamy”.
- Szczęśliwi, że znów są przyjaciółmi, zagłębili się w dżunglę. Bez żadnych
- trudności przekroczyli drogę prowadzącą do obozu. Teraz, kiedy znaleźli się już poza
- nieregularnie patrolowanym terenem, poszli na skrót ścieżką. Do drutów pozostało im
- kilkaset metrów. Król podążał przodem, spokojny i pewny siebie. Gdyby nie roje
- świetlików i komarów, szłoby się im całkiem znośnie.
- - Cholera, wściekły się czy co?
- - Gdybym mógł, to bym je wszystkie usmażył na patelni - odparł szeptem
- Marlowe.
- Nagle stanęli jak wryci na widok wymierzonego w ich stronę bagnetu.
- Japończyk siedział oparty o drzewo i wpatrywał się w nich nieruchomym
- wzrokiem, z twarzą wykrzywioną przerażającym uśmiechem. Bagnet trzymał na
- kolanach.
- Pomyśleli o tym samym. O Boże! Outram Road! Koniec ze mną! Zabić!
- 226
- Król zareagował pierwszy. Runął na wartownika, wyrwał mu karabin z bagnetem,
- odskoczył w bok, przeturlał się po ziemi i zerwał się na równe nogi, wznosząc nad głową
- kolbę, żeby zadać nią cios w twarz siedzącemu człowiekowi. Marlowe skoczył
- wartownikowi do gardła, ale w ostatniej chwili jakiś szósty zmysł ostrzegł go o
- niebezpieczeństwie, i zamiast zacisnąć ręce na szyi Japończyka, zwalił się na drzewo.
- - Uciekaj! - krzyknął, poderwał się na nogi, schwycił Króla za rękę i odciągnął go
- od siedzącego.
- Wartownik ani drgnął. Jego oczy były wciąż tak samo wytrzeszczone, a uśmiech
- złośliwy.
- - Co jest, do cholery? - wydusił z siebie ogarnięty paniką Król, nadal trzymając
- karabin wysoko nad głową.
- - Uciekaj! Rany boskie, prędzej! - popędzał go Marlowe. Wyrwał mu z rąk karabin
- i rzucił na ziemię obok martwego Japończyka.
- W tym momencie Król dostrzegł węża pomiędzy nogami trupa.
- - Chryste! - jęknął i zrobił krok do przodu, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
- Marlowe błyskawicznie chwycił go za rękę.
- - Uciekaj, jak Boga kocham! Biegiem! - krzyknął.
- Rzucił się pędem, byle dalej od tego miejsca, hałaśliwie przedzierając się przez
- gęste poszycie dżungli. Król popędził za nim. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy wypadli
- na polanę.
- - Czyś ty oszalał? - wysapał Król krzywiąc się, bo każdy oddech sprawiał mu
- nieznośny ból. - To był tylko wąż!
- - Latający wąż - wycharczał Marlowe. - Te węże żyją na drzewach. Człowieku, to
- śmierć na miejscu. Wspinają się na drzewa, spłaszczają i spadają na ofiarę lotem zbli-
- żonym do spirali. Jeden siedział mu na brzuchu, a drugi pod nogami. Na pewno było ich
- więcej, bo one zawsze żyją w stadzie.
- - Chryste!
- - Prawdę mówiąc, stary, powinniśmy być wdzięczni tym gadzinom - rzekł
- Marlowe, starając się opanować przyśpieszony oddech. - Japończyk był jeszcze ciepły.
- 227
- Umarł najdalej przed paroma minutami. Byłby nas przyłapał, gdyby go nie pokąsały.
- Dziękujmy Bogu, że się pokłóciliśmy. To dało im czas, żeby się z nim załatwić. O mały
- włos, a byłoby po nas! Nigdy nie będziemy bliżsi śmierci!
- - W każdym razie wolałbym w życiu nie widzieć po raz drugi Japończyka
- celującego do mnie bagnetem w środku nocy. Chodź. Lepiej odejdźmy stąd.
- Kiedy znaleźli się opodal ogrodzenia, okazało się, że muszą poczekać. Nie mogli
- jeszcze podbiec do drutów, bo kręciło się za nimi zbyt wielu ludzi. Zawsze tam spacero-
- wali - żywe trupy, ci, których dręczyła bezsenność, i ci, którym oczy kleiły się już do snu.
- Obaj potrzebowali odpoczynku. Drżały im kolana i nie przestawali myśleć o tym,
- jakie mieli szczęście, że jeszcze żyją.
- Jezu, co za noc, pomyślał Król. Gdyby nie Peter, byłoby po mnie. Kiedy
- zamachnąłem się karabinem, chciałem stanąć temu żółtkowi na brzuchu. Brakowało
- kilkunastu centymetrów. Węże! Ach, jak ja nienawidzę tego ścierwa!
- Kiedy tak stopniowo napięcie mijało, rósł w nim szacunek dla Marlowe’a.
- - Już drugi raz uratowałeś mi życie - szepnął.
- - Przecież to ty pierwszy skoczyłeś do karabinu. Gdyby ten Japończyk żył,
- zabiłbyś go. Ja byłem za wolny.
- - E, to tylko dlatego, że szedłem pierwszy. - Król urwał i uśmiechnął się szeroko. -
- Ty, Peter, dobrana z nas para. Z twoją urodą i moją głową idzie nam jak się patrzy.
- Marlowe roześmiał się. Starając się zdusić w sobie wesołość, padł na ziemię. Ale
- powstrzymywanym śmiechem i płynącymi po policzkach łzami zaraził Króla, który też
- zaczął się zwijać ze śmiechu.
- - Przestań, jak Boga kocham - wydusił wreszcie z siebie Marlowe.
- - Sam zacząłeś.
- - Nic podobnego.
- - Ależ tak, powiedziałeś... - Król nie miał siły dokończyć. Otarł mokrą od łez twarz.
- - Widziałeś tego Japońca? Skurwysyn siedział sobie jak małpa...
- - Patrz!
- Śmiech zamarł im na ustach.
- 228
- Po drugiej stronie ogrodzenia przechadzał się Grey. Widzieli, jak zatrzymuje się
- przed barakiem Amerykanów, jak czai się w cieniu i spogląda ponad drutami, niemal
- dokładnie w ich kierunku.
- - Myślisz, że wie? - spytał szeptem Marlowe.
- - Nie wiem. Ale jedno jest pewne: przez jakiś czas nie możemy ryzykować
- wejścia. Poczekamy.
- Czekali. Niebo zaczynało się rozjaśniać. Grey stał ukryty w cieniu i obserwował
- barak Amerykanów. Potem rozejrzał się po obozie. Król wiedział, że Grey ze swojego
- miejsca widzi jego łóżko. Widzi też na pewno, że łóżko jest puste. Ale koc na nim był
- odchylony, a więc mógł być jednym ze spacerujących po obozie mężczyzn, którzy
- cierpieli na bezsenność. Przecież nikomu nie zabroniono wstawać w nocy. Pośpiesz się,
- Grey, rozkazywał mu w myślach. Wynoś się do cholery!
- - Wkrótce będziemy musieli się ruszyć. Im jaśniej, tym gorzej dla nas - powiedział
- na głos.
- - A może spróbujemy w innym miejscu?
- - Widzi stamtąd całe ogrodzenie, aż do rogu.
- - Myślisz, że był jakiś przeciek, że ktoś sypnął?
- - Niewykluczone, choć może to być zwykły przypadek - odparł Król, ze złością
- przygryzając wargę.
- - To może koło latryn? - zaproponował Marlowe.
- - Za duże ryzyko.
- Czekali. Wreszcie Grey spojrzał jeszcze raz poza ogrodzenie, w ich stronę, i
- odszedł. Odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie skręcił za róg muru więzienia.
- - To może być dla picu - rzekł Król. - Dajmy mu jeszcze ze dwie minuty.
- Sekundy wlokły się jak godziny, a tymczasem niebo rozjaśniało się coraz bardziej
- i cienie zaczęły się rozpływać. Koło ogrodzenia nie było teraz nikogo, nikogo w zasięgu
- wzroku.
- - Teraz albo nigdy. Chodź.
- Rzucili się biegiem, w ciągu paru sekund przecisnęli się pod drutami i wskoczyli
- 229
- do rowu.
- - Wracaj do baraku, Radża. Ja zaczekam.
- - Dobra.
- Mimo swojej postury Król biegł jak na skrzydłach i błyskawicznie przebył odległość
- dzielącą go od baraku. Marlowe wydostał się z rowu. Jakiś wewnętrzny impuls kazał mu
- usiąść na jego skraju i spojrzeć poza druty. Nagle kątem oka dostrzegł Greya, który
- wyszedł zza rogu więzienia i zatrzymał się. Marlowe wiedział, że Grey od razu go
- spostrzegł.
- - Marlowe.
- - A, witam, Grey. Pan również nie może zasnąć? - spytał przeciągając się.
- - Jak długo pan tu jest?
- - Kilka minut. Zmęczyło mnie chodzenie, więc usiadłem.
- - A gdzie pański koleżka?
- - To znaczy, kto?
- - Amerykanin - powiedział szyderczym tonem Grey.
- - Nie wiem. Pewnie śpi.
- Grey spojrzał na jego chiński strój. Tunika była rozdarta na plecach i mokra od
- potu. Na brzuchu i kolanach Marlowe miał ślady błota i liści. Na twarzy ciemną smugę.
- - Gdzie pan tak się ubrudził? Dlaczego pan taki spocony? Co pan knuje?
- - Jestem brudny, ponieważ... trochę uczciwego brudu nigdy nie zaszkodzi.
- Prawdę powiedziawszy - mówił Marlowe, wstając i otrzepując sobie kolana i siedzenie -
- nie ma to jak trochę brudu, żeby docenić czystość, kiedy człowiek się umyje. Jestem
- spocony, bo i pan jest spocony. Wie pan, jak to jest w tropikach - upał i te pe!
- - Co pan ma w kieszeniach?
- - To, że pański ptasi móżdżek ciągle coś podejrzewa, wcale nie oznacza, że
- każdy, kogo pan spotyka, coś przemyca. Nie jest zabronione spacerować po obozie, jeśli
- nie można zasnąć.
- - Owszem, spacer po obozie nie jest zabroniony - odparł Grey. - Ale nie spacer
- poza obozem.
- 230
- Marlowe patrzył na niego wyzywająco, chociaż wcale tak pewnie się nie czuł, i
- starał się wyczytać z jego twarzy, co, do diabła, chciał przez to powiedzieć. Czyżby wie-
- dział?
- - Coś takiego mógłby zrobić tylko głupiec - rzekł.
- - Właśnie.
- Grey obrzucił go długim, twardym spojrzeniem, po czym odwrócił się na pięcie i
- odszedł.
- Marlowe popatrzył za nim, a potem również się odwrócił i poszedł w przeciwną
- stronę, nie spojrzawszy nawet na barak Amerykanów. Dziś miał wyjść ze szpitala Mac.
- Marlowe uśmiechnął się na myśl, jakim go przywita prezentem.
- Leżąc bezpiecznie w łóżku, Król przyglądał się odchodzącemu Marlowe’owi.
- Potem przeniósł wzrok na Greya, swojego wroga, którego wyprostowaną, złowrogą
- postać widział w coraz silniejszym świetle dnia.
- Chudy jak szkielet, w wystrzępionych spodniach i zwykłych malajskich
- chodakach, bez koszuli, z oficerską opaską na ramieniu i w wytartym berecie na głowie.
- Promień słońca padł na przyczepiony do beretu niewidoczny znaczek wojsk pancernych i
- w jednej chwili przemienił go w złoto.
- Ile ty wiesz, Grey, sukinsynu? - zastanawiał się w duchu Król.
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement