Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- - pokręcił głow± Artem - niczego tam nie słyszałem i nie czułem.
- - Pomóż no mi go podnieść... Nie, lepiej weĽ jego plecak, i mój też.
- Widzisz, jak mu nogę... O mało co w ogóle nie urwali. Teraz można go
- tylko nieść na plecach - kiwn±ł Młynarz na Dziesi±tego.
- Artem zebrał wszystkie rzeczy: trzy plecaki, dwa automaty i erkaem, co
- razem ważyło jakieś trzydzieści kilogramów, nie mniej, i niełatwo mu to
- było nawet podnieść. Młynarz, który z trudem zarzucił sobie na ramiona
- zwiotczałe ciało swojego towarzysza, miał jeszcze trudniej, i nawet krótka
- droga w dół po schodach - do wyjścia - zajęła im kilka długich minut.
- Bibliotekarzy aż do samego dołu już nie widzieli, ale kiedy Artem
- rozwarł ciężkie drewniane skrzydła drzwi, przepuszczaj±c stękaj±cego
- stalkera, z najciemniejszych głębin budynku doszedł ich skrzekliwy wrzask,
- pełen nienawiści i rozpaczy. Artem poczuł znów gęsi± skórkę, i szybko
- zatrzasn±ł drzwi. Teraz najważniejsze było, by jak najszybciej dostać się do
- metra.
- - Oczy w dół!
- - rozkazał Młynarz, kiedy znaleĽli się na ulicy. -
- Gwiazda będzie teraz na wprost ciebie. Nie myśl nawet, żeby patrzeć
- ponad dachami...
- Ciężko poruszaj±c sztywniej±cymi nogami, Artem posłusznie skierował
- wzrok w ziemię, marz±c tylko, żeby jak najszybciej pokonać te
- nieprawdopodobnie ci±gn±ce się dwieście metrów od Biblioteki do wejścia
- na Borowick±.
- Jednak stalker nie pozwolił Artemowi wejść do metra.
- - W Polis nie możesz się teraz pokazać. Nie masz Księgi, straciłeś ich
- przewodnika - ostrożnie kład±c na ziemi swojego rannego towarzysza i
- ciężko dysz±c, powiedział Młynarz. - Braminom to się raczej nie spodoba.
- I co najważniejsze, to znaczy, że żaden z ciebie wybraniec, i wyjawili swoje
- tajemnice nie temu, co trzeba. Jeśli wrócisz do Polis, to przepadniesz bez
- wieści. Maj± od tego specjalistów, nie na darmo to inteligencja. I nawet
- mnie nie uda się ciebie ochronić. Musisz teraz uciekać. Najlepiej na
- 281
- Smoleńsk±. Idzie się prosto, budynków mało, nie ma konieczności
- zagłębiania się w zaułki. Może dojdziesz. Jeśli zd±żysz przed wschodem.
- - Jakim wschodem? - spytał nie dowierzaj±c Artem. Wiadomość, że
- sam jeden będzie musiał przedostać się na powierzchni do innej stacji
- metra, do której, s±dz±c po planie, były ze dwa kilometry, była dla niego jak
- uderzenie obuchem w głowę.
- - Słońca. Ludzie to zwierzęta nocne, i w dzień lepiej im się na
- powierzchni nie pokazywać. Takie rzeczy wyłaż± z ruin, żeby się wygrzać
- na słoneczku, że sto razy pożałujesz, że tam trafiłeś. O świetle nie
- wspominaj±c: oślepniesz w sekundę, i ciemne okulary nie pomog±.
- - Ale jak ja mam iść, sam? - wci±ż jeszcze nie wierz±c własnym uszom
- spytał Artem.
- - Nie bój się. Idzie się cały czas prosto. Wyjdziesz na Kaliniński i idĽ
- nim, nigdzie nie zbaczaj. Nie pokazuj się na jezdni, no i trzymaj dystans do
- domów, tam wszędzie coś mieszka. IdĽ, aż dojdziesz do skrzyżowania z
- drugim szerokim bulwarem, to będzie Sadowoje Kolco. Wtedy w lewo i
- prosto, do kwadratowego budynku, z fasad± z jasnego kamienia. To był
- kiedyś Dom Mody... Znajdziesz od razu - dokładnie naprzeciwko, po
- drugiej stronie Sadowego, stoi bardzo wysoki, na wpół zburzony budynek -
- centrum handlowe. Za Domem Mody będzie taki żółty łuk z napisem
- "Stacja Metra Smoleńska". Przechodzisz pod nim, będziesz wtedy na takim
- małym placyku, coś w rodzaju wewnętrznego dziedzińca, tam zobaczysz
- właściw± stację. Jak będzie spokojnie, spróbuj zejść na dół. U nich jedno
- wejście jest otwarte i pod straż±, dla ich stalkerów. Zapukasz w bramę o tak:
- trzy szybko, dwa powoli, trzy szybko. Powinni otworzyć. Powiedz, że jesteś
- od Młynarza, i czekaj tam na mnie. Zaniosę Dziesi±tego i od razu tam
- pójdę. Do południa będę. Znajdę cię sam. Karabiny sobie zostaw, nie
- wiadomo, jak wyjdzie.
- - Ale na planie jest przecież druga stacja, bliżej... Arbacka
- - Artem
- przypomniał sobie nazwę.
- - Jest taka stacja. Ale nie można się do niej zbliżać. Zreszt± sam nie
- będziesz miał ochoty. Jak będziesz obok niej przechodził, trzymaj się
- drugiej strony ulicy, idĽ szybko, ale nie biegnij. Dobra, nie trać czasu!
- -
- zakończył i popchn±ł Artema w kierunku wyjścia z westybulu.
- Artem nie próbował się więcej spierać. Przewiesił jeden z automatów
- przez ramię, drugi trzymaj±c w gotowości, wyszedł na dwór i pośpieszył z
- powrotem w kierunku pomnika, osłaniaj±c praw± ręk± oczy, żeby
- przypadkiem nie zobaczyć mami±cego blasku kremlowskich gwiazd.
- 282
- ROZDZIAŁ 14
- TAM, NA GÓRZE
- Nie dochodz±c do kamiennego starca w fotelu, Artem skręcił w lewo,
- żeby ści±ć zakręt ulicy przez schody Biblioteki. Przechodz±c obok niej,
- jeszcze raz obrzucił spojrzeniem gigantyczny gmach i przeszył go dreszcz:
- Artem wspomniał strasznych mieszkańców tego miasta. Teraz Biblioteka
- znów pogr±żyła się w mrocznym milczeniu. Strażnicy panuj±cej w nim
- ciszy rozeszli się teraz pewnie po ciemnych k±tach, wylizuj±c rany po ich
- nagłym wtargnięciu i gotuj±c się, by za nie odpłacić kolejnym
- poszukiwaczom przygód.
- Przed oczami stanęła mu blada, bezkrwista twarz Daniły. Artemowi
- przyszło do głowy, że bramin pewnie nie na darmo panicznie bał się tych
- stworów, nie chc±c nawet o nich mówić. Czyżby przeczuwał, co mu zgotuje
- los? Widział własn± śmierć w nocnych koszmarach? Jego ciało zostanie już
- na zawsze w magazynie ksi±żek, w objęciach tego, który go zabił,
- bibliotekarza. Oczywiście jeśli te stwory gardz± padlin±... Wzdrygn±ł się.
- Czy uda mu się kiedykolwiek zapomnieć, jak zgin±ł jego towarzysz, który
- przez zaledwie dwa dni stał się mu niemal przyjacielem? Pomyślał, że
- Daniła jeszcze długo będzie trwożyć jego sny, wci±ż i wci±ż, co noc,
- próbuj±c z nim porozmawiać, składaj±c niewyraĽne słowa nieposłusznymi,
- pozbawionymi krwi wargami.
- Wychodz±c na szerok± aleję, Artem szybko przejrzał w pamięci
- instrukcje, które dał mu Młynarz. Iść prosto, nigdzie nie skręcać, do
- skrzyżowania Kalinińskiego Prospektu z Sadowym Kolcem... I domyśl się
- jeszcze, która z ulic to Sadowoje Kolco! Nie wychodzić na środek ulicy, ale
- też nie zbliżać się zbytnio do ścian domów, a przede wszystkim dotrzeć do
- Smoleńskiej przed wschodem słońca.
- Słynne wieżowce Kalinińskiego Prospektu, które Artem znał z
- pożółkłych pocztówek z widokami Moskwy, zaczynały się pół kilometra od
- miejsca, w którym stał. Na razie po obu stronach ulicy stały długie rzędy
- niewysokich willi, za którymi droga zbaczała w lewo i dokładnie za tym
- zakrętem przechodziła w Nowy Arbat. Kontury budynków, wyraĽne z
- bliska, przy oddaleniu rozpływały się i mieszały z półmrokiem. Księżyc
- schował się za nisko wisz±cymi obłokami. Słabe, mleczne światło z trudem
- się przez nie przes±czało, i tylko kiedy zasłona mgły nieco się rozpraszała,
- widmowe sylwetki domów na chwilę znów nabierały realnego kształtu.
- Ale nawet przy takim świetle, z lewej strony, w uliczkach, które
- przecinały aleję co każde sto metrów, widać było potężny kształt starej
- 283
- świ±tyni. Ogromny skrzydlaty cień znów kr±żył nad wieńcz±cym kopułę
- krzyżem.
- Być może właśnie dlatego, że Artem zatrzymał się, żeby popatrzeć na
- szybuj±c± nad miastem bestię, zauważył to coś. W półmroku trudno było
- określić, czy to nie wyobraĽnia podsuwa mu dziwn± postać zamarł± w głębi
- zaułka i zlewaj±c± się z rozwalonymi ścianami domów. I dopiero kiedy
- przyjrzał się uważniej, wydało mu się, że ten skrawek ciemności lekko się
- poruszył i to z własnej woli. Z takiej odległości nie było łatwo dokładnie
- stwierdzić, jakiego kształtu i rozmiarów była ta istota, ale wyraĽnie stała na
- dwóch nogach, i Artem postanowił zrobić tak, jak polecił mu stalker.
- Wł±czył latarkę, skierował promień w uliczkę i trzy razy zatoczył nim koło.
- OdpowiedĽ nie nast±piła. Artem przez minutę na próżno na ni± czekał, aż
- uświadomił sobie, że stanie w tym miejscu robi się po prostu niebezpieczne.
- Ale zanim ruszył dalej, nie wytrzymał i jeszcze raz oświetlił nieruchom±
- postać. To, co zobaczył, sprawiło, że natychmiast wył±czył latarkę i postarał
- się jak najszybciej min±ć uliczkę.
- To na pewno nie był człowiek. W świetle kształt tej postaci stał się
- wyraĽniejszy i można było mieć pewność, że miała nie mniej niż dwa i pół
- metra wzrostu, barki i szyję prawie niezaznaczone, a wielka okr±gła głowa
- od razu przechodziła w potężny tułów. Stwór przyczaił się wyczekuj±co, ale
- pomimo tego pozornego niezdecydowania Artem poczuł przez skórę
- emanuj±c± od niego grozę.
- Sto pięćdziesi±t metrów do następnej przecznicy przebył w niecał±
- minutę. Przyjrzawszy się, zrozumiał, że to nawet nie była przecznica, a
- wyrwa wypalona w kwartale budynków mieszkalnych przy pomocy jakiejś
- broni: albo było tu bombardowanie, albo zmietli po prostu cały rz±d
- budynków przy użyciu ciężkiego sprzętu wojskowego. Artem popatrzył
- przelotnie na ruiny domów i jego wzrok znów przyci±gn±ł niewyraĽny,
- nieruchomy cień. Wystarczyło na moment oświetlić go promieniem latarki,
- żeby rozwiać w±tpliwości: to był ten sam stwór, albo jego pobratymiec. Stał
- wprost pośrodku uliczki, jeden kwartał od niego, nawet nie próbuj±c się
- ukryć.
- Jeśli to był ten sam potwór, który obserwował go przecznicę wcześniej,
- to znaczy, że przemieścił się tu ulic± równoległ± do alei, któr± szedł on sam,
- pomyślał Artem. Wygl±dało na to, że pokonał tę odległość dwa razy
- szybciej od niego: przecież w chwili, kiedy dotarł do następnego
- skrzyżowania, tamten już na niego czekał. Ale jeszcze straszniejsze było co
- innego: podobn± postać zobaczył tym razem również w uliczce po prawej
- stronie. Tak samo jak pierwsza, stała nieruchomo, niczym pos±g. Przez
- moment Artem pomyślał, że może to nie s± żywe stworzenia, a znaki
- postawione tu nie wiadomo przez kogo, by odstraszyć czy ostrzec...
- 284
- Do trzeciego skrzyżowania już biegł, zatrzymawszy się dopiero przy
- ostatnim domu, żeby ostrożnie wyjrzeć zza rogu... i przekonać się, że
- tajemniczy prześladowcy znów go wyprzedzili. Ogromnych postaci było już
- kilka, i teraz widział je o wiele lepiej: warstwa chmur zakrywaj±ca księżyc
- zrobiła się nieco cieńsza.
- Tak jak wcześniej, stwory stały w bezruchu i jakby czekały, aż pojawi się
- w przerwie między domami. I wci±ż nie miał pewności, czy nie pomylił się,
- bior±c głazy czy betonowe kikuty zburzonych budowli za żywe istoty. Jego
- wyostrzone zmysły mogły być mu pomoc± tam, na dole, w metrze. Na
- powierzchni leżał niepojęty, zwodniczy świat, tu wszystko było inne i życie
- rz±dziło się innymi zasadami. Nie można już było polegać na swoich
- odczuciach i intuicji.
- Artem postarał się jak najszybciej i najdyskretniej przeskoczyć na drug±
- stronę tej uliczki, potem przylgn±ł do ściany domu, odczekał chwilę i znów
- wyjrzał zza rogu. Wstrzymał oddech: postacie ruszały się, przy tym w
- zadziwiaj±cy sposób. Jedna z nich wyci±gnęła się jeszcze bardziej do góry,
- pokręciła głow±, jakby węsz±c, niespodziewanie opadła na cztery łapy i
- jednym długim susem skryła się za rogiem. W ci±gu kilku sekund pozostałe
- poszły za jej przykładem. Artem znów się schował, usiadł na ziemi i
- zaczerpn±ł tchu.
- Nie było już w±tpliwości: one go tropiły. Stwory jakby go prowadziły,
- przemieszczaj±c się równoległymi ulicami z obu stron prospektu, którym
- szedł Artem. Czekały aż przejdzie kolejny odcinek od kwartału do kwartału,
- ukazywały się w uliczce, żeby się upewnić, że nie zboczył z drogi, i
- kontynuowały bezgłośny pościg. Po co? Żeby wybrać dogodny moment do
- ataku? Po prostu z ciekawości? Dlaczego nie decydowały się wyjść na
- prospekt i wolały czaić się w ciemnych zaułkach? Znów wspomniał słowa
- Młynarza, który zabronił mu zbaczać z prostej drogi. Czy dlatego, że tam
- czyhały one, i Młynarz o tym wiedział?
- Żeby się uspokoić, Artem zmienił magazynek w swoim automacie,
- szczękn±ł bezpiecznikiem, wł±czył i wył±czył celownik laserowy. Był w
- pełnej gotowości i, w odróżnieniu od Biblioteki, tutaj mógł strzelać bez
- obaw; obronić się przed nieznanymi stworami było łatwiej. Westchn±ł
- głęboko i wstał. Cokolwiek by się działo, stać w miejscu i tracić czas stalker
- mu zabronił. Trzeba się śpieszyć. Zdaje się, że tu, na powierzchni, śpieszyć
- trzeba się było zawsze.
- Min±wszy jeszcze jeden kwartał, Artem zwolnił kroku, żeby się
- rozejrzeć. Ulica się tutaj rozszerzała, tworz±c coś w rodzaju placu, którego
- część, oddzielona od ulicy ogrodzeniem, była zamieniona w park. W
- każdym razie, można się było domyślić, że kiedyś był tam park: drzewa
- wci±ż jeszcze rosły na swoich miejscach, ale to już były zupełnie nie te
- drzewa, które Artem miał okazję widzieć na pocztówkach czy fotografiach.
- 285
- Grube, poskręcane pnie wynosiły rozłożyste korony na wysokość pi±tego
- piętra stoj±cego za parkiem budynku. Pewnie właśnie do takich parków
- stalkerzy chodzili po drewno, którym potem ogrzewano i oświetlano całe
- metro. W prześwitach między pniami majaczyły dziwne cienie, a gdzieś w
- głębi migotał słaby płomień, który Artem mógłby wzi±ć za ognisko, gdyby
- nie jego zielonkawy kolor. Sam budynek także wygl±dał złowieszczo:
- sprawiał wrażenie, że wielokrotnie był aren± okrutnych i krwawych starć.
- Jego górne piętra zapadły się, w wielu miejscach czerniały dziury, a
- gdzieniegdzie ocalały tylko dwie ściany i przez puste okna widać było
- mgliste nocne niebo.
- Za placem budynki w ogóle ustępowały, a ulicę przecinał szeroki bulwar.
- Nad nim, wynurzaj±c się z ciemności niczym wieże strażnicze, wznosiły się
- pierwsze wieżowce Nowego Arbatu. Według planu, wejście na stację
- Arbacka powinno być blisko, po jego lewej stronie. Artem jeszcze raz
- przyjrzał się mrocznemu parkowi. Młynarz miał rację: zupełnie nie miał
- ochoty zagłębiać się w ten g±szcz i próbować odszukać w nim zejście do
- metra. Im dłużej wpatrywał się w ciemne zarośla rozpostarte u podnóża
- zniszczonego budynku, tym bardziej wydawało mu się, że widzi jak wśród
- korzeni gigantycznych drzew poruszaj± się te same tajemnicze postaci,
- które szły za nim wcześniej.
- Podmuch wiatru poruszył ciężkimi gałęziami i ich korony skrzypnęły z
- wysiłkiem. Z daleka dobiegło czyjeś przeci±głe wycie. Sama gęstwina
- milczała, ale nie dlatego, że nie było w niej życia. Jej milczenie było z
- rodzaju bezgłośnie tropi±cych Artema stworów, wydawało się, że ona także
- na coś czeka.
- Artema ogarnęło poczucie, że jeśli tu zostanie, zuchwale zagl±daj±c w jej
- tajemne głębie, nie ominie go kara. Chwycił mocniej automat, rozejrzał się
- czy stwory nie podeszły bliżej i ruszył naprzód.
- Ale już kilka sekund póĽniej znów się zatrzymał: przecinaj±c bulwar tam,
- gdzie zaczynał się Kaliniński Prospekt. Rozci±gał się st±d taki widok, że
- Artem po prostu nie mógł zmusić się, żeby iść dalej.
- Stał na skrzyżowaniu szerokich ulic, po których kiedyś z pewności±
- jeĽdziły samochody. Węzeł komunikacyjny był nietypowy, część asfaltowej
- wstęgi skrywała się w tunelu, by potem znów wynurzyć się na
- powierzchnię. Z prawej strony, w dal ci±gn±ł się bulwar - można było go
- rozpoznać po czarnym g±szczu wyrośniętych drzew, równie ogromnych jak
- te, obok których dopiero co przechodził. Z lewej strony widniała wielka,
- pokryta asfaltem przestrzeń: skomplikowany splot wielopasmowych jezdni,
- za którym znów wyrastały zarośla. Widoczność była już całkiem dobra i
- Artem spytał się w duchu, czy to nie dlatego, że zbliża się już wschód
- strasznego słońca.
- 286
- Jezdnie były usiane skorodowanymi i osmalonymi wrakami, w których
- Artem rozpoznał samochody. Niczego w miarę dobrze zachowanego już tu
- nie było: przez dwadzieścia lat wypraw na powierzchnię stalkerzy zdołali
- zabrać st±d wszystko, co się dało. Benzyna z baków, akumulatory i
- generatory pr±du, przednie i tylne światła, wyrwane z korzeniami siedzenia:
- wszystko to można było znaleĽć zarówno na WOGN-ie, jak i na dowolnym
- większym targu w metrze.
- Asfalt był tu i ówdzie zryty różnych rozmiarów lejami, wszędzie widać
- było szerokie pęknięcia, przez które przebijała się trawa i giętkie łodygi
- uginaj±ce się pod ciężarem kulek, z pewności± z nasionami. Wprost przed
- Artemem otwierała się perspektywa mrocznego w±wozu Nowego Arbatu, z
- jednej strony zabudowanego nie wiadomo jakim cudem ocalałymi
- budynkami, przypominaj±cymi kształtem otwarte ksi±żki, a z drugiej -
- częściowo zburzonymi wysokościowcami, nie mniej niż dwadzieścia pięter
- każdy. Za plecami Artema została ulica prowadz±ca do Biblioteki i Kremla.
- Stał pośrodku tego wspaniałego cmentarza cywilizacji i czuł się jak
- archeolog po odkopaniu starożytnego miasta, w którym resztki dawnej
- potęgi i piękna jeszcze przez wiele stuleci wywołuj± u ogl±daj±cych dreszcz
- zachwytu. Wyobrazić sobie, jak żyli ludzie mieszkaj±cy w tych
- gigantycznych budowlach, przemieszczaj±cy się tymi maszynami, wtedy
- jeszcze błyszcz±cymi śwież± farb± i miękko sun±cymi po równej
- nawierzchni ulicy na rozgrzanej gumie kół, schodz±cy do metra tylko po to,
- żeby jak najszybciej przedostać się z jednego punktu tego bezkresnego
- miasta w drugi... Niemożliwe. O czym myśleli każdego dnia? Czego się
- bali? Czego w ogóle mog± się bać ludzie, jeśli nie musz± w każdej
- sekundzie obawiać się o swoje życie i stale o nie walczyć, próbuj±c
- przedłużyć je choćby o jeden dzień?
- W tym momencie chmury wreszcie się rozst±piły, ukazuj±c nadgryziony
- żółtawy dysk księżyca, pokryty dziwnymi rysunkami. Ostre światło,
- spływaj±ce w dół przez wyrwę w obłokach, zalało miasto, stokrotnie
- zwiększaj±c jego mroczn± potęgę. Domy i drzewa, które do tej pory
- zdawały się tylko płaskimi, bezcielesnymi sylwetkami, ożyły i nabrały
- objętości, ujawniły się niewidoczne wcześniej detale.
- Nie potrafi±c ruszyć się z miejsca, Artem stał jak zaczarowany i
- zachwyconym wzrokiem wodził dookoła, próbuj±c powstrzymać
- ogarniaj±ce go drżenie. Dopiero teraz zaczynał naprawdę rozumieć tęsknotę,
- któr± słyszał w głosach staruszków wspominaj±cych przeszłość,
- wracaj±cych w swojej wyobraĽni do miasta, w którym kiedyś mieszkali.
- Dopiero teraz zacz±ł zdawać sobie sprawę, jak daleko od swych dawnych
- osi±gnięć i zdobyczy znajduje się teraz człowiek. Jak dumnie szybuj±cy w
- powietrzu ptak, który, śmiertelnie ranny, spadł na ziemię, żeby zaszyć się w
- jakiejś dziurze i tam cicho umrzeć. Przypomniała mu się podsłuchana
- 287
- dyskusja ojczyma i Huntera. Czy człowiek może przeżyć, a nawet jeśli tak,
- czy będzie to ten sam człowiek, który ujarzmił świat i pewn± ręk± nim
- rz±dził? Teraz, kiedy Artem sam mógł ocenić z jakiej wysokości ludzkość
- spadła w otchłań, jego wiara w piękn± przyszłość ostatecznie się ulotniła.
- Prosty i szeroki Kaliniński Prospekt biegł w dal, stopniowo się zwężaj±c,
- póki nie rozpłyn±ł się w ciemności. Artem stał teraz na ulicy całkiem sam,
- otoczony tylko przez widma i cienie przeszłości, próbuj±c sobie wyobrazić,
- ilu ludzi, dniem i noc±, przemierzało tu kiedyś chodniki, ile samochodów
- pędziło z fantastyczn± prędkości± w tym samym miejscu, w którym się
- znajduje, jak przytulnie i ciepło świeciły puste teraz i czarne okna domów
- mieszkalnych. Gdzie to się wszystko podziało? ¦wiat wydawał się
- opustoszały i porzucony, lecz Artem rozumiał, że to iluzja: Ziemia nie była
- opuszczona i pusta, po prostu zmieniła gospodarzy. Myśl±c o tym, odwrócił
- się za siebie, w kierunku Biblioteki.
- Stały nieruchomo zaledwie nieco ponad sto metrów od niego, tak jak i
- on, pośrodku ulicy. Stworów było nie mniej niż pięć, i nie próbowały już
- kryć się w zaułkach, choć nie robiły też nic, by przyci±gn±ć jego uwagę.
- Artem nie mógł uwierzyć, jak udało im się do niego podejść tak szybko i
- bezszelestnie. W świetle księżyca było je widać wyj±tkowo dobrze: potężne,
- z rozwiniętymi tylnymi kończynami i, być może, nawet wyższe niż mu się
- na pocz±tku zdawało. Chociaż Artem nie mógł z takiej odległości dojrzeć
- ich oczu, i tak dobrze wiedział, że obserwuj± go teraz wyczekuj±co i
- wdychaj± wilgotne powietrze, badaj±c jego zapach. Z pewności± była w nim
- znajoma im domieszka prochu, i stwory na razie nie decyduj± się na atak,
- pod±żaj±c za Artemem w pewnej odległości i szukaj±c w jego zachowaniu
- oznak niezdecydowania, słabości. A może po prostu odprowadzaj± Artema
- do granic swojego terytorium i nie zamierzaj± robić mu krzywdy? Sk±d miał
- wiedzieć, jak zachowuj± się istoty, które pojawiły się na Ziemi wbrew
- prawom ewolucji?
- Staraj±c się zachować panowanie nad sob±, Artem odwrócił się i z
- udawanym spokojem powoli poszedł dalej, na wszelki wypadek ogl±daj±c
- się co kilka kroków przez ramię. Na pocz±tku stwory pozostawały na
- swoich miejscach, ale potem zaczęły się spełniać jego najgorsze obawy.
- Opuściły się na cztery łapy i powoli ruszyły za nim. Ale gdy tylko dystans
- stu metrów, który utrzymywały od samego pocz±tku, został przekroczony,
- znowu stanęły. Artem zacz±ł się już przyzwyczajać do swojej dziwnej
- eskorty, tym niemniej bał się spuszczać j± z oka i trzymał karabin w
- pogotowiu. Tak też szli razem, pust± ulic± zalan± światłem księżyca: z
- przodu zdenerwowany, napięty jak cięciwa człowiek, zatrzymuj±cy się co
- pół minuty, by się obejrzeć, za nim pięć lub sześć dziwnych stworów, które
- doganiały go nieśpiesznie, po czym podnosiły się na tylne łapy, pozwalaj±c
- z jakiegoś powodu, by znów się oddalił i szedł naprzód.
- 288
- Jednak szybko zauważył, że odległość, któr± utrzymywały, zaczęła się
- zmniejszać. Oprócz tego, trzymaj±ce się dot±d w grupie stwory teraz
- zaczęły iść półkolem, jakby próbuj±c zajść go z boków. Artem jeszcze
- nigdy nie miał do czynienia ze stadem poluj±cych drapieżników, ale jakoś
- nie miał w±tpliwości, że te stworzenia szykuj± się, by go zaatakować.
- Trzeba było działać. Gwałtownie się odwrócił, podniósł automat i
- wycelował w jedn± z ciemnych postaci.
- Ich zachowanie wyraĽnie się zmieniło. Tym razem nie zatrzymały się w
- oczekiwaniu, że ruszy dalej. Ledwo zauważalnie dalej się do niego zbliżały,
- tworz±c stopniowo coraz głębsze półkole. Trzeba było spróbować je
- odstraszyć, zanim uda im się skrócić dystans na tyle, żeby nast±pił atak.
- Artem podniósł nieco lufę i strzelił w powietrze. Huk odbił się od ścian
- wysokościowców i echem dotarł do drugiego końca prospektu. Spadaj±c na
- asfalt brzęknęła łuska od naboju. Wtedy rozległ się głuchy, pełen
- wściekłości ryk i stwory rzuciły się naprzód. Dziel±ce ich od Artema
- kilkadziesi±t metrów mogły przebyć w parę sekund, ale był przygotowany i
- na taki rozwój wypadków. Gdy tylko najbliższa bestia znalazła się na jego
- celowniku, puścił w jej kierunku krótk± serię i pobiegł w kierunku domów.
- Ku jego zdziwieniu, s±dz±c z rozpaczliwego krzyku, jaki wydał stwór,
- udało mu się trafić. Czy zatrzyma to pozostałe, czy też przeciwnie, jeszcze
- je rozjuszy, nie dało się odgadn±ć.
- I wtedy dał się słyszeć inny krzyk
- - nie groĽny ryk poluj±cych na niego
- stworzeń, a długi przenikliwy skrzek, od którego krew stygła w żyłach.
- Dochodził z góry i Artem zrozumiał, że do gry przyst±pił nowy uczestnik.
- Widocznie dĽwięki wystrzałów przyci±gnęły uwagę lataj±cego potwora, w
- rodzaju tego, który uwił sobie gniazdo na kopule soboru.
- Nad głow± mign±ł mu ogromny cień. Odwróciwszy się na moment za
- siebie, Artem zobaczył, że stwory poszły w rozsypkę, i tylko jeden z nich,
- widocznie ten, którego ranił, został na środku jezdni. Ci±gle skowycz±c,
- niezdarnie kuśtykał w kierunku budynków, też maj±c nadzieję się tam
- ukryć. Ale szans na ratunek nie miał żadnych: opisawszy jeszcze jeden kr±g
- na wysokości kilkudziesięciu metrów, monstrum złożyło olbrzymie
- skórzaste skrzydła i runęło na swoj± ofiarę. Pikowało z tak± prędkości±, że
- Artemowi nie udało się nawet porz±dnie mu przyjrzeć. Złapawszy stwora,
- który wydał ostatni, rozdzieraj±cy pisk, olbrzymia lataj±ca machina bez
- większego wysiłku wzleciała ze zdobycz± w powietrze i nieśpiesznie
- zaniosła j± na dach jednego z wieżowców.
- Tropi±ce go stwory postanowiły na razie nie wychylać się ze swoich
- kryjówek, w obawie, że potwór może wrócić. Artem nie miał więcej czasu
- do stracenia. Przyciskaj±c się do ścian domów, pobiegł naprzód, tam, gdzie
- według jego obliczeń, powinna się znajdować ulica Sadowoje Kolco. Udało
- mu się przebiec ponad pół kilometra, zanim zabrakło mu tchu i odwrócił się,
- 289
- żeby sprawdzić, czy poluj±ce na niego bestie się nie opamiętały. Prospekt
- był pusty. Ale kiedy przeszedł jeszcze kilkadziesi±t metrów i zajrzał w
- jedn± z odchodz±cych od Nowego Arbatu uliczek, ku swojemu przerażeniu
- zauważył w niej znajome nieruchome cienie. Teraz zacz±ł rozumieć
- dlaczego stworom nie było śpieszno wychodzić na otwart± przestrzeń i
- wolały śledzić swoje ofiary z ciasnych uliczek. Poluj±c na niego, bały się
- przyci±gn±ć uwagę jeszcze większych drapieżników i paść ich łupem.
- Teraz Artem znów musiał co chwilę się ogl±dać: pamiętał, że stwory
- umiej± się poruszać niezwykle szybko, a przy tym praktycznie
- bezszelestnie, i bał się, że zajd± go znienacka. Było już widać koniec
- prospektu, kiedy znów wychynęły z uliczek i zaczęły go okr±żać. Nauczony
- doświadczeniem, Artem od razu strzelił w powietrze, w nadziei, że tak jak i
- wcześniej, przyci±gnie to skrzydlatego potwora i odstraszy bestie. Te
- rzeczywiście na chwilę zamarły, stan±wszy na tylnych kończynach i
- wyci±gn±wszy szyje. Ale niebo pozostawało puste: monstrum pewnie nie
- zdołało jeszcze poradzić sobie z pierwsz± porcj±. Artem zrozumiał to nieco
- wcześniej, niż jego prześladowcy, pobiegł w prawo, obszedł jeden z domów
- i dał nura w najbliższe wejście do budynku. Może i Młynarz go przed tym
- ostrzegał, mówi±c, że w domach ktoś mieszka, ale zmierzyć się na odkrytej
- przestrzeni z tak silnym i szybkim przeciwnikiem, jak ścigaj±ce go stwory,
- byłoby głupot±. Rozerwałyby Artema na kawałki, zanim odbezpieczyłby
- swój automat.
- Na klatce było ciemno i musiał wł±czyć latarkę. W kolistej plamie
- światła ukazały się zdarte ściany, z wypisanymi na nich kilkadziesi±t lat
- wcześniej sprośnościami, zapaskudzone schody, wyłamane drzwi
- spustoszonych i wypalonych mieszkań. Obrazu zapuszczenia dopełniały
- zadomowione, bez lęku chodz±ce wokół szczury.
- Wejście wybrał trafnie: okna klatki schodowej wychodziły na ulicę, i
- wszedłszy na wyższe piętro, mógł się upewnić, że stwory na razie nie
- decyduj± się za nim pójść. Zbliżyły się już do samych drzwi wejściowych,
- ale zamiast przekroczyć próg, usadowiły się wokół na tylnych łapach i znów
- zamieniły w kamienne pos±gi. Artem nie wierzył, że odejd± i dadz±
- zdobyczy uciec. Wcześniej czy póĽniej spróbuj± wyci±gn±ć go na zewn±trz,
- oczywiście jeśli w środku nie kryje się coś takiego, co zmusi Artema, żeby
- sam uciekł.
- Wszedł jeszcze jedno piętro wyżej, rutynowo oświetlił drzwi mieszkań i
- odkrył, że jedne z nich s± zatrzaśnięte. Popchn±ł je ramieniem i upewnił się,
- że zamek jest zamknięty. Niewiele myśl±c przystawił do niego lufę
- karabinu, wystrzelił i kopniakiem otworzył drzwi na oścież. Generalnie
- rzecz bior±c, było mu obojętne, w którym z mieszkań będzie się bronił, ale
- 290
- nie mógł przepuścić szansy spojrzenia na nietknięt± siedzibę ludzk± z
- poprzedniej epoki.
- Po pierwsze zatrzasn±ł drzwi i zastawił je stoj±c± w przedpokoju szaf±.
- Poważnego szturmu taka barykada by nie wytrzymała, ale przynajmniej nie
- uda im się pokonać jej niepostrzeżenie. Potem podszedł do okna i ostrożnie
- wyjrzał na zewn±trz. Była to niemal idealna pozycja strzelecka: z wysokości
- czwartego piętra świetnie widział podejście do drzwi wejściowych i około
- dziesięciu stworów siedz±cych przy nich półkolem. Teraz przewaga była po
- jego stronie, i nie omieszkał z niej skorzystać. Wł±czywszy celownik
- laserowy, naprowadził czerwony punkcik na głowę największej bestii,
- wypuścił powietrze i nacisn±ł spust. Gruchnęła krótka seria i stwór
- bezgłośnie zwalił się na bok. Pozostałe błyskawicznie rozbiegły się w różne
- strony, i w mgnieniu oka ulica była pusta. Ale nie można było w±tpić, że nie
- zamierzaj± odejść daleko. Artem postanowił poczekać i upewnić się, czy
- śmierć ich pobratymcy rzeczywiście odstraszyła pozostałe.
- A na razie miał trochę czasu, żeby zbadać mieszkanie.
- Chociaż szyby, tak jak i w całym domu, były tu od dawna wybite, meble
- i w ogóle całe wyposażenie zachowało się zadziwiaj±co dobrze. Na
- podłodze były rozrzucone małe grudki czegoś przypominaj±cego trutkę na
- szczury, używan± na stacji WOGN. Mogło tak zreszt± być, bo Artem nie
- zauważył w pokojach ani jednego szczura. Im dłużej chodził po mieszkaniu,
- tym bardziej się upewniał, że mieszkańcy nie porzucili go w popłochu, ale
- zabezpieczyli, w nadziei, że kiedyś wróc±. Panował w nim idealny
- porz±dek, w kuchni nie pozostawiono na wierzchu żadnego jedzenia, które
- mogłoby przyci±gn±ć gryzonie lub owady, a większa część mebli była
- troskliwie owinięta foli±.
- Przechodz±c z pokoju do pokoju, Artem próbował sobie wyobrazić, jak
- wygl±dało życie ludzi, którzy tu mieszkali. Ilu ich tu żyło? O której
- godzinie wstawali, wracali z pracy, jedli kolację? Kto siedział u szczytu
- stołu? O wielu zajęciach, rytuałach i przedmiotach miał pojęcie tylko dzięki
- ksi±żkom i teraz, widz±c prawdziwe mieszkanie, przekonał się, że wcześniej
- wiele rzeczy wyobrażał sobie zupełnie nie tak.
- Artem ostrożnie podniósł półprzejrzyst± folię i przypatrzył się półkom z
- ksi±żkami. Pośród kryminałów, znanych ze straganów w metrze, stało tam
- kilka kolorowych ksi±żeczek dla dzieci. Chwycił za grzbiet jednej z nich i
- powoli poci±gn±ł do siebie.
- Kiedy przegl±dał ozdobione podobiznami wesołych zwierz±t stronice, z
- ksi±żki wypadł kawałek sztywnego papieru. Schyliwszy się, Artem podniósł
- go z podłogi. Okazało się, że była to wyblakła fotografia uśmiechniętej
- kobiety z małym dzieckiem na ręku.
- Skamieniał.
- 291
- Zakłóceniu uległ rytm, w jakim biło jego serce. Rozprowadzaj±ce dot±d
- krew po ciele miarowymi skurczami, nagle przyśpieszyło, zabiło zupełnie
- inaczej. Artemowi strasznie zachciało się zdj±ć ciasn± maskę gazow±,
- odetchn±ć świeżym powietrzem, jakkolwiek by było truj±ce. Delikatnie,
- jakby obawiaj±c się, że zdjęcie rozsypie się w proch, gdy go dotknie, wzi±ł
- je z półki i podniósł do oczu.
- Kobieta miała na oko jakieś trzydzieści lat, malec na jej rękach nie
- więcej niż dwa, a przez zabawn± czapeczkę na głowie trudno było określić,
- czy to chłopczyk, czy dziewczynka. Dziecko patrzyło prosto w obiektyw, a
- jego spojrzenie było zadziwiaj±co dorosłe i poważne. Artem odwrócił
- fotografię i szybkę jego maski pokryła mgła. Na odwrocie niebieskim
- długopisem było napisane: "Artemek ma 2 latka i 5 miesięcy".
- Uszło z niego jakby całe powietrze. Nogi się pod nim ugięły, usiadł na
- ziemi i podsun±ł zdjęcie pod padaj±ce z okna światło księżyca. Dlaczego
- uśmiech kobiety na fotografii wydał się mu tak znajomy, tak bliski?
- Dlaczego zaparło mu dech, jak tylko j± zobaczył?
- Zanim to miasto umarło, żyło w nim ponad dziesięć milionów ludzi.
- Artem to nie najpopularniejsze imię w Rosji, ale w wielomilionowym
- megalopolis dzieci z takim imieniem powinno być kilkadziesi±t tysięcy. To
- tak, jakby nosili je wszyscy obecni mieszkańcy metra. Szansa była tak
- znikoma, że liczyć na ni± po prostu nie miało sensu. Ale w takim razie
- dlaczego tak znajomy wydawał mu się uśmiech kobiety na fotografii?
- Spróbował wywołać z pamięci urywki wspomnień z dzieciństwa, które
- czasem przez ułamek sekundy przemykały mu przed oczami albo
- wypływały w snach. Mały przytulny pokoik, miękkie światło, czytaj±ca
- ksi±żkę kobieta... Szeroki tapczan. Zerwał się z miejsca i przemkn±ł jak
- wiatr po wszystkich pomieszczeniach, próbuj±c znaleĽć w jednym z nich
- meble, jakie widział w snach. Przez moment wydało mu się, że w jednym z
- pokoi s± one ustawione tak, jak w jego wspomnieniach. Kanapa wygl±dała
- troszkę inaczej, i okno było nie tam, ale co z tego, w końcu w świadomości
- trzyletniego dziecka ten obraz mógł zachować się w nieco zniekształconej
- formie...
- Trzyletniego? Wiek na zdjęciu był inny, ale to też niczego nie znaczyło.
- Daty przy opisie nie było. Mogło powstać kiedykolwiek, niekoniecznie parę
- dni przed tym, jak lokatorzy mieszkania musieli je na zawsze opuścić.
- Fotografia mogła być zrobiona i pół roku, i rok przedtem, przekonywał sam
- siebie. Wtedy wiek chłopczyka w czapeczce ze zdjęcia byłby taki sam, jak
- jego własny... Wtedy prawdopodobieństwo tego, że to on jest na zdjęciu...
- i jego matka... wzrosłoby dziesi±tki razy. "Ale fotografia mogła też być
- zrobiona i na trzy, czy pięć lat przedtem" - powiedział chłodno siedz±cy w
- jego głowie obcy głos. Mogła.
- 292
- Nagle przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Otworzył drzwi do
- łazienki, rozejrzał się dookoła i z ledwości± znalazł to, czego szukał: lustro
- było pokryte tak± warstw± kurzu, że nie odbijało nawet światła jego latarki.
- Artem zdj±ł z haczyka pozostawiony przez właścicieli mieszkania ręcznik i
- wytarł powierzchnię lustra. W utworzonej w ten sposób wyrwie pokazało
- się jego odbicie w masce przeciwgazowej i hełmie. Oświetlił się latark± i
- popatrzył w lustro.
- Chudej, wycieńczonej twarzy prawie nie było widać zza plastikowej
- osłony maski, ale z trudem przebijaj±ce się z lustra spojrzenie głęboko
- zapadłych ciemnych oczu od razu wydało mu się podobne do wzroku
- chłopczyka na fotografii. Artem podniósł zdjęcie do twarzy, przyjrzał się
- uważnie twarzyczce chłopca, potem przeniósł wzrok na lustro. Znów
- poświecił na zdjęcie i jeszcze raz popatrzył na swoj± twarz w masce
- przeciwgazowej, próbuj±c przypomnieć sobie jak wygl±dała ostatnim
- razem, kiedy widział swoje odbicie. Kiedy to było? Niedługo przed
- wyjściem z WOGN-u, ale ile czasu minęło od tamtej pory, nie podj±łby się
- powiedzieć. S±dz±c po człowieku, którego widział teraz w lustrze, było to
- kilka lat... Gdyby tylko można było ści±gn±ć tę cholern± maskę i porównać
- siebie z dzieckiem na zdjęciu! Oczywiście, dorastaj±c, ludzie zmieniaj± się
- czasem nie do poznania, ale przecież w każdej twarzy zawsze zostaje coś,
- co przypomina o odległym dzieciństwie.
- Pozostało mu tylko jedno: kiedy wróci na WOGN, spyta Suchego, czy
- kobieta uśmiechaj±ca się teraz do niego z kawałka papieru jest podobna do
- kobiety, która przekazała mu z r±k do r±k życie dziecka na stacji rzuconej na
- pożarcie szczurom... Do jego matki. Choćby jej twarz wykrzywiał wtedy
- rozpaczliwy i błagalny grymas, Suchy tak czy owak j± rozpozna. Ma
- zawodow± pamięć, na pewno będzie umiał powiedzieć, kto jest na zdjęciu.
- Czy to ona, czy nie?
- Artem obejrzał zdjęcie jeszcze raz, potem z nieoczekiwan± dla samego
- siebie tkliwości± pogładził podobiznę kobiety, ostrożnie schował fotografię
- do ksi±żki, z której wypadła, i włożył j± do plecaka. To dziwne, pomyślał,
- zaledwie kilka godzin temu znajdował się w największym magazynie
- wiedzy na tym kontynencie, gdzie mógł sobie zwyczajnie wzi±ć dowolny z
- milionów najróżniejszych tomów, z których wiele było po prostu
- bezcennych. Ale zostawił je, by pokrywały się kurzem na półkach, i w jego
- głowie nie powstała nawet myśl, żeby skorzystać z bogactw Biblioteki.
- Zamiast tego bierze tani± ksi±żeczkę z prościutkimi rysunkami dla dzieci i
- czuje się przy tym tak, jakby trafił mu się najwspanialszy skarb.
- Artem wrócił do przedpokoju, zamierzaj±c przejrzeć również pozostałe
- ksi±żki z regału, a może i zajrzeć do szaf w poszukiwaniu albumów ze
- zdjęciami. Ale kiedy podniósł wzrok do okna, poczuł tam ledwo
- wyczuwalne zmiany. Ogarn±ł go lekki niepokój: coś było nie tak.
- 293
- Podchodz±c bliżej zrozumiał w czym rzecz: kolor nocy się zmieniał,
- pojawiły się w nim żółtawo-różowe odcienie. ¦witało.
- Stwory siedziały obok wejścia, nie decyduj±c się wchodzić do środka.
- Trupa ich krewniaka nigdzie nie było widać, ale nie wiadomo było, czy
- zabrał go skrzydlaty gigant, czy też same rozerwały go na strzępy. Artem
- nie rozumiał, co powstrzymuje je od tego, żeby wzi±ć mieszkanie
- szturmem, ale na razie zupełnie go to urz±dzało.
- Czy zdoła dojść do Smoleńskiej przed wschodem słońca? I
- najważniejsze, czy uda mu się uciec przed pogoni±? Można było zostać w
- zabarykadowanym mieszkaniu, ukryć się przed promieniami słońca w
- łazience, przeczekać, aż przegoni± te wstrętne stwory, i ruszyć w drogę z
- nastaniem ciemności. Ale ile wytrzyma skafander ochronny? Na jaki czas
- jest przewidziane działanie filtrów maski przeciwgazowej? Co zrobi
- Młynarz, kiedy nie znajdzie go w umówionym miejscu o odpowiednim
- czasie?
- Artem podszedł do drzwi wychodz±cych na klatkę schodow± i zacz±ł
- nasłuchiwać. Cisza. Ostrożnie usun±ł szafę i powoli uchylił drzwi. Na
- piętrze nikogo nie było, ale, kiedy poświecił latark± na schody, zauważył
- coś, czego wcześniej nie widział. Czy też po prostu nie zwrócił uwagi?
- Stopnie pokrywała gęsta warstwa przezroczystego śluzu. Wygl±dało to
- tak, jakby coś przed chwil± po nich pełzło, zostawiaj±c ślad. Do drzwi
- mieszkania, w którym przesiedział cały ten czas, ślad się nie zbliżał, ale dla
- Artema nie było to pociech±. Czyli opuszczone domy rzeczywiście nie były
- tak puste, jak się wydawało?
- Teraz zupełnie mu się odechciało zostawać dłużej w mieszkaniu, a tym
- bardziej w nim spać. Pozostało mu tylko jedno: odstraszyć bestie, które
- nadal chciały go zjeść, i spróbować dobiec do Smoleńskiej. Zrobić to, zanim
- słońce wypali mu oczy i obudzi te niebywałe potwory, przed którymi
- ostrzegał go Młynarz.
- Tym razem nie celował tak dokładnie, a po prostu starał się trafić jedn±
- seri± jak najwięcej ohydnych stworów. Dwa z nich ryknęły i zwaliły się na
- ziemię, pozostałe znikły w uliczkach. Droga, jak się zdawało, była wolna.
- Artem zbiegł na dół, ostrożnie, w obawie przed zasadzk±, wyjrzał na
- zewn±trz i rzucił się ile sił w nogach w kierunku Sadowego Kolca. Jaka
- koszmarna dżungla musiała być w sadach na tej ulicy, pomyślał, jeśli nawet
- w±skie pasma drzew na bulwarach zmieniły się przez te lata w czarny
- g±szcz... Nie mówi±c już o Ogrodzie Botanicznym i tym, co tam wyrosło.
- Jego prześladowcy dali mu małe fory, gromadz±c się w stado, i udało mu
- się dotrzeć prawie do samego końca ulicy. Robiło się coraz jaśniej, ale
- widocznie promienie słońca wcale tych stworów nie niepokoiły: rozdzieliły
- się na dwie grupy i mknęły wzdłuż domów, z każd± sekund± skracaj±c
- 294
- dystans dziel±cy je od Artema. Tu, na otwartej przestrzeni, przewaga była
- po ich stronie: Artem nie mógł się zatrzymać, żeby wycelować jak należy.
- Do tego biegły na czterech kończynach, i ich sylwetki nie wznosiły się teraz
- nad ziemi± na więcej niż metr, zlewaj±c się prawie z ulic±. Choć Artem
- starał się biec najszybciej jak potrafił, skafander ochronny, plecak, dwa
- automaty i zmęczenie, które nawarstwiło się przez tę niekończ±c± się noc,
- dawały o sobie znać.
- Wkrótce ta piekielna pogoń doścignie go i zrobi, co ma zrobić, pomyślał
- trac±c nadzieję. Przypomniały mu się szkaradne, choć potężne ciała
- drapieżników, leż±ce w kałużach krwi przy wejściu do budynku, tam, gdzie
- dosięgła ich seria z karabinu. Artem miał bardzo mało czasu, żeby się im
- przyjrzeć, ale wystarczył jeden rzut oka, żeby na długo wbiły mu się w
- pamięć: lśni±ca br±zowa sierść, ogromna okr±gła głowa, paszcza pełna
- dziesi±tków drobnych ostrych zębów, które, jak się zdawało, rosły w kilku
- rzędach. Artem przejrzał w pamięci wszystkie znane mu zwierzęta, ale nie
- mógł sobie przypomnieć ani jednego, które pod wpływem promieniowania
- mogłoby urodzić takie stwory.
- Na szczęście na ulicy Sadowoje Kolco, jeśli to rzeczywiście była ona, nie
- rosły żadne drzewa. Była to po prostu kolejna szeroka ulica, ci±gn±ca się w
- lewo i w prawo od skrzyżowania aż po horyzont. Zanim znów rzucił się
- biegiem, Artem, nie patrz±c, puścił w kierunku bestii krótk± serię. Były już
- bliżej niż pięćdziesi±t metrów od niego i znów rozeszły się w półkole, tak że
- niektóre biegły prawie na jego wysokości. Na Sadowym musiał szukać
- drogi między kilkoma ogromnymi lejami zagłębiaj±cymi się na pięć, sześć
- metrów w ziemię, i w jednym miejscu mocno nadłożyć drogi, żeby obiec
- głębok± szczelinę, która rozcinała na dwoje powierzchnię drogi. Pobliskie
- budynki wygl±dały dziwnie: nie tyle jak po pożarze, co jak po powodzi.
- Miało się wrażenie, że działo się tu coś wyj±tkowego, przez co dzielnica
- ucierpiała o wiele bardziej niż Kaliniński Prospekt. Zaś w pewnym
- oddaleniu, wspaniałym i mrocznym tłem tego przerażaj±cego pejzażu był
- wznosz±cy się na kilkaset metrów nietknięty przez czas ani ogień,
- nieprawdopodobnych rozmiarów budynek, przypominaj±cy średniowieczny
- zamek. Artem na ułamek sekundy spojrzał w górę, i wyrwało mu się
- westchnienie ulgi: nad zamkiem szybował straszny skrzydlaty cień, który
- teraz mógł być dla niego wybawieniem. Trzeba było tylko przyci±gn±ć jego
- uwagę, żeby zaj±ł się goni±cymi go stworami. Podniósł automat jedn± ręk± i
- skierował lufę ku lataj±cemu potworowi, po czym nacisn±ł spust.
- Nic się nie stało.
- Skończyły mu się naboje.
- W biegu nie było łatwo nawet przełożyć wisz±cy mu na plecach
- zapasowy karabin. Artem dał nura w jeden z najbliższych zaułków i zmienił
- 295
- broń. Teraz mógł nie dać im do siebie podejść, aż wystrzela magazynek w
- drugim automacie.
- Pierwszy z nich ukazał się już zza rogu i typowym dla siebie ruchem
- usiadł na tylnych kończynach, prostuj±c się na cał± swoj± ogromn±
- wysokość. Miał śmiałość podejść tak blisko, że teraz Artem po raz pierwszy
- mógł popatrzeć mu w oczy: malutkie, ukryte pod masywnymi łukami
- brwiowymi, płon±ce złośliwym zielonym ogniem, podobnym do odblasków
- tych tajemniczych płomieni w parku.
- Kałasznikow Daniły nie miał laserowego celownika, ale z takiej
- odległości nie pomyli się i ze zwykłym. Znieruchomiała bestia spokojnie
- pokazała mu się w celowniku. Artem mocniej przycisn±ł automat do
- ramienia i nacisn±ł spust.
- Miękko dochodz±c połowy język spustu zatrzymał się. Co się stało?
- Czyżby w popłochu pomylił automaty? Ależ nie, przecież na jego broni był
- laserowy celownik... Artem spróbował szarpn±ć zamek. Zacięło się.
- Myśli zawirowały mu w głowie. Daniła, bibliotekarze... To dlatego nie
- stawiał oporu, kiedy w labiryncie regałów zaatakował go ten szary potwór!
- Po prostu nie zadziałał mu karabin. Pewnie tak samo rozpaczliwie szarpał
- zamek, kiedy bibliotekarz ci±gn±ł go w gł±b korytarzy...
- Obok pierwszej, cicho jak duchy pojawiły się dwie kolejne bestie.
- Przygl±dały się badawczo Artemowi, który stracił już nadzieję, że poradzi
- sobie z karabinem Daniły, i, jak się zdawało, wyci±gały z tego wnioski.
- Najbliższy ze stworów, pewnie przywódca stada, wykonał skok i wyl±dował
- pięć metrów od Artema.
- W tym momencie nad ich głowami przemkn±ł ogromny cień. Stwory
- przylgnęły do ziemi i podniosły głowy. Korzystaj±c z zamieszania, Artem
- wskoczył w jedn± z bram, nie maj±c już nadziei, że ujdzie z życiem z tych
- opałów, zupełnie jak zwierzę staraj±c się tylko odsun±ć chwilę swojej
- śmierci. W w±skich uliczkach nie miał z nimi najmniejszych szans, ale
- droga powrotna, na Sadowoje Kolco, była odcięta.
- Znalazł się na środku kawałka wolnej przestrzeni o kształcie kwadratu,
- ograniczonego ścianami domów, w których widniały bramy i przejścia. Za
- budynkiem, naprzeciwko którego stał, wznosił się ten sam mroczny zamek,
- którego widok uderzył go jeszcze na Sadowym Kolcu. Oderwawszy
- wreszcie od niego wzrok, Artem zobaczył na budynku przed sob± napis:
- "Metro Moskiewskie im. W.I. Lenina" i troszkę niżej: "Stacja Smoleńska".
- Wysokie dębowe drzwi były leciutko uchylone.
- Trudno powiedzieć, jak udało mu się zrobić unik. Była to dziwna
- mieszanka: wyczuł zagrożenie i poczuł lekki podmuch powietrza,
- nieodł±cznego towarzysza pędz±cego ku swej ofierze drapieżnika. Stwór
- spadł na ziemię zaledwie pół metra od niego. Uskoczywszy w bok, co sił
- 296
- pobiegł w kierunku wejścia do metra. Tam był jego dom, jego świat, tam,
- pod ziemi±, znów stawał się panem
- sytuacji.
- Hol wejściowy Smoleńskiej wygl±dał dokładnie tak, jak Artem się
- spodziewał: ciemny, wilgotny, pusty. Od razu było jasne, że na tej stacji
- ludzie często wychodz± na powierzchnię: kasy i wszystkie pomieszczenia
- służbowe były otwarte i wyczyszczone, wszystko, co mogło się przydać,
- przemieszczono w dół już wiele lat wcześniej. Nie ostały się ani bramki
- wejściowe, ani budki stróżów
- - przypominały o nich tylko betonowe
- fundamenty. Z tyłu widać było półokr±głe sklepienie tunelu, na niesamowit±
- głębokość schodziło kilka par schodów ruchomych. ¦wiatło latarki sięgało
- gdzieś do połowy zejścia i upewnić się, że tam rzeczywiście można wejść
- na stację, Artem nie mógł. Ale zostać w tym samym miejscu też nie mógł:
- stwory dostały się już do westybulu - zorientował się po skrzypnięciu
- drzwi. Za sekundę mogły dojść do schodów i ta minimalna przewaga, jak±
- wci±ż nad nimi zachowywał, zmalałaby do zera.
- Niezdarnie st±paj±c grubymi podeszwami butów po chwiej±cych się,
- karbowanych stopniach, Artem zacz±ł schodzić. Spróbował przeskoczyć
- kilka schodków naraz, ale stopa zjechała po mokrej powierzchni trochę
- dalej niż powinna, i poleciał w dół, uderzaj±c głow± o krawędĽ. Udało mu
- się zatrzymać dopiero kiedy obił lędĽwiami i potylic± jakieś dziesięć stopni.
- Oświetliwszy latark± pokonany odcinek (jaki on był jednak krótki!) Artem
- odkrył tam właśnie to, czego szukał i bał się znaleĽć: nieruchome ciemne
- sylwetki. Swoim zwyczajem, zanim rzuciły się do ataku, zamarły badaj±c
- sytuację lub bezgłośnie się naradzaj±c. Artem odwrócił się i jeszcze raz
- spróbował przeskoczyć dwa stopnie. Tym razem wyszło mu to lepiej, i
- sun±c praw± ręk± po gumowej taśmie balustrady, a lew± trzymaj±c latarkę,
- biegł jeszcze jakieś dwadzieścia sekund, póki znowu się nie przewrócił.
- Za nim rozległ się ciężki tupot. Stwory ruszyły.
- Artem miał ogromn± nadzieję, że żałośnie skrzypi±ce pod jego
- niewielkim ciężarem stare stopnie pod jego prześladowcami po prostu
- załami± się. Jednak zbliżaj±cy się z ciemności stukot świadczył o tym, że
- schody ruchome dobrze sobie radziły z obci±żeniem.
- W świetle latarki zobaczył ceglan± ścianę z dużymi drzwiami pośrodku.
- Miał do niej nie więcej niż dwadzieścia metrów. Z trudem podniósł się na
- nogi i przebył ostatni odcinek drogi w piętnaście sekund, które ci±gnęły się
- niczym wieczność.
- Drzwi były zrobione ze stalowych płyt i odpowiadały na uderzenia pięści
- głośno niczym dzwon. Artem bębnił w nie ze wszystkich sił - zbliżaj±ce się
- cienie, które niewyraĽnie dostrzegał w półmroku, doganiały go. Dopiero po
- kilku sekundach zrozumiał, jaki straszny bł±d popełnił i zrobiło mu się
- zimno: zamiast zapukać w drzwi umówionym kodem, tylko przepłoszył
- 297
- strażników. Teraz tamci już na pewno nie otworz±, choćby nie wiadomo co
- się stało. Któż mógłby chcieć tutaj wejść z powierzchni... Tym bardziej, że
- słońce już wstaje.
- Jaki był ten umówiony sygnał? Trzy szybkie - trzy wolne
- - trzy
- szybkie? No, nie, to jest SOS. Na pewno były trzy na pocz±tku i trzy na
- końcu, ale szybkie czy wolne, nie mógł już sobie tego przypomnieć. A jeśli
- zacz±łby teraz eksperymentować, o nadziejach na wejście można by w
- ogóle zapomnieć. Już lepiej SOS... Przynajmniej tak straż się zorientuje, że
- po drugiej stronie jest człowiek. Chociaż, jak powiedział Młynarz, w sumie
- nie wiadomo co gorsze.
- Artem zabębnił po stali jeszcze raz, po czym ści±gn±ł z ramienia automat
- i trzęs±cymi się rękami zmienił magazynek z nabojami. Dobrze, że w
- karabinie Daniły był jeszcze jeden. Potem przycisn±ł latarkę do lufy
- automatu i nerwowo powiódł ni± po prowadz±cych w górę schodach. Długie
- cienie ocalałych lamp nałożyły się na siebie w bł±dz±cej strudze światła, i
- nie można było mieć pewności, że w jednym z nich nie przyczaiła się
- ciemna postać...
- Z drugiej strony żelaznych drzwi nadal panowała pełna cisza. Boże, to
- chyba nie jest ta Smoleńska, pomyślał Artem. Może to wejście jest
- zablokowane od dziesięciu lat i od tej pory nikt z niego nie korzystał?
- Przecież znalazł się tu całkiem przypadkowo, a nie id±c za instrukcjami
- stalkera. Mógł się przecież pomylić!
- Całkiem blisko, jakieś piętnaście metrów od niego, skrzypn±ł stopień.
- Artem nie wytrzymał i puścił w tym kierunku serię z karabinu. Echo
- boleśnie chlasnęło Artema po uszach i zaczęło biec przez tunel na
- powierzchnię. Ale nie zabrzmiało nic podobnego do ryku rannej bestii.
- Naboje poleciały w pustkę.
- Nie śmiej±c odwrócić wzroku, Artem oparł się o drzwi plecami i znów
- zapukał pięści± w żelazo: trzy szybkie, trzy wolne, trzy szybkie. Wydało mu
- się, że słyszy za drzwiami ciężki metaliczny zgrzyt. I właśnie w tym
- momencie z ciemności, z piorunuj±c± szybkości±, wyleciał drapieżnik.
- Artem trzymał automat w prawej ręce i spust nacisn±ł niemal
- przypadkowo, kiedy instynktownie odskoczył do tyłu. Kule przecięły ciało
- stwora w powietrzu, i ten, zamiast rozszarpać mu gardło, dwa metry przed
- nim run±ł na ostatnie stopnie ruchomych schodów. Ale już po chwili
- podniósł się i nie zwracaj±c uwagi na tryskaj±c± z rany krew, ruszył
- naprzód. Potem chwiej±c się znów skoczył i przygwoĽdził Artema do
- zimnej stali drzwi. Atakować już nie mógł: ostatnie pociski trafiły go w
- głowę, i kończ±c swój skok stwór był już martwy. Ale siła rozpędu, z któr±
- jego ciało uderzyło w Artema, byłaby wystarczaj±ca żeby zmiażdżyć mu
- czaszkę, uratował go tkwi±cy na niej hełm.
- 298
- Drzwi otworzyły się, i na zewn±trz wylało się ostre białe światło. Od
- strony ruchomych schodów dał się słyszeć ryk strachu: z tego, co usłyszał,
- tych stworów było tam teraz nie mniej niż pięć. Czyjeś silne ręce złapały go
- za kołnierz i wci±gnęły do środka, po czym znów zazgrzytał metal: drzwi
- zamknięto i zasuwa wróciła na swoje miejsce.
- - Ranny? - spytał obok niego czyjś głos.
- - Cholera go wie...
- - odezwał się drugi.
- - Widziałeś, kogo z sob±
- przyprowadził? Ledwo je odstraszyliśmy poprzednim razem, a i to dopiero
- gazem. Tego by jeszcze brakowało, żeby na Smoleńskiej się osiedliły, jakby
- mało im było Arbackiej. A co? To całkiem możliwe! Ludzkie mięso to
- lubi±...
- - Zostawcie go. On jest ze mn±. Artem! Hej, Artem! No, ocknij się! -
- zawołał ktoś znajomy, i Artem, z trudem i niechętnie, otworzył oczy.
- Pochylało się nad nim trzech ludzi. Dwaj z nich, pewnie strażnicy bramy,
- byli ubrani w ciepłe szare kurtki i czapki uszanki, obaj mieli kamizelki
- kuloodporne. W trzecim Artem z ulg± rozpoznał Młynarza.
- - Czyli to jest ten, tak? - z lekkim rozczarowaniem w głosie spytał jeden
- z wartowników. - No to zabieraj go pan, tylko niech pan nie zapomni o
- kwarantannie i dezynfekcji.
- - Nie ucz uczonego - uśmiechn±ł się stalker. - Wstawaj, Artem. Dużo
- czasu ci zajęło... - dodał, wyci±gaj±c do niego rękę.
- Artem spróbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zachwiał
- się i zaczęło go mdlić, w głowie mu pociemniało.
- - Trzeba go zabrać do lazaretu. Jeden mi pomoże, a drugi zamyka
- śluzę - rozporz±dził Młynarz.
- Kiedy badał go lekarz, Artem ogl±dał białe kafelki, którymi była
- wyłożona sala operacyjna.
- Pokój lśnił czystości±, w powietrzu unosił się ostry zapach chloru, a pod
- sufitem było zamocowanych aż kilka lamp światła dziennego. Stołów
- operacyjnych też stało tu niemało, pod każdym wisiała szufladka z
- gotowymi do użycia instrumentami. Wyposażenie tutejszego małego
- szpitalika robiło wrażenie, ale do czego był on potrzebny neutralnej, z tego
- co Artem pamiętał, Smoleńskiej, było niejasne.
- - Złamań nie ma, tylko stłuczenia. Kilka zadrapań, zdezynfekowaliśmy
- je - podsumował doktor, wycieraj±c ręce w czysty ręcznik.
- - Mógłby nas pan na chwilę zostawić?
- - poprosił lekarza Młynarz. -
- Chcielibyśmy coś przedyskutować w cztery oczy.
- Medyk kiwn±ł głow± ze zrozumieniem i wyszedł. Stalker przysiadł na
- skraju kozetki, na której leżał Artem, i poprosił go, by dokładnie
- opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło. Według jego obliczeń, Artem
- 299
- powinien był dotrzeć na Smoleńsk± dwie godziny wcześniej, i Młynarz
- zamierzał już wychodzić na powierzchnię, by spróbować go odnaleĽć.
- Opowieści o pogoni wysłuchał do końca, choć bez specjalnego
- zainteresowania, lataj±ce potwory nazwał ksi±żkowym słowem
- "pterodaktyl", a silniejsze emocje wywołała w nim tylko opowieść o tym,
- jak Artem skrył się w budynku. Kiedy się dowiedział, że w tym czasie,
- kiedy chłopak był w mieszkaniu, po klatce schodowej coś przepełzło,
- stalker się zasępił.
- - Jesteś pewny, że nie wszedłeś w śluz na schodach? - pokręcił głow±. -
- Niech Bóg broni, żebyś przyniósł to cholerstwo na stację. Mówiłem ci
- przecież, żeby nie zbliżać się do domów! Uważaj to za duże szczęście, że
- kiedy byłeś w mieszkaniu, to coś nie zdecydowało się wpaść w gości...
- Młynarz wstał, podszedł do butów, które Artem zostawił przy wejściu i
- obejrzał pedantycznie podeszwy każdego z nich. Nie dostrzegłszy niczego
- podejrzanego, odstawił je na miejsce.
- - Do Polis, jak już ci mówiłem, masz na razie zakaz wstępu. Nie mogłem
- powiedzieć braminom prawdy, dlatego myśl±, że podczas wyprawy do
- Biblioteki obaj zaginęliście, a ja wybrałem się na poszukiwania. Więc jak to
- było z twoim koleg±?
- Artem jeszcze raz opowiedział cał± historię od pocz±tku do końca, tym
- razem szczerze wyjaśniaj±c jak dokładnie umarł Daniła. Stalker zmarszczył
- brwi.
- - Tę końcówkę lepiej zachowaj dla siebie. Szczerze mówi±c, pierwsza
- wersja jakoś bardziej mi się spodobała. Druga wzbudzi u braminów zbyt
- wiele w±tpliwości. Ich człowiek zgin±ł z twojej ręki, Księgi na znalazłeś, za
- to wynagrodzenie znalazło się w twojej kieszeni. A tak przy okazji - dodał,
- patrz±c na Artema spode łba - co tam było w tej kopercie?
- Podniósłszy się nieco na łokciu, Artem wyci±gn±ł z kieszeni pokryt±
- zaschł± krwi± paczuszkę, spojrzał uważnie na Młynarza i otworzył j±.
- 300
- ROZDZIAŁ 15
- PLAN
- Złożona na czworo kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu i kawałek
- grubego kreślarskiego papieru z naszkicowanymi ołówkiem tunelami. To
- właśnie czegoś takiego spodziewał się Artem wewn±trz koperty: plan i
- instrukcja do niego. Póki biegł do Smoleńskiej przez Kaliniński Prospekt,
- zupełnie nie miał czasu pomyśleć o tym, co może być wewn±trz torebki,
- któr± przekazał mu Daniła. Czarodziejskie rozwi±zanie z góry
- nierozwi±zywalnego problemu, coś, co będzie w stanie odsun±ć od WOGNu i całego metra ten miecz Damoklesa, to niepojęte i nieubłagane
- niebezpieczeństwo.
- Na środku karteczki z wyjaśnieniami rozlała się brunatnoczerwona
- plama. Sklejony krwi± bramina papierek trzeba było lekko zmoczyć, żeby
- otworzył się bez szkody dla napisanych drobnym pismem instrukcji.
- "Część Nr... tunel... D6... ocalałe stanowiska... do 400 000 metrów
- kw.... huragan... niesprawne... nieprzewidziane..." Ze zdenerwowania
- słowa skakały Artemowi przed oczyma, próbuj±c wydostać się z poziomych
- linijek, zlewały się w jedn± całość, a ich sens był dla niego absolutnie
- niezrozumiały. Zw±tpił, że złoży z nich cokolwiek sensownego i oddał
- kartkę Młynarzowi. Ten ostrożnie wzi±ł j± do r±k i chciwym wzrokiem wpił
- się w litery. Przez jakiś czas nic nie mówił, a potem Artem zobaczył, jak
- jego brwi uniosły się w niedowierzaniu.
- - Nie może być
- - wyszeptał stalker. - To musi być łgarstwo! Nie
- przegapiliby czegoś takiego...
- Obrócił kartkę i obejrzał j± z drugiej strony, a potem zacz±ł czytać od
- pocz±tku.
- - Zachowali to dla siebie... Wojskowym ani słowa. Nic dziwnego...
- Pokażesz im coś takiego, a ci zaraz wróc± do tego, co kiedyś
- - mamrotał
- niezrozumiale Młynarz, póki Artem cierpliwie czekał na wyjaśnienia. - Ale
- że to przegapili? Niesprawne... No, powiedzmy, że tak... W każdym razie,
- to znaczy, że uwierzyli!
- - To naprawdę może pomóc? - nie wytrzymał w końcu Artem.
- - Jeśli wszystko co tu napisano jest prawd±, to pojawia się dla nas
- nadzieja - kiwn±ł głow± stalker.
- - O co w tym chodzi? Nic nie zrozumiałem.
- Młynarz nie od razu odpowiedział. Jeszcze raz doczytał tekst do końca,
- potem zamyślił się na kilka sekund i dopiero potem zacz±ł opowiadać:
- 301
- - Słyszałem już kiedyś o czymś takim. Wci±ż opowiadano legendy, ale
- przecież w metrze s± ich tysi±ce. Tylko legendami tu żyjemy, nie samym
- chlebem. I o Uniwersytecie, i o Kremlu, i o Polis, nie odróżnisz, co jest
- prawd±, a co wymyślili przy ognisku na Placu Ilicza. No, i z tym tak
- samo... Chodziły niby słuchy, że gdzieś w Moskwie, albo pod Moskw±,
- ocalała baza rakietowa. Coś takiego, oczywiście, w żaden sposób nie mogło
- się wydarzyć. Obiekty wojskowe to zawsze cel numer jeden. Ale mówiło
- się, że tamci nie zd±żyli, że nie zauważyli, czy zapomnieli, i jedna baza
- zupełnie nie ucierpiała. Opowiadali, że ktoś tam nawet chodził, coś tam
- widział, stoj± tam niby wyrzutnie pod brezentem, nowiutkie, w hangarach...
- Wprawdzie w metrze nie ma z nich żadnego pożytku: tak głęboko pod
- ziemi± i tak nic wrogowi nie zrobisz. Stoj±, no i niech sobie stoj±.
- - To po co nam wyrzutnie rakiet?
- - Artem spojrzał ze zdziwieniem na
- stalkera i opuścił nogi z kozetki.
- - Czarni podchodz± do WOGN-u od strony Ogrodu Botanicznego.
- Hunter podejrzewał, że schodz± do metra z powierzchni właśnie w tym
- rejonie. Logiczne jest założenie, że właśnie tam żyj±. Właściwie s± dwie
- możliwości. Pierwsza: miejsce, z którego przychodz±, to - mówi±c
- umownie - ul, położony na powierzchni, niedaleko wejścia do metra.
- Druga: w rzeczywistości nie ma żadnego ula, i czarni atakuj± miasto z
- zewn±trz. Powstaje pytanie: dlaczego nigdzie indziej ich nie widziano?
- Nielogiczne. Chociaż może to kwestia czasu. Generalnie sytuacja jest taka:
- jeśli przychodz± sk±dś z daleka, to tak czy inaczej, niczego z nimi nie
- zrobimy. Zasypiemy tunele za WOGN-em, czy nawet za Prospektem Mira -
- wcześniej czy póĽniej znajd± nowe wejścia. Zostanie nam zabarykadować
- się w metrze, zamkn±ć się na cztery spusty, zapomnieć o nadziei powrotu na
- górę i żyć tylko świniami i grzybami. Jako stalker mogę jasno powiedzieć:
- długo tak nie poci±gniemy. Ale! Jeśli maj± swój ul, i jest on gdzieś w
- pobliżu, tak jak myślał Hunter...
- - Rakiety? - domyślił się wreszcie Artem.
- - Salwa dwunastu rakiet z głowicami kasetowymi i odłamkowoburz±cymi pokrywa powierzchnię 400 000 metrów kwadratowych
- -
- Młynarz znalazł odpowiednie miejsce w tekście i przeczytał.
- - Kilka
- takich salw i z Ogrodu Botanicznego, jeśli tam oni żyj±, zostanie tylko
- popiół.
- - Ale pan przecież mówi, że to legendy - powiedział z niedowierzaniem
- Artem.
- - A tu bramini mówi±, że nie
- - stalker machn±ł kartk±. - Jest tu nawet
- wyjaśnione, jak dostać się na teren tej jednostki wojskowej. Jest też, co
- prawda, napisane, że stanowiska s± częściowo niesprawne.
- - No, i jak się tam dostać?
- 302
- - D-6. Jest tu mowa o D-6. Metro-2. Jest zaznaczone położenie jednego
- z wejść. Twierdz±, że prowadzi stamt±d tunel, między innymi do tej bazy.
- Ale zastrzegaj± się, że przy próbie przeniknięcia do Metra-2 mog± pojawić
- się nieprzewidziane przeszkody.
- - Niewidzialni Obserwatorzy? - Artem przypomniał sobie zasłyszan±
- kiedyś rozmowę.
- - Obserwatorzy to bzdura i puste gadanie - skrzywił się Młynarz.
- - Baza rakietowa też była tylko legend± - wtr±cił Artem.
- - I będzie legend±, dopóki sam jej nie zobaczę - uci±ł stalker.
- - A gdzie jest wejście do Metra-2?
- - Jest napisane: stacja Majakowska. Dziwne... Tyle razy bywałem na
- Majakowskiej i nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- - Co teraz będziemy robić? - spytał Artem.
- - Pójdziesz ze mn± - odparł stalker. - Zjesz, odpoczniesz, a ja się na
- razie zastanowię. Jutro coś postanowimy.
- Dopiero kiedy Młynarz wspomniał o jedzeniu, Artem poczuł, jak bardzo
- jest głodny. Zeskoczył na pokryt± zimnymi kafelkami posadzkę i
- pokuśtykał już w kierunku swoich butów, ale stalker zatrzymał go gestem.
- - Obuwie i wszystkie ubrania zostaw tutaj, włóż do tej skrzynki. Będ± je
- czyścić i dezynfekować. Plecak też sprawdz±. Tu, na krześle, masz spodnie i
- kurtkę, załóż je.
- Smoleńska wygl±dała ponuro: niskie półokr±głe sklepienie, w±skie
- przejścia w grubych ścianach, wyłożonych białym kiedyś marmurem.
- Chociaż w k±tach arkad były dekoracyjne półkolumny, a ściany zdobiła
- nieĽle zachowana sztukateria, wszystko to pogłębiało tylko pierwsze
- odczucie. Stacja sprawiała wrażenie oblężonej od dawna cytadeli, której
- obrońcy upiększyli j± na swój sposób, od czego twierdza przybrała tylko
- jeszcze bardziej surowy wygl±d. Podwójna betonowa ściana z masywnymi
- stalowymi drzwiami po obu stronach zapory, chronione betonem stanowiska
- strzeleckie przy wejściach do tuneli
- - wszystko mówiło o tym, że tutejsi
- mieszkańcy maj± podstawy, by obawiać się o własne bezpieczeństwo.
- Kobiet na Smoleńskiej prawie nie było widać, za to wszyscy napotkani
- mężczyĽni chodzili tu pod broni±. Kiedy Artem wprost spytał Młynarza, co
- się dzieje na tej stacji, ten zrobił tylko nieokreślony gest i powiedział, że
- niczego niezwykłego tu nie widzi.
- Jednak Artema nie opuszczało dziwne poczucie wisz±cego w powietrzu
- napięcia. Wszyscy tu jakby na coś czekali, i ten stan szybko udzielał się
- nowo przybyłym. Namioty mieszkalne rozstawiono w szeregu pośrodku
- holu, a wszystkie przejścia między filarami były wolne, tak jakby bano się
- je zablokować i przeszkodzić szybkiej ewakuacji. Przy tym wszystkie
- 303
- namioty znajdowały się wył±cznie w przestrzeniach między arkadami, tak
- że z jednego toru było bezpośrednio widać drugi.
- Pośrodku obu peronów, przy zejściu na tory, siedzieli wartownicy, maj±c
- bez przerwy w polu widzenia tunele prowadz±ce w obie strony. Obrazu
- dopełniała panuj±ca na stacji niemal zupełna cisza. Ludzie rozmawiali tu ze
- sob± cicho, czasem w ogóle przechodz±c na szept, tak jakby bali się, że ich
- głosy mog± zagłuszyć jakieś niepokoj±ce dĽwięki dochodz±ce z tuneli.
- Artem spróbował sobie przypomnieć, co wie o Smoleńskiej. Może mieli
- niebezpiecznych s±siadów? Nie, z jednej strony szyny prowadziły do
- światłej i bogatej Polis, serca metra, z drugiej tunel wiódł na Kijewsk±, o
- której Artem pamiętał tylko, że zamieszkiwali j± w większości "ci z
- Kaukazu", jakich widział na stacji Kitaj-Gorod i w celach więzienia u
- faszystów, na Puszkińskiej. Ale w końcu byli to zwykli ludzie i chyba nie
- powinni się ich tu tak obawiać...
- Stołówka znajdowała się w środkowym namiocie. Czas obiadu, jak się
- zdawało, już min±ł, bo przy prostych stołach własnej roboty siedziało tylko
- kilka osób. Posadziwszy Artema przy jednym z nich, Młynarz wrócił po
- paru minutach z misk±, w której parowała mało apetyczna szara breja. Pod
- dodaj±cym otuchy wzrokiem stalkera Artem odważył się jednak jej
- spróbować i nie przestał jeść, aż miska była pusta. W smaku miejscowa
- potrawa okazała się wprost doskonała, choć miałby trudności z określeniem
- konkretnych składników. Jedno było pewne: mięsa kucharz nie pożałował.
- Kiedy skończył jeść i odsun±ł miskę na bok, Artem z błogim spokojem
- rozejrzał się dookoła. Przy s±siednim stole wci±ż jeszcze siedziało dwóch
- pogr±żonych w cichej rozmowie ludzi. Chociaż byli ubrani w zwykłe
- waciaki, w ich postawie było coś, co zmuszało do wyobrażenia ich sobie w
- pełnych kombinezonach ochronnych z erkaemami przewieszonymi przez
- ramię.
- Artem dostrzegł uważne spojrzenie, które wymienił jeden z nich z
- Młynarzem. Nie padło przy tym ani słowo. Mężczyzna w waciaku popatrzył
- przelotnie na Artema i wrócił do swojej nieśpiesznej rozmowy.
- Kilka kolejnych minut minęło w milczeniu. Artem znów próbował
- porozmawiać z Młynarzem o stacji, na której się znajdowali, ale ten
- odpowiadał niechętnie i monosylabami.
- Potem człowiek w waciaku wstał z miejsca, podszedł do ich stołu i
- schylaj±c się do Młynarza powiedział:
- - To co zrobimy z t± Kijewsk±? Coraz bardziej narasta...
- - Dobra, Artem, idĽ odpocz±ć
- - powiedział stalker. - Trzeci namiot
- licz±c od naszego jest dla gości. Posłanie masz już przygotowane, wszystko
- załatwiłem. Na razie tu posiedzę, muszę porozmawiać.
- 304
- Ze znajomym nieprzyjemnym uczuciem, że wyproszono go, żeby nie
- podsłuchiwał, kiedy dorośli rozmawiaj±, Artem posłusznie wstał i powlókł
- się do wyjścia. Przynajmniej mógł na własn± rękę zwiedzić stację, pocieszył
- sam siebie.
- Teraz, kiedy miał możliwość przyjrzeć się jej uważniej, odkrył jeszcze
- kilka dziwnych szczegółów. Hol był idealnie uprz±tnięty i różnoraki chłam,
- jakim nieodmiennie była zawalona większość znanych mu zamieszkałych
- stacji w metrze, tu był praktycznie nieobecny.
- Bo i Smoleńska wcale nie sprawiała wrażenia zamieszkałej stacji.
- Przypomniała mu naraz obrazek z podręcznika do historii, na której
- przedstawiono obóz wojskowy rzymskich legionistów. Regularnie,
- symetrycznie zorganizowana zamknięta przestrzeń, prowadz±ca obserwację
- we wszystkich kierunkach, żadnych zbędnych elementów, porozstawiani
- wszędzie wartownicy, umocnione wejścia i wyjścia...
- Nie udało mu się długo spacerować po stacji. Natkn±wszy się na
- otwarcie podejrzliwe spojrzenia jej mieszkańców, Artem już po kilku
- minutach zauważył, że go śledz±, i postanowił skryć się w namiocie
- gościnnym. Tam rzeczywiście czekało na niego pościelone łóżko polowe,
- zaś w rogu stała plastikowa torebka z przyklejon± karteczk± z jego
- imieniem. Artem opadł na skrzypi±ce sprężynami łóżko i otworzył torbę. W
- środku leżały jego rzeczy osobiste, które zostawił w plecaku. Pogrzebał w
- nich chwilę i wyci±gn±ł przyniesion± z powierzchni ksi±żkę dla dzieci.
- Ciekawe, czy badali jego mały skarb licznikiem Geigera? Miernik na pewno
- nerwowo by zaterkotał w pobliżu ksi±żki, ale Artem nie chciał o tym
- myśleć. Przerzucił parę stron, ogl±daj±c nieco wyblakłe obrazki na
- pożółkłym papierze i odwlekaj±c tę chwilę, kiedy między kolejnymi
- stronicami znajdzie swoje zdjęcie.
- Czy na pewno swoje?
- Cokolwiek się teraz stanie z nim, z WOGN-em, z całym metrem,
- najpierw musi wrócić na swoj± stację, żeby zapytać Suchego: kto jest na
- tym zdjęciu? Czy to mama, czy nie? Artem przyłożył fotografię do ust,
- potem znów wsun±ł j± między stronice i z powrotem schował ksi±żkę do
- plecaka. Na sekundę wydało mu się, że w jego życiu coś stopniowo wraca
- na swoje miejsce. W kolejnej sekundzie już spał.
- Kiedy Artem otworzył oczy i wyszedł z namiotu, nie od razu uzmysłowił
- sobie, gdzie się obudził, tak bardzo stacja się zmieniła. Zostało na niej mniej
- niż dziesięć całych namiotów, pozostałe były porwane lub spalone. ¦ciany
- pokryła sadza i dziury od kul, tynk z sufitu opadł i wielkimi kawałami leżał
- na posadzce. Na skrajach peronu płynęły złowieszcze czarne strumyczki,
- zwiastuj±ce jej rychłe zatopienie. W holu prawie nikogo nie było, tylko
- obok jednego z namiotów na podłodze bawiła się zabawkami mała
- dziewczynka. Na drugim końcu stacji, gdzie na górę prowadziły schody
- 305
- nowego wyjścia, słychać było przytłumione krzyki, i ściany co jakiś czas
- oświetlały płomienie. Oprócz nich mrok na stacji przebijały tylko dwie
- ocalałe lampy awaryjne.
- Automat, który Artem, jak mu się zdawało, zostawił u wezgłowia łóżka
- polowego, gdzieś znikn±ł. Na próżno przeszukał cały namiot i pogodził się z
- tym, że będzie musiał iść bez broni.
- Ale co tu się stało? Artem chciał zapytać baraszkuj±c± dziewczynkę, ale
- ta, kiedy tylko go zobaczyła, zaczęła tak rozpaczliwie płakać, że dowiedzieć
- się od niej czegokolwiek było niemożliwe.
- Zostawiwszy zanosz±c± się płaczem mał±, Artem ostrożnie przeszedł na
- drug± stronę arkad i wyjrzał na tory. Pierwsze, co przykuło jego wzrok, to
- trzy przytwierdzone do marmuru ściany litery z br±zu: "W...GN". Po
- drugiej, "O", której brakowało, by utworzyć znajomy skrót, widniał tylko
- czarny ślad. Przez cał± długość napisu w marmurze była głęboka szrama.
- Trzeba było się dowiedzieć co się dzieje w tunelach. Jeśli stację ktoś
- zdobył, to, zanim przyjdzie z odsiecz±, Artem powinien rozeznać się w
- sytuacji, żeby szczegółowo wyjaśnić sojusznikom z południa, jakie
- niebezpieczeństwo im grozi.
- Po wejściu do tunelu od razu ogarnęły go takie nieprzeniknione
- ciemności, że nawet własn± rękę Artem widział nie dalej niż do łokcia. W
- głębi coś wydawało dziwne skrzecz±ce dĽwięki i iść tam bez broni było
- szaleństwem. Kiedy dĽwięki na chwilę cichły, zaczynało być słychać, jak po
- ziemi ciurka woda, opływaj±c ciężkie skórzane buty Artema i płyn±c za
- niego do WOGN-u. Nogi mu drżały i odmawiały posłuszeństwa. Przerażony
- głos w jego głowie mówił, że iść dalej jest niebezpiecznie, że ryzyko jest
- nieznane, a w takich ciemnościach i tak nie uda mu się niczego zobaczyć.
- Ale druga jego część, nie zwracaj±c uwagi na wszystkie racjonalne
- argumenty, ci±gnęła go w gł±b, w ciemność. I poddawszy się jej, jakby
- prowadzony za rękę, zrobił jeszcze jeden krok naprzód.
- Mrok wokół stał się absolutny, nie widać było już kompletnie niczego, i
- przez to Artema ogarnęło dziwne uczucie, jakby jego ciało zniknęło. Z jego
- poprzedniego "ja" teraz pozostał tylko słuch i całkowicie na nim polegaj±cy
- umysł. Artem szedł tak jeszcze jakiś czas, lecz dĽwięki, w kierunku których
- szedł, ci±gle były równie odległe. Dały się za to słyszeć inne. Szuranie
- butów, kropka w kropkę podobne do tego, które słyszał wcześniej, w takiej
- samej ciemności, ale choćby nie wiadomo jak się starał, Artem nie potrafił
- sobie przypomnieć, gdzie konkretnie i w jakich okolicznościach to było. I z
- każdym kolejnym krokiem, który dobiegał do niego z niewidocznej otchłani
- tunelu, Artem czuł jak do serca kropla za kropl± przes±cza mu się czarny
- zimny strach. Po kilku chwilach nie wytrzymał i co tchu rzucił się z
- powrotem na stację, ale nie widz±c w ciemnościach podkładów ani szyn,
- 306
- potkn±ł się o jedn± z desek i upadł, rozumiej±c, że teraz spotka go
- nieunikniony koniec.
- Obudził się cały zlany potem i nawet nie od razu zdał sobie sprawę, że
- we śnie spadł z łóżka. Głowę miał nienormalnie ciężk±, w skroniach
- pulsował mu tępy ból, i jeszcze kilka minut przeleżał na podłodze, zanim
- przyszedł wreszcie do siebie i udało mu się podnieść.
- Ale w chwili, w której w głowie ciut mu się rozjaśniło, całkowicie
- wywietrzały z niej resztki koszmaru, i nie umiał już nawet w przybliżeniu
- przypomnieć sobie, co takiego mu się przyśniło. Uchylił wejście do namiotu
- i wyjrzał na zewn±trz. Oprócz nielicznych wartowników nie było nikogo -
- widocznie była właśnie noc. Artem kilka razy odetchn±ł zwyczajnym,
- wilgotnym powietrzem, wrócił do namiotu, położył się na łóżku polowym i
- zasn±ł mocnym, pozbawionym marzeń snem.
- Obudził go Młynarz.
- Ubrany w ciemn± ciepł± kurtkę z podniesionym kołnierzem i wojskowe
- spodnie z kieszeniami, wygl±dał jakby miał zamiar za chwilę wyjść ze
- stacji. Na głowie miał wci±ż tę sam± star±, czarn± furażerkę, a na ziemi
- przed nim stały dwie duże torby, które wydały mu się znajome.
- Młynarz butem popchn±ł do niego jedn± z nich i powiedział:
- - Trzymaj. Buty, ubranie, plecak, broń. Przebierz się teraz i przygotuj.
- Skafandra nie musisz zakładać, nie wychodzimy na powierzchnię, po prostu
- weĽ go ze sob±. Wyruszamy za pół godziny.
- - Dok±d idziemy? - mrugaj±c oczyma z niewyspania i desperacko
- próbuj±c powstrzymać ziewnięcie, spytał Artem.
- - Kijewska. Jeśli wszystko będzie w porz±dku, potem wzdłuż Okrężnej
- do Białoruskiej i Majakowskiej. A tam zobaczymy. Zbieraj się.
- Stalker usiadł na stoj±cym w k±cie stołku, wyci±gn±ł z kieszeni urywek
- gazety i zabrał się do robienia skręta, od czasu do czasu spogl±daj±c na
- Artema. Pod tym badawczym spojrzeniem Artemowi wszystko wypadało z
- r±k, i przygotowania trwały nieco dłużej, niż mogły, gdyby Młynarz
- zostawił go samego.
- Mimo to, dwadzieścia minut póĽniej był już gotowy. Młynarz bez słowa
- wstał z taboretu, wzi±ł swoj± torbę i wyszedł na peron. Artem rozejrzał się
- po namiocie i poszedł za nim.
- Przeszli przez arkady i doszli do torów. Młynarz zszedł po dostawionych
- drewnianych schodkach, kiwn±ł głow± wartownikowi i ruszył w kierunku
- tunelu. Z tej strony peronu, gdzie szyny prowadziły na Kijewsk±, pół
- szerokości tunelu zajmowało obetonowane stanowisko ogniowe z w±skimi
- otworami strzelniczymi. Przejście zagradzała żelazna krata, której pilnowało
- dwóch wartowników. Młynarz wymienił z nimi kilka krótkich,
- 307
- niewyraĽnych zdań, po czym jeden ze strażników otworzył kłódkę i pchn±ł
- kratę.
- Wzdłuż jednej ze ścian tunelu ci±gn±ł się owinięty czarn± taśm±
- izolacyjn± przewód, z którego co każde dziesięć-piętnaście metrów zwisała
- słaba żarówka, ale nawet takie oświetlenie w tym miejscu wydało się
- Artemowi prawdziwym luksusem. Jednak trzysta kroków dalej kabel się
- kończył, i czekali tam kolejni wartownicy. Nie mieli żadnych mundurów,
- ale wygl±dali jakoś poważniej niż wojskowi w Polis. Jeden z nich, kiedy
- rozpoznał twarz Młynarza, kiwn±ł mu głow±, przepuszczaj±c go przodem.
- Zatrzymawszy się na skraju oświetlonej przestrzeni, stalker wyj±ł z torby
- latarkę i wł±czył j±.
- Po następnych kilkuset metrach przed nimi rozległy się głosy i błysnęło
- światło latarek. Niezauważalnym ruchem automat Młynarza spadł mu z
- ramienia i znalazł się w jego rękach. Artem poszedł za jego przykładem.
- Był to pewnie jeszcze jeden, najdalszy posterunek ze Smoleńskiej.
- Dwóch potężnych, uzbrojonych mężczyzn, w grubych kurtkach z
- kołnierzami podbitymi sztucznym futrem kłóciło się z trzema
- straganiarzami. Strażnicy mieli na głowach okr±głe wi±zane czapki, u obu
- na skórzanych rzemykach wisiały noktowizory. Dwaj straganiarze mieli
- przy sobie broń, ale Artem dałby głowę, że byli to właśnie handlarze.
- Olbrzymie wory ze szmatami, plan tuneli w ręku, szczególny, cwaniacki
- wzrok, czupurnie błyszcz±ce w świetle latarek oczy
- - wszystko to widział
- nie pierwszy raz. Straganiarzy zwykle bez problemów wpuszczano na
- wszystkie stacje, może oprócz tych, które wchodziły w skład Hanzy. Ale jak
- się zdawało, na Smoleńskiej nikt ich nie oczekiwał.
- - No, dobra bracie, co ty tak, ci±gle to samo, my nawet nie na tę twoj±
- Smoleńsk±, a tak tylko, przejazdem
- - przekonywał strażnika jeden z
- handlarzy, w±saty dr±gal w kusej kufajce.
- - Ciuchy tu mamy, proszę, sami zobaczcie, w Polis będziemy
- handlować - przytakiwał mu drugi straganiarz, krępy i zarośnięty aż po
- oczy.
- - Co my ci za krzywdę zrobimy, tylko skorzystasz, o, popatrz, dżinsy
- zupełnie jak nówki, zdaje się twój rozmiar, firmowe, ot tak ci oddam
- -
- przej±ł inicjatywę trzeci.
- Wartownik kręcił głow± w milczeniu, blokuj±c przejście. Prawie nic nie
- odpowiadał, ale gdy tylko jeden ze straganiarzy wzi±ł jego milczenie za
- zgodę i spróbował zrobić krok naprzód, obaj strażnicy szczęknęli
- bezpiecznikami swoich karabinów. Młynarz i Artem stali pięć kroków za
- ich plecami, i chociaż stalker opuścił broń, w jego postawie dało się wyczuć
- napięcie.
- 308
- - Stać! Macie pięć sekund, żeby się odwrócić i odejść. Na stacji jest stan
- wyj±tkowy, nikogo tu nie wpuszczamy. Pięć... cztery...
- - zacz±ł liczyć
- jeden z wartowników.
- - To jak mamy teraz iść, znów przez Okrężn±?
- - chciał jeszcze
- protestować jeden ze straganiarzy, ale drugi pokręcił głow± z rezygnacj±,
- poci±gn±ł go za rękaw i handlarze, podniósłszy z ziemi worki, ruszyli z
- powrotem.
- Odczekawszy minutę stalker dał Artemowi znak i poszli w kierunku
- Kijewskiej w ślad za straganiarzami. Kiedy przechodzili obok wartowników
- jeden z nich milcz±co kiwn±ł Młynarzowi i przyłożył dwa palce do skroni
- jakby salutuj±c.
- - Stan wyj±tkowy?
- - zainteresował
- posterunek. - Co to znaczy?
- się
- Artem,
- kiedy
- minęli
- - Wróć tam i zapytaj
- - uci±ł ten, wybijaj±c Artemowi z głowy dalsze
- pytania.
- Chociaż Artem i Młynarz starali się trzymać z daleka od id±cych
- przodem straganiarzy, ich głosy słychać było coraz bliżej, a potem nagle się
- urwały. Ale nie przeszli nawet dwudziestu kroków, kiedy w twarze
- zaświeciły im latarki.
- - Hej, kto tam? Czego chcecie?
- - krzykn±ł ktoś nerwowo, i Artem
- rozpoznał głos jednego z handlarzy, których zawróciła w pół drogi
- wystawiona przed Smoleńsk± straż.
- - Spokojnie. Dajcie przejść, nic wam nie zrobimy. Idziemy na
- Kijowsk± - niezbyt głośno, ale wyraĽnie odpowiedział stalker.
- - IdĽcie, puścimy was przodem. Nie musicie nam chuchać w plecy
- -
- naradziwszy się, oznajmiły głosy.
- Młynarz wzruszył ramionami z niezadowoleniem i nieśpiesznie ruszył
- naprzód. Jakieś trzydzieści metrów dalej rzeczywiście stali ci sami trzej
- straganiarze. Kiedy Artem i Młynarz się do nich zbliżyli, kupcy grzecznie
- skierowali lufy w ziemię, rozst±pili się i dali im przejść. Stalker, jak gdyby
- nigdy nic, ruszył dalej, ale Artem zauważył, że zmienił krok: szedł teraz
- bezszelestnie, jakby boj±c się zagłuszyć dochodz±ce z tyłu dĽwięki. I
- chociaż straganiarze natychmiast ruszyli za nimi, Młynarz ani razu się nie
- obejrzał. Artem próbował stłumić w sobie chęć, by to zrobić całe trzy
- minuty, ale potem jednak spojrzał za siebie.
- - Hej! - z tyłu dał się słyszeć wytężony głos. - Poczekajcie no!
- Stalker stan±ł. Artem zacz±ł się zastanawiać, dlaczego ten tak posłusznie
- spełnia wszystkie polecenia jakichś tam drobnych handlarzy.
- - Przez Kijewsk± się tacy ostrzy zrobili, czy to dlatego, że ochraniaj±
- Polis? - dognawszy ich spytał jeden ze straganiarzy.
- 309
- - Przez Kijewsk±, wiadoma rzecz
- - od razu odpowiedział Młynarz, i
- Artem poczuł ukłucie zazdrości: jemu stalker nie chciał niczego powiedzieć.
- - No tak, można ich zrozumieć. Na Kijewskiej robi się teraz strasznie.
- No, ale nic. Zaraz tym czyścioszkom z waszej warty zrobi się gor±co. Bo
- jak Hanza przestanie wpuszczać, to wszyscy z Kijewskiej pobiegn± do was.
- Sam rozumiesz, jak się dzieje coś takiego, to kto by chciał tam dalej
- mieszkać? Lepiej już pod kule... - zwracaj±c się czy to do stalkera, czy to
- do siebie, mrukn±ł wysoki straganiarz.
- - Jasne, bo sam się pod kule rzuciłeś?
- - fukn±ł szyderczo drugi. - Też
- mi, Matrosow się znalazł!
- - No bo na razie jeszcze mi nie dopiekło - odparł dryblas.
- - A co tam się takiego dzieje? - nie wytrzymał Artem.
- Dwaj straganiarze natychmiast spojrzeli na niego tak, jakby zadał głupie
- pytanie, na które umie odpowiedzieć każde dziecko. Stalker zachował
- milczenie. Milczeli też handlarze, tak że przez jakiś czas szli w całkowitej
- ciszy. Przez to, a może dlatego, że przeci±gaj±ca się cisza robiła się lekko
- przerażaj±ca, Artemowi odechciało się słuchać wyjaśnień. I kiedy chciał już
- machn±ć na to ręk±, dr±gal wreszcie niechętnie się odezwał:
- - Tunele tam s± do Parku Pobiedy, ot co...
- Słysz±c nazwę stacji, jego dwaj koledzy skulili się ze strachu, i Artemowi
- wydało się przez moment, że poczuł powiew zatęchłego tunelowego
- przeci±gu, ściany tunelu zbliżyły się do siebie. Nawet Młynarz poruszył
- ramionami, tak jakby chciał się ogrzać. Artem chyba nigdy nie słyszał
- niczego złego o Parku Pobiedy i nie mógł sobie przypomnieć ani jednej
- historyjki zawi±zanej z t± stacj±. Więc dlaczego na dĽwięk tej nazwy nagle
- zrobiło mu się tak nieswojo?
- - Czyli co, robi się gorzej? - ciężko spytał stalker.
- - A bo my to wiemy? My jesteśmy postronni ludzie. Tak tylko czasem
- tamtędy przechodzimy. Żeby się tam zatrzymać, to sami rozumiecie...
- -
- burkn±ł coś nieokreślonego brodaty.
- - Ludzie tam gin±
- - szeptem oznajmił krępy straganiarz.
- - Wielu się
- boi, uciekaj±. Trudno się już połapać kto znikn±ł, kto sam uciekł, a
- pozostałych od tego jeszcze większy strach ogarnia.
- - Wszystkie te tunele s± przeklęte - splun±ł na ziemię dryblas.
- - Ale przecież s± zasypane - ni to spytał, ni to stwierdził Młynarz.
- - Już od stu lat s± zasypane, i co z tego? Jak jesteś st±d, to powinieneś
- nas lepiej rozumieć! Wszyscy tam wiedz±, że strach idzie z tuneli, choćby i
- trzy razy je wysadzili i zagrodzili. Każdy to czuje na własnej skórze, jak
- tylko tam nos pokaże, nawet Siergiejewicz
- - dryblas pokazał na swojego
- brodatego kolegę.
- 310
- - Dokładnie - potwierdził zarośnięty Siergiejewicz i z jakiegoś powodu
- się przeżegnał.
- - Przecież pilnuj± tych tuneli? - sprecyzował Młynarz
- - Codziennie warty stoj± - przytakn±ł w±saty.
- - A chociaż raz kogoś złapali? Albo widzieli? - dopytywał się stalker.
- - A sk±d my mamy wiedzieć? - rozłożył ręce straganiarz. - Nic takiego
- nie słyszałem. Zreszt± tam i nie ma kogo łapać.
- - A co o tym mówi± miejscowi? - nie ustępował Młynarz.
- Dr±gal nic nie odpowiedział, tylko machn±ł ręk± z rezygnacj±, za to
- Siergiejewicz obejrzał się nie wiedzieć czemu za siebie i głośno szepn±ł:
- - Miasto umarłych... - i od razu znów zacz±ł się żegnać.
- Artem chciał się już roześmiać: zbyt wiele już słyszał historii, baśni,
- legend i teorii o tym, gdzie dokładnie mieszkaj± w metrze umarli ludzie. I
- dusze w rurach wzdłuż ścian tuneli, i wrota do piekieł, które kopi± na jednej
- ze stacji... teraz znów miasto umarłych na stacji Park Pobiedy. Ale upiorny
- powiew sprawił, że śmiech uwi±zł mu w gardle, i pomimo ciepłego ubrania
- przej±ł go dreszcz. Najgorsze było to, że Młynarz umilkł i nie zadawał już
- żadnych pytań, choć Artem miał nadzieję, że zbędzie lekceważ±co taki głupi
- pomysł.
- Cał± pozostał± drogę przeszli w milczeniu, każdy pogr±żony w swoich
- myślach. Do samej Kijewskiej tunel okazał się być zupełnie spokojny,
- pusty, suchy i czysty, ale wbrew temu ciężkie, przygniataj±ce poczucie, że
- przed nimi czeka coś złego, narastało z każdym krokiem.
- Jak tylko weszli na stację, to uczucie zalało ich jak wzburzone wody
- gruntowe, tak samo niepowstrzymane, tak samo brudne i lodowate.
- Tutaj niepodzielnie panował strach, i było to widać na pierwszy rzut oka.
- Czy to ta sama "słoneczna Kijewska", o której mówił Artemowi ten więzień
- z Kaukazu, który siedział z nim w jednej celi w niewoli u faszystów? Czy
- może miał na myśli stację o tej samej nazwie położon± na Linii Filewskiej?
- Nie można było powiedzieć, że stacja była opuszczona i wszyscy
- mieszkańcy uciekli. Ludzi, jak się okazało, było tu całkiem sporo, ale
- odnosiło się wrażenie, że Kijewska nie należy do jej mieszkańców.
- Wszyscy starali się trzymać w grupie, namioty były przylepione do ścian i
- do siebie nawzajem na środku holu. Odległości, konieczne ze względu na
- niebezpieczeństwo pożaru, nigdzie nie były zachowane: widać było, że
- mieszkaj±cy w tych namiotach ludzie musieli się obawiać czegoś
- groĽniejszego niż ogień. Przechodnie, kiedy Artem patrzył im w oczy, od
- razu spuszczali zaszczuty wzrok i, unikaj±c obcych, uciekali im z drogi
- niczym kryj±ce się po k±tach karaluchy.
- 311
- Peron, ściśnięty między dwoma rzędami niskich zaokr±glonych arkad, z
- jednej strony schodził w dół kilkoma ci±gami schodów ruchomych, z
- drugiej nieco się wznosił po krótkich schodach, gdzie otwierało się boczne
- przejście na drug± stację. W kilku miejscach tliły się węgle i unosił
- drażni±cy zapach pieczonego mięsa, gdzieś płakało dziecko. Może i
- Kijewska znajdowała się na progu wymyślonego przez przestraszonych
- mieszkańców miasta umarłych, jednak ona sama była absolutnie żywa.
- Szybko się pożegnawszy, straganiarze zniknęli w przejściu na inn± linię.
- Młynarz rozejrzał się po gospodarsku dookoła i zdecydowanym krokiem
- ruszył w stronę jednego z przejść. Bywał tu regularnie, było to widać od
- razu. Artem nie mógł wydedukować czemu stalker tak szczegółowo
- wypytywał straganiarzy o stację. Spodziewał się, że w swoje niestworzone
- historie przypadkiem wplot± wskazówkę co do rzeczywistej sytuacji?
- Próbował sprawdzić, czy nie s± aby szpiegami?
- Po chwili zatrzymali się przed wejściem do pomieszczeń służbowych.
- Drzwi były tu wybite, lecz na zewn±trz stał wartownik. Dowództwo,
- domyślił się Artem.
- Na spotkanie stalkerowi wyszedł gładko ogolony starszy mężczyzna ze
- starannie zaczesanymi włosami. Miał na sobie stary niebieski uniform
- pracownika metra, wytarty i wyblakły, ale zadziwiaj±co czysty. Niepojęte
- było jak udaje mu się tak o siebie dbać na tej stacji. Mężczyzna zasalutował
- Młynarzowi, ale nie na poważnie, jak strażnicy w tunelu, lecz żartobliwie.
- Jego oczy mrużyły się w uśmiechu.
- - Dobry dzień - powiedział przyjemnym głębokim głosem.
- - Zdrówka życzę - odparł stalker i uśmiechn±ł się.
- Dziesięć minut póĽniej siedzieli w ciepłym pokoju i pili niezmienn±
- grzybow± herbatę. Tym razem nie wyprosili Artema na zewn±trz, jak się
- spodziewał, a pozwolili mu być obecnym podczas dyskusji o poważnych
- sprawach. Niestety z rozmowy stalkera i naczelnika stacji, którego ten
- nazywał Arkadijem Siemionowiczem, tak czy inaczej niczego nie
- zrozumiał. Najpierw Młynarz spytał o niejakiego Tretiaka, a potem
- dowiadywał się, czy w tunelach nic się nie zmienia. Naczelnik oznajmił, że
- Tretiak opuścił stację w sprawach osobistych, ale powinien niedługo wrócić,
- i zaproponował, żeby Młynarz na niego zaczekał. Potem zagłębili się w
- detale jakichś umów, tak że Artem szybko zupełnie stracił w±tek. Po prostu
- siedział, siorbał gor±c± herbatę, której grzybowy aromat przypominał mu o
- jego stacji, i rozgl±dał się wokół. Kijewska wyraĽnie pamiętała lepsze
- czasy: ściany pomieszczenia były obwieszone podniszczonymi przez mole,
- ale mimo to nieĽle zachowanymi kobiercami, w niektórych miejscach
- bezpośrednio na nich przybito zrobione ołówkiem szkice sieci tuneli w
- grubych pozłacanych ramach, a stół, przy którym siedzieli, wygl±dał na
- najprawdziwszy antyk, i Artem nie umiał sobie nawet wyobrazić, ilu trzeba
- 312
- było stalkerów, żeby wynieść go z czyjegoś opustoszałego mieszkania, i ile
- władze stacji zgodziły się za niego zapłacić. Na jednej ze ścian wisiała
- pociemniała ze starości szabla, a obok niej wygl±daj±cy na prehistoryczny
- pistolet, wyraĽnie nie nadaj±cy się do strzelania. W dalszym krańcu pokoju,
- na szafce, bielała ogromna czaszka, należ±ca do jakiegoś nieznanego
- stworzenia.
- - Ale nic tam nie ma, w tych tunelach - pokręcił głow± Arkadij
- Siemionowicz. - Straże wystawiłem, żeby ludzi uspokoić. Sam tam
- przecież chodziłeś, wiesz doskonale, że oba tunele jakieś trzysta metrów od
- stacji s± zasypane. Nic tam nie może przyjść, nie ma sk±d. To s± przes±dy.
- - Ale przecież ludzie znikaj±? - spochmurniał Młynarz.
- - Znikaj± - potwierdził naczelnik - ale przecież nie wiadomo gdzie.
- Myślę, że się boj± i dlatego uciekaj±. W przejściach posterunków nie
- trzymamy, a tam - machn±ł ręk± w stronę schodów - jest całe miasto. Jest
- dok±d iść. I na Okrężn±, i na Filewsk±. Hanza podobno teraz wpuszcza ludzi
- z naszej stacji.
- - A czego się boj±? - spytał stalker.
- - Jak to czego? Tego, że ludzie znikaj±. No, i masz błędne
- koło -
- Arkadij Siemionowicz rozłożył ręce.
- - Dziwne - z niedowierzaniem i przeci±gle rzekł Młynarz.
- - Wiesz co,
- póki czekamy na Tretiaka, pójdziemy raz z wartownikami. Tak żeby się
- rozejrzeć. Bo na Smoleńskiej się niepokoj±.
- - Rozumiem - kiwn±ł naczelnik.
- - W takim razie idĽcie teraz do
- trzeciego namiotu; mieszka tam Anton. Jest dowódc± następnej zmiany.
- Powiedz, że ja was przysłałem.
- W namiocie z narysowan± cyfr± "3" było głośno. Na podłodze dwaj
- chłopcy w wieku około dziesięciu lat, obaj prawie albinosy, jak większość
- dzieci urodzonych w metrze, bawili się łuskami po nabojach do automatu.
- Obok nich siedziała mała dziewczynka patrz±ca na braci okr±głymi z
- ciekawości oczyma, ale nie decyduj±ca się na udział w zabawie. Schludna
- kobieta w średnim wieku w fartuszku kroiła coś do jedzenia na obiad. Było
- tu przytulnie, w powietrzu czuć było apetyczny domowy zapach.
- - Anton wyszedł, usi±dĽcie
- serdecznym uśmiechem kobieta.
- i
- poczekajcie
- - zaproponowała
- z
- Chłopcy z pocz±tku spogl±dali na nich czujnie, a potem jeden z nich
- podszedł do Artema i, patrz±c na niego spode łba, zapytał:
- - Masz łuski?
- - Oleg, natychmiast przestań żebrać! - surowo powiedziała kobieta, nie
- odrywaj±c się od gotowania.
- 313
- Ku zdziwieniu Artema, Młynarz wsun±ł rękę do kieszeni spodni,
- pogrzebał w niej i wyci±gn±ł kilka nietypowych, podłużnych łusek, na
- pewno nie do kałasznikowa. Zamkn±ł pięść i potrz±sn±ł ni± jak grzechotk±,
- po czym podał te skarby chłopczykowi. Temu natychmiast błysnęły oczy,
- ale nie odważył się wzi±ć podarunku.
- - Bierz, bierz! - stalker puścił mu oko i wysypał łuski na wyci±gnięta
- dziecięc± dłoń.
- - Ale teraz ja wygram! Patrz, jakie wielkie! To będzie specnaz!
- -
- wesoło zawołał malec.
- Przyjrzawszy się, Artem zauważył, że łuski, którymi się bawili, były
- ułożone w równe szeregi i widocznie, przedstawiały żołnierzy. Sam też tak
- się kiedyś bawił, ale tylko on miał takie szczęście: miał jeszcze prawdziwe
- małe ołowiane żołnierzyki, nawet jeśli pochodziły z różnych kompletów.
- Kiedy na podłodze rozpoczęła się bitwa, do namiotu wszedł ojciec
- chłopców - niewysoki szczupły człowiek z rzadkimi jasnymi włosami.
- Kiedy zobaczył obcych, ukłonił im się w milczeniu i nadal bez słowa
- popatrzył z niepokojem na Młynarza.
- - Tata, tata, przyniosłeś nam więcej łusek? Oleg ma teraz więcej, dostał
- takie długie! - zacz±ł szarpać ojca za spodnie drugi chłopczyk.
- - My od naczelnika - wyjaśnił stalker. - Pójdziemy z panem na wartę
- do tunelu. Jako posiłki.
- - Po co tu komu posiłki...
- - burkn±ł gospodarz namiotu, ale twarz mu
- się rozjaśniła. - Jestem Anton. Zjemy tylko obiad i pójdziemy. Siadajcie
- -
- wskazał wypchane worki, które służyły w tym domu jako krzesła.
- Pomimo sprzeciwu gości, obaj dostali po dymi±cej misce z nieznanymi
- Artemowi bulwami. Spojrzał pytaj±co na stalkera, ale ten pewnym ruchem
- nabił kawałek na widelec, włożył do ust i zacz±ł gryĽć.
- Na jego kamiennej twarzy pojawiło się nawet coś na kształt zadowolenia,
- i to dodało Artemowi odwagi. W smaku bulwy zupełnie nie przypominały
- grzybów, były słodkawe i nieco tłuste, a nasycić można się było już po kilku
- chwilach. Z pocz±tku Artem chciał spytać, co jedz±, ale potem pomyślał, że
- lepiej już nic o tym nie wiedzieć. Smaczne, i dobrze. S± miejsca, gdzie
- szczurzy mózg uważaj± za przysmak...
- - Tata, a mogę iść z tob± na wartę? - po zjedzeniu połowy swojej porcji
- i rozmazaniu po brzegach reszty, spytał ten chłopiec, któremu stalker
- podarował łuski.
- - Nie, Oleg, przecież wiesz - marszcz±c brwi odpowiedział gospodarz.
- - Oleg! Jaka znowu warta? Coś ty wymyślił? Tam małych chłopców nie
- bior±! - łapi±c syna za rękę zawodziła kobieta.
- 314
- - Mama, wcale nie jestem mały!
- - ogl±daj±c się niezdarnie na gości i
- próbuj±c mówić basem, odezwał się Oleg.
- - Nawet o tym nie myśl! Chcesz, żebym wpadła w histerię?
- - podniosła
- głos matka.
- - No, dobrze, dobrze... - mrukn±ł chłopczyk.
- Ale kiedy tylko kobieta poszła na drugi koniec namiotu, żeby przynieść
- jeszcze coś do jedzenia, poci±gn±ł ojca za rękaw i głośno szepn±ł:
- - Przecież poprzednim razem mnie brałeś...
- - Koniec dyskusji! - surowo powiedział gospodarz.
- - Wszystko jedno... - ostatnie słowa Oleg mrukn±ł pod nosem, tak że
- nie dało się ich zrozumieć.
- Anton skończył jeść, wstał od stołu, otworzył stoj±c± na podłodze
- żelazn± skrzynię, wyci±gn±ł stamt±d stary wojskowy AK-47 i powiedział:
- - To co, idziemy? Dziś zmiana jest krótka, za sześć godzin będę z
- powrotem - oznajmił żonie.
- W ślad za nim podnieśli się też Młynarz i Artem. Mały Oleg z rozpacz±
- w oczach patrzył na ojca i niespokojnie wiercił się na miejscu, ale nic nie
- powiedział.
- Przy czarnym gardle tunelu, na skraju peronu, z nogami zwieszonymi w
- dół, siedziało dwóch wartowników, trzeci stał na torach i wpatrywał się w
- ciemność. Na ścianie widniał odbity z szablonu napis: "Konfederacja
- Arbacka. Witamy!". Litery były na wpół zatarte, od razu było widać, że go
- od dawna nie przemalowywali. Strażnicy rozmawiali szeptem, a nawet
- uciszali się nawzajem, jeśli któryś z nich podniósł głos.
- Oprócz stalkera i Artema, z Antonem szło jeszcze dwóch miejscowych.
- Obaj byli posępni i małomówni, na gości patrzyli nieprzyjaĽnie, a jak się
- nazywaj± - Artem nie dosłyszał.
- Wymieniwszy kilka krótkich zdań ze strzeg±cymi wejścia do tunelu
- ludĽmi, zeszli na tory i powoli ruszyli naprzód. Półokr±głe sklepienie tunelu
- było tu zupełnie zwyczajne, posadzka i ściany wygl±dały na nietknięte przez
- czas. A mimo to Artema już od pierwszych kroków zaczęło ogarniać to
- nieprzyjemne uczucie, o którym mówili straganiarze. Z czeluści pełzł im na
- spotkanie ciemny, niepojęty strach. W tunelu było cicho, tylko z oddali
- dochodziły ludzkie głosy: to pewnie tam znajdował się posterunek.
- Była to jedna z najdziwniejszych placówek, jakie Artem miał okazję
- widzieć. Na wypełnionych piaskiem workach siedziało w kręgu kilku ludzi,
- pośrodku stał żelazny piecyk koza, kawałek dalej wiadro z mazutem.
- Twarze wartowników oświetlały tylko przeciskaj±ce się przez szczeliny w
- piecyku języczki ognia i rozedrgany płomyk zwisaj±cej z sufitu lampy
- olejowej. Od smrodliwego oddechu tuneli lampa delikatnie się kołysała,
- 315
- przez co zdawało się, że cienie nieruchomo siedz±cych ludzi żyj± własnym
- życiem. Wartownicy spokojnie siedzieli plecami do tunelu, co porażało i
- kłuło w oczy bardziej niż wszystko inne.
- Osłaniaj±c oczy od oślepiaj±cego światła latarek zmienników, strażnicy
- zaczęli zbierać się do domu.
- - No, i jak? - spytał ich Anton nabieraj±c czerpakiem mazutu.
- - A jak tu może być?
- - uśmiechn±ł się niewesoło dowódca zmiany.
- -
- Tak jak zawsze. Pusto. Cicho. Cicho... - poci±gn±ł nosem i, przygarbiony,
- poszedł w kierunku stacji.
- Kiedy pozostali przysuwali swoje worki bliżej piecyka i rozsiadali się na
- nich, Młynarz zwrócił się do Antona:
- - To co, podejdziemy dalej, zobaczymy jak to wygl±da?
- - Kiedy tam nie ma na co patrzeć: zawał jak zawał, już sto razy to
- ogl±dałem. Rzuć okiem jeśli chcesz, to tylko piętnaście metrów st±d -
- Anton wskazał przez ramię w stronę Parku Pobiedy.
- Tunel przed zawałem był na wpół rozwalony. Tory były pokryte
- odłamkami kamieni i ziemi±, sufit w niektórych miejscach się zapadł, a
- ściany osypały, zwężaj±c prześwit. Z boku czerniał przekrzywiony otwór
- wejścia do niewiadomych pomieszczeń służbowych, zaś na samym końcu
- tego kawałka tunelu pordzewiałe szyny ginęły w stercie pokruszonych
- bloków betonu wymieszanych z kamieniami i ziemi±. W tej warstwie ziemi
- pogr±żały się też ci±gn±ce się wzdłuż ścian metalowe rury komunikacyjne.
- Oświetliwszy latark± zawalony tunel i nie znajduj±c żadnych ukrytych
- przejść, Młynarz wzruszył ramionami i wrócił do przekrzywionych drzwi.
- Skierował tam promień latarki, zajrzał do środka, jednak nie przeszedł przez
- próg.
- - W drugim przejeĽdzie też żadnych zmian?
- - spytał Antona, kiedy
- wrócił do piecyka.
- - Tak jak dziesięć lat temu, tak i teraz - odparł ten.
- Przez dłuższ± chwilę milczeli. Teraz, przy wył±czonych latarkach,
- światło znów pochodziło jedynie od niedokładnie zamkniętej kozy i
- drobnego płomyczka za zakopconym szkłem lampy olejowej, i ciemność
- wokół na tyle zgęstniała, że, jak się zdawało, wypierała obce ciała, niczym
- woda morska. Pewnie dlatego wszyscy wartownicy skupili się wokół
- piecyka tak blisko, jak to było możliwe: mrok i zimno przebijały tu żółte
- promienie światła i oddychało się swobodniej. Artem czekał cierpliwie, ile
- tylko mógł, ale potrzeba, by usłyszeć jakikolwiek dĽwięk sprawiła, że
- pokonał nieśmiałość:
- 316
- - Nigdy wcześniej nie byłem na waszej stacji - powiedział Antonowi po
- odchrz±knięciu - i dlatego nie rozumiem, dlaczego trzymacie tu wartę, jeśli
- tam niczego nie ma? Przecież wy tam nawet nie patrzycie!
- - Taki system - wyjaśnił dowódca. - Mówi±, że dlatego nic specjalnego
- się tu nie dzieje, że pilnujemy.
- - A co tam jest, za tym zawałem?
- - Tunel, jak s±dzę. Do samego... - przerwał na moment, obejrzał się za
- siebie i spojrzał w tamtym kierunku - do samego Parku Pobiedy.
- - A tam ktoś mieszka?
- Anton nic nie odpowiedział, tylko w nieokreślony sposób pokręcił głow±,
- chwilę milczał, a potem spytał:
- - A ty co, w ogóle nic nie wiesz o Parku Pobiedy?
- - i mimo że nie
- doczekał się od Artema odpowiedzi, ci±gn±ł: - Bóg jeden wie, co tam teraz
- zostało, ale kiedyś była tam ogromna, podwójna stacja, jedna z tych, które
- zostały zbudowane na końcu. Niektórzy starsi nawet tam bywali jeszcze
- wtedy... no... przed... więc, mówi±, że stacja miała bardzo bogaty wystrój i
- była wykopana bardzo głęboko, nie tak jak inne z tych nowych. I ludzie, jak
- s±dzę, mieli tam jak u pana Boga za piecem. Ale nie trwało to długo.
- Dopóki tunele się nie zawaliły.
- - A jak to się stało? - spytał Artem.
- - U nas się mówi
- - Anton popatrzył na pozostałych
- - że samo się
- zawaliło. ¬le zaprojektowali, albo ktoś kradł przy budowie, albo jeszcze coś
- innego. Ale to było już tak dawno, że nikt dokładnie nie pamięta.
- - A ja na przykład słyszałem - cicho powiedział jeden z wartowników -
- że to tutejsze władze zawaliły oba przejazdy w cholerę.
- Czy to rywalizowali z Parkiem Pobiedy, czy to coś innego... Może bali
- się, że Park ich z czasem wchłonie. A u nas, na Kijewskiej, to sam wiesz kto
- wtedy rz±dził... Ci, co na bazarze owoce sprzedawali. Naród gor±cokrwisty,
- przywykły do rozwałki. Skrzynka dynamitu w jeden tunel, skrzynka w
- drugi, jak najdalej od swojej stacji, i poszło. W sumie bezkrwawo, a
- problem załatwiony.
- - A co się z nimi potem stało? - zainteresował się Artem.
- - No, my to nie wiemy, dopiero potem tu zamieszkaliśmy...
- - zacz±ł
- Anton, ale przeszkodził mu drugi wartownik, który wyraĽnie się rozgadał:
- - A co się mogło stać? Wszyscy wymarli. Sam pogłówkuj, że jak stacja
- jest odcięta od metra, to długo się tam nie pożyje. Filtry się zepsuły, albo
- generatory pr±du, albo ich zalało, i koniec, na powierzchnię to i teraz na
- spacer nie wyjdziesz. Słyszałem, że na pocz±tku niby próbowali kopać, ale
- potem odpuścili. Ci, co tu siedzieli na straży na pocz±tku, mówi±, że przez
- rury słyszeli krzyki... Ale to też szybko się skończyło.
- 317
- Zakaszlał i wyci±gn±ł ręce do piecyka. Ogrzawszy dłonie, wartownik
- spojrzał na Artema i dodał:
- - To nawet nie była wojna. Bo kto tak wojnę prowadzi? Tam przecież
- były i kobiety, i dzieci. Starcy... Całe miasto. I za co? Tak, zwyczajnie,
- kas± się nie podzielili. Własnoręcznie niby nikogo nie zabili, a jednak. A ty
- pytałeś: co tam jest, po drugiej stronie zawału? ¦mierć tam jest.
- Anton pokręcił głow±, ale nic nie powiedział. Młynarz spojrzał uważnie
- na Artema, otworzył już usta, jakby zamierzał coś dodać do usłyszanej
- historii, ale się rozmyślił. Artemowi zrobiło się zupełnie zimno i on też
- przysun±ł się do przebijaj±cych się przez osłonkę piecyka języków ognia.
- Próbował wyobrazić sobie, jak to jest żyć na tej stacji, której mieszkańcy
- wierz±, że szyny wychodz±ce od ich domu prowadz± prosto do królestwa
- śmierci.
- Artem powoli zacz±ł rozumieć, że ta dziwna warta w zasypanym tunelu
- była nie tyle konieczności±, a raczej rytuałem. Kogo próbowali odstraszyć
- siedz±c tutaj? Komu mogli przeszkodzić w wejściu na stację, a potem do
- całej reszty metra? Robiło się coraz zimniej, i od dreszczy nie ratował go
- już ani piecyk, ani ciepła kurtka od Młynarza.
- Nagle stalker błyskawicznie odwrócił się w stronę tunelu prowadz±cego
- na Kijewsk± i nieco się podniósł, nasłuchuj±c i patrz±c. Po kilku sekundach
- przyczynę jego niepokoju poj±ł też Artem. Z tamtej strony słychać było
- szybkie, lekkie kroki, i w oddali mrugało światełko słabej latarki, jakby ktoś
- pędził w ich kierunku co sił, przeskakuj±c podkłady kolejowe.
- Stalker przeturlał się, przylgn±ł do ściany i wycelował automat w plamę
- światła. Anton spokojnie wstał, wpatruj±c się w ciemność, i po jego
- rozluĽnionej pozie od razu było widać, że nie może sobie wyobrazić, aby
- jakiekolwiek poważne zagrożenie miało nadejść z tej strony. Młynarz
- wł±czył swoj± latarkę i ciemność niechętnie się cofnęła. Jakieś trzydzieści
- kroków od nich, na środku torów, zamarła drobna sylwetka z podniesionymi
- do góry rękami.
- - Tata, tata, to ja, nie strzelajcie! - głos niew±tpliwie należał do dziecka.
- Stalker odsun±ł na bok promień latarki, otrzepał się i podniósł z ziemi.
- Po chwili dziecko stało już przy piecyku, nieśmiało patrz±c na swoje buty.
- Był to syn Antona, ten sam, który tak chciał iść na posterunek.
- - Coś się stało? - spytał go z przestrachem ojciec.
- - Nic... Po prostu bardzo chciałem z tob± iść. Nie jestem już mały, żeby
- siedzieć z mam± w namiocie.
- - Jak ty się tu przedostałeś? Przecież tam stoi straż!
- 318
- - Skłamałem, że mama mnie do ciebie posłała. Tam jest wujek Pietia, on
- mnie zna. Powiedział tylko, żebym szybko szedł i nie zagl±dał do żadnych
- bocznych korytarzy i dał mi przejść.
- - Z wujkiem Pieti± jeszcze porozmawiam - obiecał ponuro Anton. - A
- ty się teraz zastanów, jak to wyjaśnisz mamie. Nie puszczę cię samego z
- powrotem.
- - To mogę z wami zostać? - chłopczyk nie mógł powstrzymać zachwytu
- i zacz±ł skakać w miejscu.
- Anton przesun±ł się na bok, sadzaj±c syna na wygrzanym worku, zdj±ł
- kurtkę i chciał go okryć, ale malec od razu zsun±ł się na ziemię, wyci±gn±ł z
- kieszeni i rozłożył na ściereczce przyniesione ze sob± skarby: garść łusek i
- kilka innych przedmiotów. Siedział obok Artema, i ten miał czas, żeby
- przyjrzeć się tym wszystkim rzeczom. Najciekawsze okazało się małe
- metalowe pudełeczko z korbk±. Kiedy Oleg trzymał je w jednej ręce a drug±
- kręcił korbk±, pudełeczko, wydaj±c dĽwięczne metaliczne dĽwięki,
- zaczynało grać nieskomplikowan± mechaniczn± melodię. Zajmuj±ce było
- też to, że wystarczyło przyłożyć je do innego przedmiotu, żeby ten zacz±ł
- rezonować, wielokrotnie wzmacniaj±c dĽwięk. Najlepiej wychodziło to z
- żelaznym piecykiem, ale nie dało się długo utrzymać je w ręku, bo za
- szybko się nagrzewało. Artem zrobił się tak ciekawy, że postanowił sam
- spróbować.
- - To jest nic!
- - przekazuj±c mu gor±ce pudełeczko i dmuchaj±c na
- oparzone palce, powiedział chłopczyk.
- - Potem ci pokażę coś
- niesamowitego! - obiecał mu z min± spiskowca.
- Następne pół godziny minęło błyskawicznie
- - Artem, nie zauważaj±c
- niezadowolonych spojrzeń wartowników, bez końca kręcił korbk± i
- wsłuchiwał się w muzykę, Młynarz mówił o czymś szeptem z Antonem,
- chłopiec bawił się na ziemi łuskami.
- Melodia, któr± odgrywała maleńka katarynka, była dość tęskna, ale pełna
- niepojętego czaru, i nie dało się po prostu przestać jej słuchać.
- - Nie, nie rozumiem - powiedział stalker i wstał z miejsca
- - jeśli oba
- tunele s± zawalone i pod straż±, to gdzie według was podziewaj± się ci
- ludzie?
- - A kto powiedział, że cała rzecz w tych tunelach?
- - Anton spojrzał na
- niego z dołu.
- - S± i przejścia na inne linie, aż dwa, i przejazdy na
- Smoleńsk±... Myślę, że ktoś po prostu wykorzystuje nasze przes±dy.
- - Jakie tam przes±dy!
- - wtr±cił się ten wartownik, co opowiadał o
- zasypanych tunelach i zostawionych po drugiej stronie ludziach.
- - Nasza
- stacja jest przeklęta za to, co się stało z Parkiem Pobiedy. I my wszyscy,
- dopóki na niej żyjemy, jesteśmy przeklęci...
- 319
- - Daj spokój, Sanycz, z tym m±ceniem - przerwał mu z
- niezadowoleniem Anton. - Tu poważnie ludzie pytaj±, a ty wyskakujesz z
- tymi twoimi bajkami!
- - ChodĽmy się przejść, widziałem po drodze drzwi i boczn± odnogę,
- chciałbym się tam rozejrzeć
- - zaproponował Młynarz. - Na Smoleńskiej
- też się ludzie niepokoj±. Kołpakow osobiście się interesował.
- - Akurat teraz się zainteresował, tak? - uśmiechn±ł się gorzko Anton. -
- Dobra już, po co udawać, z naszej konfederacji tylko nazwa została, każdy
- za siebie...
- - Już nawet w Polis zadaj± pytania. O, masz, poczytaj sobie
- - stalker
- wyci±gn±ł z kieszenie złożony kawałek gazety.
- Artem widział takie gazety w Polis. W jednym z przejść stał stragan, na
- którym można je było kupić, ale kosztowały dziesięć nabojów za
- egzemplarz i nie chciał tyle płacić za jedn± kartkę z kiepsko
- wydrukowanymi plotkami. Za to Młynarz nabojów nie pożałował.
- Pod dumnym tytułem "Wiadomości Metra", na nierówno wyciętej kartce
- żółtawego papieru, tłoczyło się kilka krótkich artykułów, z których jednemu
- towarzyszyła nawet czarno-biała fotografia. Nagłówek głosił: "Ci±g dalszy
- zagadkowych zaginięć na Kijewskiej".
- - Wszelki duch Pana Boga chwali, drukarnię maj±
- - Anton ostrożnie
- wzi±ł do ręki gazetę i przejrzał j±.
- - Dobra, chodĽmy, pokażę ci te twoje
- boczne odnogi. Dasz mi póĽniej do poczytania?
- Stalker kiwn±ł głow±. Anton wstał, spojrzał na syna i powiedział mu:
- - Zaraz przyjdę. Uważaj i nigdzie nie chodĽ beze mnie - i, zwracaj±c się
- do Artema, poprosił: - Popilnuj go, b±dĽ koleg±.
- Artemowi nie zostało nic innego jak się zgodzić.
- Kiedy tylko jego ojciec i stalker się oddalili, Oleg zerwał się z miejsca, z
- łobuzerskim spojrzeniem zabrał Artemowi pudełeczko, krzykn±ł: "Goń
- mnie!" i pobiegł do końca tunelu. Przypomniawszy sobie, że chłopczyk jest
- teraz pod jego opiek±, Artem popatrzył z poczuciem winy na pozostałych
- wartowników, zapalił latarkę i poszedł za Olegiem.
- Chłopiec nie wszedł do rozwalonego pomieszczenia służbowego, jak
- obawiał się tego Artem. Czekał przy samym zawale.
- - Patrz, co teraz będzie! - powiedział chłopczyk.
- Oleg wgramolił się na stertę kamieni i znalazł się na poziomie gin±cych
- w osypisku rur. Potem wyj±ł swoje pudełeczko, przyłożył je do rury i
- pokręcił r±czk±.
- - Słuchaj! - powiedział podekscytowany.
- 320
- Rura zadrżała rezonuj±c i wypełniła się jakby cała prost± smutn±
- melodi±, któr± grała szkatułka. Chłopiec przycisn±ł ucho do rury i jak
- zaczarowany ci±gle kręcił korbk±, wydobywaj±c dĽwięki z metalowego
- pudełeczka. Zatrzymał się na chwilę słuchaj±c, uśmiechn±ł się radośnie, a
- potem zeskoczył z kamieni i wyci±gn±ł szkatułkę do Artema:
- - Masz, sam spróbuj!
- Artem umiał sobie świetnie wyobrazić, jak zmieni się dĽwięk melodii
- przepuszczony przez pust± metalow± rurę. Ale oczy chłopczyka tak płonęły,
- że postanowił nie zachowywać się jak ostatni nudziarz.
- Przystawił skrzyneczkę do rury, przycisn±ł ucho do zimnego żelaza i
- zacz±ł kręcić korbk±. Muzyka zagrzmiała tak głośno, że o mało co nie
- odskoczył. Prawa akustyki nie były Artemowi znane i to, jakim cudem ten
- kawałek żelaza może o tyle spotęgować melodię bezsilnie dot±d brzęcz±cej
- wewn±trz pudełka, było dla niego niepojęte.
- Pokręcił korbk± kilka sekund i zagrał króciutki motyw jeszcze dobre trzy
- razy, po czym kiwn±ł Olegowi głow±:
- - Fajnie.
- - Słuchaj dalej! - zaśmiał się ten. - Nie graj, tylko posłuchaj!
- Artem wzruszył ramionami, obejrzał się w stronę posterunku, czy
- wartownicy nie wrócili, i znów przyłożył ucho do rury. Co tam można było
- teraz usłyszeć? Wiatr? Odgłosy strasznego szumu, który zalał tunele między
- Aleksiejewsk± a Prospektem Mira?
- Z niewyobrażalnej dali, z trudem przebijaj±c się przez warstwę ziemi,
- słychać było przytłumione dĽwięki. Dochodziły od strony Parku Pobiedy,
- nie było co do tego żadnych w±tpliwości. Artem zamarł nasłuchuj±c i
- powoli robiło mu się zimno: słyszał coś niemożliwego: muzykę.
- Nutę za nut± ktoś albo coś kilka kilometrów od niego odtwarzało tęskn±
- melodię muzycznej szkatułki. Ale to nie było echo: w niektórych miejscach
- nieznany wykonawca się pomylił, tu i ówdzie przeci±gn±ł nutę, ale motyw
- pozostawał całkowicie rozpoznawalny. I, co najważniejsze, to wcale nie
- było metaliczne dzwonienie, dĽwięk przypominał raczej gwizdanie... Czy
- może śpiew? Nierozróżnialny chór wielu głosów? Nie, jednak gwizd...
- - I co, gra?
- - z zadowolon± min± spytał go Oleg.
- - Daj, posłucham
- jeszcze!
- - Co to? - ledwo mog±c rozewrzeć usta, ochryple wybełkotał Artem.
- - Muzyka! To rura gra! - prosto wyjaśnił chłopiec.
- Smutne, dławi±ce uczucie, które ten straszny śpiew wywarł na Artemie,
- chłopczykowi się nie udzielało. Dla niego była to po prostu wesoła muzyka,
- i raczej nie zajmowała go kwestia, co może odpowiadać na melodię na
- 321
- odciętej od reszty świata stacji, gdzie wszystko co żywe, obróciło się w
- nicość ponad dziesięć lat wcześniej.
- Oleg znów wspi±ł się na kamienie, chc±c wł±czyć swoj± mechaniczn±
- zabawkę jeszcze raz, ale Artem poczuł nagle niewyjaśniony strach o niego i
- o siebie. Złapał chłopczyka za rękę i nie zwracaj±c uwagi na jego protesty
- poci±gn±ł go za sob± w stronę piecyka.
- - Tchórz! Tchórz! - krzyczał Oleg. - Tylko małe dzieci wierz± w te
- bajki!
- - Jakie znowu bajki? - Artem zatrzymał się i zajrzał mu w oczy.
- - Że oni porywaj± dzieci, które chodz± do tuneli słuchać rur!
- - Kto porywa? - Artem poci±gn±ł go dalej w stronę piecyka.
- - Umarli!
- Rozmowa się urwała: wartownik, który opowiadał o kl±twie, drgn±ł i
- obrzucił ich tak badawczym spojrzeniem, że słowa same uwięzły im w
- gardle. Ich wyprawa zakończyła się w idealnym momencie: na posterunek
- wracał Anton i stalker, razem z kimś jeszcze. Artem szybko posadził
- chłopca na miejsce. Ojciec dziecka prosił go, żeby przypilnował Olega, a
- nie ulegał jego kaprysom... Bo i sk±d wiadomo, w jakie przes±dy wierzył
- sam Anton?
- - Wybacz, długo nam zeszło
- - dowódca usiadł na worku obok
- Artema. - Nie łobuzował za bardzo?
- Artem pokręcił głow±, maj±c nadzieję, że chłopiec ma wystarczaj±co
- dużo rozumu, żeby nie chwalić się ich przygod±. Ale ten i tak świetnie
- wszystko rozumiał. Z wyrazem zainteresowania na twarzy Oleg znów
- zacz±ł rozstawiać swoje łuski.
- Trzeciego człowieka, który przyszedł z dowódc± i stalkerem, łysiej±cego
- chudego mężczyzny z zapadłymi policzkami i worami pod oczyma, Artem
- nie znał. Do piecyka podszedł tylko na moment, wartownikom kiwn±ł,
- Artemowi badawczo się przyjrzał, ale nic mu nie powiedział. Przedstawił go
- Młynarz.
- - To jest Tretiak
- - powiedział do Artema.
- - Pójdzie z nami dalej.
- Specjalista. Rakietowiec.
- 322
- ROZDZIAŁ 16
- PIE¦NI UMARŁYCH
- Tam nie ma żadnych tajemnych wejść, i nigdy nie było. Chyba sam to
- wiesz? - Tretiak z niezadowoleniem podniósł głos, i jego słowa doleciały
- do Artema.
- Wracali z warty, z powrotem, na Kijewsk±. Stalker i Tretiak szli nieco za
- pozostałymi i dyskutowali o czymś z ożywieniem. Kiedy Artem też został w
- tyle, żeby wzi±ć udział w ich rozmowie, ci zaczęli mówić szeptem, i zostało
- mu tylko znów przył±czyć się do głównej grupy. Mały Oleg, który
- przebierał nogami staraj±c się nie odstawać od dorosłych, i nie chciał, żeby
- ojciec niósł go na plecach, od razu złapał go radośnie za rękę.
- - Ja też jestem rakietowcem! - oznajmił.
- Artem spojrzał na chłopca ze zdziwieniem. Stał obok, kiedy Młynarz
- przedstawiał mu Tretiaka i z pewności± usłyszał to słowo przypadkiem. Czy
- rozumiał, co ono znaczy?
- - Tylko nikomu nie mów! - dodał pośpiesznie Oleg. - Inni nie mog± się
- dowiedzieć. Tajemnica. Ten pan to pewnie twój przyjaciel, jeśli ci to
- powiedział.
- - Dobrze, nikomu nie powiem - zawtórował mu Artem.
- - To nie wstyd, odwrotnie, trzeba być dumnym, ale inni mog± mówić o
- tobie z zazdrości niedobre rzeczy
- - wyjaśnił chłopczyk, chociaż Artem
- nawet nie zamierzał o nic pytać.
- Anton szedł jakieś dziesięć kroków przed nimi, oświetlaj±c drogę.
- Chłopiec kiwn±ł na jego szczupł± postać i głośno szepn±ł:
- - Tata powiedział, żebym nikomu nie pokazywał, ale przecież ty umiesz
- zachować tajemnicę. Patrz!
- - wyci±gn±ł z wewnętrznej kieszeni mały
- kawałek materiału.
- Artem poświecił na niego latark±. Okazało się, że jest to odpruta
- naszywka: kółko z grubej nagumowanej tkaniny, około siedmiu
- centymetrów średnicy. Z jednej strony kr±żek był cały czarny, z drugiej, na
- ciemnym tle przedstawione było przecięcie trzech nieznanych podłużnych
- przedmiotów, coś w rodzaju sześcioramiennej papierowej śnieżynki, jakimi
- ozdabiano WOGN na Nowy Rok. W przedmiocie, który był umieszczony
- pionowo, Artem, kiedy się przypatrzył, rozpoznał pocisk, chyba od erkaemu
- albo karabinu snajperskiego, ale z jakimiś skrzydełkami przyczepionymi u
- podstawy, natomiast pozostałych dwóch, jednakowych, żółtych z dwiema
- obręczami z każdego końca, nie umiał zidentyfikować. Tajemnicza
- 323
- śnieżynka była wpisana w stylizowany wieniec, jak na starych znaczkach na
- czapkach, a wokół naszywki biegły litery. Jednak farba była na tyle wytarta,
- że Artemowi udało się tylko przeczytać "Wojska ...owe i ar...", i jeszcze
- słowo "...osja", napisane na dole, pod rysunkiem. Gdyby miał troszkę
- więcej czasu, może i udałoby mu się poj±ć, co pokazuje mu chłopczyk, ale
- stało się inaczej.
- - Hej, Oleg! ChodĽ tu, mam sprawę do ciebie! - zawołał syna Anton.
- - Co to jest? - zd±żył zapytać chłopca Artem, zanim ten zabrał od niego
- naszywkę i ukrył j± w kieszeni.
- - Wuera! - wymówił starannie Oleg, dumny jak paw, potem mrugn±ł do
- niego i pobiegł do ojca.
- Kiedy już weszli na peron po przystawionych schodkach, wartownicy
- zaczęli rozchodzić się do domów. Na Antona, przy samym wyjściu, czekała
- żona. Ze łzami w oczach pobiegła na spotkanie małemu Olegowi, wzięła go
- na ręce, a potem naskoczyła na męża:
- - Chcesz, żebym kompletnie przez ciebie zwariowała?! Co ja miałam
- myśleć? Od ilu godzin dziecka nie ma w domu?! Dlaczego ja tu muszę
- myśleć za wszystkich? Ty też jak dziecko, nie mogłeś go do domu
- przyprowadzić! - zaczęła lamentować.
- - Lena, proszę, nie przy ludziach... - ogl±daj±c się ze wstydem, burkn±ł
- Anton. - Nie mogłem przecież zejść z warty. Zastanów się, co mówisz,
- dowódca straży i nagle mam zostawić posterunek...
- - Dowódca! To sobie dowódĽ! Tak jakbyś nie wiedział, co tu się
- wyprawia! Proszę, u s±siadów młodszy syn tydzień temu zgin±ł...
- Młynarz i Tretiak przyśpieszyli kroku i nawet nie pożegnali się z
- Antonem, zostawiaj±c go sam na sam z żon±. Artem pośpieszył za nimi, i
- długo jeszcze, chociaż nie dało się już rozróżnić słów, dochodził do nich
- płacz i wyrzuty żony Antona.
- Wszyscy trzej skierowali się do pomieszczeń służbowych, gdzie
- znajdował się sztab naczelnika stacji. Parę minut póĽniej siedzieli już w
- obwieszonym wytartymi kobiercami pokoju, a sam naczelnik, kiwn±wszy
- ze zrozumieniem głow±, kiedy stalker poprosił, żeby zostawić ich samych,
- wyszedł.
- - Zdaje się, że nie masz paszportu? - bardziej stwierdzaj±c, niż pytaj±c,
- zauważył Młynarz zwracaj±c się do Artema.
- Ten kiwn±ł głow±. Bez skonfiskowanego przez faszystów dokumentu
- zamieniał się w odszczepieńca, przed którym zamknęła się droga na niemal
- wszystkie cywilizowane stacje metra. Ani Hanza, ani Linia Czerwona, ani
- Polis by go nie przyjęły. Póki obok był stalker, Artemowi nikt nie zadawał
- niepotrzebnych pytań, ale gdyby znalazł się sam, przyszłoby mu włóczyć
- 324
- się między porzuconymi przystankami i dziczej±cymi stacjami, takimi jak
- Kijewska. I już nie mógłby marzyć o tym, że wróci na WOGN.
- - Nie przeprowadzę cię do Hanzy bez paszportu, będę musiał najpierw
- znaleĽć ludzi, którzy to załatwi±
- - jakby potwierdzaj±c jego myśli,
- powiedział Młynarz. - Można by było wyrobić nowy, ale to w końcu
- zajmie dużo czasu. Jakby nie kombinować, najbliżej na Majakowsk± idzie
- się przez Okrężn±. Co robić?
- Artem wzruszył ramionami. Przeczuwał, ku czemu skłania się stalker.
- Zwlekać nie można, a omijaj±c Hanzę sam się na Majakowsk± nie dostanie.
- Tunel, który prowadził do niej od drugiej strony, biegł prosto od Twerskiej.
- Wracać do jaskini faszystów, i to jeszcze na stację, któr± zmienili w
- kazamaty, byłoby szaleństwem. ¦lepa uliczka.
- - Lepiej będzie, jeśli teraz pójdziemy na Majakowsk± we dwóch, z
- Tretiakiem - konkludował Młynarz. - Poszukamy wejścia do D-6. Jak
- znajdziemy, to wrócimy po ciebie, może coś już się wtedy zmieni z
- paszportem, a na razie porozmawiam z kim trzeba, żeby znaleĽli jakiś
- niewypełniony blankiet. A jak nie znajdziemy, to też wrócimy. Nie będziesz
- na nas długo czekał. We dwóch szybko przejdziemy po Okrężnej, w jeden
- dzień obrócimy. Poczekasz? - spojrzał pytaj±co na Artema.
- Artem jeszcze raz wzruszył ramionami. Nie mógł się zmusić, żeby
- kiwn±ć głow± na zgodę. Nie opuszczało go poczucie, że postępuje się z nim,
- jak ze zużytym materiałem. Teraz, kiedy wypełnił swoje podstawowe
- zadanie, dał znać o niebezpieczeństwie, dorośli wzięli na siebie cał± resztę,
- a jego po prostu odsuwaj± na bok, żeby nie pałętał im się pod nogami.
- - No, to świetnie - zakończył stalker. - Czekaj na nas do rana. Ruszamy
- od razu, żeby nie tracić czasu. Jeśli chodzi o nocleg i wyżywienie, wszystko
- z Arkadijem Siemionowiczem obgadałem, Ľle ci u niego nie będzie. To
- chyba wszystko... Nie, nie wszystko.
- - Sięgn±ł do kieszeni i wyci±gn±ł z
- niej tę sam± zakrwawion± kartkę papieru, na której był plan i wyjaśnienia. -
- WeĽ to, ja sobie przerysowałem. Kto wie, jak się to skończy. Tylko nikomu
- nie pokazuj...
- Młynarz i Tretiak wyruszyli przed upływem godziny, namówiwszy się
- przedtem z naczelnikiem stacji. Skrupulatny Arkadij Siemionowicz od razu
- zaprowadził Artema do jego namiotu, zaprosił na kolację i zostawił, żeby
- odpocz±ł.
- Namiot dla gości stał nieco na uboczu, i chociaż zachował się w
- doskonałym stanie, Artem od samego pocz±tku poczuł się w nim bardzo
- nieswojo. Wyjrzał na zewn±trz i znów zauważył, że pozostałe namioty kul±
- się do siebie, i wszystkie s± położone jak najdalej od wejść do tuneli.
- Teraz, kiedy stalker go opuścił i został sam na obcej stacji, przytłaczaj±ce
- uczucie, którego doświadczył na pocz±tku, wróciło. Na Kijewskiej wci±ż
- 325
- panował strach, zwykły strach, bez żadnych widocznych powodów. Robiło
- się już póĽno, i głosy dzieci cichły, a dorośli mieszkańcy stacji coraz
- rzadziej opuszczali namioty. Spacerować po peronie zupełnie się mu nie
- chciało. Przeczytał trzy razy list, który dostał od umieraj±cego Daniły, a
- potem nie wytrzymał i na pół godziny przed umówion± por± poszedł do
- Arkadija Siemionowicza na kolację.
- Przedsionek pomieszczenia służbowego przeistoczył się teraz w kuchnię,
- w której krz±tała się sympatyczna dziewczyna, nieco starsza od Artema. Na
- dużej patelni dusiło się mięso z jakimiś korzonkami, obok gotowały się
- białe bulwy, którymi podjęła ich żona Antona. Sam naczelnik stacji siedział
- obok na stołku i przegl±dał podniszczon± ksi±żeczkę z okładk±, na której
- widniał rewolwer i kobiece nogi w czarnych pończochach. Kiedy Arkadij
- Siemionowicz zobaczył Artema, z zawstydzonym wyrazem twarzy odłożył
- ksi±żkę na bok.
- - Na pewno ci się u nas nudzi - uśmiechn±ł się do chłopaka ze
- zrozumieniem. - ChodĽmy do mnie, do gabinetu, Katerina nam tam
- nakryje. A my sobie na razie chlapniemy - mrugn±ł do niego.
- Teraz ten pokój z kobiercami i czerepem wygl±dał zupełnie inaczej:
- oświetlony stoj±c± na stole lamp± z zielonym materiałowym abażurem
- zrobił się o wiele przytulniejszy. Napięcie, nieodstępuj±ce Artema na
- peronie, w promieniach tej lampki ulotniło się bez śladu. Arkadij
- Siemionowicz wyci±gn±ł z szafy niewielk± butelkę i nalał do nietypowego
- okr±głego kieliszka br±zowego płynu o świdruj±cym w nosie aromacie.
- Wyszło bardzo niewiele, nie więcej niż na palec, i Artem pomyślał z
- szacunkiem, że ta butelka na pewno kosztuje przynajmniej tyle, co cała
- skrzynka tego piwa, którego próbował na Kitaj-Gorodzie.
- - Koniaczek - odpowiedział na jego zaciekawione spojrzenie Arkadij
- Siemionowicz - armeński, oczywiście, za to prawie trzydziestoletni. Z
- góry - naczelnik spojrzał rozmarzonym wzrokiem w sufit.
- - Nie bój się,
- nie jest skażony, sam go sprawdzałem miernikiem.
- Nieznany trunek był nieprzeciętnej mocy, ale łagodziły j± przyjemny
- smak i cierpki aromat. Artem nie połkn±ł wszystkiego od razu, lecz za
- przykładem gospodarza starał się koniak smakować. Po wnętrznościach
- powoli rozlewał się jakby ogień, stopniowo stygn±c i zmieniaj±c się w
- przyjemne ciepło. Pokój zrobił się jeszcze przytulniejszy, a Arkadij
- Siemionowicz jeszcze sympatyczniejszy.
- - Przedziwna rzecz - mruż±c z zadowolenia oczy ocenił Artem.
- - Dobry, prawda? Będzie z półtora roku, jak stalkerzy na
- Krasnoprieznieńskiej znaleĽli zupełnie nietknięty spożywczy
- - wyjaśnił
- naczelnik stacji - w suterenie, jak to się kiedyś często robiło. Szyld spadł i
- nikt go nie zauważył. A jeden z nich przypomniał sobie, że kiedyś, jeszcze
- przed tym, jak walnęło, czasem tam zachodził, więc stwierdził, że sprawdzi.
- 326
- Tyle lat przeleżało i tylko lepsze się zrobiło. Po znajomości za sto kulek
- oddał mi dwie butelki. Na Kitaj-Gorodzie za jedn± bior± dwieście.
- Wzi±ł jeszcze jeden malutki łyczek, potem zadumał się patrz±c przez
- koniak na światło lampy.
- - Wasyl miał na imię, ten stalker
- - oznajmił naczelnik. - Dobry był z
- niego człowiek. Nie jakaś drobnica, co to do nich po drewno biega, tylko
- solidny chłopak, same cenne rzeczy przynosił. Od razu jak wrócił z góry, to
- najpierw przychodził do mnie. Patrz, mówił, Siemionowicz, nowe nabytki -
- słabo się uśmiechn±ł.
- - Coś się z nim stało? - spytał ze współczuciem Artem.
- - Bardzo lubił Krasnoprieznieńsk±, cały czas powtarzał, że tam jest
- prawdziwe Eldorado - powiedział ze smutkiem Arkadij Siemionowicz. -
- Wszystko nietknięte, sam wieżowiec ze stalinowskich czasów ile jest
- wart... Wiadomo, czemu tam wszystko było nieruszone... Wprost po
- drugiej stronie ulicy jest zoo. Kto by się na tę Krasnoprieznieńsk± zapuścił?
- Taki strach... Wariat był z tego Wasyla, ci±gle ryzykował, za to dużo
- zarabiał. Ale w końcu się doigrał. Zaci±gnęły go do zoo, koledze ledwo się
- udało ujść z życiem. Wypijmy za niego - naczelnik ciężko westchn±ł i nalał
- jeszcze po jednym.
- Pamiętaj±c o niebywale wysokiej cenie koniaku, Artem chciał już
- zaprotestować, ale Arkadij Siemionowicz zdecydowanym ruchem włożył
- pękaty kieliszek w jego dłoń, wyjaśniaj±c, że odmowa to obraza dla pamięci
- stalkera z fantazj±, który zdobył ten boski napój.
- Tymczasem dziewczyna nakryła do stołu, i Artem z Arkadijem
- Siemionowiczem gładko przeszli na zwyczajny, ale dobrze oczyszczony
- samogon. Mięso było wspaniale przygotowane i niemal przezroczysty płyn
- piło się do niego zadziwiaj±co łatwo.
- - Nieprzyjemnie jest u was na stacji
- - otworzył się półtorej godziny
- póĽniej Artem. - Strasznie tu coś człowieka przygniata...
- - Kwestia przyzwyczajenia
- - zrobił nieokreślony gest
- Siemionowicz - tu też ludzie żyj±. Nie gorzej niż na niektórych...
- Arkadij
- - Nie, nie, niech pan mnie Ľle nie zrozumie, ja wiem - myśl±c, że
- naczelnik Kijewskiej się obraził, zacz±ł go uspokajać Artem.
- - Pan na
- pewno robi wszystko, co się da... Ale taka jest tutaj sytuacja. Wszyscy
- tylko mówi± o tym, że ludzie znikaj±.
- - Bzdury - powiedział ostro Arkadij Siemionowicz. Ale po kolejnym
- kieliszku samogonu przyznał: - Nie wszyscy znikaj±. Tylko dzieci.
- - Umarli je porywaj±? - Artem aż się wzdrygn±ł.
- - Kto wie, kto je porywa? Ja sam w umarłych nie wierzę. Przez te
- wszystkie lata na tym świecie już paru umarłych widziałem, b±dĽ spokojny.
- 327
- Nigdy nikogo nie porywaj±. Leż± sobie spokojnie. Ale tam, za tymi
- zawałami - Arkadij Siemionowicz machn±ł ręk± w stronę Parku Pobiedy i o
- mało nie stracił równowagi
- - ktoś jest. To pewne. I nie możemy tam
- chodzić.
- - Dlaczego? - Artem starał się skupić wzrok na swoim kieliszku, ale ten
- cały czas rozmazywał się i gdzieś uciekał.
- - Czekaj, pokażę ci...
- Naczelnik stacji z hurgotem odsun±ł się od stołu, ciężko wstał i,
- zataczaj±c się, podszedł do szafy. Pogrzebał na jednej z półek i ostrożnie
- podniósł do światła dług±, metalow± igłę z lotkami na tępym końcu.
- - A to co? - zmarszczył brwi Artem.
- - Też bym chciał wiedzieć...
- - Sk±d pan to wzi±ł?
- - A z karku wartownika, który pilnował prawego tunelu. Krwi prawie
- wcale nie było, a on leżał cały siny i z pian± na ustach.
- - Przyszli z Parku Pobiedy? - domyślił się Artem.
- - Licho ich wie
- - burkn±ł Arkadij Siemionowicz i jednym ruchem
- osuszył pół kieliszka. - Tylko uważaj - dodał, chowaj±c igłę z powrotem
- do szafy - nikomu nie mów.
- - A dlaczego sam pan komuś nie powie? Pomog± panu, i ludzie się
- uspokoj±.
- - A tam, nikt się nie uspokoi, rozbiegn± się wszyscy jak szczury! Już
- teraz uciekaj±... Nie ma tu się przed kim bronić, nie ma żadnego wroga. Nie
- widać go, dlatego się boj±. Pokażę im tę igłę, i co? Myślisz, że to wszystko
- rozwi±że? To śmieszne! Wszyscy zwiej±, gady, zostawi± mnie tu samego!
- A jaki ze mnie naczelnik stacji bez mieszkańców? Kapitan bez okrętu!
- -
- zawołał, ale głos mu się załamał, i umilkł.
- - Arkasza, Arkasza, nie rób tak, wszystko jest w porz±dku...
- -
- dziewczyna przysiadła obok niego w przestrachu i pogłaskała go po
- głowie. Artem zrozumiał z mglistym poczuciem żalu, że nie była wcale dla
- naczelnika córk±.
- - Wszystkie te psy uciekn±! Jak szczury z ton±cego okrętu! Sam zostanę!
- Ale się nie dam! - krzyczał cały czas naczelnik.
- Artem zmusił się, żeby wstać i niepewnie ruszył do wyjścia. Strażnik
- przed drzwiami pytaj±co przystawił sobie grzbiet dłoni do szyi, wskazuj±c
- na gabinet Arkadija Siemionowicza.
- - Jak bela - ledwo udało się wymówić Artemowi.
- - Do jutra lepiej go
- nie ruszać - i, zataczaj±c się, powlókł się do swojego namiotu.
- 328
- Musiał poszukać właściwej drogi. Parę razy próbował wejść do cudzego
- namiotu i tylko ostre męskie przekleństwa i przenikliwe kobiece piski
- pomagały mu zrozumieć, że znów nie udało mu się trafić do właściwego.
- Samogon okazał się bardziej zdradziecki niż tanie piwo i dopiero teraz
- zacz±ł działać z pełn± sił±. Arkady płynęły mu przed oczami, a do tego
- wszystkiego zaczynało go mdlić. O normalnej porze być może ktoś
- pomógłby Artemowi trafić do namiotu dla gości, ale w tym momencie
- stacja była kompletnie pusta. Nawet posterunki przy wejściach do tuneli
- były widać opuszczone.
- W nocy na całej stacji paliły się tylko trzy-cztery słabe żarówki, i za
- wyj±tkiem plam światła w miejscach, gdzie zwisały z sufitu, cały peron był
- pogr±żony w ciemności. Kiedy Artem zatrzymywał się i przygl±dał
- uważniej, zaczynało mu się wydawać, że w mroku coś jest i powoli się
- kołysze. Nie wierz±c swoim oczom, z ciekawości± i brawur± pijanego
- poszedł w stronę szczególnie podejrzanego miejsca: niedaleko od przejścia
- na Linię Filewsk±, przy jednym z filarów, ruchy ciemnych kształtów były
- nie płynne, jak w innych zak±tkach, a urywane i jakby świadome.
- - Hej! Kto tam jest? - zawołał, kiedy zbliżył się na jakieś piętnaście
- kroków.
- Nikt nie odpowiedział, ale wydało mu się, że od dużej plamy ciemności
- oddzielił się podłużny cień. Zlewał się prawie z mrokiem, jednak w Artemie
- narastało przekonanie, że z ciemności ktoś na niego patrzy. Zachwiał się,
- ale ustał na nogach i zrobił jeszcze jeden krok. Cień błyskawicznie
- zmniejszył rozmiary, jakby się skurczył, i pomkn±ł naprzód. W nos uderzył
- go ostry mdl±cy zapach, i Artem się cofn±ł. Czym to pachniało? Przed
- oczyma pojawił mu się obrazek, który widział, kiedy zbliżał się do Czwartej
- Rzeszy: zwalone jeden na drugi trupy ze spętanymi za plecami rękoma.
- Zapach rozkładu?
- W tym samym momencie z nieziemsk± szybkości±, niczym wylatuj±ca z
- kuszy strzała, cień rzucił się ku niemu. Na sekundę przed oczyma mignęła
- mu twarz, blada, z głęboko zapadniętymi policzkami, pokryta dziwnymi
- plamami.
- - Umarły! - wychrypiał Artem.
- Potem głowa rozpadła mu się na tysi±c części, sklepienie się zakołysało i
- spadło, i wszystko zgasło. Wynurzaj±c się i znów pogr±żaj±c w otulaj±cej
- go ciszy, rozlegały się czyjeś głosy, pojawiały się i znikały jakieś wizje.
- - ...mama mi nie pozwoli, będzie się o mnie bać
- - mówiło niedaleko
- dziecko. - Dzisiaj naprawdę nie mogę, ona cały wieczór płakała. Nie, nie
- boję się, nie jesteś straszny i ładnie śpiewasz. Po prostu nie chcę, żeby
- mama znowu płakała. Nie obraĽ się! To przecież nie na długo... Przyjdziesz
- jutro?
- 329
- - Nie ma czasu. Nie ma czasu - powtarzał niski męski głos. - Czas się
- kończy. S± już blisko. Wstawaj, nie leż, wstawaj! Jeśli stracisz nadzieję,
- jeśli się zawahasz, skapitulujesz, twoje miejsce zajm± inni. Ja będę dalej
- walczył. Ty też powinieneś. Wstawaj! Nie rozumiesz...
- - ...a to kto? Do naczelnika? Do gościnnego? No, jasne, sam cię
- zaniosę! Ty też pomagaj... Złap go chociaż za nogi. Ciężki... Ciekawe, co
- mu tam brzęczy w kieszeniach? Dobra, żartuję. Już, przynieśliśmy. Nie
- będę, nie będę. Idę już...
- Wejście do namiotu gwałtownie się podniosło, w twarz zaświeciła mu
- latarka.
- - To ty jesteś Artem? - twarzy człowieka, który wszedł, nie można było
- dojrzeć, ale głos brzmiał młodo.
- Artem podniósł się z łóżka, ale od razu zakręciło mu się w głowie i
- zrobiło niedobrze. W tyle głowy pulsował mu tępy ból, każdy dotyk palił.
- Włosy miał w tym miejscu sklejone, pewnie od zaschłej krwi.
- Co mu się przydarzyło?
- - Mogę wejść? - spytał gość i, nie czekaj±c na pozwolenie, wszedł do
- namiotu, zasuwaj±c za sob± wejście.
- Wsun±ł Artemowi w dłoń drobny metalowy przedmiot. Kiedy wł±czył
- wreszcie własn± latarkę, Artem przyjrzał się mu - była to łuska naboju
- karabinowego przerobiona na zakręcan± kapsułkę, dokładnie taka, jak ta,
- któr± wręczył mu kiedyś Hunter. Nie wierz±c własnym oczom, Artem
- spróbował otworzyć wieczko, ale wyślizgnęła mu się ze spoconych ze
- zdenerwowania dłoni. Wreszcie na zewn±trz wypadł maleńki kawałek
- papieru. Czyżby wiadomość od Huntera?
- "Nieprzewidziane trudności. Wejście do D-6 zablokowane. Tretiak
- zabity. Czekaj na mnie, nigdzie się nie ruszaj. Konieczny jest czas na
- organizację. Postaram się wrócić jak najszybciej. Młynarz".
- Artem przeczytał notatkę jeszcze raz, staraj±c się połapać w jej treści.
- Tretiak zabity? Wejście do Metra-2 zablokowane? Przecież to oznacza, że
- wszystkie ich plany i nadzieje rozsypuj± się w proch! Spojrzał
- nierozumiej±cym wzrokiem na posłańca.
- - Młynarz kazał tu zostać i na niego czekać - usłyszał potwierdzenie. -
- Tretiak nie żyje. Zabili go. Młynarz powiedział, że zatrut± strzał±. Kto to
- zrobił, nie wiadomo. Będzie teraz przeprowadzał mobilizację. To wszystko,
- czas na mnie. Będzie odpowiedĽ?
- Artem pomyślał, o czym mógłby napisać do stalkera. Co robić? Na co
- teraz liczyć? Można rzucić wszystko i wrócić na WOGN, żeby w tych
- ostatnich chwilach być tam z bliskimi ludĽmi? Pokręcił przecz±co głow±.
- 330
- Posłaniec wstał w milczeniu i wyszedł na zewn±trz.
- Artem opadł na posłanie i zamyślił się. Nie miał teraz nawet dok±d st±d
- iść. Bez paszportu i bez protektora nie mógł wejść ani na Okrężn±, ani
- wrócić na Smoleńsk±. Zostawała nadzieja, że Arkadij Siemionowicz
- również w najbliższych dniach będzie tak gościnny, jak wczoraj.
- Na Kijewskiej był "dzień". Paliło się dwa razy więcej żarówek, a obok
- pomieszczeń służbowych, gdzie mieściło się mieszkanie naczelnika stacji,
- jaśniała jeszcze rtęciowa rurka lampy światła dziennego. Krzywi±c się z
- powodu bólu w głowie, Artem dowlókł się do gabinetu naczelnika. Strażnik
- gestem zatrzymał go przed wejściem. Ze środka dochodził hałas. Kilku
- mężczyzn rozmawiało podniesionymi głosami.
- - Zajęty jest - oznajmił wartownik. - Jak chcesz, to poczekaj.
- Po kilku minutach z pomieszczenie, jak strzała wyleciał Anton, dowódca
- warty, na której Artem był dzień wcześniej. Za nim na próg wybiegł też
- gospodarz gabinetu. Choć włosy miał znów starannie uczesane, pod oczami
- pojawiły mu się wory, a twarz wyraĽnie spuchła i pokryła się srebrzystym
- zarostem. Artem potarł policzki i pomyślał, że po wczorajszym sam pewnie
- wygl±da niewiele lepiej.
- - A co ja mogę zrobić? No, co?!
- - krzykn±ł Antonowi na pożegnanie
- naczelnik, po czym splun±ł i waln±ł się dłoni± w czoło.
- - A... Obudziłeś
- się? - zauważywszy Artema, krzywo się uśmiechn±ł.
- - Będę musiał zostać u was dłużej, aż Młynarz wróci - zacz±ł się
- tłumaczyć Artem.
- - Wiem, wiem. Dostałem meldunek. ChodĽmy do środka, dali mi tu
- polecenie dotycz±ce ciebie - Arkadij Siemionowicz gestem zaprosił go do
- pokoju. - Póki będziesz czekał na Młynarza, mam cię sfotografować, do
- paszportu. Sprzęt mi został jeszcze z tych czasów, kiedy Kijewska była
- normaln± stacj±... Potem może gdzieś dostanie się jakiś pusty paszport, to
- zrobimy ci dokument.
- Posadziwszy Artema na stołku, skierował w niego obiektyw małego
- plastikowego aparatu. Błysn±ł flesz, i kolejne pięć minut Artem spędził w
- całkowitej ciemności, bezradnie rozgl±daj±c się dookoła.
- - Wybacz, zapomniałem cię uprzedzić... Jak zgłodniejesz, to przychodĽ,
- Katia cię nakarmi, ale nie będę miał dzisiaj dla ciebie czasu. Sytuacja nam
- się pogarsza... W nocy starszy syn Antona znikn±ł. Postawi teraz cał± stację
- do góry nogami... Co za życie! Aha, mówili mi, że znaleĽli cię rano na
- środku peronu? Głowa we krwi? Coś się stało?
- - Nie pamiętam... Przewróciłem się pewnie po pijaku
- - nie od razu
- odparł Artem.
- 331
- - Tak... NieĽle wczoraj pojechaliśmy
- - uśmiechn±ł się krzywo
- naczelnik. - Dobra, Artem, czas żebym wracał do roboty. PrzyjdĽ póĽniej.
- Artem zsun±ł się z taboretu. Przed oczami miał twarz małego Olega.
- Starszy syn Antona... Czyżby to był on? Przypomniał sobie, jak dzień
- wcześniej kręcił korbk± swojego muzycznego pudełeczka, przykładaj±c je
- do żelaznej rury, a potem powiedział, że tylko małe dzieci boj± się, że
- porw± je umarli, jeśli będ± chodzić do tuneli słuchać rur. Artem poczuł
- nagle zimny strach. Czyżby to była prawda? Czy to się stało przez niego?
- Jeszcze raz bezradnie obejrzał się na Arkadija Siemionowicza, chciał już
- otworzyć usta, ale w końcu nic nie powiedział i wyszedł na zewn±trz.
- Kiedy wrócił do swojego namiotu, usiadł na ziemi i przez jakiś czas
- siedział w milczeniu, patrz±c w pustkę. Teraz zaczęło mu się wydawać, że
- ten nieznajomy, który wybrał go do tej misji, jednocześnie go przekl±ł:
- prawie wszyscy, którzy zdecydowali się iść z nim choćby przez część drogi,
- ginęli. Przed oczami stan±ł mu szereg ludzi, którzy znaleĽli śmierć, kiedy
- szli z nim jedn± ścieżk±. Burbon, Michaił Porfiriewicz i jego wnuk,
- Daniła... Chan przepadł bez śladu, a i bojownicy brygady rewolucyjnej,
- którzy go uratowali, mogli zostać zabici już w następnym tunelu. Teraz
- Tretiak. Ale mały Oleg? Czy Artem przynosił swoim towarzyszom śmierć,
- sam o tym nie wiedz±c?
- Nie wiedz±c, co właściwie robi, zerwał się, zarzucił plecak i automat,
- wzi±ł latarkę i wyszedł na peron. Nogi same zaniosły go do miejsca, gdzie
- noc± go zaatakowano. Kiedy podszedł bliżej, znieruchomiał. Przez gęst±
- mgłę pijackiej amnezji patrzyły na niego martwe, zapadnięte w oczodoły
- Ľrenice. Wszystko sobie przypomniał. To nie był sen.
- ZnaleĽć Olega! Cokolwiek ma się stać, musi pomóc dowódcy warty
- odzyskać syna. To była jego, Artema, wina, nie upilnował chłopczyka,
- zgodził się zagrać w jego dziwne gry z rurami, i oto teraz on jest tutaj cały i
- zdrowy, a chłopiec znikn±ł. I Artem był pewny, że nie uciekł ze stacji sam.
- Tej nocy stało się tu coś złego, niewyjaśnionego, i Artem jest temu winien
- podwójnie, bo mógł temu zapobiec, ale nie potrafił.
- Obejrzał dokładnie miejsce, gdzie wczoraj w cieniu czaił się straszny
- przybysz. Była tam sterta śmieci, ale, rozsypawszy j±, Artem wystraszył
- tylko bezdomnego kota. Bez rezultatu przeszukał peron, a potem podszedł
- do torów i zeskoczył na dół. Wartownicy przy wejściu do tunelu przyjrzeli
- mu się leniwie i uprzedzili, że może tam pójść tylko na własne ryzyko i nikt
- tam nie będzie za niego odpowiadał.
- Tym razem Artem nie wszedł do tego tunelu, gdzie poprzedniego dnia
- siedział na warcie z Młynarzem, a do drugiego, równoległego. Tak jak
- mówił dowódca straży, ten przejazd też okazał się być zawalony, mniej
- więcej w takiej samej odległości od stacji. W ślepej uliczce mieścił się
- posterunek: służ±ca za piecyk metalowa beczka i zwalone wokół niej worki
- 332
- z piaskiem. Obok nich na szynach stała ręczna drezyna, załadowana
- wiadrami z węglem. Siedz±cy na workach wartownicy o czymś do siebie
- szeptali i kiedy się zbliżył, zerwali się z miejsc, przygl±daj±c mu się w
- napięciu. Potem jednak jeden z nich odwołał alarm i pozostali uspokoili się i
- rozsiedli tak, jak poprzednio. Kiedy Artem się przyjrzał, poznał w dowódcy
- Antona i, burkn±wszy coś niezgrabnie, odwrócił się i ruszył z powrotem.
- Twarz mu płonęła: nie mógł spojrzeć w oczy człowiekowi, który stracił
- przez niego syna. Szedł ze spuszczon± głow±, powtarzaj±c półgłosem: "Co
- ja tu robię... Nie mogłem... Co ja mogłem zrobić?". Rozmazana plama
- światła jego latarki kołysała się krok przed nim.
- Nagle dostrzegł mały przedmiot, leż±cy samotnie w cieniu między
- dwiema deskami podkładu kolejowego. Nawet z daleka wydał się mu
- znajomy, i serce szybciej mu zabiło. Artem schylił się i podniósł z ziemi
- małe pudełeczko z wystaj±c± z niego zagięt± r±czk±. Pokręcił korbk± i
- pudełko wydało z siebie drż±c± tęskn± melodię. Muzyczna szkatułka Olega.
- Rzucił j± tutaj, albo wypadła mu przypadkiem, zupełnie niedawno.
- Artem położył plecak w miejscu, gdzie znalazł szkatułkę, i z podwójn±
- uwag± zacz±ł badać ściany tunelu. Nieopodal znajdowały się drzwiczki
- prowadz±ce do pomieszczenia służbowego, ale za nimi Artem odkrył tylko
- rozwalony publiczny kibel. Kolejne dwadzieścia minut przeszukiwania
- tunelu też do niczego nie doprowadziło. Wróciwszy do plecaka, chłopak
- usiadł na ziemi i oparł się plecami o ścianę, odrzucił głowę do tyłu gapi±c
- się bezsilnie w sklepienie. Po chwili znów był na nogach, a drż±cy promień
- latarki oświetlał czarn± szczelinę ledwo widoczn± w pociemniałym betonie
- stropu. Szczelina niedokładnie przymkniętego włazu
- - dokładnie nad
- miejscem, gdzie Artem podniósł z ziemi graj±c± szkatułkę Olega. Jednak o
- tym, żeby dostać się do włazu nie można było nawet myśleć: sufit
- znajdował się na wysokości ponad trzech metrów.
- Podj±ł decyzję niemal błyskawicznie. ¦ciskaj±c w dłoni znalezione
- pudełeczko, Artem rzucił na tory swój plecak i ruszył z powrotem do
- wartowników. Już nie bał się spojrzeć w oczy Antonowi.
- Zbliżaj±c się do posterunku, Artem zwolnił nieco kroku, żeby
- wartownicy nie zastrzelili go ze strachu, przybliżył się do Antona i szeptem
- powiedział mu o swoim znalezisku. Dwie minuty póĽniej, pod pytaj±cym
- wzrokiem pozostałych, odjeżdżali już z posterunku, naciskaj±c na zmianę
- dĽwignię drezyny.
- Przejście było dość ciasne i nie można się było w nim wyprostować.
- Prowadziło wzdłuż tunelu półtora metra nad stropem, i Artem nie umiał
- sobie nawet wyobrazić, po co je zbudowano. Dla wentylacji? By
- przemieszczać się w awaryjnych sytuacjach? Dla szczurów? A może
- wykopano je już po tym, jak wybuch zasypał tunel?
- 333
- Drezynę zostawili wprost pod włazem. Jej wysokość była akurat
- wystarczaj±ca, żeby Artem wszedł Antonowi na ramiona, otworzył klapę,
- wspi±ł się do środka, a potem pomógł się podci±gn±ć koledze.
- Chociaż ciasny korytarz prowadził w obie strony, Anton zdecydowanie
- ruszył w stronę Parku Pobiedy. Po kilku sekundach stało się jasne, że się nie
- mylił: na podłodze, w świetle latarki słabo błysnęła podłużna łuska
- - jedna
- z tych, które Młynarz podarował wczoraj chłopcu. Podniesiony na duchu
- przez znalezisko, Anton przyspieszył kroku.
- Przeszli jeszcze jakieś dwadzieścia metrów, do miejsca, gdzie przejście
- kończyło się ścian±, a w podłodze czerniał jeszcze jeden luk, też tylko
- przymknięty. Anton z przekonaniem zacz±ł zsuwać się w dół. Zanim Artem
- zd±żył coś powiedzieć, już go nie było. Z dołu rozległ się łoskot,
- przekleństwa, a potem przytłumiony głos powiedział:
- - Skacz ostrożnie, to jakieś trzy metry wysokości. Czekaj, poświecę ci
- latark±. Artem złapał się rękami za krawędĽ, zawisł, zachybotał się kilka
- razy i puścił, staraj±c się trafić obiema nogami pomiędzy podkłady
- kolejowe.
- - Jak będziemy szli z powrotem? - spytał, prostuj±c się i otrzepuj±c
- ręce.
- - PóĽniej wymyślimy - machn±ł ręk± Anton. - Przede wszystkim, czy
- jesteś pewny, że z tym umarłym to nie było przywidzenie?
- Artem wzruszył ramionami. Pomimo bólu w potylicy, sama myśl, że
- ostatniej nocy na Kijewskiej napadł na niego jakiś dziwny stwór, na zdrowy
- rozum wydawała się absurdalna.
- - Pójdziemy do Parku Pobiedy
- - postanowił Anton. - Jeśli to tutaj
- tworzy się to diabelstwo, to zagrożenie może iść tylko st±d. Sam to
- powinieneś czuć, przecież byłeś na naszej stacji
- - A czemu nie powiedział nam pan tego wczoraj?
- - spytał Artem,
- doganiaj±c strażnika i staraj±c się iść równo z nim.
- - Władze sobie nie życzyły
- - ponuro odpowiedział Anton.
- -
- Siemionowicz bardzo się boi wybuchu paniki, powiedział, żeby tego nie
- rozgłaszać. Boi się o swoje stanowisko. Ale wszystko ma swój kres. Już
- dawno mu mówiłem, że nie uda mu się wiecznie robić z tego tajemnicy...
- Przez ostatnie dwa miesi±ce przepadło troje dzieci, cztery rodziny uciekły
- ze stacji. Nasz wartownik wyl±dował z t± igł± w szyi. "Nie, mówi, panika
- się zacznie, stracimy nad tym kontrolę". Tchórz z niego... - Anton
- siarczyście splun±ł.
- - A kto go tak t± igł±? - Artem urwał w pół słowa i stan±ł. Zatrzymał się
- też Anton.
- 334
- - A to co? Widziałeś kiedyś coś takiego?
- - spytał z zakłopotaniem
- strażnik.
- Artem nic nie odpowiedział. Stał dalej, wpatrzony w ziemię, i tylko
- wodził latark± z boku na bok, żeby dokładniej obejrzeć to, na co wskazywał
- wartownik.
- Na ziemi widniał olbrzymi rysunek, grubo namalowany biał± farb± na
- szynach, podkładach i podłożu: falista linia, przypominaj±ca pełzaj±cego
- węża albo robaka, gruba na jakieś czterdzieści centymetrów i długa na dwa
- metry. Z jednej było na niej pogrubienie, przypominaj±ce głowę i nadaj±ce
- jej jeszcze większe podobieństwo do ogromnego gada.
- - W±ż - uznał Artem.
- - Może po prostu farba im się wylała? - próbował żartować Anton.
- - Nie, to nie przypadek. Tu jest głowa... Patrzy w tę stronę. Pełznie do
- Parku Pobiedy...
- - To znaczy, że mamy z nim po drodze...
- Po kolejnych kilkuset metrach ich przypuszczenia się potwierdziły.
- Kierunek był prawidłowy, upewniły ich w tym od razu trzy łuski, porzucone
- pośrodku torów. Obaj przyśpieszyli kroku.
- - Zuch chłopak! - powiedział z dum± Anton. - Ale wymyślił sposób na
- zostawianie śladów!
- Artem kiwn±ł głow±. O wiele bardziej zajmowało go to, jak nieznane
- stworzenie zdołało bezszelestnie zabrać ze sob± jeszcze, jak widać, żywego
- chłopczyka. Czyżby to, co słyszał w zamroczeniu była prawd±? Więc Oleg
- zgodził się pójść z tajemniczym porywaczem dobrowolnie? Więc dlaczego i
- dla kogo zaznaczał drogę?
- Artem przycichł na kilka minut, zamilkł też Anton. Teraz, kiedy po
- prostu szli naprzód, odliczaj±c kolejne kroki, a gryz±ca ciemność stopniowo
- pożerała niedawn± radość i nadzieję, znów zacz±ł się trochę bać. W nadziei
- odkupienia swojej winy przed chłopczykiem i jego ojcem, zapomniał o
- wszystkich środkach ostrożności i strasznych, szeptem przekazywanych
- opowieściach. Zapomniał też o nakazie stalkera, by nigdzie się nie ruszał z
- Kijewskiej, tylko koniecznie czekał na niego na stacji. I jeśli Anton rwał się
- do przodu, żeby odnaleĽć i odzyskać syna, to po co na złowieszczy Park
- Pobiedy szedł Artem? Dlaczego narażał na niebezpieczeństwo siebie i swoje
- główne zadanie? Na moment przypomniał sobie dziwnych ludzi z Polianki,
- którzy mówili mu o przeznaczeniu. Zrobiło mu się jakoś lżej na duszy. Co
- prawda, bojowego nastroju wystarczyło na jakieś dziesięć minut. Akurat do
- następnego znaku z podobizn± węża.
- 335
- Ten rysunek był dwa razy większy od poprzedniego, i to powinno było
- upewnić podróżnych, że id± w dobrym kierunku. Mimo to Artem wcale nie
- był przekonany czy się z tego cieszy.
- Tunel wydawał się nie mieć końca. Wci±ż szli i szli, a według obliczeń
- Artema trwało to już przynajmniej dwie godziny. Chociaż mogło tak mu się
- wydawać: Anton wci±ż milczał, a w ciemności i ciszy, jak wiadomo, minuty
- rozci±gaj± się nawet dwukrotnie.
- Trzeci namalowany na ziemi ogromny w±ż, który miał już ponad
- dziesięć metrów długości, wyznaczał też granicę dĽwięku: w tym miejscu
- Anton stan±ł i skierował ucho w gł±b tunelu, a w ślad za nim zacz±ł też
- nasłuchiwać Artem. Z głębi przejazdu płynęły urywane dziwne dĽwięki; z
- pocz±tku nie mógł ich rozpoznać, ale potem zrozumiał: pieśń śpiewana z
- towarzyszeniem głuchych uderzeń bębnów, podobna do tej, któr± słychać
- było w rurach w odpowiedzi na muzykę ze szkatułki na
- Kijewskiej.
- - Już niedaleko - wskazał głow± Anton.
- Czas, i bez tego płyn±cy nieśpiesznie, nagle zamienił się w jak±ś maĽ i
- prawie się zatrzymał: patrz±c na swojego towarzysza, Artem porażaj±co
- wyraĽnie zdawał sobie sprawę, że ten rusza głow± za gwałtownie, jakby w
- konwulsjach, a potem zdziwił się, że podbródek Antona ci±gle nie wracał w
- normalne położenie. I kiedy Anton miękko zwalił się na bok, zabawnie
- przypominaj±c wypchan± szmatami kukłę, Artem pomyślał, że może go
- złapać, bo czasu jest na to wystarczaj±co dużo. Przeszkodziło mu w tym
- lekkie ukłucie w ramię. Spojrzawszy zdziwiony na bol±ce miejsce, zobaczył
- wbit± w kurtkę opierzon± stalow± igłę. Chciał j± wyci±gn±ć, ale już mu się
- to nie udało: cały skamieniał, a potem jego ciało jakby zniknęło. Miękkie
- nogi ugięły się pod ciężarem tułowia i Artem znalazł się na ziemi.
- ¦wiadomość pozostała przy tym prawie niezakłócona, igła oszczędziła też
- słuch i wzrok, oddychać było wprawdzie trudniej, ale wiele powietrza już
- teraz nie potrzebował. Nie mógł jednak poruszyć kończynami.
- W bliskiej odległości usłyszał kroki, szybkie i lekkie. Zbliżaj±ce się
- stworzenie nie mogło być człowiekiem. Artem nauczył się rozpoznawać
- ludzkie kroki już dawno temu, na warcie na WOGN-ie: podwójne, ciężkie,
- najczęściej stukaj±ce grub± podeszw± skórzanych wojskowych buciorów,
- najbardziej rozpowszechnionego obuwia w metrze.
- Cały czas było widać tylko kawałek podkładu kolejowego i szynę
- prowadz±c± w przeciwnym kierunku, do Kijewskiej. W nos uderzył go
- ostry, nieprzyjemny zapach.
- - Jeden, dwa. Obcy, leż± - powiedział ktoś z góry.
- - Celnie strzelało, daleko. Szyja, ramię - odrzekł drugi.
- 336
- Głosy były dziwne: pozbawione intonacji, wyblakłe, przypominały raczej
- monotonne wycie wiatru w tunelach. Mimo to były to właśnie ludzkie
- głosy, nic innego.
- - Jest, celnie. Tak chce Wielki Czerw - ci±gn±ł pierwszy głos.
- - Jest. Jeden - ty, dwa - ja, bierzemy obcych do domu - dodał drugi.
- Widok przed oczami Artema drgn±ł: gwałtownie podnieśli go z ziemi.
- Przez moment mignęła mu twarz: w±ska, z ciemnymi wyrwami oczodołów.
- Potem obie leż±ce na ziemi latarki, jego i Antona, zgasły i zapadły egipskie
- ciemności. I tylko po uderzeniu krwi do głowy Artem zrozumiał, że taszcz±
- go dok±dś niczym worek.
- Tymczasem dziwna rozmowa toczyła się dalej, chociaż teraz zdania były
- przerywane postękiwaniem.
- - Igła-paraliż, a nie igła-trucizna. Dlaczego?
- - Dowódca tak każe. Kapłan tak każe. Wielki Czerw tak chce. Mięso
- dobrze trzymać.
- - Ty m±dry. Ty i kapłan przyjaciele. Kapłan uczy.
- - Jest.
- - Raz, dwa, wrogowie przychodz±. Pachnie proch, ogień. Niedobry
- wróg. Jak przychodzi?
- - Nie wiem. Dowódca i Wartan robi± przesłuchanie. Ja i ty łapiemy.
- Dobrze, Wielki Czerw się cieszy. Ja i ty dostajemy nagrodę.
- - Dużo jedzenie? Buty? Kurtka?
- - Dużo jedzenie. Kurtka nie. Buty nie.
- - Ja młody. Łapię wrogów. Dobrze. Dużo jedzenie. Na-gro- -da...
- Cieszę się.
- - Ten dzień dobrze. Wartan przyprowadza nowy mały. Ja, ty łapiemy
- wrogowie. Wielki Czerw się cieszy, ludzie pij±. ¦więto.
- - ¦więto! Cieszę się. Tańce? Wódka? Ja tańczę Natasza.
- - Natasza i dowódca, tańcz±. Ty nie.
- - Ja młody, silny, dowódca dużo lat. Natasza młoda. Ja łapię wrogowie,
- odważny, dobrze. Natasza i ja, tańcz±.
- W pobliżu dały się słyszeć inne głosy, i dyskusja się urwała. Artem
- domyślił się, że przyniesiono ich na stację. Było tu prawie tak ciemno, jak w
- tunelach, na całej stacji paliło się tylko jedno małe ognisko, przy którym
- niedbale rzucili ich na ziemię. Czyjeś stalowe palce złapały go za brodę i
- obrócili twarz± do góry.
- Dookoła stało kilku ludzi o niewyobrażalnie dziwnym wygl±dzie. Byli
- rozebrani prawie do naga, a głowy mieli ogolone, ale zdawało się, że
- 337
- zupełnie nie marzli. U każdego na czole widniała falista linia podobna do
- rysunków w tunelu. Przy niewysokim wzroście wygl±dali niezdrowo:
- zapadnięte policzki, ziemista skóra, ale przy tym emanowali jak±ś
- nadludzk± sił±. Artem przypomniał sobie, z jakim trudem Młynarz niósł
- rannego Dziesi±tego z Biblioteki, i porównał to z tym, jak szybko te dziwne
- istoty przytargały ich na stację.
- Prawie każdy z nich trzymał w rękach dług±, w±sk± rurkę. Kiedy się
- przyjrzał, Artem ze zdziwieniem poznał w nich plastikowe osłonki,
- wykorzystywane dla ochrony i izolacji wi±zek przewodów elektrycznych.
- Na pasach wisiały im olbrzymie bagnety, w rodzaju tych od starego typu
- kałasznikowów. Wszyscy ci dziwni ludzie byli mniej więcej w tym samym
- wieku, nikt nie miał tu więcej niż trzydzieści lat.
- Przez jakiś czas przygl±dali się im w milczeniu, potem jeden z mężczyzn,
- z czerwon± lini± na czole i jedyny, który miał brodę, podsumował:
- - Dobrze. Cieszę się. To wrogowie Wielkiego Czerwia, ludzie maszyn.
- ¬li ludzie, dobre mięso. Wielki Czerw jest zadowolony. Szarap, Wowan
- odważni. Ja biorę ludzi maszyn do więzienia, robię przesłuchanie. Jutro
- święto, wszyscy dobrzy ludzie jedz± wrogów. Wowan! Jaka igła? Paraliż? -
- zapytał, widocznie zwracaj±c się do jednego z tych, którzy schwytali
- Artema i Antona.
- - Jest, paraliż - potwierdził krępy mężczyzna z niebiesk± lini± na czole.
- - Paraliż - dobrze. Mięso się nie psuje
- - pochwalił brodaty. - Wowan,
- Szarap! Bierz wrogów, chodĽ ze mn± do więzienia.
- Widok przed oczami znów mu się zakołysał, i światło zaczęło się
- oddalać. Obok słychać było nowe głosy, ktoś w nieartykułowany sposób
- wyrażał swój zachwyt, ktoś inny żałobnie wył, potem rozległ się niski,
- gniewny śpiew na granicy słyszalności. Zdawało się, że rzeczywiście
- śpiewaj± umarli, i Artem wspomniał opowieści dotycz±ce Parku Pobiedy.
- Potem znów położyli go na ziemię, obok rzucili Antona, i po chwili
- stracił przytomność.
- Coś jakby go popchnęło, podpowiedziało, że trzeba szybko wstawać.
- Przeci±gn±ł się, zapalił latarkę osłaniaj±c j± ręk±, żeby światło nie uraziło
- mu wrażliwych tuż po przebudzeniu oczu, rozejrzał się po namiocie (gdzie
- jest karabin?!) i wyszedł na stację. Tak bardzo tęsknił za domem, jednak
- teraz, kiedy znów znalazł się na WOGN-ie, wcale nie był z tego rad.
- Pokryte sadz± sklepienie, podziurawione kulami opustoszałe namioty, w
- powietrzu ciężki sw±d spalenizny... Wygl±dało na to, że wydarzyło się tu
- coś strasznego, i stacja raż±co różniła się od tego, jak j± zapamiętał. Z
- oddali, prawdopodobnie z przejścia na drugim końcu peronu, słychać było
- czyjeś dzikie wycie, jakby kogoś tam zarzynali.
- 338
- Dwie lampy awaryjne sk±po oświetlały stację, ich słabe światło z trudem
- przebijało się przez ciężkie chmury dymu. Na całym peronie nikogo nie
- było, tylko przed jednym z s±siednich namiotów, na podsadzce, bawiła się
- mała dziewczynka. Artem chciał się od niej dowiedzieć, co tu się stało i
- gdzie się podziali pozostali, ale kiedy dziewczynka go zobaczyła, zaczęła
- głośno płakać, i chłopak zrezygnował.
- Tunele. Tunele z WOGN-u do Ogrodu Botanicznego. Jeśli mieszkańcy
- jego stacji w ogóle gdzieś odeszli, to mogły to być tylko przejazdy wiod±ce
- do tego przeklętego miejsca. Gdyby pozostali uciekli do centrum, w stronę
- Hanzy, nie zostawiliby jego i dziewczynki samych.
- Artem zeskoczył na tory i ruszył ku czarnemu kręgowi wejścia do tunelu.
- Nie miał broni, bez broni jest niebezpiecznie, pomyślał. Ale nie ma nic do
- stracenia, a poza tym musi zorientować się w sytuacji. A nuż czarnym udało
- się przerwać szyki obronne? Wtedy cała nadzieja była w nim. Musi poznać
- prawdę i przekazać j± ich sojusznikom z południa.
- Ciemność spadła na niego od razu po wejściu: wystarczyło przest±pić
- linię, za któr± kończyła się stacja, a zaczynał tunel. Razem z mrokiem
- przyszedł strach. Przed nim nie było widać zupełnie nic, za to dochodziły
- stamt±d ohydne skrzecz±ce dĽwięki. Artem jeszcze raz pożałował, że nie ma
- automatu, ale było za póĽno, żeby się wycofać.
- W oddali, a potem coraz bliżej i bliżej zabrzmiały kroki. Jakby ruszały,
- kiedy Artem szedł naprzód, i zamierały, kiedy się zatrzymywał. Kiedyś
- działo się z nim coś podobnego, ale kiedy i jak to właściwie było, nie mógł
- sobie przypomnieć. Budziło to wielki strach: iść naprzeciw niewidzialnemu
- i nieznanemu... wrogowi? Zdradziecko trzęs±ce się kolana nie pozwalały
- mu robić tego szybko, a upływaj±cy czas potęgował przerażenie. Na
- skroniach poczuł zimny pot. Z każd± sekund± czuł się coraz bardziej
- nieswojo.
- Wreszcie, kiedy kroki rozległy się ze trzy metry od niego, Artem nie
- wytrzymał i potykaj±c się, padaj±c i znów się podnosz±c, pobiegł z
- powrotem na stację. Przy trzecim upadku ostatecznie zabrakło mu sił w
- nogach, i zrozumiał, że śmierć jest nieunikniona.
- - ...Wszystko na tym świecie jest zrodzone z Wielkiego Czerwia.
- Kiedyś cały świat składał się z kamienia i nie było w nim nic prócz
- kamienia. Nie było powietrza i nie było wody, nie było światła i nie było
- ognia. Nie było człowieka i nie było zwierzęcia. Był tylko martwy kamień. I
- wtedy zamieszkał w nim Wielki Czerw.
- - A sk±d Wielki Czerw? Sk±d przychodzi? Kto go rodzi?
- - Wielki Czerw był zawsze. Nie przerywaj. Zamieszkał w samym
- centrum świata i powiedział: ten świat będzie mój. Jest zrobiony z twardego
- 339
- kamienia, lecz ja wygryzę w nim swe tunele. Jest zimny, lecz ja ogrzeję go
- ciepłem swego ciała. Jest ciemny, lecz ja oświetlę go światłem swoich oczu.
- Jest martwy, lecz ja zasiedlę go swoimi istotami.
- - Kto to istoty? Co to?
- - Istoty to stwory, które Wielki Czerw wydał na świat ze swego łona. I
- ty, i ja, wszyscy jesteśmy jego istotami. Więc tak. I wtedy powiedział
- Wielki Czerw: wszystko będzie tak, jak powiedziałem, bo ten świat od tej
- chwili jest mój. I zacz±ł wygryzać tunele w twardym kamieniu i
- rozmiękczył kamień w swoich wnętrznościach, ślina i soki zmoczyły go, i
- kamień stał się żywy, i zacz±ł rodzić grzyby. I gryzł Wielki Czerw kamień, i
- przepuszczał go przez siebie, i robił tak tysi±ce lat, póki jego tunele nie
- przebiły się przez cał± ziemię.
- - Tysi±c, co to? Jeden, dwa, trzy? Ile? Tysi±c?
- - Masz dziesięć palców u r±k. I Szarap ma dziesięć palców... Nie,
- Szarap ma dwanaście... Nie pasuje. Powiedzmy, że Grom ma dziesięć
- palców. Gdyby wzi±ć ciebie, Groma i jeszcze innych, żeby razem było ich
- tylu, ile masz palców, to wszyscy będ± mieli dziesięć razy dziesięć palców.
- To jest sto. A tysi±c to kiedy jest dziesięć razy sto.
- - Dużo palców. Nie umiem policzyć.
- - Nieważne. Więc tak. Kiedy w ziemi pojawiły się tunele Wielkiego
- Czerwia, jego pierwsze dzieło było skończone. I wtedy powiedział on: oto
- wygryzłem w twardym kamieniu tysi±ce tysięcy tuneli i kamień rozsypał się
- w proch. I przeszedł ten proch przez moje wnętrzności i został strawiony
- przez soki mojego życia, i sam stał się żywy. I wcześniej zajmował kamień
- cał± przestrzeń świata, a teraz pojawiło się miejsce puste. Teraz jest miejsce
- dla moich dzieci, które rodzę. I wyszły z jego łona pierwsze stworzenia
- jego, których imienia nikt już nie pamięta. I były one duże i silne,
- przypominaj±c samego Wielkiego Czerwia. I pokochał je Wielki Czerw.
- Ale nie miały czego pić, bo na świecie nie było wody, i wymarły one z
- pragnienia. I wtedy Wielki Czerw się zasmucił. Do tej pory nieznany był
- mu smutek, bowiem nie miał kogo kochać i nie była mu znana samotność.
- Lecz kiedy stworzył nowe życie, pokochał je, i trudno mu było się z nim
- rozstać. I wtedy Wielki Czerw zacz±ł płakać, i łzy jego wypełniły świat. Tak
- pojawiła się woda. I powiedział: oto teraz jest i miejsce, żeby w nim żyć i
- woda, żeby j± pić. I ziemia, nasycona sokami z moich wnętrzności, jest
- żywa i rodzi grzyby. Stworzę teraz istoty, urodzę dzieci swoje. Będ± żyć w
- tunelach, które wygryzłem, i pić łzy moje, i jeść grzyby wyrosłe na sokach z
- moich wnętrzności. I bał się urodzić znów ogromne stworzenia, sobie
- podobne, gdyż mogłoby nie starczyć im miejsca, i wody, i grzybów.
- Najpierw stworzył pchły, potem szczury, potem koty, potem kury, potem
- psy, potem świnie, potem człowieka. Ale nie stało się według jego planu:
- pchły zaczęły pić krew, a koty jeść szczury, a psy zagryzać koty, a człowiek
- 340
- zabijać je wszystkie i jeść. I kiedy pierwszy raz człowiek zabił i zjadł
- drugiego człowieka, zrozumiał Wielki Czerw, że dzieci jego okazały się
- niegodne jego, i zapłakał. I za każdym razem, kiedy człowiek je człowieka,
- Wielki Czerw płacze, i jego łzy płyn± tunelami i zatapiaj± je.
- - Człowiek dobry. Smaczne mięso. Słodkie. Ale jeść można tylko
- wrogów. Ja wiem.
- Artem ścisn±ł i rozluĽnił palce u r±k. Nadgarstki miał spętane na plecach
- kawałkiem drutu i mocno zdrętwiałe, ale przynajmniej znów mógł je
- kontrolować. Nawet to, że bolało go całe ciało, było teraz dobrym znakiem.
- Paraliż wywołany przez zatrut± igłę okazał się czasowy. W głowie kr±żyła
- mu idiotyczna myśl, że sam, w odróżnieniu od nieznanego opowiadaj±cego,
- nie miał pojęcia, sk±d w metrze wzięły się kury. Najpewniej handlarze
- zdołali je przynieść z jakiegoś bazaru. Że świnie pochodz± z jednego z
- pawilonów WOGN-u, to wiedział, ale kury...
- Spróbował rozejrzeć się dookoła, ale wszędzie widział absolutn±
- atramentow± czerń. Jednak w pobliżu ktoś był. Minęło już pół godziny
- odk±d Artem odzyskał przytomność i, wstrzymuj±c oddech, podsłuchiwał
- dziwn± rozmowę. Stopniowo zaczynał rozumieć dok±d trafił.
- - On się rusza, ja słyszę - rozległ się ochrypły głos - wołam dowódcę.
- Dowódca robi przesłuchanie.
- Coś zaszurało i ucichło. Artem próbował poruszyć nogami. One też
- okazały się być zwi±zane drutem. Spróbował przekręcić się na drugi bok i
- trafił w coś miękkiego. Rozległ się przeci±gły, pełen bólu jęk.
- - Anton! To ty? - wyszeptał Artem.
- Odpowiedzi nie było.
- - Aha... Wrogowie Wielkiego Czerwia się ocknęli...
- - odezwał się
- szyderczo ktoś z ciemności. - Lepiej już byście nie dochodzili do siebie.
- Był to ten sam brzęcz±cy m±dry głos, który przez ostatnie pół godziny
- nieśpiesznie opowiadał o Wielkim Czerwiu i stworzeniu życia. Od razu było
- jasne, że jego posiadacz różni się od pozostałych mieszkańców stacji:
- zamiast krótkich prymitywnych fraz, mówił zwykłymi, choć nieco
- napuszonymi zdaniami, a i tembr głosu miał zupełnie ludzki, nie to, co u
- innych.
- - Kim jesteś? Niech pan nas wypuści!
- - z trudem ruszaj±c językiem,
- wychrypiał Artem.
- - Tak, tak. Właśnie tak wszyscy mówi±. Niestety nie, dok±dkolwiek
- chcieliście dojść, wasza podróż się skończyła. Przesłuchaj± was i zeżr±. Co
- tu zrobić? Dzikusy... - obojętnie odpowiedział głos z ciemności.
- - Pan... też jest w niewoli? - domyślił się Artem.
- 341
- - Wszyscy jesteśmy. Was akurat dzisiaj oswobodz±
- - zachichotał jego
- niewidoczny rozmówca.
- Anton znów jękn±ł, poruszył się, wymamrotał coś niezrozumiałego, ale
- nie odzyskał przytomności.
- - Ale czemu my tu siedzimy w ciemności? Zupełnie jak jacyś
- jaskiniowcy!
- Szczęknęła zapalniczka i płomień oświetlił twarz mówi±cego: dług± siw±
- brodę, brudne posklejane włosy i ironiczne szare oczy, nikn±ce w siatce
- zmarszczek. Z wygl±du miał ponad sześćdziesi±t lat. Siedział na krześle po
- drugiej stronie żelaznej kraty, przecinaj±cej pokój na pół. Na WOGN-ie też
- taki był: nazywał się dziwnie, "małpiarnia", choć Artem widział małpy
- tylko w podręcznikach do biologii i w ksi±żkach dla dzieci. W
- rzeczywistości tego pomieszczenia używało się jako więzienia.
- - Nijak nie mogę się przyzwyczaić do tej diabelskiej ciemności, muszę
- korzystać z tego cholerstwa - poskarżył się starzec, osłaniaj±c oczy. - No, i
- po co żeście tu przyleĽli? Co, z tamtej strony nie starcza wam miejsca?
- - Niech pan posłucha - nie dał mu dokończyć Artem.
- - Przecież pan
- jest wolny... Może nas pan wypuścić! Zanim wróc± ci ludożercy! Przecież
- pan jest normalnym człowiekiem...
- - Rozumie się, że mogę - odparł ten - i, oczywiście, nie zrobię tego. Z
- wrogami Wielkiego Czerwia żadnych interesów nie robimy.
- - Jakiego znowu Wielkiego Czerwia? O czym pan mówi?! Nigdy nawet
- o nim nie słyszałem, a co dopiero być jego wrogiem...
- - Nieważne, czy słyszeliście, czy nie. Przyszliście z tamtej strony, z
- miejsca, gdzie mieszkaj± jego wrogowie, czyli możecie być tylko
- zwiadowcami - szydercze brzęczenie w głosie starca zmieniło się w zgrzyt
- stali. - Macie broń paln± i latarki! Szatańskie mechaniczne zabawki!
- Maszyny do zabijania! Jakich jeszcze chcesz dowodów na to, że jesteście
- niewierni, wrogowie życia, wrogowie Wielkiego Czerwia? - poderwał się z
- krzesła i podszedł do kraty. - To wy i tacy jak wy, jesteście wszystkiemu
- winni!
- Starzec zgasił rozgrzan± zapalniczkę, i w zapadłej ciemności było
- słychać jak dmucha na oparzone palce. Potem zabrzmiały nowe głosy,
- sycz±ce i mroż±ce krew w żyłach. Artem zacz±ł się bać. Przypomniał sobie
- o Tretiaku, zabitym zatrut± igł±.
- - Proszę! - szepn±ł żarliwie. - Póki jeszcze nie jest za póĽno! No, po co
- to panu?
- Starzec nic nie odpowiedział. Po chwili pomieszczenie wypełniły
- dĽwięki: klaśnięcia gołych stóp na betonie, chrapliwe oddechy, świst
- wci±ganego przez nozdrza powietrza. Chociaż Artem nie widział żadnego z
- 342
- tych, którzy weszli, czuł, że jest ich kilku, i wszyscy uważnie go obserwuj±,
- przygl±daj± się mu, węsz±, słuchaj±, jak głośno, na cały pokój, wali mu
- serce.
- - Ludzie ognia. Pachnie prochem, pachnie strachem. Jeden
- - zapach
- stacji z tamtej strony. Drugi
- - obcy. Jeden, drugi - wrogowie - zasyczał
- wreszcie czyjś głos.
- - Niech Wartan działa - rozkazał drugi głos.
- - Zapal światło - poprosił ktoś.
- Znów trzasnęła zapalniczka.
- W pokoju, oprócz starca, w którego ręce drżał płomyczek, stało trzech
- ogolonych dzikusów, osłaniaj±cych dłońmi oczy. Jednego z nich,
- przysadzistego i brodatego, Artem już dzisiaj widział. Drugi też wydał mu
- się dziwnie znajomy. Patrz±c Artemowi prosto w oczy, zrobił krok do
- przodu i znalazł się przy kracie. Pachniał inaczej niż pozostali: Artem
- uchwycił dochodz±cy od tego człowieka ledwie wyczuwalny odór
- rozkładaj±cego się mięsa. Nie mógł oderwać wzroku od jego oczu: jak dwie
- czarne dziury zaginały cały świat wokół siebie i wci±gały go do środka.
- Artem się wzdrygn±ł: zrozumiał, gdzie wcześniej widział tę twarz. Był to
- ten sam stwór, który napadł na niego w nocy na Kijewskiej.
- Artema ogarnęło dziwne uczucie, podobne do paraliżu, który
- unieruchomił jego ciało po ukłuciu zatrutej igły, tylko tym razem całkowicie
- bezsilny stał się jego umysł. Myśli zatrzymały się, i chłopak zastygł, szybko
- otworzywszy swoj± świadomość przed t± ledwo przypominaj±c± człowieka
- istot±, która w milczeniu pożerała go oczami.
- - Przez luk... Został otwarty... Przyszliśmy po chłopczyka. Po syna
- Antona. Którego porwano w nocy. To wszystko moja wina, pozwoliłem mu
- słuchać waszej muzyki, przez rury... Wszedłem z drezyny. Nikomu więcej
- nie powiedzieliśmy. Przyszliśmy we dwóch. Nie zamknęliśmy...
- -
- posłusznie odpowiadał Artem na pytania, które słyszał w głowie.
- Sprzeciwić się, albo coś ukryć przed bezdĽwięcznym głosem, który ż±dał
- od niego odpowiedzi, było niemożliwości±. W ci±gu minuty przesłuchuj±cy
- Artema dowiedział się wszystkiego, co go interesowało. Skin±ł głow± i
- wycofał się. Płomyk zgasł. Powoli, niczym czucie w zdrętwiałej we śnie
- ręce, Artemowi wróciło poczucie kontroli nad sob±.
- - Wowan, Kułak, wracać do tunelu, do przejścia. Zamkn±ć drzwi -
- rozkazał jeden z głosów, pewnie należ±cy do brodatego dowódcy.
- -
- Wrogowie zostaj± tutaj. Dron pilnuje wrogów. Jutro święto, ludzie jedz±
- wrogów, czcz± Wielkiego Czerwia.
- - Co zrobiliście z Olegiem? Co zrobiliście z dzieckiem?
- - zachrypiał
- Artem w ślad za nimi.
- 343
- Drzwi zamknęły się z hukiem.
- 344
- ROZDZIAŁ 17
- DZIECI CZERWIA
- Kilka minut minęło w całkowitej ciszy, i Artem, uznaj±c, że zostali sami,
- znów się poruszył, próbuj±c chociażby usi±ść. Zbyt mocno skrępowane nogi
- i ręce były zdrętwiałe i obolałe. Przypomniał sobie słowa ojczyma, który
- wyjaśniał mu kiedyś, że jeśli zbyt długo trzymać opaskę albo bandaż, tkanki
- mog± nawet zacz±ć obumierać. Chociaż, przyszło mu do głowy, co to teraz
- za różnica?
- - Wróg, leż spokojnie!
- - rozległ się nagle głos.
- - Dron pluje igłaparaliż!
- - Nie trzeba - Artem posłusznie znieruchomiał - nie trzeba strzelać.
- Błysnęła mu nadzieja: a jeśli rozmówiwszy się ze swoim strażnikiem,
- zdoła przekonać go, żeby pomógł im się st±d wydostać? Ale o czym można
- rozmawiać z dzikusem, który pewnie nie zrozumie nawet połowy jego
- słów?
- - Kto to jest Wielki Czerw? - spytał o pierwsz± rzecz, jaka przyszła mu
- do głowy.
- - Wielki Czerw robi ziemię. Robi świat, robi człowieka. Wielki Czerw to
- wszystko. Wielki Czerw to życie. Wrogowie Wielkiego Czerwia, ludzie
- maszyn, to śmierć.
- - Nigdy o nim nie słyszałem
- - starannie dobieraj±c słowa, powiedział
- Artem. - Gdzie on mieszka?
- - Wielki Czerw mieszka tutaj. Obok. Dookoła. Wszystkie tunele Wielki
- Czerw kopie. Człowiek potem mówi: on to robi. Nie. To Wielki Czerw.
- Daje życie, zabiera życie. Kopie nowe tunele, ludzie w nich mieszkaj±.
- Dobrzy ludzie czcz± Wielkiego Czerwia. Wrogowie Wielkiego Czerwia
- chc± zabijać. Kapłani tak mówi±.
- - Kto to s± kapłani?
- - Starsi ludzie, z włosami na głowie. Tylko oni mog±. Oni wiedz±, słysz±
- życzenia Wielkiego Czerwia, mówi± ludziom. Dobrzy ludzie tak robi±. ¬li
- ludzie nie słuchaj±. ¬li ludzi wrogowie, dobrzy ich jedz±.
- Przypomniawszy sobie podsłuchan± rozmowę, Artem zacz±ł stopniowo
- wszystko sobie układać. Jednym z takich kapłanów był na pewno starzec,
- który opowiadał legendę o Czerwiu.
- - Kapłan mówi: nie wolno jeść ludzi. Mówi, Wielki Czerw płacze, kiedy
- jeden człowiek je drugiego
- - staraj±c się wyrażać swoje myśli tak, jak
- dzikus, przypomniał mu Artem. - Jedzenie ludzi jest wbrew woli Wielkiego
- 345
- Czerwia. Jeśli tu zostaniemy, zjedz± nas. Wielki Czerw będzie zasmucony,
- będzie płakał... - dodał ostrożnie.
- - Oczywiście, że Wielki Czerw będzie płakał
- - dobiegł go z ciemności
- szyderczy głos. - Ale emocje emocjami, a białka z diety niczym się nie
- zast±pi.
- Mówił to ten sam starzec, Artem od razu poznał jego tembr głosu i
- intonację. Nie mógł tylko zrozumieć, czy ten cały czas był w pokoju, czy
- dopiero co bezszelestnie się do niego zakradł. Jakkolwiek było, nadzieja, by
- wydostać się z klatki, zniknęła.
- Potem Artemowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl, od której przej±ł
- go dreszcz.
- Jakie to szczęście, że Anton do tej pory się nie ockn±ł i tego nie słyszy,
- pomyślał.
- - A dziecko? Dzieci, które porywacie? Je też zjadacie? Chłopczyka?
- Olega? - spytał prawie niesłyszalnie, wpatruj±c się w ciemność szeroko
- otwartymi ze strachu oczami.
- - Małych nie jemy
- - odezwał się dzikus, chociaż Artem myślał, że
- odpowie starzec. - Mali nie mog± być Ľli. Nie mog± być wrogowie. Małych
- zabieramy, żeby nauczyć jak żyć. Mówimy o Wielkim Czerwiu. Uczymy go
- czcić.
- - Brawo, Dron - pochwalił kapłan. - Mój ulubiony uczeń - wyjaśnił.
- - Co się stało z chłopczykiem, którego porwali zeszłej nocy? Gdzie on
- jest? Ten wasz potwór go zabrał, wiem o tym - rzekł Artem.
- - Potwór? A niby kto spłodził te potwory?!
- - wybuchn±ł starzec. - Kto
- stworzył tych niemych, bezrękich, sześciopalcych, umieraj±cych przy
- narodzinach i bezpłodnych? Kto pozbawił ich ludzkiego oblicza, obiecuj±c
- im raj, i porzucił ich, by zdychali w ślepej kiszce tego przeklętego miasta?
- Kto jest temu winien i kto w takim razie jest prawdziwym potworem?
- Artem milczał. Strzec też nic więcej nie mówił i tylko ciężko oddychał,
- staraj±c się uspokoić. W tym momencie Anton wreszcie się obudził.
- - Gdzie on jest? - wychrypiał. - Gdzie mój syn? Gdzie jest mój syn?!
- Oddajcie mi syna!
- Zacz±ł krzyczeć i, próbuj±c się uwolnić, zacz±ł się rzucać po podłodze,
- uderzaj±c to o pręty kraty, to o ścianę.
- - Rozrabiaka - dawnym szyderczym tonem zauważył starzec.
- - Dron,
- uspokój go.
- Dał się słyszeć dziwny dĽwięk, jak gdyby ktoś kaszln±ł albo zrobił silny
- wydech.
- 346
- Coś krótko świsnęło w powietrzu, i po kilku sekundach Anton znów
- umilkł.
- - Bardzo pouczaj±ce
- - powiedział kapłan.
- - Przyprowadzę chłopca,
- niech popatrzy na tatę, pożegna się. Zreszt± dobry z niego malec, tata może
- być z niego dumny, bardzo odważnie opiera się hipnozie...
- - Zaszurał po
- posadzce i oddalił się, skrzypnęły otwieraj±ce się drzwi.
- - Nie trzeba się bać
- - niespodziewanie miękko powiedział strażnik.
- -
- Dobrzy ludzie nie zabijaj±, nie jedz± dzieci wrogów. Mali nie grzesz±.
- Można nauczyć dobrze żyć. Wielki Czerw wybacza małym wrogom.
- - Boże mój, jaki znów Wielki Czerw? Przecież to kompletny absurd!
- Gorzej od sekciarzy i satanistów! Jak wy możecie w niego wierzyć?
- Ktokolwiek kiedykolwiek widział tego waszego Czerwia? Może ty go
- widziałeś? - swoj± ostatni± tyradę Artem starał się wypowiedzieć z
- sarkazmem, ale przekonuj±ce wykonanie, leż±c na podłodze ze zwi±zanymi
- rękami i nogami, okazało się niełatwe.
- Tak, jak wtedy, gdy czekał na egzekucję w niewoli u faszystów, zaczęła
- go ogarniać obojętność co do własnego losu. Położył głowę na zimnej
- podłodze i zamkn±ł oczy nie licz±c na odpowiedĽ.
- - Na Wielkiego Czerwia nie wolno patrzeć. Zabronione!
- - odparł
- dzikus.
- - Przecież to niemożliwe
- - niechętnie odezwał się Artem.
- - Nie ma
- żadnego Czerwia... A tunele robili ludzie. Wszystkie s± zaznaczone na
- planach... Jeden jest nawet okr±gły, tam gdzie Hanza, coś takiego tylko
- ludzie mog± zbudować. Ale ty pewnie nawet nie wiesz, co to jest plan...
- - Ja wiem - spokojnie powiedział Dron.
- - Uczę się u kapłana, on
- pokazuje. Na planie dużo tuneli nie ma. Nawet tu, u nas w domu, s± nowe
- tunele, święte, a na planie nie ma. Ludzie maszyn robi± plany, myśl±, że
- tunele oni kopi±. Głupi, pyszni. Niczego nie wiedz±. Za to Wielki Czerw ich
- karze.
- - Za co ich karze? - nie zrozumiał Artem.
- - Za py... py-szę - starannie wymówił dzikus.
- - Za pychę - potwierdził głos kapłana.
- - Wielki Czerw stworzył
- człowieka jako ostatniego, i był człowiek jego ukochanym dzieckiem.
- Albowiem innym nie dał rozumu, a człowiekowi dał. Wiedział on, że rozum
- to niebezpieczna zabawka, i dlatego nakazał: żyj w pokoju z sob±, w pokoju
- z ziemi±, w pokoju z życiem i wszystkimi stworzeniami, i czcij mnie. Potem
- odszedł Wielki Czerw do najgłębszych wnętrzności ziemi, ale przedtem
- powiedział: przyjdzie dzień, że wrócę. Rób tak, jakbym był tuż obok. I
- ludzie posłuchali swojego stwórcy i żyli w pokoju z ziemi±, któr± stworzył,
- i w pokoju z sob± nawzajem, i w pokoju z innymi stworzeniami, i czcili
- Wielkiego Czerwia. I rodziły im się dzieci, i ich dzieciom rodziły się dzieci,
- 347
- i z ojca na syna, z matki na córkę przekazywali słowa Wielkiego Czerwia.
- Lecz umarli ci, którzy na własne uszy słyszeli jego nakaz, i umarły ich
- dzieci, i minęło wiele pokoleń, a Wielki Czerw wci±ż nie wracał. I wtedy
- jeden za drugim przestali ludzie przestrzegać jego przykazań i robić tak, jak
- chciał. I pojawili się ci, którzy powiedzieli: Wielkiego Czerwia nigdy nie
- było i nie ma teraz. A inni czekali, aż Wielki Czerw powróci i ich ukarze.
- Spali ich ogniem swoich oczu, pożre ich ciała i zasypie tunele, w których
- mieszkaj±. Ale Wielki Czerw nie wracał i tylko płakał nad ludĽmi. I łzy jego
- podnosiły się z głębi ziemi i podtapiały dolne tunele. Ale ci, co odwrócili się
- od swego stwórcy, powiedzieli: nikt nas nie stworzył, my byliśmy zawsze.
- Piękny i potężny jest człowiek, nie mógł być stworzony przez ziemnego
- Czerwia! I powiedzieli: cała ziemia jest nasza, i była nasza, i będzie, a
- tunele w niej zrobił nie Wielki Czerw, a my i przodkowie nasi. I rozpalili
- ogień i zaczęli zabijać istoty, które stworzył Wielki Czerw, mówi±c: oto
- całe życie, które jest wokół, jest nasze, i wszystko jest tu tylko po to, żeby
- nasycić nasz głód. I stworzyli maszyny, żeby zabijać szybciej, żeby siać
- śmierć, żeby niszczyć życie stworzone przez Wielkiego Czerwia, i
- podporz±dkować jego świat sobie. Ale i wtedy nie wyszedł on ze swych
- nieprzebytych głębin, do których odszedł. I zaśmiali się oni, i zaczęli dalej
- czynić wbrew temu, co mówił. I postanowili go poniżyć, stworzyć takie
- maszyny, które będ± naśladować postać jego. I stworzyli takie maszyny, i
- weszli do ich wnętrza, i śmiali się: oto, powiedzieli, teraz możemy sami
- kontrolować Wielkiego Czerwia, i to nie jednego, a dziesi±tki. I bije światło
- z ich oczu, i słychać grom, gdy pełzn±, i ludzie wychodz± z jego łona. To
- my stworzyliśmy Czerwia, a nie Czerw nas. Ale i to im nie wystarczyło.
- Rosła w ich sercu nienawiść. Postanowili, że zniszcz± sam± ziemię, w której
- żyli. I stworzyli tysi±ce różnych maszyn: buchaj±cych płomieniem, i
- pluj±cych żelazem, i rozrywaj±cych ziemię na części. I zaczęli niszczyć
- ziemię i wszystko co żyje, co w niej było. I wtedy nie wytrzymał Wielki
- Czerw i przekl±ł ich: odebrał im swój najcenniejszy dar: rozum. Owładnęło
- nimi szaleństwo, obrócili swe maszyny przeciwko sobie nawzajem i zaczęli
- się wzajemnie zabijać. I już nie pamiętali, dlaczego robi± to, co robi±, ale
- nie mogli przestać. Tak Wielki Czerw pokarał człowieka za pychę.
- - Ale nie wszystkich? - spytał dziecinny głos.
- - Nie. Byli tacy, którzy zawsze pamiętali o Wielkim Czerwiu i czcili go.
- Wyrzekli się maszyn i świata i żyli w pokoju z ziemi±. Oni się uratowali i
- Wielki Czerw nie zapomniał o ich wierności, i zachował rozum ich, i
- obiecał oddać im cały świat, kiedy jego wrogowie padn±. I tak będzie.
- - I tak będzie - chórem powtórzyli dzikus i dziecko.
- - Oleg? - słysz±c w dziecięcym głosiku coś znajomego, zawołał Artem.
- Dziecko nic nie odpowiedziało.
- 348
- - I po dziś dzień wrogowie Wielkiego Czerwia mieszkaj± w wykopanych
- przez niego tunelach, bo nie mog± już nigdzie się ukryć, ale nadal sławi± nie
- jego, a swoje maszyny. Cierpliwość Wielkiego Czerwia jest wielka i
- starczyło jej na długie wieki ludzkich wybryków. Ale ona też nie jest
- nieskończona. Powiedziane jest, że kiedy zada on ostatni cios w ciemne
- serce kraju wrogów, ich wola będzie złamana, a mir dostan± dobrzy ludzie.
- Powiedziane jest, że wybije godzina, i Wielki Czerw wezwie na pomoc
- rzeki, i ziemię, i powietrze. I zawali się ziemia, i run± grzmi±ce potoki, i
- ciemne serce wroga zniknie w otchłani. I wtedy wreszcie zatriumfuj±
- sprawiedliwi, i dobrzy będ± szczęśliwi, i zapanuje życie bez chorób, i
- grzybów będzie do syta, i wszelakiego mięsa obfitość.
- Zapłon±ł płomyczek. Artemowi udało się jakoś oprzeć plecami o ścianę,
- i teraz nie musiał już męczyć się i wyginać, żeby mieć w polu widzenia
- ludzi po tamtej stronie kraty.
- Na podłodze pośrodku pokoju, plecami do niego, siedział po turecku
- mały chłopiec. Nad nim wznosiła się zasuszona postać kapłana, oświetlona
- płomieniem zapalniczki. Dzikus z rurk± do dmuchania stał obok, oparty o
- futrynę drzwi. Wszystkie oczy były skierowane na starca, który dopiero co
- zakończył swoj± opowieść.
- Artem z trudem obrócił głowę i spojrzał na Antona, zastygłego w tej
- konwulsyjnej pozie, w której dosięgła go paraliżuj±ca strzała. Wpatrywał się
- w sufit i nie mógł widzieć syna, ale na pewno wszystko słyszał.
- - Wstań, synku, i popatrz na tych ludzi - powiedział kapłan.
- Chłopiec od razu zerwał się na nogi i odwrócił w stronę Artema. To był
- Oleg.
- - PodejdĽ do nich bliżej. Poznajesz któregoś z nich? - spytał starzec.
- - Tak - przytakn±ł chłopiec, patrz±c spode łba na Artema.
- - To mój
- tata, a razem z tym wujkiem słuchaliśmy waszych piosenek. Przez rury.
- - Twój tata i jego przyjaciel to Ľli ludzie. Używali maszyn i chcieli
- poniżyć Wielkiego Czerwia. Pamiętasz, opowiadałeś mi i wujkowi
- Wartanowi, co robił twój tata, kiedy Ľli ludzie chcieli rozwalić świat?
- - Tak - jeszcze raz kiwn±ł głow± Oleg.
- - To powiedz nam to jeszcze raz - starzec przełożył zapalniczkę do
- drugiej ręki.
- - Mój tata pracował w wuera. W wojskach rakietowych. Był
- rakietowcem. Chciałem być taki jak on, kiedy dorosnę.
- Artemowi zaschło w gardle. Jakże on wcześniej nie mógł rozwikłać tej
- zagadki? To st±d chłopczyk wzi±ł tę dziwn± naszywkę i to dlatego oznajmił,
- że też jest rakietowcem, tak jak i zabity Tretiak! Był to niewiarygodny zbieg
- okoliczności, w całym metrze ostali się pojedynczy ludzie, którzy służyli w
- 349
- wojskach rakietowych... I dwóch z nich znalazło się na Kijewskiej. Czy to
- mógł być przypadek?
- - Rakietowcem... Ci ludzie uczynili światu więcej zła, niż wszyscy
- pozostali razem wzięci. Obsługiwali maszyny i urz±dzenia, które spaliły i
- unicestwiły ziemię i prawie całe życie na niej. Wielki Czerw wybacza
- wielu, którzy pobł±dzili, ale nie tym, którzy wydawali rozkazy zburzenia
- świata i siania w nim śmierci, i nie tym, którzy je wypełniali. Twój ojciec
- zadał niewysłowiony ból Wielkiemu Czerwiowi. Twój ojciec swoimi
- rękoma zburzył nasz świat. Czy wiesz, na co zasługuje?
- - głos starca stał
- się surowy, znów zabrzmiała w nim stal.
- - Na śmierć? - niepewnie spytał chłopiec, ogl±daj±c się to na kapłana, to
- na swojego ojca skulonego na podłodze małpiarni.
- - Na śmierć - potwierdził kapłan. - On musi umrzeć. Im prędzej umr±
- Ľli ludzie, którzy zadali ból Wielkiemu Czerwiowi, tym wcześniej wypełni
- się jego obietnica, i świat odrodzi się i zostanie oddany dobrym ludziom.
- - To znaczy, że tata musi umrzeć - zgodził się Oleg.
- - Brawo! - starzec delikatnie poklepał chłopca po głowie.
- - A teraz
- biegnij, pobaw się jeszcze z wujkiem Wartanem i z dziećmi! Tylko uważaj
- w ciemności, nie przewróć się! Dron, odprowadĽ go, posiedzę sobie jeszcze
- z nimi. Wróć z pozostałymi za pół godziny i zabierzcie z sob± worki,
- będziemy wszystko szykować.
- ¦wiatło zgasło. Energiczne kroki dzikusa i lekkie dziecięce tupanie
- ucichły w oddali. Kapłan odkaszln±ł i odezwał się do Artema:
- - Pogawędzę sobie z tob± trochę, jeśli nie masz nic przeciwko. Jeńców u
- nas zwykle nie bior±, co najwyżej dzieci, bo rodz± im się wci±ż tylko w±tłe i
- chore... A dorosłych najczęściej przynosz± ogłuszonych. Chętnie bym
- nawet z nimi porozmawiał, a i może oni sami by nie odmówili, tylko
- widzisz, za szybko ich zjadaj±...
- - To po co ich uczycie, że jedzenie ludzi jest złe? - obojętnie spytał
- Artem. - Że ten Czerw płacze i tak dalej?
- - Cóż, jak by to powiedzieć... Przyda im się to w przyszłości. Wy
- oczywiście nie doczekacie tej chwili, ja zreszt± też, ale teraz tworz± się
- podstawy przyszłej cywilizacji: kultury, która będzie żyć w zgodzie z
- przyrod±. Dla nich kanibalizm to zło konieczne. Bez białka zwierzęcego, jak
- widzisz, się nie da. Lecz zostan± podania, i kiedy bezpośrednia potrzeba, by
- zabijać i żreć sobie podobnych, minie, powinni z tym skończyć. I to wtedy
- Wielki Czerw o sobie przypomni. Szkoda tylko, że nie dożyję tych pięknych
- czasów... - starzec znów nieprzyjemnie się zaśmiał.
- - Wie pan, tyle się już napatrzyłem w metrze - powiedział Artem. - Na
- jednej stacji wierz±, że jeśli kopać głęboko, to można dokopać się do piekła.
- Na innej, że mieszkamy już w przedsionku raju, gdyż ostatnia bitwa dobra i
- 350
- zła już się dokonała, i ci, którzy przeżyli, s± wybrani by wejść do Królestwa
- Bożego. Po tym wszystkim historia o tym waszym Czerwiu już nie brzmi
- zbyt przekonuj±co. Pan sam chociaż w to wierzy?
- - A co za różnica, w co wierzę ja, albo inni kapłani?
- - uśmiechn±ł się
- starzec. - Życia zostało ci niewiele, parę godzin, tak więc opowiem ci coś
- niecoś. Z nikim nie można być tak szczerym, jak z tym, kto wszystkie twoje
- wyznania zabierze do grobu... Tak więc to, w co wierzę ja sam, jest
- nieważne. Najważniejsze, w co wierz± ludzie. Nie jest łatwo uwierzyć w
- boga, którego sam stworzyłem...
- - kapłan przerwał na chwilę i zamyślił
- się, a potem ci±gn±ł: - Jakby ci to wytłumaczyć? Kiedyś byłem studentem,
- studiowałem filozofię i psychologię na uniwersytecie, chociaż w±tpię, czy
- coś ci to mówi. I miałem takiego profesora, wykładowcę psychologii
- poznawczej: bardzo m±dry człowiek, tak rozkładał cały proces myślowy na
- czynniki pierwsze, że aż miło było posłuchać. Akurat wtedy, podobnie jak i
- inni w tym wieku, zadawałem sobie pytanie o istnienie Boga, czytałem
- różne ksi±żki, prowadziłem całonocne kuchenne dyskusje, no, tak jak
- wszyscy. I skłaniałem się ku temu, że prawdopodobnie jednak go nie ma. I
- w którymś momencie stwierdziłem, że właśnie ten profesor, wielki znawca
- ludzkiej duszy, może mi jasno odpowiedzieć na to trapi±ce mnie pytanie.
- Przyszedłem do niego do gabinetu, niby żeby porozmawiać o referacie, i
- potem pytam: a jak to jest według pana, Iwanie Michajłowiczu, czy Bóg
- jednak istnieje? Bardzo mnie wtedy zdziwił. Dla mnie, mówi, taka kwestia
- nie istnieje. Sam pochodzę z wierz±cej rodziny, przywykłem do myśli, że
- istnieje. Nie próbuję analizować wiary z psychologicznego punktu
- widzenia, a to dlatego, że nie chcę. I w ogóle, mówi, jest to dla mnie nie tyle
- kwestia zasadniczej wiedzy, co codziennego postępowania. Moja wiara nie
- zawiera się w tym, że jestem szczerze przekonany o istnieniu siły wyższej,
- ale w tym, że wypełniam przykazania, modlę się co wieczór, chodzę do
- cerkwi. Jest mi od tego lepiej, spokojniej. Tak to było - starzec umilkł.
- - I co? - nie wytrzymał Artem po minutowej pauzie.
- - A to. Wierzę w Wielkiego Czerwia, czy nie wierzę, nie jest takie
- ważne. Ale przykazania włożone w boże usta żyj± przez wieki. Sprawa jest
- prosta: stworzyć boga i nauczać o nim właściwymi słowami. I uwierz mi,
- Wielki Czerw nie jest gorszy od innych bogów i przeżyje wielu z nich.
- Artem zamkn±ł oczy. Ani Dron, ani wódz tego przedziwnego plemienia,
- ani nawet takie dziwne stwory jak Wartan, na pewno nie poddaj± wiary w
- Wielkiego Czerwia w najmniejsz± nawet w±tpliwość. Dla nich była to
- oczywistość, jedyne wyjaśnienie tego, co widzieli dookoła, jedyna zasada
- postępowania i miara dobra i zła. W co innego mógł wierzyć człowiek,
- który nie widział w swoim życiu niczego prócz metra? Ale było też w
- legendach o Czerwiu coś, czego Artem nie rozumiał.
- 351
- - Ale dlaczego nastawia ich pan przeciwko maszynom? Co jest złego w
- technice? Elektryczność, światło, broń palna, jak pan chce, żeby pana lud
- bez tego przeżył? - zapytał.
- - Co jest złego w maszynach?!
- - ton starca całkowicie się zmienił:
- fałszywa dobroduszność i cierpliwość, z którymi dopiero co wyrażał swoje
- myśli, zniknęły. - Chcesz na godzinę przed śmierci± przekonywać mnie o
- potrzebie maszyn?! Rozejrzyj się dookoła! Tylko ślepiec by nie dostrzegł,
- że jeśli ludzkość zawdzięcza czemuś swój upadek, to tylko temu, że zbytnio
- polegała na maszynach! Jak śmiesz zaj±kn±ć się chociaż o ważnej roli
- techniki tutaj, na mojej stacji? Ty miernoto!
- Artem zupełnie się nie spodziewał, że jego pytanie, chyba mniej
- buntownicze od poprzedniego, o wiarę w Wielkiego Czerwia, wywoła u
- starca tak± reakcję. Nie wiedz±c, co odpowiedzieć, umilkł. W ciemności
- słychać było, jak kapłan ciężko oddycha, szepcz±c jakieś przekleństwa i
- staraj±c się uspokoić. Przemówił dopiero po kilku minutach.
- - Odwykłem od rozmów z niewiernymi - s±dz±c z głosu, starzec znów
- wzi±ł się w garść. - Zagadałem się z tob±, ale młodzież coś zatrzymało, nie
- przynosz± worków - zaakcentował ostatnie słowo i zrobił dramatyczn±
- pauzę.
- - Jakich znowu worków? - dał się złapać Artem.
- - Będ± was przygotowywać. Kiedy wspominałem o torturach, wyraziłem
- się nieprecyzyjnie. Wielki Czerw nie pochwala bezmyślnego okrucieństwa.
- Po co przesłuchiwać, jeśli nie zd±żysz jeszcze zadać pytania, a człowiek już
- sam na nie odpowiada? Miałem na myśli coś innego. Ja i koledzy, kiedy
- zrozumieliśmy, że zwyczaj kanibalizmu się tu zakorzenił i nic się na to nie
- poradzi, postanowiliśmy zatroszczyć się przynajmniej o kulinarny aspekt
- problemu. Ktoś sobie wtedy przypomniał, że Koreańczycy, kiedy jedz± psy,
- wsadzaj± je żywcem do worka i bij± pałkami na śmierć. Mięso dużo na tym
- zyskuje. Robi się miękkie, delikatne. Można powiedzieć, że dla jednego to
- oznacza liczne krwiaki, dla drugiego bite kotlety. Tak że proszę nas nie
- s±dzić zbyt surowo. Ja to bym nawet chętnie najpierw uśmiercał, a potem
- dopiero tymi pałkami, ale to jest jednak konieczne, żeby te krwotoki
- wewnętrzne były. Przepis to przepis
- - starzec zapalił nawet zapalniczkę,
- żeby ponapawać się wywołanym efektem.
- - Ale coś im długo schodzi,
- czyżby coś się sta... - dodał.
- Zdanie przerwał mu przenikliwy krzyk. Dały się słyszeć krzyki, odgłosy
- bieganiny, dziecięcy płacz, złowieszcze świsty... Na stacji coś się działo.
- Kapłan przysłuchiwał się z niepokojem hałasowi, potem zgasił zapalniczkę i
- ucichł.
- Kilka minut póĽniej na progu zagrzmiały ciężkie buciory i zabrzmiał
- niski głos:
- 352
- - Jest tu kto?
- - Tak! My tu jesteśmy! Artem i Anton!
- - co sił krzykn±ł Artem, w
- nadziei, że starzec nie ma za pazuch± rurki z truj±cymi strzałami.
- - Tutaj s±! Osłaniaj mnie i młodego! - krzykn±ł jakiś głos.
- Zapłonęło oślepiaj±co jasne światło. Starzec rzucił się do wyjścia, ale
- człowiek je blokuj±cy zbił go z nóg uderzeniem w szyję. Kapłan krótko
- zarzęził i padł na ziemię.
- - Drzwi, trzymaj drzwi!
- Coś huknęło, z sufitu posypał się tynk i Artem zamkn±ł oczy. Kiedy je
- otworzył, w pokoju stało już dwóch ludzi. Wygl±dali niezwykle, czegoś
- takiego jeszcze nie widział.
- Ubrani w ciężkie, długie kamizelki kuloodporne, założone na obcisłe
- czarne uniformy, obaj byli uzbrojeni w nietypowe krótkie automaty z
- celownikami laserowymi i tłumikami. I bez tego groĽnego wygl±du
- dopełniały masywne tytanowe hełmy z przyłbicami, jak u komandosów
- Hanzy, i niewiadomego przeznaczenia duże metalowe tarcze ze szczelinami
- do patrzenia.
- Jednemu z nich wisiał na plecach miotacz płomieni.
- Szybko obejrzeli pokój, oświetlaj±c go dług± i niewiarygodnie siln±
- latark±, kształtem przypominaj±c± raczej pałkę policyjn±.
- - To oni? - spytał jeden z nich.
- - Tak - potwierdził drugi.
- Przyjrzawszy się w skupieniu zamkowi na drzwiach do małpiarni,
- pierwszy cofn±ł się, zrobił kilka kroków i z wyskoku uderzył butem w kratę.
- Zardzewiałe zawiasy nie wytrzymały naporu, i drzwi runęły pół kroku od
- Artema. Mężczyzna ukl±kł przy nim na jedno kolano i podniósł przyłbicę.
- Wszystko wróciło na swoje miejsce: na Artema, mruż±c oczy, patrzył
- Młynarz. Szeroki zębaty nóż zazgrzytał o druty pętaj±ce jego nogi i ręce i
- kilkoma poci±gnięciami stalker go uwolnił.
- - Żyjesz - z zadowoleniem zauważył Młynarz. - Dasz radę iść?
- Artem skin±ł głow±, ale nie udało mu się stan±ć na nogi. Zdrętwiałe ciało
- wci±ż jeszcze odmawiało mu posłuszeństwa.
- Do pokoju wbiegło jeszcze kilku ludzi, z których dwóch natychmiast
- zajęło pozycje obronne przy drzwiach. W oddziale było dokładnie ośmiu
- żołnierzy: byli ubrani i wyposażeni prawie tak samo jak ci, którzy wdarli się
- do pokoju jako pierwsi, ale niektórzy mieli jeszcze na sobie długie skórzane
- płaszcze, takie jak Hunter. Jeden z nich postawił na ziemi chłopczyka,
- którego do tej pory trzymał pod pach±, osłaniaj±c założon± na rękę tarcz±.
- Ten od razu rzucił się do klatki i schylił nad Antonem.
- 353
- - Tata! Tata! Ja ich specjalnie oszukałem, że jestem z nimi, naprawdę!
- Pokazałem wujkowi gdzie jesteś! Przepraszam, tato! Tata, powiedz coś!
- -
- chłopczyk ledwo powstrzymywał łzy.
- Szklanymi oczyma Anton obojętnie patrzył w sufit. Artem przestraszył
- się, że druga dawka środka paraliżuj±cego jednego dnia dla dowódcy warty
- mogła się okazać ostatni±. Młynarz przyłożył palec wskazuj±cy do szyi
- rozci±gniętego na podłodze Antona.
- - W porz±dku - stwierdził po kilku sekundach. - Żyje. Dajcie nosze!
- W czasie kiedy Artem opowiadał o działaniu zatrutych strzał, dwóch
- żołnierzy rozłożyło na podłodze nosze z materiału i położyli na nich
- Antona.
- Na ziemi poruszył się i zabełkotał coś znokautowany starzec.
- - A to kto? - spytał Młynarz, i kiedy Artem wyjaśnił, zdecydował:
- -
- Bierzemy go ze sob±, będzie nasza tarcz±. Jaka sytuacja?
- - Wszędzie
- wejściowych.
- spokój
- - zameldował
- komandos
- pilnuj±cy
- drzwi
- - Wycofujemy się do tunelu, z którego przyszliśmy - oznajmił stalker. -
- Musimy wrócić do bazy z rannym i zakładnikiem, żeby go przesłuchać.
- Trzymaj - podał Artemowi automat - jeśli wszystko będzie w porz±dku,
- nie trzeba będzie z niego korzystać. Nie masz nawet pancerza, więc
- będziesz pod nasz± ochron±. Pilnuj chłopca.
- Artem kiwn±ł głow± i wzi±ł Olega za rękę, ledwo oderwawszy go od
- noszy, na których leżał jego ojciec.
- - Formujemy "żółwia" - rozkazał Młynarz.
- Komandosi błyskawicznie utworzyli owal, wystawiaj±c na zewn±trz
- tarcze, znad których wystawały tylko hełmy. Wolnymi rękami czterech z
- nich złapało za nosze. Chłopiec i Artem znaleĽli się wewn±trz formacji,
- całkowicie zasłonięci tarczami. Wziętemu do niewoli starcowi zakneblowali
- usta, zwi±zali ręce za plecami i umieścili go na czele. Po kilku silnych
- szturchańcach zrezygnował z prób ucieczki i umilkł, ponuro wpatruj±c się w
- ziemię.
- Oczami "żółwia" było dwóch pierwszych komandosów, którzy mieli
- specjalne noktowizory przykręcone wprost do hełmów, tak że ręce
- pozostawały wolne. Na rozkaz żołnierze pochylili się, zasłaniaj±c tarczami
- nogi, i ruszyli szybko naprzód.
- Wciśnięty pomiędzy komandosów, Artem ci±gn±ł za rękę
- nienad±żaj±cego Olega. Nic nie widział i tego, co się działo, mógł się
- domyślać tylko z urywanych komunikatów pozostałych.
- - Troje z prawej... kobiety, dziecko.
- 354
- - Z lewej! Arkady, arkady! Strzelaj±! - o metal tarcz zadzwoniły igły.
- - Zdejmij ich!
- Dał się słyszeć przytłumiony terkot automatów.
- - Jeden leży... Drugi leży... Idziemy, idziemy!
- - Z tyłu! Łomow! - znów wystrzały.
- - Dok±d, dok±d? Tamtędy się nie da!
- - Naprzód, powiedziałem! Trzymaj zakładnika!
- - Cholera, przeleciała mi tuż przed oczami...
- - Stój! Stój! Stać!
- - Co jest?
- - Wszystko zablokowane! Ze czterdziestu ludzi! Barykady!
- - Daleko?
- - Dwadzieścia metrów. Nie strzelaj±.
- - Zachodz± z boków!
- - Kiedy oni zd±żyli zbudować barykady?!
- Na tarcze spadł prawdziwy grad strzał. Na sygnał wszyscy przyklęknęli
- na jedno kolano, tak że teraz pancerz w całości ich okrywał. Artem pochylił
- się, osłaniaj±c chłopczyka. Postawili nosze z Antonem na ziemi, i teraz
- strzelców było dwa razy więcej.
- - Nie odpowiadać! Nie odpowiadać! Czekamy...
- - W but trafili...
- - ¦wiatło gotowe... Na trzy
- - latarki i ognia. Kto ma noktowizor,
- wybierać cele... Raz...
- - Ale wal±...
- - Dwa! Trzy!
- W tym samy momencie zapaliło się kilka silnych latarek i zagrały
- karabiny. Gdzieś przed nimi dało się słyszeć krzyki i jęki umieraj±cych.
- Potem strzelanina nieoczekiwanie się skończyła. Artem zacz±ł nasłuchiwać.
- - Tam s±, z biał± flag±... Poddaj± się, czy co?
- - Przerwać ogień! Będziemy rozmawiać. Pokażcie zakładnika!
- - Stój, ścierwo, gdzie leziesz? Trzymam, trzymam! Skubany staruch...
- - Mamy waszego kapłana! Dajcie nam odejść!
- - krzykn±ł Młynarz. -
- Dajcie nam wrócić do tunelu! Powtarzam, dajcie nam odejść!
- - No, i co? Co tam się dzieje?
- - Zero reakcji. Milcz±.
- 355
- - Czy oni nas w ogóle rozumiej±?
- - Poświeć mi lepiej na niego...
- - Dajcie popatrzeć...
- Potem nagle przestali mówić. Komandosi jakby pogr±żyli się w zadumie,
- najpierw ci, którzy stali z przodu, potem również ochraniaj±cy tyły.
- Nast±piła niedobra, pełna napięcia cisza.
- - Co się dzieje? - spytał z niepokojem Artem.
- Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie przestali się nawet poruszać. Artem
- poczuł, jak chłopczyk ścisn±ł mu dłoń swoj± spocon± ze zdenerwowania
- r±czk±.
- Trz±sł się.
- - Czuję to... On na nich patrzy... - powiedział cicho.
- - Wypuścić zakładnika - odezwał się nagle Młynarz.
- - Wypuścić zakładnika - powtórzył drugi komandos.
- Wtedy Artem nie wytrzymał, wyprostował się i wyjrzał zza tarcz i
- hełmów: na przedzie, dziesięć kroków od nich, oświetlony trzema
- promieniami latarek, nie mruż±c oczu i nie osłaniaj±c się rękami, stał
- wysoki, przygarbiony człowiek z kawałkiem białego materiału w
- wyci±gniętej żylastej ręce. Z tej odległości jego twarz było widać bardzo
- dobrze... Zbyt dobrze. Był to stwór podobny do Wartana, który
- przesłuchiwał go kilka godzin wcześniej. Artem schował się za tarczami i
- odbezpieczył automat.
- Scena, któr± dopiero co zobaczył, stała mu jeszcze przed oczami.
- Zarazem straszna i hipnotyzuj±ca, przypomniała mu na sekundę o starej
- ksi±żce "Baśnie i mity starożytnej Grecji", któr± lubił przegl±dać, kiedy był
- mały. Jedna z legend opowiadała o potworze w połowie podobnym do
- człowieka, którego wzrok zamienił w kamień wielu śmiałych wojowników.
- Wstrzymał oddech, zebrał się w sobie, starał się nie patrzeć
- hipnotyzerowi w oczy, wyskoczył ponad tarcze, niczym diabeł z pudełka, i
- nacisn±ł spust. Po tej dziwnej bezdĽwięcznej walce, któr± prowadzili
- między sob± przeciwnicy uzbrojeni w automaty z tłumikami i zatrute
- strzały, wydało się, że seria z kałasznikowa zatrzęsła sklepieniem stacji.
- Chociaż Artem był pewny, że nie może się z takiej odległości pomylić,
- stało się to, czego bał się najbardziej: niewiadomym sposobem stwór odgadł
- jego ruch, i gdy tylko głowa Artema pojawiła się nad tarczami jego wzrok
- wpadł w sidła tych martwych oczu. Zd±żył nacisn±ć na spust, ale
- niewidzialna ręka płynnie skręciła lufę w bok. Prawie cała seria poszła
- obok, i tylko jedna kula trafiła stwora w ramię. Wydał rozrywaj±cy bębenki
- gardłowy dĽwięk i jednym niedostrzegalnym ruchem znikn±ł w ciemności.
- 356
- Mamy kilka sekund, pomyślał Artem. Tylko kilka sekund. Kiedy oddział
- Młynarza wkraczał na Park Pobiedy, miał po swojej stronie element
- zaskoczenia. Ale teraz, kiedy dzicy zorganizowali obronę i wystawili
- swoich nieludzi, zdawało się, że nie ma szans przebić się przez tę zasłonę.
- Jedynym wyjściem była ucieczka inn± drog±. W głowie błysnęły mu słowa
- ich strażnika: ze stacji w nieznanym kierunku id± tunele, których nie ma na
- mapie metra.
- - S± tu inne tunele? - zapytał Olega.
- - Tam za przejściem jest jeszcze jedna stacja, taka jak ta, jak w lustrze -
- malec pokazał ręk±. - My się tam bawiliśmy. Tam s± inne tunele, jak tutaj,
- ale nam powiedzieli, że tam nie wolno chodzić.
- - Wycofujemy się! Do przejścia! - staraj±c się zniżyć głos i upodobnić
- go do rozkazuj±cego basu Młynarza, rykn±ł Artem.
- - A po cholerę?! - zawołał z niezadowoleniem stalker.
- Zdaje się, że dochodził do siebie. Artem złapał go za ramię.
- - Szybciej, maj± tam hipnotyzera
- - powiedział szybko.
- - Nie
- przebijemy się przez tę blokadę! Tam jest drugie wyjście, za przejściem!
- - Racja, ta stacja jest przecież podwójna... Odwrót!
- - podj±ł decyzję
- stalker. - Trzymajcie barykadę! Do tyłu! Ruchy, ruchy!
- Pozostali powoli, jakby niechętnie, zaczęli iść. Mobilizuj±c ich kolejnymi
- rozkazami, Młynarz zdołał przeformować oddział i zacz±ć odwrót, zanim z
- ciemności znów poleciały na nich strzały. Kiedy zaczęli się wspinać na
- schody w przejściu, komandos, który szedł ostatni, krzykn±ł i złapał się za
- goleń. Szedł jeszcze na sztywniej±cych nogach przez kilka sekund, Artem
- widział to w rozbłyskach latarki. Ale potem całe ciało rannego ogarnęły
- potworne konwulsje, skręciło go, niczym wyciśnięt± ścierkę, i padł na
- ziemię. Oddział stan±ł. Pod osłon± tarcz dwóch wolnych żołnierzy rzuciło
- się, by podnieść swojego towarzysza z ziemi, ale było już po wszystkim. Na
- ich oczach jego skóra zsiniała, a na ustach pojawiła się piana. Artem
- wiedział już, co to oznacza, podobnie jak Młynarz.
- - WeĽ jego tarczę, hełm i automat! Szybko!
- - nakazał Artemowi. -
- Wycofujemy się, wycofujemy się! - krzykn±ł pozostałym.
- Tytanowy hełm był upaćkany okropn± pian± i trzeba by go było
- zdejmować z głowy trupa. Artem nie mógł się jednak do tego zmusić.
- Ograniczył się do karabinu i tarczy i wystrzelił wokół siebie serię, w
- nadziei, że odstraszy ukrytych w ciemności zabójców, po czym zaj±ł
- pozycję w ogonie szyku, osłonił się tarcz± i ruszył za pozostałymi.
- Już prawie biegli. Potem ktoś daleko przed siebie rzucił granat dymny, i
- korzystaj±c z zamieszania, oddział zacz±ł schodzić na tory. Jeszcze jeden
- żołnierz wydał zdziwiony krzyk i padł na ziemię. Nosze z rannym Antonem
- 357
- musiało teraz nieść tylko trzech ludzi. Artem nadal nie decydował się
- wychylać zza tarczy i kilka razy strzelił do tyłu na oślep. Potem nast±piła
- dziwna cisza: nie leciały już w ich kierunku igły, chociaż, s±dz±c z szelestu
- kroków i głosów wokół, pościgu nie zaniechano. Nabrawszy odwagi, Artem
- wyjrzał na zewn±trz.
- Oddział znajdował się około dziesięć kroków od wejścia do tunelu.
- Pierwsi komandosi wkroczyli już do środka, dwóch ukryło się i oświetlali
- latarkami podejście i osłaniali pozostałych. Nie było jednak takiej potrzeby:
- dzikusy, jak się zdawało, nie zamierzali iść za nimi. Tłoczyli się w półkolu,
- opuścili swoje rurki do strzelania i osłaniaj±c się dłońmi przed oślepiaj±cym
- światłem latarek, czekali na coś w milczeniu.
- - Wrogowie Wielkiego Czerwia, słuchajcie!
- Z tłumu wyst±pił naprzód ten sam brodaty wódz, który wydawał
- polecenia podczas przesłuchania.
- - Wrogowie id± do świętych tuneli Wielkiego Czerwia. Dobrzy ludzie
- nie id± za wami. Dzisiaj nie wolno tam iść. Wielkie niebezpieczeństwo.
- ¦mierć, przekleństwo. Niech wrogowie oddaj± starego kapłana i odejd±.
- - Nie ustępować, nie słuchać ich - natychmiast rozkazał Młynarz. -
- Idziemy.
- Ostrożnie szli dalej. Artem z kilkoma komandosami, którzy szli na
- końcu, wycofywał się nie spuszczaj±c zostaj±cej w tyle stacji z celowników.
- Na pocz±tku rzeczywiście nikt za nimi nie szedł. Ze stacji dochodziły głosy:
- ktoś się kłócił, z pocz±tku cicho, potem zacz±ł krzyczeć.
- - Dron nie może! Dron musi iść! Za nauczycielem!
- - Nie wolno iść! Stać! Stać!
- Czarna sylwetka wyskoczyła z ciemności w światło latarek z tak±
- szybkości±, że trafić w ni± było zupełnie niemożliwe. W ślad za ni± w
- oddali ukazały się inne. Nie mog±c wzi±ć na cel pierwszego dzikusa, jeden
- z komandosów rzucił coś przed siebie.
- - Padnij! Granat!
- Artem rzucił się na szyny twarz± w dół, osłaniaj±c rękami głowę, i
- otworzył usta, tak, jak uczył go ojczym. Niewyobrażalny huk i ogłuszaj±ca
- siła fali wybuchu uderzyły go w uszy, przyciskaj±c do ziemi. Leżał jeszcze
- kilka minut, otwieraj±c i zamykaj±c oczy i próbuj±c dojść do siebie. W
- głowie mu dzwoniło, przed oczami kr±żyły kolorowe plamy. Pierwszym
- dĽwiękiem, który trafił do jego świadomości, były niezgrabne, wci±ż
- powtarzaj±ce się słowa:
- - Nie, nie, nie strzelaj, nie strzelaj, nie strzelaj, Dron nie ma broni, nie
- strzelaj!
- 358
- Podniósł głowę i rozejrzał się. Na przecięciu smug światła latarek, z
- wysoko podniesionymi rękami, stał ten sam dzikus, który pilnował ich,
- kiedy siedzieli w małpiarni. Dwóch komandosów trzymało go na
- celowniku, oczekuj±c rozkazów, pozostali wstawali i otrzepywali się. W
- powietrzu wisiał ciężki kamienny pył, od strony stacji leciał ostry dym.
- - Co, zawaliło się? - spytał ktoś.
- - Od jednego granatu... Całe metro ledwo się trzyma...
- - No, przynajmniej już za nami nie pójd±. Zanim się przekopi±...
- - Tego zwi±zać i bierzemy go ze sob±. Idziemy, nie ma czasu, nie
- wiadomo, kiedy tamci się opamiętaj± - rozporz±dził Młynarz.
- Przerwę zrobili dopiero po godzinie. Przez ten czas tunel kilka razy się
- rozdwajał, i stalker, który szedł na przedzie, wybierał między odnogami. W
- jednym miejscu na ścianach widniały ogromne żeliwne zawiasy, kiedyś
- pewnie należ±ce do potężnej bramy. Obok nich walały się kawałki
- hermetycznej zapory. Oprócz tego, nie było tu nic ciekawego: tunel był
- zupełnie pusty, czarny i pozbawiony życia.
- Szli powoli: uwięzionemu starcowi pl±tały się nogi, i kilka razy,
- potkn±wszy się, padał na ziemię. Dron szedł niechętnie i przez cały czas
- mruczał pod nosem coś o kl±twie, i że nie wolno, aż jego też zakneblowali.
- Kiedy stalker postanowił wreszcie się zatrzymać i wysłał wartowników z
- noktowizorami na pięćdziesi±t metrów w obie strony, pozbawiony sił
- kapłan zwalił się na ziemię. Dzikus, błagalnie jęcz±c przez knebel, osi±gn±ł
- to, że żołnierze przyci±gnęli go do starca, i, padaj±c przed nim na kolana,
- zwi±zanymi rękoma pogładził go po głowie.
- Mały Oleg rzucił się do noszy, na których leżał jego ojciec, i rozpłakał
- się. Paraliż Antona min±ł, ale wci±ż był zamroczony, tak samo jak po
- pierwszym ukłuciu igł±. Tymczasem stalker wzi±ł Artema na bok. Ten nie
- mógł już powstrzymać ciekawości.
- - Jak nas znaleĽliście? Już myślałem, że to koniec, że nas zjedz± -
- przyznał się Młynarzowi.
- - A to was trzeba było szukać? Drezynę zostawiliście prosto pod
- włazem. Wartownicy zauważyli j± po półgodzinie, kiedy Anton nie
- przychodził na herbatę. Po prostu sami nie odważyli się tam wejść.
- Postawili straż, zameldowali naczelnikowi. O mały włos, a w ogóle byś się
- na mnie nie doczekał. Potem jeszcze na Smoleńsk± poszedłem, do bazy, po
- posiłki. To była zbiórka alarmowa, ale wszystko wymaga czasu. Jeszcze
- sprzęt... Już na Majakowskiej zacz±łem rozumieć, co tu się dzieje. Tam
- było podobnie: też zawalony boczny tunel, tam się z Tretiakiem
- rozdzieliliśmy, szukaliśmy według planu wejścia na D-6. Byliśmy od siebie
- najwyżej o pięćdziesi±t metrów. Pewnie podszedł bliżej do przejścia.
- Odszedłem na całe trzy minuty, krzyczę do niego, nie odpowiada.
- 359
- Podbiegam, a on leży cały siny, opuchnięty, usta pokryte tym cholerstwem.
- To już nie był czas na poszukiwania tajemnego wejścia. Wzi±łem go za nogi
- i na stację. Kiedy go tak ci±gn±łem, przypomniałem sobie Siemionowicza i
- jego historię z otrutym wartownikiem. Poświeciłem na Tretiaka - to samo,
- igła w nodze. Tu wszystko zaczęło się układać w całość. Jak najszybciej
- wysłałem do ciebie gońca, żebyś został na stacji, załatwiłem wszystkie
- sprawy i wróciłem. Ale nie zd±żyłem.
- - Więc na Majakowskiej też s±? - zdziwił się Artem. - Ale jak oni się
- tam dostaj± z Parku Pobiedy?
- - A tak - stalker zdj±ł ciężki hełm i postawił go na ziemi.
- - Musisz mi
- wybaczyć, ale nie tylko po ciebie tu przyszliśmy, ale i na zwiady. Myślę, że
- tu powinno być jeszcze jedno wejście do Metra-2. To przez nie ci twoi
- ludożercy doszli do Majakowskiej. Tam jest zreszt± ta sama historia, co
- tutaj: dzieci w nocy znikaj± ze stacji. I w ogóle licho wie, gdzie oni jeszcze
- się szlajaj±, a my o nich ani widu, ani słychu.
- - To znaczy... chce pan powiedzieć...
- - sama myśl wydała się
- Artemowi tak niewiarygodna, że nie od razu odważył się wypowiedzieć j±
- na głos. - Według pana wejście do Metra-2 jest
- gdzieś tu?
- Czyżby wrota do D-6, tajemniczego cienia metra, znajdowały się tuż
- obok? Artem przypomniał sobie opowieści, legendy i teorie o Metrze-2,
- których zd±żył się nasłuchać przez całe życie. Ile choćby była warta wiara w
- Niewidzialnych Obserwatorów, o której opowiedzieli mu jego dwaj dziwni
- rozmówcy na Poliance! Mimo woli rozejrzał się dookoła, jakby licz±c na to,
- że zobaczy coś, czego nie widać.
- - Powiem ci więcej - mrugn±ł do niego stalker. - Myślę, że już w nim
- jesteśmy.
- W to już zupełnie nie dało się wierzyć. Artem poprosił jednego z
- żołnierzy o latarkę i zacz±ł badać ściany tunelu. Widział zdziwione
- spojrzenia pozostałych, doskonale rozumiej±c, że wygl±da pewnie teraz jak
- idiota, ale nic nie mógł na to poradzić.
- Sam nie do końca wiedział, co spodziewał się zobaczyć w Metrze-2.
- Złote szyny? Ludzi, żyj±cych tak, jak żyli wcześniej, nie wiedz±cych o
- strasznej dzisiejszej egzystencji, opływaj±cych w bajkowy dobrobyt?
- Bogów? Przeszedł cały odcinek od jednego wartownika do drugiego, ale
- niczego w końcu nie zauważył i wrócił do Młynarza. Ten rozmawiał z
- komandosem pilnuj±cym dzikusów.
- - Co z zakładnikami? Sprz±tn±ć ich?
- - Najpierw porozmawiamy - odparł stalker.
- 360
- Schylił się, wyci±gn±ł knebel z ust starca, potem zrobił to samo z drugim
- jeńcem.
- - Nauczyciel! Nauczyciel! Dron idzie z tob±! Ja idę z tob±, nauczyciel! -
- natychmiast zatrajkotał dzikus, zataczaj±c się z boku na bok nad jęcz±cym
- kapłanem. - Dron łamie zakaz, Dron gotowy umrzeć z ręki wrogów
- Wielkiego Czerwia, ale Dron idzie z tob±, do końca!
- - A to co? Co to znowu za czerw? Jaki zakaz? - spytał Młynarz.
- Starzec milczał.
- Ogl±daj±c się z przestrachem na konwojentów, Dron rzekł pośpiesznie:
- - ¦więte tunele Wielkiego Czerwia s± zakazane dla dobrych ludzi. Tam
- może się pokazać Wielki Czerw. Człowiek może zobaczyć. Nie wolno
- patrzeć! Tylko kapłani mog±. Dron się boi, ale idzie. Dron idzie z
- nauczycielem.
- - Ale co to za czerw? - zmarszczył brwi stalker.
- - Wielki Czerw... Stwórca życia
- - wyjaśnił Dron. - Dalej s± święte
- tunele. Nie każdego dnia można chodzić. S± dni zakazu. Dziś dzień zakazu.
- Jak się zobaczy Wielkiego Czerwia, zrobisz się popiół. Jak usłyszysz,
- zrobisz się przeklęty, szybko umrzesz. Wszyscy wiedz±. Starszyzna mówi.
- - Oni wszyscy s± tacy zdegenerowani? - stalker obejrzał się na Artema.
- - Nie - pokręcił głow± chłopak - niech pan porozmawia z kapłanem.
- - Wasza przewielebność - kpi±co zwrócił się do starca Młynarz. -
- Proszę mi wybaczyć, jestem, że tak powiem, starym żołnierzem... Jakby to
- powiedzieć... Stylem wysokim nie potrafię. Ale gdzieś w waszych
- włościach jest pewne miejsce, którego szukamy. Jakby to uj±ć...
- Przechowuje się tam... Ogniste strzały? Grona gniewu?
- Wpatrywał się w twarz starca, w nadziei, że ten odpowie na jedn± z jego
- metafor, ale kapłan milczał uparcie, ponuro patrz±c na niego spode łba.
- - Płon±ce łzy bogów?
- - pod zdziwionymi spojrzeniami Artema i
- konwojentów ci±gn±ł stalker. - Gromy Zeusa?
- - Przestań pan pajacować - przerwał mu wreszcie z pogard± starzec.
- -
- Nie ma po co deptać transcendencji brudnymi żołdackimi buciorami.
- - Rakiety - natychmiast spoważniał Młynarz.
- - Baza rakietowa pod
- Moskw±. Wychodzi się z tunelu od Majakowskiej. Powinien pan rozumieć,
- o czym mówię. Musimy się tam szybko dostać, i lepiej dla pana, jeśli nam
- pan pomoże.
- - Rakiety... - powoli, jakby smakuj±c to słowo, powtórzył starzec.
- -
- Rakiety... Ma pan pewnie jakieś pięćdziesi±t lat, prawda? Jeszcze pan
- pamięta. SS-18 na Zachodzie nazwano "Szatanem". Był to jedyny przebłysk
- 361
- D M I T R Y
- G L U K H O V S K Y :
- M E T R O
- ślepej od urodzenia ludzkiej cywilizacji.
- Unicestwiliście cały świat i jeszcze wam mało?!!
- Jeszcze
- 2 0 3 3
- wam
- mało?!
- - Słuchaj pan, wasza przewielebność, nie mamy na to czasu
- - przerwał
- mu Młynarz.
- - Ma pan pięć minut
- - strzelił stawami rozprostowuj±c
- dłonie.
- Starzec się skrzywił. Najwidoczniej, ani rynsztunek Młynarza i jego
- komandosów, ani słabo skrywana groĽba w jego głosie nie zrobiły na nim
- najmniejszego wrażenia.
- - A co mi możecie zrobić?
- - uśmiechn±ł się. - Torturować? Zabić?
- Wyrz±dzicie mi przysługę, tak czy inaczej jestem stary, a naszej wierze
- brakuje męczenników. Więc zabijcie mnie, tak jak zabiliście setki milionów
- innych ludzi! Jak zabiliście cały mój świat! Cały nasz świat! Proszę,
- naciskaj pan na spust swojej diabelskiej maszynki, jak naciskaliście na
- spusty i przyciski dziesi±tków tysięcy różnych śmiercionośnych urz±dzeń!
- Głos starca, z pocz±tku słaby i ochrypły, szybko stał się twardy jak stal.
- Pomimo swoich popl±tanych siwych włosów, zwi±zanych r±k i niskiego
- wzrostu, nie wygl±dał już żałośnie: biła od niego dziwna siła, każde kolejne
- słowo brzmiało pewniej i groĽniej niż poprzednie.
- - Nie musicie dusić mnie własnymi rękami, nie musicie nawet patrzeć na
- moj± agonię... B±dĽcie przeklęci ze swoimi maszynami! Pozbawiliście
- wartości i życie, i śmierć... Uważacie mnie za szaleńca? Ale prawdziwymi
- szaleńcami jesteście wy, wasi ojcowie i wasze dzieci! Czy nie było
- niebezpiecznym szaleństwem, by próbować podporz±dkować sobie cał±
- ziemię, nakładaj±c na naturę wędzidło, zamęczyć j± aż do piany na ustach i
- konwulsji? A potem, z nienawiści do siebie i takich, jak wy, próbować
- ostatecznie się z ni± rozprawić? Gdzie wy byliście, kiedy świat się rozpadł?
- Widzieliście jak to było? Widzieliście to, co widziałem ja? Niebo, które
- najpierw spłonęło, a potem zasnuło się kamiennymi obłokami? Wrz±ce
- rzeki i morza, wypluwaj±ce na brzeg ugotowane żywcem stworzenia, a
- potem tężej±ce w lodow± galaretę? Słońce, które zniknęło z nieboskłonu na
- długie lata? Domy, w ułamku sekundy obrócone w pył, i żyj±cych w nich
- ludzi, obróconych w popiół? Słyszeliście ich krzyki o pomoc?! A
- umieraj±cych od epidemii i okaleczonych przez promieniowanie?
- Słyszeliście ich przekleństwa?! Popatrzcie na niego! - wskazał na Drona. -
- Popatrzcie na wszystkich bezrękich, bezgłowych, sześciopalcych! Nawet
- ci, którzy zyskali nowe zdolności, przeklinaj± was!
- Dzikus upadł na kolana i ze czci± łowił każde słowo swojego kapłana.
- Sam Artem miał w tym momencie na to ochotę. Nawet konwojenci zrobili
- bezwolnie krok do tyłu i tylko Młynarz, wci±ż mruż±c powieki, patrzył
- starcowi w oczy.
- - Czy widzieliście śmierć tego świata? - ci±gn±ł kapłan.
- - Czy
- rozumiecie, kto jest jej winien? Kto wie, jak nazywali się ci, którzy jednym
- 362
- przyciśnięciem guzika, nawet nie widz±c, co to powoduje, ścierali z
- powierzchni ziemi setki tysięcy ludzi? Zmieniali bezkresne zielone lasy w
- wypalone pustynie? Co wyście zrobili z tym światem? Z moim światem?!
- Jak śmieliście wzi±ć odpowiedzialność za to, by obrócić go w nicość?
- Ziemia nie poznała większego zła, niż wasza piekielna cywilizacja maszyn,
- cywilizacja przeciwstawiaj±ca nieżywe mechanizmy naturze! Zrobiła
- wszystko, co możliwe, żeby ostatecznie zmiażdżyć, pożreć i przetrawić
- świat, lecz poszła za daleko i zniszczyła sam± siebie... Wasza cywilizacja to
- złośliwy guz, to ogromna ameba, chciwie wsysaj±ca wszystko, co jest
- przydatne i jadalne wokół i wydalaj±ca tylko śmierdz±ce, truj±ce odchody. I
- teraz znów potrzebujecie rakiet! Po co? Żeby skończyć to, co zaczęliście?
- Żeby szantażować ostatnich pozostałych przy życiu? Dorwać się do
- władzy? Mordercy! Nienawidzę was, nienawidzę was wszystkich!
- -
- krzykn±ł w szale, potem zacz±ł kaszleć i umilkł.
- Nikt nie powiedział ani słowa, dopóki kapłan nie opanował kaszlu i nie
- kontynuował:
- - Ale wasz czas się kończy... I chociaż sam tego nie dożyję, zast±pi±
- mnie inni, przyjd± ci, którzy rozumiej±, że technika przynosi zgubę, ci,
- którzy będ± potrafili obejść się bez niej! Wyradzacie się, i niewiele czasu
- wam pozostało. Jaka szkoda, że nie zobaczę waszej agonii! Ale
- wychowamy synów, którzy to zobacz±! Człowiek pożałuje, że w swojej
- pysze unicestwił wszystko, co miał wartościowego! Po wiekach oszustwa i
- iluzji, wreszcie nauczy się odróżniać dobro od zła, prawdę od kłamstwa!
- Wychowamy tych, którzy zasiedl± ziemię po was. A żeby wasza agonia się
- nie przeci±gała, wkrótce wbijemy wam sztylet miłosierdzia w samo serce!
- W zwiotczałe serce waszej przegniłej cywilizacji... Ten dzień się zbliża!
- -
- splun±ł Młynarzowi pod nogi.
- Stalker odpowiedział nie od razu. Przygl±dał się badawczo trzęs±cemu
- się ze złości starcowi. Potem skrzyżował ręce na piersi i zapytał z
- zainteresowaniem:
- - No i co, wymyśliliście tego jakiegoś robaka i jakieś niestworzone
- historie tylko po to, żeby zaszczepić waszym ludożercom nienawiść do
- techniki i postępu?
- - Milcz pan! Co pan wie o mojej nienawiści do waszej przeklętej, waszej
- szatańskiej techniki! Co pan wie o ludziach, ich nadziejach, celach,
- potrzebach?! Człowiekowi brakowało właśnie takiego boga... Takiego,
- jakiego stworzyliśmy! Jeśli stare bóstwa pozwoliły człowiekowi rzucić się
- w przepaść i same zginęły razem ze swoim światem, to nie ma sensu
- przywracać ich do życia... W pańskich słowa słyszę tę wyniosłość, tę
- pogardę, tę pychę, które doprowadziły ludzkość na skraj przepaści. Tak,
- choćby Wielkiego Czerwia nie było, choćbyśmy go wymyślili, bardzo
- szybko będziecie mogli się przekonać, że ten wymyślony podziemny bóg
- 363
- jest o wiele potężniejszy niż wasze bóstwa z nieba, te idole, co spadły ze
- swoich tronów i rozpadły się na kawałki! ¦miejecie się z Wielkiego
- Czerwia? ¦miejcie się! Ale to nie wy będziecie się śmiać ostatni!
- - Wystarczy. Knebel! - rozkazał stalker. - Na razie go nie ruszać, może
- nam się jeszcze przydać.
- Opieraj±cemu się i wykrzykuj±cemu przekleństwa starcowi znów
- wsadzili do ust szmatę.
- Dzikus, którego na wszelki wypadek trzymało za ręce dwóch
- komandosów, w żaden sposób nie okazywał współczucia. Stał w milczeniu,
- z bezsilnie opuszczonymi ramionami, jego zgaszony wzrok nie odrywał się
- od kapłana.
- - Nauczyciel... Co znaczy: Wielkiego Czerwia nie ma? - w końcu
- ciężko przemówił.
- Starzec nawet na niego nie spojrzał.
- - Co znaczy: nauczyciel wymyślił Wielkiego Czerwia?
- - mówił tępo
- Dron, kołysz±c głow± z boku na bok.
- Kapłan nie odpowiadał. Artemowi wydało się, że na swoj± przemowę
- starzec przeznaczył cał± swoj± energię życiow± i wolę, i teraz, kiedy wypluł
- już z siebie cały ogień nienawiści i pogardy, wpadł w otępienie.
- - Nauczyciel... Nauczyciel... Wielki Czerw jest... Ty oszukujesz!
- Dlaczego? Mówisz nieprawdę, zmylić wrogów! On jest... Jest!
- Niespodziewanie Dron zacz±ł głucho i strasznie wyć. W tym płaczliwym
- wyciu brzmiała taka rozpacz, że Artem miał ochotę podejść do niego i go
- pocieszyć. Starzec, jak się zdaje, pożegnał się już z życiem i stracił całe
- zainteresowanie swoim uczniem, niepokoiły go teraz zupełnie inne
- problemy.
- - Jest! Jest! On jest! Jesteśmy jego dzieci! Wszyscy jesteśmy jego
- dzieci! On jest, i był zawsze, i będzie zawsze! On jest! Jeśli Wielkiego
- Czerwia nie ma... Znaczy... Jesteśmy całkiem sami...
- Z zostawionym samemu sobie dzikusem działo się coś strasznego. Dron
- wpadł w trans, machaj±c głow±, jakby w nadziei, że zapomni to, co usłyszał,
- ci±gn±c ci±gle tę sam± nutę, i kapi±ce mu z oczu łzy mieszały się z ciekn±c±
- mu obficie ślin±. Nawet nie próbował się wytrzeć, wpił się tylko rękami w
- swoj± ogolon± czaszkę. Konwojenci cofnęli się i upadł na ziemię, zatykaj±c
- uszy rękami, wal±c się w głowę, miotaj±c się coraz bardziej i bardziej, aż
- jego ciało opanowały dzikie, niekontrolowane konwulsje, a krzyk wypełnił
- cały tunel. Komandosi próbowali go uspokoić, ale nawet kopniaki i
- uderzenia tylko na sekundę potrafiły zagłuszyć i powstrzymać wyrywaj±cy
- się z jego piersi ryk.
- 364
- Młynarz spojrzał z dezaprobat± na ogarniętego atakiem ludożercę, potem
- rozpi±ł boczn± kaburę, wyci±gn±ł z niej stieczkina z tłumikiem, wycelował
- nim w Drona i nacisn±ł spust. Tłumik cicho stukn±ł, i miotaj±cy się na ziemi
- dzikus natychmiast oklapł.
- Nieartykułowany krzyk, którym się zanosił, urwał się, ale echo jeszcze
- przez kilka sekund powtarzało ostatni dĽwięk, jakby na chwilę przedłużaj±c
- Dronowi życie:
- - Iiiiiiiiiiiiiiiii...
- I dopiero wtedy do Artema zaczęło docierać, co dokładnie krzyczał przed
- śmierci± dzikus.
- "Sami!"
- Stalker wsun±ł pistolet z powrotem do kabury. Artem jakoś nie mógł się
- zmusić, żeby podnieść na niego wzrok, zamiast tego obserwował
- uspokojonego Drona i siedz±cego nieopodal kapłana. Ten w ogóle nie
- zareagował na śmierć swojego ucznia. Kiedy rozległ się trzask pistoletu,
- starzec ledwie drgn±ł, potem spojrzał przelotnie na ciało dzikusa i znów
- obojętnie się odwrócił.
- - Idziemy dalej - rozkazał Młynarz. - Od takiego hałasu zaraz pół
- metra się tu zbiegnie.
- Oddział błyskawicznie się uformował. Artema umieścili na tyłach, jako
- zamykaj±cego, ekwipuj±c go w siln± latarkę i kamizelkę kuloodporn±
- jednego z komandosów, którzy nieśli Antona. W ci±gu minuty ruszyli w
- drogę w gł±b tuneli.
- W tej chwili Artem nie nadawał się do roli zamykaj±cego. Z trudem
- przestawiał nogi, potykaj±c się o podkłady kolejowe i spogl±daj±c bezradnie
- na id±cych przodem komandosów.
- W uszach wci±ż jeszcze brzmiał mu przedśmiertny płacz Drona. Jego
- rozpacz, rozczarowanie i niemożność wiary w to, że w tym strasznym
- ponurym świecie człowiek został zupełnie sam, udzieliły się Artemowi. To
- dziwne, ale dopiero kiedy usłyszał krzyk dzikusa, pełen beznadziejnej
- tęsknoty za absurdalnym, wymyślonym bóstwem, zacz±ł rozumieć to
- poczucie samotności we Wszechświecie, które karmiło ludzk± wiarę.
- Id±c przez pusty, martwy tunel, sam odczuwał coś podobnego. Jeśli
- stalker miał rację i już od ponad godziny zagłębiali się we wnętrze Metra-2,
- to tajemnicze miejsce okazywało się być zwykł± inżyniersk± konstrukcj±,
- dawno temu porzucon± przez jej panów i przejęt± przez na wpół rozumnych
- ludożerców i ich fanatycznych kapłanów.
- Komandosi zaczęli szeptać. Oddział wkraczał na pust± stację o skrajnie
- nietypowym wygl±dzie. Krótki peron, niskie sklepienie, grube filary z
- żelbetonu i ściany pokryte kafelkami zamiast marmuru: wszystko to
- 365
- wskazywało, że od stacji nie wymagano, by cieszyła oczy, lecz jedynym jej
- przeznaczeniem było najlepiej jak to możliwe chronić tych, którzy z niej
- korzystali.
- Pociemniałe od upływu lat litery z br±zu na ścianach tworzyły
- niezrozumiał± frazę "Rada Ministrów". Gdzie indziej widniał napis
- "Siedziba Rz±du FR". Artem dobrze wiedział, że w zwykłym metrze nie
- było stacji o żadnej z tych nazw, i mogło to znaczyć tylko jedno: już dawno
- opuścili jego granice. Młynarz jednak nie zamierzał się tu zatrzymywać.
- Szybko rozejrzał się dookoła, omówił coś cicho ze swoimi żołnierzami, i
- oddział ruszył dalej.
- Artema przepełniało dziwne uczucie, które trudno by mu było wyrazić
- słowami. ...Jakby w podarowanym mu na urodziny przez ojczyma
- kolorowym zawini±tku znalazł tylko papier gazetowy, a samego prezentu
- nie udało mu się znaleĽć.
- Niewidzialni Obserwatorzy na jego oczach zastygali, przeobrażaj±c się z
- groĽnej, m±drej i wszechmocnej siły w fantasmagoryczne antyczne pos±gi,
- ilustruj±ce dawne mity, krusz±ce się od wilgoci i przeci±gów tuneli. Razem
- z nimi, jak domek z kart, rozsypały się wszystkie inne wierzenia, z którymi
- miał okazję się zetkn±ć w ci±gu swojej podróży.
- Otwierała się przed nim jedna z największych tajemnic metra. Szedł po
- D-6, nazwanej przez któregoś z jego rozmówców Złotym Mitem metra.
- Jednak zamiast radosnego podniecenia, Artem doświadczał niepojętej
- goryczy. Zaczynał rozumieć, że niektóre zagadki s± piękne właśnie dlatego,
- że nie maj± rozwi±zania, i że s± pytania, na które lepiej nie znać
- odpowiedzi.
- Artem poczuł chłód na policzku: w miejscu, gdzie oddech tuneli trafił na
- ślad płyn±cej po nim łzy. Pokręcił przecz±co głow±, zupełnie tak samo, jak
- robił to niedawno zastrzelony dzikus. Zacz±ł mieć dreszcze, czy to od
- zimnego przeci±gu nios±cego zapach wilgoci i zapuszczenia, czy to od
- przejmuj±cego poczucia samotności i pustki.
- Przez ułamek sekundy wydało mu się, że wszystko na świecie nagle
- straciło sens: i jego misja, i starania człowieka, by przeżyć w zmienionym
- świecie, i w ogóle życie we wszystkich jego przejawach. Nie było w nim
- nic, tylko pusty ciemny tunel odmierzaj±cy każdemu czas, tunel, którym
- człowiek ma iść na oślep od stacji "Narodziny" do stacji "¦mierć".
- Poszukuj±cy wiary próbowali po prostu znaleĽć w tym przejeĽdzie boczne
- tunele. Ale stacje były tylko dwie, i tunel powstał tylko po to, żeby je
- poł±czyć, dlatego żadnych odnóg w nim nie było i być nie mogło.
- Kiedy Artem się ockn±ł, okazało się, że został kilkadziesi±t metrów za
- oddziałem. Nie od razu zrozumiał, co sprawiło, że przyszedł do siebie.
- Potem, kiedy rozejrzał się dookoła i zacz±ł nasłuchiwać, uświadomił to
- sobie: w jednej ze ścian widniały niedokładnie przymknięte drzwi, przez
- 366
- które dochodził do niego dziwny, narastaj±cy dĽwięk: jakieś głuche
- brzęczenie albo niezadowolenie warczenie. Pewnie zupełnie nie było tego
- słychać, kiedy obok drzwi przechodzili pozostali. Ale teraz dĽwięk był
- coraz wyraĽniej słyszalny.
- W tym momencie oddział wyprzedzał go chyba o jakieś sto metrów.
- Artem stłumił w sobie chęć, by rzucić się za nim, wstrzymał oddech, zbliżył
- się drzwi i popchn±ł je. Za nimi otwierał się dość długi i szeroki korytarz
- zakończony czarnym prostok±tem wyjścia. Właśnie stamt±d dobiegał
- warkot, coraz bardziej przypominaj±cy ryk ogromnego zwierzęcia.
- Wejść do środka Artem się nie odważył. Stał jak zaczarowany wpatruj±c
- się w czerniej±c± pustkę wyjścia z korytarza i nasłuchuj±c, aż ryk zrobił się
- wielokrotnie głośniejszy i w otworze w ostrym świetle latarki pojawiło się
- coś niewyraĽnego, niewiarygodnych rozmiarów, niepowstrzymanie
- sun±cego naprzód, mijaj±c otwarte przejście.
- Artem odskoczył, zatrzasn±ł drzwi i rzucił się w pogoń za oddziałem.
- 367
- ROZDZIAŁ 18
- WŁADZA
- Tamci zd±żyli już zauważyć jego nieobecność i zatrzymali się. Biała
- smuga światła niespokojnie wędrowała po tunelu, i kiedy Artem w ni±
- wszedł, na wszelki wypadek podniósł ręce do góry i zawołał:
- - To ja! Nie strzelajcie!
- Latarka zgasła. Artem pośpieszył naprzód, gotuj±c się na to, że zaraz
- dostanie burę. Ale kiedy dotarł do pozostałych, Młynarz zapytał go tylko
- cicho:
- - Nic nie słyszałeś?
- Artem skin±ł głow± w milczeniu. Nie chciało mu się mówić o tym, co
- przed chwil± widział, poza tym nie był już pewny, czy wszystko to mu się
- nie przywidziało. Od jakiegoś czasu przywykł do tego, że w metrze do
- swoich wrażeń trzeba podchodzić ostrożnie.
- Ale co to było? Tak mógł wygl±dać przejeżdżaj±cy poci±g, ale to było
- wykluczone: w metrze już od dziesi±tków lat nie było energii elektrycznej w
- ilości potrzebnej do poruszania poci±gów. Druga możliwość była jeszcze
- bardziej nieprawdopodobna. Artem wspomniał ostrzeżenia dzikusów
- dotycz±ce świętych tuneli Wielkiego Czerwia i tego, że dzisiejszy dzień jest
- dniem zakazu. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.
- - Przecież poci±gi już nie jeżdż±, prawda? - zapytał na wszelki wypadek
- stalkera.
- Ten spojrzał na niego z niezadowoleniem.
- - Jakie znowu poci±gi? Od kiedy stanęły, już ani razu nie ruszyły, aż
- rozłożyli je na części. Chodzi ci o te dĽwięki? Myślę, że to wody gruntowe.
- Tuż obok jest rzeka. Przeszliśmy pod ni±. Dobra, czort z ni±, mamy
- poważniejsze problemy. Nie wiemy jeszcze jak dalej iść.
- Artem nie miał zupełnie ochoty obstawać przy swoim i utwierdzać
- stalkera w przekonaniu, że ma do czynienia z wariatem. A ponieważ jego
- druga hipoteza była szaleństwem, wolał zamilkn±ć i więcej nie wracać do
- tego tematu.
- Rzeka chyba rzeczywiście była niedaleko. Mroczn± ciszę tunelu
- zakłócały tu nieprzyjemne odgłosy kapi±cej wody i szmer cienkich czarnych
- strumyczków po bokach szyn. ¦ciany i sklepienia pobłyskiwały wilgoci±,
- pokrywał je białawy nalot pleśni, tu i tam tworzyły się kałuże. Artem
- przywykł, by bać się wody w tunelach, i czuł się w tym miejscu bardzo
- nieswojo. Wilgoć przesi±kała do porzuconych i zapomnianych przez
- 368
- człowieka miejsc: bez remontów i wiecznej walki z wodami gruntowymi
- niektóre przejazdy w metrze przeciekały. Ojczym opowiadał mu nawet o
- zatopionych tunelach i stacjach. Na szczęście leżały one dość nisko, albo na
- uboczu, więc powódĽ nie rozprzestrzeniała się na cał± linię. Dlatego drobne
- krople na ścianach wydawały się Artemowi przedśmiertnym potem na ciele
- porzuconego w chwili agonii człowieka.
- Jednak im dalej szli, tym bardziej sucho robiło się wokół. Strumyczki
- stopniowo zniknęły, pleśń na ścianach pojawiała się teraz coraz rzadziej, a
- powietrze stało się nieco lżejsze. Tunel opadał w dół, ci±gle tak samo pusty,
- i to nie mogło nie niepokoić. Który to już raz Artem wspominał słowa
- Burbona, że pusty tunel to najgorsze, co może być. Pozostali chyba też to
- rozumieli i coraz częściej ogl±dali się nerwowo za siebie, ale dostrzegaj±c
- id±cego na końcu Artema i napotykaj±c jego wzrok, szybko odwracali się z
- powrotem.
- Cały czas szli na wprost, nie zatrzymuj±c się przy odciętych kratami
- bocznych tunelach i umieszczonych w ścianach grubych żelaznych
- drzwiach z kolistymi zaworami. Dopiero teraz dla Artema stało się jasne,
- jakie niewyobrażalne rozmiary miał labirynt wyryty w warstwach ziemi pod
- miastem przez dziesi±tki pokoleń jego mieszkańców. Okazywało się, że
- metro było zaledwie części± splecionej z niezliczonych tuneli i korytarzy,
- rozpiętej w głębi ziemi gigantycznej pajęczyny.
- Niektóre drzwi, obok których przechodził oddział, były otwarte. ¦wiatło
- latarki na kilka sekund wracało do życia widma porzuconych pomieszczeń,
- pordzewiałych dwupiętrowych łóżek, tonęło w czeluściach wij±cych się
- korytarzy. Wszędzie panowało straszne zaniedbanie, i choć Artem starał się
- wyszukiwać choćby najdrobniejsze ślady ludzkiej obecności, wszystko na
- próżno. Cała ta olbrzymia konstrukcja była od wielu lat opuszczona i
- martwa.
- Właściwie, gdyby nawet Artem ujrzał na ziemi czyjeś zetlałe szcz±tki,
- nie byłoby to tak straszne.
- Zdawało się, że ich marsz ci±gnie się w nieskończoność. Starzec szedł
- coraz wolniej, tracił siły, i ani szturchanie go po plecach, ani ordynarne
- przekleństwa konwojentów nie mogły sprawić, żeby przyśpieszył kroku.
- Przerw nie było, i najdłuższy przystanek trwał pół minuty: dokładnie tyle
- potrzebowali komandosi nios±cy nosze z Antonem, żeby zmienić ręce. Jego
- syn trzymał się zadziwiaj±co dobrze. I choć było widać, że Oleg jest już
- zmęczony, ani razu się nie poskarżył, lecz tylko dyszał z uporem, staraj±c
- się iść tak szybko, jak pozostali.
- Z przodu rozległy się ożywione głosy. Wyjrzawszy zza szerokich pleców
- żołnierzy, Artem zrozumiał w czym rzecz. Wchodzili na now± stację.
- Wygl±dała prawie tak samo, jak poprzednia: niskie sklepienia, filary
- przypominaj±ce słoniowe nogi, pomalowane farb± olejn± betonowe ściany,
- 369
- brak jakichkolwiek elementów dekoracyjnych. Peron był niezwykle szeroki,
- i nie dało się wyraĽnie dojrzeć, co było z jego drugiej strony. Na pierwszy
- rzut oka, w oczekiwaniu na poci±g mogłoby się tu pomieścić nie mniej niż
- dwa tysi±ce ludzi. Ale tutaj również nie było żywej duszy, a ostatni poci±g
- odjechał do niewiadomego miejsca przeznaczenia tak dawno, że szyny
- pokryły się czarn± rdz±, a przegniłe podkłady porosły mchem. Wypisana
- litymi literami z br±zu nazwa stacji sprawiła, że Artem się wzdrygn±ł. Był
- to ten sam tajemniczy "Sztab Generalny". Od razu przypomniał sobie
- wojskowych w Polis i straszne ogniki na zakazanym skwerze pod murami
- Ministerstwa Obrony.
- Młynarz podniósł rękę w rękawicy. Oddział natychmiast się zatrzymał.
- - Ulman, za mn± - rzucił stalker i lekko wspi±ł się na peron.
- Potężny, przypominaj±cy niedĽwiedzia komandos, który szedł obok
- niego, podci±gn±ł się na rękach i ruszył w ślad za dowódc±. Odgłosy ich
- miękkich, skradaj±cych się kroków, szybko rozpłynęły się w ciszy stacji.
- Pozostali członkowie grupy, jakby na rozkaz, zajęli pozycje obronne,
- trzymaj±c na celownikach tunel w obu kierunkach. Znalazłszy się pod ich
- osłon±, Artem uznał, że może tymczasem obejrzeć tę dziwn± stację.
- - Tata nie umrze? - poczuł, jak chłopiec ci±gnie go za rękaw.
- Artem spojrzał w dół. Oleg stał patrz±c na niego błagalnie, i Artem
- zrozumiał, że zaraz się rozpłacze. Uspokajaj±co pokręcił głow± i poklepał
- chłopczyka po główce.
- - To dlatego, że powiedziałem, gdzie tata pracował? Dlatego go
- ukłuli? - spytał Oleg.
- - Tata zawsze mi mówił, żebym nikomu nie
- wygadał... - chlipn±ł. - Mówił, że ludzie nie lubi± rakietowców. Tata
- powiedział, że to nie wstyd i nic złego, że rakietowcy bronili ojczyzny. Że
- inni po prostu im zazdroszcz±.
- Artem spojrzał z obaw± na kapłana, ale ten, wyczerpany drog±, usiadł na
- ziemi i zgaszonym wzrokiem wpatrywał się w pustkę, nie zwracaj±c
- najmniejszej uwagi na ich rozmowę.
- Po kilku minutach wrócili zwiadowcy. Oddział skupił się wokół stalkera,
- który krótko objaśnił wszystkim sytuację:
- - Stacja jest pusta. Ale nie porzucona. W kilku miejscach s± podobizny
- tego ich czerwia. Poza tym... ZnaleĽliśmy na ścianie narysowany ręcznie
- plan. Jeśli mu wierzyć, ta linia prowadzi do Kremla. Tam jest centralna
- stacja i przesiadka na inne linie. Jedna z nich idzie w kierunku
- Majakowskiej. Będzie trzeba iść tamtędy, droga powinna być wolna. W
- boczne tunele nie będziemy skręcać. S± pytania?
- Komandosi spojrzeli po sobie, ale nikt niczego nie powiedział.
- 370
- Za to starzec, siedz±cy dot±d obojętnie na ziemi, przy słowie "Kreml"
- zaniepokoił się, pokręcił głow± i zacz±ł coś jęczeć. Młynarz schylił się i
- wyrwał mu knebel z ust.
- - Tam nie wolno iść! Nie wolno! Nie pójdę na Kreml! Zostawcie mnie
- tutaj! - mamrotał kapłan.
- - W czym rzecz? - spytał z niezadowoleniem stalker.
- - Na Kreml nie wolno iść! My tam nie chodzimy! Nie pójdę! - jak
- nakręcony powtarzał starzec, lekko się trzęs±c.
- - No i świetnie, że tam nie chodzicie
- - odparł stalker. - Przynajmniej
- waszych tam nie będzie. Tunel jest pusty i czysty. W boczne przejścia nie
- zamierzam wchodzić. Według mnie, lepiej będzie na wprost, przez Kreml.
- W oddziale rozległy się szepty. Wspomniawszy złowieszcze światło
- kremlowskich wież, Artem zrozumiał dlaczego nie tylko kapłan bał się tam
- iść.
- - Dosyć! - uci±ł Młynarz. - Idziemy dalej, nie mamy czasu. Dzisiaj
- maj± dzień zakazu, w tunelach nikogo nie ma. Nie wiadomo, kiedy się to
- skończy, ale wtedy będzie ciężko. Podnieście go!
- - Nie! Nie idĽcie tam! Nie wolno! Nie pójdę! - wydawało się, że starzec
- zupełnie zwariował.
- Kiedy podszedł do niego komandos, kapłan błyskawicznym wężowym
- ruchem wyślizgn±ł mu się z r±k, potem z udawan± uległości± znieruchomiał
- pod wycelowanymi w niego lufami karabinów i nagle krótko szarpn±ł
- zwi±zanymi za plecami rękoma.
- - No, i gińcie! - jego triumfalny śmiech po kilku sekundach przeszedł w
- zdławiony charkot, ciało chwyciły konwulsje, a z ust poszła obfita piana.
- Atak przeobraził mięśnie jego twarzy w szkaradn± maskę, tym straszniejsz±,
- że usta były na niej wygięte k±cikami w górę. Był to najbardziej
- przerażaj±cy uśmiech, jaki Artem widział w życiu.
- - Po nim - oznajmił Młynarz.
- Zbliżył się do leż±cego na ziemi starca i obrócił go czubkiem buta.
- Sztywny, jakby zamarznięty trup poddał się opornie i odwrócił się twarz±
- do ziemi. Z pocz±tku Artem pomyślał, że stalker zrobił to, żeby nie widzieć
- twarzy nieboszczyka, ale potem zrozumiał właściwy powód. Młynarz
- oświetlił latark± zwi±zane drutem nadgarstki starca. Ten w prawej dłoni
- ściskał igłę wbit± w przedramię lewej ręki. Jak kapłan zdołał to zrobić,
- gdzie truj±ce ż±dło było przez cały ten czas schowane i dlaczego nie użył go
- wcześniej, było dla Artema niepojęte. Odwrócił się i zasłonił oczy małemu
- Olegowi.
- Oddział znieruchomiał. Chociaż padł rozkaz wymarszu, nikt z
- komandosów się nie poruszył. Stalker patrzył na nich badawczo. Można
- 371
- sobie było wyobrazić, co dzieje się w głowach żołnierzy: co mogło na nich
- czekać na Kremlu, jeśli zakładnik wolał ze sob± skończyć, żeby tylko tam
- nie iść?
- Nie trac±c czasu na ich przekonywanie, Młynarz podszedł do noszy z
- jęcz±cym Antonem, pochylił się i złapał za jedn± z r±czek.
- - Ulman! - zawołał.
- Po chwili wahania barczysty zwiadowca zaj±ł miejsce po drugiej strony
- noszy. Poddaj±c się nieoczekiwanemu impulsowi, Artem podszedł do nich i
- chwycił tylny uchwyt. Obok niego stan±ł ktoś jeszcze. Stalker wyprostował
- się bez słowa i ruszyli naprzód. Pozostali pod±żyli za nimi, i oddział znowu
- uformował szyk
- bojowy.
- - Niewiele już zostało
- - cicho powiedział Młynarz.
- - Ze dwieście
- metrów. Najważniejsze, żeby znaleĽć przejście na drug± linię. Potem na
- Majakowsk±. Co dalej, nie wiem. Tretiak nie żyje... Coś wymyślimy. Teraz
- mamy tylko jedn± drogę. Nie możemy z niej zbaczać.
- Jego słowa o drodze poruszyły coś w Artemie, znów wspomniał o swoim
- własnym szlaku. Zamyślił się i nie od razu uświadomił sobie, co Młynarz
- wcześniej powiedział. Ale kiedy tylko dotarły do niego słowa stalkera o
- Tretiaku, drgn±ł i głośno
- szepn±ł:
- - Anton... Ten ranny... przecież on służył w WRA... Przecież to
- rakietowiec! To znaczy, że jeszcze możemy! Możemy?
- Młynarz obejrzał się z niedowierzaniem przez ramię, potem spojrzał na
- rozci±gniętego na noszach dowódcę warty. Jak się zdawało, było z nim
- bardzo Ľle. Paraliż już dawno ust±pił, ale teraz nękały go gor±czkowe
- majaczenia. Jęki były przetykane urywkami fraz, niejasnymi, lecz pełnymi
- gniewu rozkazami, rozpaczliwymi błaganiami, płaczem i mamrotaniem. I
- im bliżej byli Kremla, tym głośniejsze stawały się krzyki rannego, tym
- bardziej miotał się na noszach.
- - Powiedziałem! Bez dyskusji! Id± tu... Padnij! Tchórze... Ale jak to...
- jak z pozostałymi?! Nikt tam nie może, nikt! - przekonywał Anton swoich
- towarzyszy, których widział tylko on.
- Czoło pokrył mu pot i Oleg, biegn±cy obok noszy, skorzystał z krótkiej
- przerwy, kiedy komandosi zmieniali ręce, i wytarł mu je chusteczk±.
- Młynarz poświecił na dowódcę warty, jakby staraj±c się zorientować, czy
- uda mu się przyjść do siebie. Było widać, jak ten zaciska zęby, jak pod
- powiekami niespokojnie lataj± mu gałki oczne. Pięści miał zaciśnięte, a
- ciało rzucało się to w jedn±, to w drug± stronę. Płócienne rzemienie nie
- pozwalały, by Anton spadł z noszy, ale nieść go było coraz trudniej.
- 372
- Po kolejnych pięćdziesięciu metrach Młynarz podniósł rękę w górę i
- oddział znów się zatrzymał. Na ziemi bielał grub± kresk± namalowany znak:
- znana im już falista linia dotykała zgrubieniem głowy szerokiej czerwonej
- krechy, odcinaj±cej leż±cy przed nimi odcinek tunelu. Ulman gwizdn±ł.
- - Gdy czerwone światło świeci - stójcie w miejscu dzieci -
- zaśmiał się nerwowo ktoś z tyłu.
- - To dla czerwiaków, nas to nie dotyczy - uci±ł stalker. - Idziemy!
- Jednak teraz szli naprzód jeszcze wolniej. Młynarz założył noktowizor i
- zaj±ł miejsce na czele oddziału. Ale przestali się śpieszyć nie tylko z
- ostrożności. Za stacj± "Sztab Generalny" tunel zacz±ł jeszcze bardziej
- stromo schodzić w dół i chociaż nadal był tak samo pusty, od strony Kremla
- pełzła niewidoczna, ale wyczuwalna mgiełka czyjejś obecności. Osnuwaj±c
- ludzi, upewniała ich, że tam, w czarnej, pozbawionej światła otchłani, kryje
- się coś niepojętego, ogromnego i złego. Nie przypominało to niczego, co
- Artem miał okazję czuć do tej pory: nie był to ani ciemny wicher ścigaj±cy
- go w tunelach na Suchariewskiej, ani głosy w rurach, ani powstały w
- głowach ludzi zabobonny strach przed tunelami prowadz±cymi do Parku
- Pobiedy. Coraz silniej dało się odczuć, że tym razem za tym niepokojem
- czai się coś... co nie było żyw± istot±, a jednak żyło.
- Artem popatrzył na krzepkiego komandosa id±cego po drugiej stronie
- noszy, którego stalker nazywał Ulman. Nagle bardzo zachciało mu się
- rozmawiać, nieważne o czym, byle by tylko usłyszeć ludzki głos.
- - A dlaczego na Kremlu świec± gwiazdy na wieżach? - Artem
- przypomniał sobie nurtuj±ce go pytanie.
- - Kto ci powiedział, że świec±?
- - odparł ze zdziwieniem komandos. -
- Nic tam nie świeci. Z Kremlem naprawdę jest tak: każdy widzi tam, co
- chce. Niektórzy mówi±, że w ogóle go już nie ma, po prostu każdy ma
- nadzieję go zobaczyć. Chce się wierzyć, że chociaż największa świętość
- ocalała.
- - A co się z nim stało?
- - Nikt nie wie - odezwał się zwiadowca
- - oprócz tych twoich
- ludożerców. Jestem zbyt młody, miałem wtedy dziesięć lat. A ci, co wtedy
- byli w wojsku, mówi±, że Kremla nie chcieli burzyć i zrzucili na niego jakiś
- tajny wynalazek... Broń biologiczn±. Na samym pocz±tku. Nie od razu j±
- zauważyli i nawet nie ogłosili alarmu, a kiedy się połapali, było już za
- póĽno, bo to coś wszystkich tam zeżarło, a i jeszcze z okolicy zassało sporo
- ludzi. Mieszka sobie za murem do tej pory i świetnie się czuje.
- - A jak to coś... zasysa?
- - Artem nie mógł pozbyć się wspomnienia
- świec±cych nieziemskim światłem gwiazd na szczytach kremlowskich wież.
- 373
- - Wiesz, że był taki owad, mrówkolew? Kopał w piasku dołki, a sam
- właził na dno i otwierał paszczę. Jeśli przebiegała w pobliżu mrówka i
- przypadkiem stanęła na skraju leja, to już po niej. Koniec życiorysu.
- Mrówkolew się poruszał, piasek się osypywał, i mrówka leciała mu prosto
- do paszczy. No, i z Kremlem jest tak samo. Wystarczy stan±ć na skraju leja
- i cię wci±ga - uśmiechn±ł się krzywo komandos.
- - Ale czemu ludzie sami wchodz± do środka? - nie ustępował Artem.
- - A sk±d mam wiedzieć? Pewnie hipnoza... WeĽ choćby tych twoich
- ludożerców-hipnotyzerów. Normalnie mózg człowiekowi sztywnieje! A
- przecież póki sam nie zobaczysz, to nie uwierzysz. O mało co tak tam nie
- zostaliśmy...
- - To dlaczego idziemy prosto do paszczy lwa?
- - z niedowierzaniem
- spytał Artem.
- - To nie do mnie pytanie, a do dowództwa. Ale podejrzewam, że trzeba
- być na górze i popatrzeć na wieże i mury, żeby cię dorwało. A my niby już
- jesteśmy w środku... To na co tu patrzeć?
- Młynarz odwrócił się i sykn±ł na nich ze złości±. Rozmawiaj±cy z
- Artemem żołnierz natychmiast urwał i nic już nie mówił. I zaczęło być
- słychać to, co zagłuszał dĽwięk jego głosu: płyn±ce z głębi ziemi
- nieprzyjemne, ciche... bulgotanie? Brzęczenie? Wystarczyło raz usłyszeć
- ten dĽwięk, niby niezapowiadaj±cy niczego strasznego, ale jakoś tak
- uporczywy i niemiły dla ucha, żeby nie można już było o nim zapomnieć.
- Przeszli kolejno przez trzy potężne śluzy. Wszystkie były zapraszaj±co
- otwarte na oścież i ich ciężkie żelazne zapory podniesione do sufitu.
- "Drzwi - pomyślał Artem. - Jesteśmy na progu".
- ¦ciany nagle się rozst±piły i znaleĽli się w pokrytej marmurem sali, na
- tyle przestronnej, że światła silnych latarek ledwo dosięgały przeciwległej
- ściany, przemieniaj±c się w blade, rozproszone plamy. Sklepienie, w
- odróżnieniu od innych tajemnych stacji, było wysokie, podtrzymywały je
- potężne, bogato zdobione kolumny. Z góry zwisały pociemniałe od upływu
- czasu, masywne, pozłacane żyrandole, wci±ż jeszcze reaguj±c na światło
- latarki kokietuj±cym blaskiem.
- W niektórych miejscach ściany były pokryte olbrzymimi mozaikami
- przedstawiaj±cymi niemłodego mężczyznę w marynarce, z mał± bródk± i
- łysin±, i uśmiechaj±cych się do niego ludzi w robotniczych uniformach,
- młode dziewczyny w skromnych strojach i lekkich białych chustkach,
- żołnierzy w staromodnych czapkach, lec±ce po niebie eskadry myśliwców,
- jad±ce w szyku czołgi, a wreszcie sam Kreml.
- Ta zadziwiaj±ca stacja nie miała nazwy, ale właśnie jej brak najlepiej
- dawał do zrozumienia, dok±d trafili.
- 374
- Kolumny i ściany były pokryte grub±, prawie centymetrow± warstw±
- szarego pyłu. Najwidoczniej stopa człowieka nie stanęła tu przez dziesi±tki
- lat; strach było nawet domyślać się powodów, dla których tego miejsca
- unikali nawet nieustraszeni dzicy.
- Dalej, na torach stał nietypowy poci±g. Miał tylko dwa wagony, ale za to
- grubo opancerzone, pomalowane na ochronny ciemnozielony kolor. Zamiast
- okien były w±skie, przypominaj±ce strzelnice szczeliny, pokryte
- zaciemnionym szkłem. Drzwi - po jednej parze w każdym wagonie - były
- zamknięte. Artemowi przyszło do głowy, że panom Kremla chyba jednak
- rzeczywiście nie udało się skorzystać ze swojej tajnej drogi ucieczki.
- Wdrapali się na peron i stanęli.
- - To tutaj... - Stalker zadarł głowę do góry, na ile pozwalał mu hełm. -
- Tyle już opowieści słyszałem... A jednak wszystko jest inaczej...
- - Którędy teraz? - spytał go Ulman.
- - Pojęcia nie mam - przyznał Młynarz. - Trzeba się rozejrzeć.
- Tym razem nie zostawił oddziału, i powoli ruszyli wszyscy razem. Stacja
- mimo wszystko przypominała czymś te znane im z metra: na krańcach
- peronu tak samo znajdowały się dwa tory. Ograniczały pomieszczenie z
- lewej i prawej strony, a z przodu i z tyłu podłużna sala kończyła się dwiema
- parami schodów ruchomych, które zatrzymały się na zawsze, gin±c w
- olbrzymich półokr±głych arkadach. Te, które znajdowały się bliżej ich
- oddziału, prowadziły w górę, drugie schodziły w dół, na całkiem już
- niewyobrażaln± głębokość. Gdzieś tutaj była też na pewno winda: trudno
- było s±dzić, że dawni mieszkańcy Kremla mieli, jak zwykli śmiertelnicy,
- zbędny czas, by nieśpiesznie sun±ć w dół schodami ruchomymi.
- Oczarowanie, które ogarnęło Młynarza, udzieliło się też innym.
- Próbuj±c dosięgn±ć światłem latarek wysokich sklepień, ogl±daj±c
- postawione pośrodku rzeĽby z br±zu, zachwycaj±c się wspaniał± mozaik± i
- chłon±c wspaniałość stacji, tego istnego podziemnego pałacu, zaczęli nawet
- mówić szeptem, żeby nie zakłócać jego spokoju. Rozgl±daj±c się z
- nabożeństwem wokół, Artem zupełnie zapomniał o niebezpieczeństwie, o
- samobójstwie kapłana i o mami±cym blasku kremlowskich gwiazd. Miał w
- głowie tylko jedn± myśl: wci±ż starał się wyobrazić sobie, jak
- niewypowiedzianie piękna musiała być ta stacja w jaskrawym świetle tych
- cudownych żyrandoli.
- Zbliżali się do przeciwległego końca sali, gdzie zaczynały się stopnie
- prowadz±cych w dół schodów ruchomych. Artem spróbował wyobrazić
- sobie, co kryje się tam, na dole. Może jeszcze jedna, dodatkowa stacja, z
- której poci±gi szły bezpośrednio do tajnych bunkrów na Uralu? Albo
- przejście prowadz±ce do niezliczonych korytarzy wybitych jeszcze w
- niepamiętnych czasach podziemi i kazamatów? Podziemna twierdza?
- 375
- Strategiczne magazyny broni, medykamentów i zapasy jedzenia? Czy po
- prostu niekończ±ca się podwójna taśma stopni prowadz±cych w dół dok±d
- okiem sięgn±ć? Czy to nie tu znajdował się ten właśnie najgłębszy punkt
- metra, o którym mówił Chan?
- Artem
- specjalnie
- podrażniał
- swoj±
- fantazję
- najbardziej
- nieprawdopodobnymi obrazami, odwlekaj±c ten moment, kiedy podejdzie
- do szczytu schodów i wreszcie zobaczy, co jest na dole w rzeczywistości.
- Dlatego nie był pierwszy przy poręczach. Komandos, który dopiero co
- opowiadał mu o mrówkolwie, dotarł do nich wcześniej. Krzykn±ł i z
- odskoczył z przestrachem do tyłu. Ułamek sekundy póĽniej przyszła kolej
- na Artema.
- Powoli, niczym jakieś bajkowe stwory, pogr±żone w wielowiekowym
- śnie, a potem rozbudzone i rozci±gaj±ce zdrętwiałe mięśnie, schody
- ruchome ruszyły. Z wysiłkiem i starczym skrzypieniem stopnie pojechały w
- dół i coś w tym widoku było niewyobrażalnie strasznego... Coś tu nie
- pasowało, nie odpowiadało temu, co Artem wiedział i pamiętał na temat
- ruchomych schodów. Czuł to, ale nijak nie mógł uchwycić tego śliskiego
- cienia zrozumienia.
- - Słyszysz, jak cicho? To nie może być silnik... Maszyna nie pracuje
- -
- pomógł mu Ulman.
- Oczywiście, właśnie o to chodziło. Skrzypienie schodów i zgrzyt
- nienaoliwionych kół zębatych
- - to były jedyne dĽwięki, jakie wydawał
- mechanizm, w który wróciło życie. Na pewno jedyne? Artem znów usłyszał
- obrzydliwe bulgotanie i chlupot, które słyszał wtedy w tunelu. DĽwięki
- dochodziły z dołu, z miejsca, do którego prowadziły schody. Zebrał się na
- odwagę, zbliżył do schodów i oświetlił pochyły tunel, w którym coraz
- szybciej sunęła czarnobrunatna wstęga stopni.
- Przez chwilę wydało mu się, że odkryła się przed nim tajemnica Kremla.
- Zobaczył jak przez szczeliny między stopniami przes±cza się coś
- brudnobr±zowego, oleistego, płynnego i jednoznacznie żywego. Krótkimi
- pluśnięciami prawie z tych szczelin wypływało, miarowo podnosz±c się i
- opadaj±c na całej długości schodów, któr± Artem mógł dojrzeć. Ale to nie
- było bezmyślne pulsowanie. Wszystkie te pluski żywej istoty były
- niew±tpliwie części± gigantycznej całości, która ciężko poruszała schodami.
- A gdzieś daleko w dole, na głębokości kilkudziesięciu metrów, ta sama
- błotnista, oleista substancja szeroko rozlała się po posadzce, puchn±c i
- rozszerzaj±c się, ciekn±c i faluj±c, wydaj±c te same dziwne i ohydne
- dĽwięki. Łuk wejścia na schody wydał się Artemowi potworn± paszcz±,
- tunel gardziel±, a same stopnie głodnym jęzorem rozbudzonego przez
- przybyłych starożytnego bóstwa.
- A potem jego świadomość jakby złapała czyjaś ręka. W głowie zrobiło
- mu się zupełnie pusto, jak w tunelu, którym tutaj przyszli. Chciał tylko
- 376
- jednego: wejść na schody i powoli pojechać w dół, gdzie w końcu czeka go
- ukojenie i odpowiedĽ na wszystkie pytania. Przed oczami znów zapaliły mu
- się kremlowskie gwiazdy...
- - Artem! Uciekaj! - po policzkach, pal±c skórę, chlasnęła go rękawica.
- Otrz±sn±ł się i opamiętał: br±zowa ciecz płynęła w górę tunelu, puchn±c
- w oczach, rozrastaj±c się, pieni±c jak wykipiałe świńskie mleko. Nogi
- odmówiły mu posłuszeństwa, i przebłysk świadomości był bardzo krótki:
- niewidzialne macki tylko na mgnienie oka wypuściły jego umysł, żeby
- znów mocno go złapać i poci±gn±ć z powrotem w ciemność.
- - Ci±gnij go!
- - Najpierw dzieciaka! No, nie płacz...
- - Ciężki... Jest jeszcze ten ranny...
- - Zostaw, zostaw nosze! Gdzie ty chcesz z noszami!
- - Poczekaj, pomogę ci, we dwóch będzie lżej...
- - Rękę, podaj mi rękę! No, szybciej!
- - Matko Boska... Już wypłynęło...
- - Wci±gnij go... Nie patrz, nie patrz tam! Słyszysz mnie?
- - Daj mu w gębę! O, tak!
- - Do mnie! To rozkaz! Bo cię zastrzelę!
- Przed oczami migały mu dziwne obrazy: zielony, usiany nitami bok
- wagonu, z jakiegoś powodu przechylony sufit, potem zalana posadzka...
- ciemność... znów zielony pancerz poci±gu... potem świat przestał się
- kołysać, uspokoił się i znieruchomiał.
- Artem podniósł się na łokciu i rozejrzał wokół. Siedzieli w kręgu na
- dachu poci±gu pancernego. Wszystkie latarki były wył±czone, paliła się
- tylko jedna, mała, kieszonkowa, leż±ca w środku. Jej światła nie
- wystarczało, żeby było widać, co dzieje się w sali, ale wyraĽnie słyszał, jak
- ze wszystkich stron coś bulgocze, kotłuje się i przelewa.
- Coś znów ostrożnie, jakby na oślep, próbowało się przyssać do jego
- umysłu, ale potrz±sn±ł głow± i mrok się rozwiał.
- Obejrzał się i mechanicznie przeliczył ściśniętych na dachu członków
- oddziału. Było ich teraz pięciu, jeśli nie liczyć Antona, który nadal nie
- doszedł do siebie, i jego syna. Artem tępo zauważył, że jeden z
- komandosów gdzieś przepadł, potem jego myśli znów zamarły. Jak tylko w
- głowie zrobiło mu się pusto, rozum znów zacz±ł osuwać się w mętne bagno.
- Walczyć z tym samemu było trudno. Uświadomiwszy sobie
- mimochodem, co się z nim dzieje, Artem spróbował uczepić się tej myśli;
- 377
- koniecznie trzeba było o czymś myśleć, żeby tylko nie zostawić swojego
- umysłu bez zajęcia. Z pozostałymi najwidoczniej działo się to samo.
- - Proszę, co się z tym cholerstwem porobiło pod wpływem
- promieniowania... Mieli rację, broń biologiczna! Ale sami nie myśleli, że
- powstanie taki efekt kumulatywny. Dobrze przynajmniej, że za murami
- siedzi i nie wyłazi na miasto... - mówił Młynarz.
- Nikt mu nie
- roztargnieniem.
- odpowiedział.
- Komandosi
- ucichli
- i
- słuchali
- z
- - Mówcie, mówcie! Nie milczcie! Ta swołocz działa na was podkorowo!
- Hej, Oganesjan! Oganesjan! O czym myślisz? - potrz±sał stalker jednym ze
- swoich podkomendnych. - Ulman, w mordę go! Na co patrzysz? Na mnie
- patrz! Mówcie coś!
- - Jest dobra...
- powiekami.
- Woła...
- - powiedział
- potężny
- Ulman
- mrugaj±c
- - Jaka niby dobra! Nie widziałeś, co się stało z Dielaginem?
- - stalker
- wyci±ł mu zamaszysty policzek, i osowiały wzrok komandosa rozjaśnił się.
- - Za ręce! Złapmy się wszyscy za ręce! - darł się Młynarz.
- - Nie
- milczcie! Artem! Siergiej! Na mnie, na mnie patrzcie!
- A metr niżej bulgotała, kipiała straszna masa, która chyba wypełniła już
- sob± cały peron. Stawała się coraz bardziej natarczywa, i nie mogli już
- wytrzymać jej naporu.
- - Chłopaki! Dzieciaki! Nie poddawajcie się! Dawajcie... wszyscy
- razem! Zaśpiewajmy! - zatrzymuj±c swoich żołnierzy, wymierzaj±c im
- policzki lub prawie czule ich dotykaj±c i doprowadzaj±c do przytomności,
- nie poddawał się stalker. - Żołnierzu do szeregu stań... Karabin w dłonie
- bierz! - ochryple i fałszuj±c zaintonował Młynarz. - Faszyści nasz pustosz±
- kraj... Faszyyystom powiedz precz...
- - Szlachetny niech uderza gniew... Niech biiije niby zdrój - podchwycił
- Ulman.
- Wokół pojazdu zabulgotało ze zdwojon± sił±. Artem nie śpiewał: nie znał
- słów tej pieśni, i w ogóle pomyślał, że ten zdrój pojawił się
- nieprzypadkowo.
- Nikt oprócz Młynarza nie znał więcej słów niż pierwsza zwrotka i refren,
- i dalej stalker śpiewał sam, groĽnie pobłyskuj±c oczami i nie pozwalaj±c
- nikomu się oderwać:
- Kochaaamy światło, poookój, śmiech,
- St±d nasza płynie moc,
- O wooolność my bijemy się,
- A ci - o wieczn± noc...
- 378
- Tym razem refren śpiewali prawie wszyscy, nawet mały Oleg starał się
- wtórować dorosłym. Nieharmonijny chór grubych i przepalonych męskich
- głosów zabrzmiał rozlegaj±c się echem w niekończ±cej się mrocznej sali.
- DĽwięk ich śpiewu wzlatywał ku wysokiemu, ozdobionemu mozaik±
- sklepieniu, odbijał się od niego, opadał i nikn±ł w gotuj±cej się na dole
- żywej masie. I choć w każdej innej sytuacji ten obrazek - siedmiu
- potężnych facetów zebranych na dachu poci±gu i śpiewaj±cych tam,
- trzymaj±c się za ręce, absurdalne piosenki - wydałby się Artemowi
- niedorzeczny i śmieszny, teraz przypominało to raczej mroż±c± krew w
- żyłach scenę z sennego koszmaru. Miał niepowstrzyman± chęć się
- obudzić.
- Szlacheeetny niech udeeerza gniew,
- niech biiije niby zdróóój!
- Za wolność przelejemy krew,
- pójdzieeemy w święty bóóój.
- Artem też, chociaż nie śpiewał, otwierał usta i kołysał się w takt muzyki.
- Nie dosłyszał słów w pierwszej zwrotce i myślał z pocz±tku, że chodzi w
- niej czy to o przeżycie ludzi w metrze, czy to o przeciwstawienie się
- czarnym, pod których naporem wkrótce mogła upaść jego rodzima stacja.
- Potem w kolejnej zwrotce mignęło mu coś o faszystach, i Artem zrozumiał,
- że rzecz jest o walce bojowników Czerwonej Brygady z mieszkańcami
- Puszkińskiej...
- Kiedy oderwał się od swoich rozmyślań, odkrył, że chór zamilkł. Może
- następnych zwrotek nie znał nawet sam Młynarz, a może po prostu
- pozostali przestali mu wtórować.
- - Chłopaki! A dawajcie choćby Kombata, co? - próbował zagadać
- komandosów stalker. - Kombat tatko, tatko kombat, nie kryłeś serca za
- plecy kolegów... - zaintonował, ale potem sam umilkł.
- Oddział ogarnęło groĽne otępienie. Żołnierze zaczęli puszczać swoje ręce
- i kółko się rozpadło. Wszyscy milczeli, nawet majacz±cy dot±d i mrucz±cy
- coś pod nosem Anton. Czuj±c, jak w powstał± w głowie pustkę wlewa się
- ciepła i mętna ciecz apatii i znużenia, Artem starał się j± wypchn±ć, myśl±c
- o swojej misji, potem deklamuj±c sobie dziecinne wierszyki, ile tylko
- pamiętał, a potem po prostu powtarzaj±c: "Ja myślę, myślę, myślę, nie
- wejdziesz we mnie...".
- Komandos, na którego stalker mówił Oganesjan, nagle wstał z miejsca i
- wyprostował się. Artem obojętnie podniósł na niego wzrok.
- - No, czas na mnie. Bywajcie - pożegnał się żołnierz.
- Pozostali tępo popatrzyli na towarzysza, nic nie odpowiadaj±c, tylko
- stalker skin±ł mu na pożegnanie. Oganesjan podszedł do krawędzi i bez
- 379
- wahania zrobił krok do przodu. Wcale nie krzyczał, ale w dole dał się
- słyszeć nieprzyjemny dĽwięk, poł±czenie plusku z głodnym pomrukiem.
- - Woła... Woooła... - powiedział śpiewnie Ulman i też zacz±ł wstawać.
- Zaklęcie w głowie Artema - "Ja myślę, nie wejdziesz we mnie!" -
- zacięło się na słowie "ja", i teraz powtarzał po prostu, nie zauważaj±c, że
- robi to pełnym głosem: "Ja, ja, ja, ja, ja". Potem poczuł siln±,
- niepowstrzyman± chęć, by popatrzeć w dół, żeby dowiedzieć się, czy jest
- tam ta potworna bulgocz±ca masa, jak wydawało mu się na pocz±tku. Może
- się pomylił? Znów przypomniały mu się gwiazdy na kremlowskich
- wieżach, dalekie i mami±ce...
- I wtedy mały Oleg lekko zerwał się na nogi, zrobił krótki rozbieg i z
- wesołym śmiechem skoczył w dół. Żywe bagno w dole cicho mlasnęło
- pochłaniaj±c ciało chłopca. Artem zrozumiał, że mu zazdrości, i zacz±ł iść w
- jego ślady. Ale kilka sekund po tym, jak masa zamknęła się nad głow±
- Olega, być może w chwili, kiedy pozbawiała go życia, jego ojciec krzykn±ł
- i się obudził.
- Ciężko dysz±c i rozgl±daj±c się dookoła jak zaszczute zwierzę, Anton
- usiadł i zacz±ł potrz±sać pozostałymi, ż±daj±c odpowiedzi:
- - Gdzie on jest? Co z nim? Gdzie mój syn?! Gdzie jest Oleg? Oleg!
- Oleżek!
- Twarze komandosów z wolna zaczęły przybierać świadomy wyraz.
- Zacz±ł też przychodzić do siebie Artem. Nie był już pewny, czy naprawdę
- widział, jak Oleg zeskoczył w kipi±c± ciecz. Dlatego nic nie odpowiadał,
- próbował tylko uspokoić Antona, który, jak się zdaje, niewiadomym
- sposobem poczuł, że stało się nieodwracalne, i coraz bardziej szalał. Przy
- tym, przez jego histerię, otępienie ostatecznie ust±piło tak u Artema, jak u
- Młynarza i wszystkich pozostałych członków oddziału. Udzieliło im się
- jego wzburzenie, jego wściekłość i rozpacz, i niewidzialna ręka, która
- władczo zaciskała się na ich świadomości, cofnęła się, jakby poparzona
- przez kipi±c± w nich nienawiść. Artem, jak i chyba wszyscy pozostali,
- odzyskał wreszcie zdolność jasnego myślenia, któr±
- - teraz to zrozumiał -
- wszyscy stracili już wówczas kiedy zbliżali się do stacji.
- Stalker kilka razy strzelił na próbę w bulgocz±c± masę, ale nie dało to
- żadnych rezultatów. Wtedy kazał komandosowi z miotaczem płomieni,
- żeby zdj±ł z pleców kanister z paliwem i rzucił go na sygnał jak najdalej od
- poci±gu. Rozkazał reszcie oświetlać miejsce, w którym spadnie,
- przygotował się do strzału i machn±ł ręk±. Kręc±c się w miejscu, komandos
- rzucił zbiornik i sam prawie poleciał w ślad za nim, ledwo się zatrzymuj±c
- na skraju dachu. Kanister ciężko wzleciał w powietrze i zacz±ł opadać jakieś
- piętnaście metrów od poci±gu.
- 380
- - Padnij! - Młynarz poczekał aż przedmiot dotknie ruchomej oleistej
- powierzchni i nacisn±ł spust.
- Ostatnie sekundy lotu kanistra Artem śledził leż±c na dachu. Jak tylko
- rozległ się huk wystrzału, ukrył twarz w zgięciu łokcia i co sił przywarł do
- zimnej stali. Wybuch był potężny: Artema o mało nie zwiało z dachu,
- poci±g się zachwiał. Przez zaciśnięte powieki przebiła się
- brudnopomarańczowa łuna rozpryskuj±cego się po peronie płon±cego
- paliwa.
- Przez około minutę nic się nie działo. Bulgotanie i mlaskanie bagna nie
- osłabło, i Artem gotował się już na to, że za chwilę otrz±śnie się po tym
- przykrym zdarzeniu i znów zacznie zasnuwać mu umysł.
- Ale zamiast tego szum zacz±ł się stopniowo oddalać.
- - Cofa się! Ono się cofa! - tuż przy uchu usłyszał radosny ryk Ulmana.
- Artem podniósł głowę. W świetle latarek było wyraĽnie widać, jak masa,
- zajmuj±ca niedawno prawie cał± ogromn± salę, kurczy się i ustępuje,
- wracaj±c w kierunku schodów.
- - Szybko! - Młynarz zerwał się na nogi.
- - Jak tylko zlezie na dół,
- wszyscy za mn±, do tego tunelu!
- Artem zdziwił się, sk±d nagle u Młynarza takie zdecydowanie, ale o nic
- nie pytał, zrzucaj±c jego wcześniejsze wahanie na hipnozę. Teraz stalker
- całkowicie się zmienił: to znów był trzeĽwy, zdecydowany i niecierpi±cy
- sprzeciwu dowódca oddziału.
- Na rozmyślania nie tylko nie było czasu, Artem nie miał też na nie
- ochoty. Jedyne, co go teraz zajmowało, to żeby jak najszybciej wynieść się
- z tej przeklętej stacji, póki dziwny stwór zamieszkuj±cy podziemia Kremla
- się nie opamięta i nie wróci, żeby ich pożreć. Stacja nie wydawała mu się
- już zadziwiaj±ca i piękna: teraz wszystko było tu nieprzyjazne i
- odpychaj±ce. Nawet robotnicy i chłopki patrzyli na niego z gniewem z
- naściennych mozaik, a te postaci, które wci±ż jeszcze się uśmiechały, robiły
- to ckliwie i na siłę.
- Zeskoczywszy jakoś na peron, rzucili się do przeciwległego krańca stacji.
- Anton całkowicie przyszedł do siebie i biegł równie szybko, jak pozostali,
- więc oddziału nic teraz nie opóĽniało. Po dwudziestu minutach szaleńczego
- biegu przez ciemny tunel Artem złapał zadyszkę, pozostali też zaczęli
- zwalniać ze zmęczenia. Wreszcie stalker pozwolił im przejść do szybkiego
- marszu.
- - Dok±d idziemy? - dogoniwszy Młynarza spytał Artem.
- - Myślę, że jesteśmy teraz pod ulic± Twersk±... Wkrótce powinniśmy
- wyjść na Majakowsk±. Tam się zastanowimy.
- 381
- - A sk±d pan wiedział, którym tunelem mamy iść?
- - zainteresował się
- Artem.
- - Na planie było zaznaczone, na tym, który znaleĽliśmy w Sztabie
- Generalnym. Ale przypomniałem sobie o tym dopiero w ostatniej chwili.
- Wierz mi albo nie, kiedy weszliśmy na stację, wszystko wyleciało mi z
- głowy.
- Artem się zamyślił. Wychodziło na to, że jego zachwyt kremlowsk±
- stacj±, obrazami i pos±gami, jej ogromem i wspaniałości± był jakby nie jego
- własny? Czy to nie była tylko iluzja wywołana przez tę straszn± istot±
- przyczajon± na Kremlu?
- Potem przypomniał sobie wstręt i przerażenie, które zaczęła w nim
- wzbudzać stacja, kiedy minęło otumanienie. I też zacz±ł w±tpić, czy te
- uczucia należały do niego. Być może dokładnie tak samo, jak wcześniej
- "mrówkolew" wywołał w nich zachwyt i chęć pozostania na stacji jak
- najdłużej, potem, kiedy zadali mu ból, sprawił, że poczuli nieodpart± chęć,
- by uciekać stamt±d na łeb na szyję?
- Jakie uczucia w ogóle należały do samego Artema i rodziły się w jego
- głowie? Czy ta potworna istota wypuściła już jego umysł, czy też to ona
- wci±ż dyktowała mu myśli i nasuwała przeżycia? W którym momencie
- Artem znalazł się pod jej hipnotycznym wpływem? A zreszt±, czy choć raz
- był wolny w swoim wyborze? I czy jego wybór w ogóle mógł być wolny?
- Artemowi znów przypomniała się dyskusja z dwoma dziwnymi
- mieszkańcami Polianki.
- Obejrzał się: dwa kroki za nim szedł Anton. Nie zadawał już nikomu
- pytań o to, co się stało z jego synem - ktoś już mu powiedział. Twarz mu
- zastygła i zmartwiała, wzrok miał skierowany w pustkę. Czy Anton
- rozumiał, że byli zaledwie o krok od uratowania chłopca? Że jego śmierć
- była bezsensownym przypadkiem? Ale to właśnie ona uratowała życie
- pozostałym. Przypadek czy ofiara?
- - Wie pan, my ocaleliśmy chyba tylko dzięki Olegowi. To przez niego
- pan... się ockn±ł
- - nie wchodz±c w szczegóły tego, jak to się stało,
- powiedział chłopak Antonowi.
- - Tak - zgodził się ten obojętnie.
- - Powiedział
- Strategicznych.
- nam,
- że
- służył
- pan
- w
- wojskach
- rakietowych.
- - Taktycznych - odparł Anton. - "Toczka", "Iskander".
- - Tak? A inne systemy artylerii rakietowej? "Smiercz", "Uragan"?
- -
- zwolnił nieco i zapytał stalker, który usłyszał ich rozmowę.
- 382
- - Też mogę. Byłem w służbie nadterminowej, tego też nas uczyli. I sam
- się interesowałem, wszystkiego chciałem spróbować. Aż zrozumiałem, do
- czego to prowadzi.
- W jego głosie nie było najmniejszych oznak zainteresowania, tak jak nie
- było też niepokoju z powodu tego, że skrywany przez niego sekret poznali
- postronni. Odpowiadał krótko, mechanicznie.
- Młynarz kiwn±ł głow± i znów wysforował się na czoło.
- - Bardzo potrzebujemy pańskiej pomocy
- - ostrożnie, badaj±c grunt,
- powiedział Artem. - Rozumie pan, u nas na WOGN-ie dziej± się straszne
- rzeczy... - zacz±ł.
- I od razu się zaci±ł: po tym, co widział przez ostatni± dobę, to co działo
- się na WOGN-ie już tak nie przerażało, nie zdawało się być jedynym
- zjawiskiem zdolnym ostatecznie wytrzebić człowieka jako gatunek
- biologiczny. Artem poradził sobie z t± myśl± przypomniawszy sobie, że ona
- też może nie należeć do niego, a pochodzić z zewn±trz.
- - Przechodz± do nas z powierzchni takie stwory... - wzi±ł się w garść i
- kontynuował.
- Ale Anton powstrzymał go ruchem ręki.
- - Po prostu powiedz, co trzeba zrobić, a zrobię to - powiedział
- pozbawionym emocji głosem.
- - Mam teraz czas... Jak mam wrócić do
- domu bez syna?
- Artem gor±czkowo pokiwał głow± i odszedł od wartownika, zostawiaj±c
- go z samym sob±; czuł się teraz podle: wymagać pomocy od człowieka,
- który dopiero co stracił dziecko... I to stracił z jego, Artema, winy...
- Znów dogonił stalkera. Ten wyraĽnie odzyskał już dobry nastrój:
- wyprzedził rozci±gnięty w długi szereg oddział i podśpiewywał sobie coś
- pod nosem, a zobaczywszy Artema, uśmiechn±ł się do niego. Wsłuchawszy
- się w melodię, któr± próbował odtworzyć Młynarz, Artem rozpoznał tę
- sam± pieśń o świętej wojnie, któr± śpiewali na dachu poci±gu.
- - Wie pan, na pocz±tku myślałem, że to piosenka o naszej wojnie z
- czarnymi - wyznał - a potem zrozumiałem, że to o faszystach. Kto j±
- ułożył, komuniści z Linii Czerwonej?
- - Ta pieśń ma już sto lat, jeśli nie sto pięćdziesi±t
- - pokręcił głow±
- Młynarz. - Napisano j± najpierw na jedn± wojnę, potem zaadaptowano do
- drugiej. Właśnie dlatego jest dobra: pasuje do każdej wojny. Jak długo
- człowiek będzie żył, zawsze będzie uważał siebie za kochaj±cego światło, a
- wrogów za kochaj±cych ciemność.
- "I będ± tak myśleć po obu stronach frontu", dodał w duchu Artem. Czy
- to znaczy, że... - jego myśl wróciła do czarnych. Czy to może znaczyć, że
- dla nich złem i ciemności± s± ludzie, powiedzmy, mieszkańcy WOGN-u?
- 383
- Artem spostrzegł się i starał się nie myśleć o czarnych jak o zwykłych
- przeciwnikach. Wystarczy uchylić im drzwi współczucia, i już niczym się
- ich nie zatrzyma...
- - Powiedziałeś o tej pieśni, że pasuje ci do wszystkich czasów -
- niespodziewanie odezwał się Młynarz
- - i przyszło mi coś do głowy.
- Żyjemy w takim kraju, że generalnie rzecz bior±c, cały czas jest w nim tak
- samo. Tacy s± ludzie... Nie da się ich zmienić. Tępi s± jak nogi stołowe.
- Wydawałoby się, że nadszedł już koniec świata, na dworze bez skafandra
- nie dasz rady żyć, i namnożyło się takich stworów, że wcześniej tylko w
- kinie można było zobaczyć... A tu nie! Nic ich nie rusza. Ci±gle tacy sami.
- Czasem mi się wydaje, że nic się nie zmieniło. Proszę, odwiedziłem dziś
- Kreml - uśmiechn±ł się krzywo - i myślę sobie, że w zasadzie tam też nic
- nowego. To samo się dzieje, co i wcześniej. Ja już teraz nie mam takiej
- pewności, kiedy ta zaraza się tam dostała: trzydzieści lat temu, czy trzysta.
- - To trzysta lat temu już była taka broń?
- - nie dowierzał Artem, ale
- stalker nic mu nie odpowiedział.
- Dwa czy trzy razy napotkali namalowane na ziemi wizerunki Wielkiego
- Czerwia, ale nie dało się zauważyć ani samych dzikusów, ani jakichkolwiek
- śladów ich niedawnej obecności. I jeśli po zobaczeniu pierwszego rysunku
- komandosi stali się czujni, przegrupowawszy się tak, żeby łatwiej się było
- bronić, to już po trzecim napięcie spadło.
- - Nie kłamali, to znaczy, że dziś naprawdę jest święty dzień, siedz± na
- stacjach i do tuneli nie zagl±daj± - zauważył z ulg± Ulman.
- Stalkera zajmowało coś innego. Według jego obliczeń miejsce, gdzie
- znajdowało się przejście do metra i zaczynał tunel prowadz±cy do bazy
- rakietowej, powinno było być całkiem blisko. Co chwilę sprawdzaj±c
- narysowany ręcznie plan, powtarzał w rozterce:
- - Gdzieś tutaj... Nie tu? Nie, nie taki zakręt, no i gdzie śluza?
- Powinniśmy już się zbliżać...
- W końcu zatrzymali się na rozwidleniu: w lewo była zagrodzona krat±
- ślepa uliczka, na której końcu widać było resztki metalowej zapory, z
- prawej na tyle, na ile starczało światła latarek, ci±gn±ł się prosty jak strzała
- tunel.
- - To tu! - stwierdził Młynarz. - Jesteśmy. Według planu wszystko się
- zgadza. Za t± krat± jest zawał, jak przy Parku Pobiedy. I powinno być
- przejście, przy którym załatwili Tretiaka. Tak... - świec±c na plan
- kieszonkow± latark±, myślał na głos: - Od tego rozwidlenia ten tunel idzie
- prosto do tego dywizjonu, a ten do Kremla, my przyszliśmy st±d, zgadza
- się.
- Potem razem z Ulmanem przelazł przez kratę, i z dziesięć minut chodzili
- po odnodze, ogl±daj±c z latark± ściany i sufit.
- 384
- - W porz±dku! Jest przejście, tym razem w podłodze, okr±gła klapa,
- pewnie studzienka kanalizacyjna - oznajmił stalker po powrocie. - Koniec,
- jesteśmy na miejscu. Przerwa.
- Jak tylko wszyscy zrzucili plecaki i usiedli na ziemi, z Artemem stało się
- coś dziwnego: pomimo niewygodnej pozycji, natychmiast zmorzył go sen.
- Czy to odezwało się nawarstwione przez ostatni± dobę zmęczenie, czy to
- trucizna z paraliżuj±cej igły ci±gle jeszcze działała powoduj±c skutki
- uboczne...
- Artem znów zobaczył, jak się budzi, w namiocie na WOGN-ie. Jak we
- wcześniejszych snach, na stacji było ciemno i pusto. Nie zdaj±c sobie do
- końca sprawy, że to wszystko tylko mu się śni, Artem wiedział jednak z
- wyprzedzeniem, co się z nim zaraz stanie. Jak zwykle przywitał się z
- bawi±c± się dziewczynk±, ale nie zacz±ł jej o nic pytać, zamiast tego
- skierował się wprost w stronę
- torów.
- Dochodz±ce z oddali krzyki i błagania o litość prawie go nie
- przestraszyły. Wiedział, że uporczywy sen śni mu się już któryś raz z innej
- przyczyny. I przyczyna ta kryła się w tunelach. Powinien był poznać naturę
- zagrożenia, rozeznać się w sytuacji i poinformować o niej sojuszników z
- południa. Ale gdy tylko otulił go mrok tunelu, jego pewność siebie i tego, że
- wie po co się tu znalazł i jak ma dalej postępować, ulotniła się.
- Znów zacz±ł się bać, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy samotnie
- wyszedł poza obręb stacji. I tak samo jak wtedy, przerażała go nawet nie
- sama ciemność i szmery w tunelach, a nieznane, niemożność przewidzenia
- jakie niebezpieczeństwo kryje się w następnych stu metrach drogi.
- NiewyraĽnie, jak gdyby były to wydarzenia z poprzedniego życia,
- pamiętaj±c jak postępował w poprzednich snach, postanowił tym razem nie
- ulec temu lękowi, a iść naprzód, póki nie spotka się twarz± w twarz z tym,
- kto kryje się w mroku i czeka na niego.
- Ktoś szedł mu na spotkanie. Nie śpiesz±c się, z t± sam± prędkości±, z
- jak± poruszał się Artem, lecz nie jego tchórzliwymi, skradaj±cymi się
- kroczkami, lecz zdecydowanym, ciężkim krokiem. Gdy chłopak zamierał
- wstrzymuj±c oddech - zatrzymywał się też ten drugi. Artem przyrzekł
- sobie, że tym razem nie ucieknie, cokolwiek się stanie. Kiedy do jego
- skrytego w ciemności bliĽniaka zostało, s±dz±c po odgłosach, jakieś trzy
- metry, kolana Artema nie tyle drżały, ile trzęsły się tak, że ledwo trzymał
- równowagę, jednak znalazł w sobie siłę, żeby uczynić jeszcze jeden krok.
- Czuj±c jednak na twarzy lekki powiew powietrza przez to, że ktoś zbliżył
- się do niego na kilka centymetrów, Artem nie wytrzymał. Machn±ł ręk±,
- odepchn±ł niewidzialn± istotę i rzucił się do ucieczki. Tym razem się nie
- potkn±ł i biegł niewyobrażalnie długo, godzinę albo dwie, ale jego rodzimej
- 385
- stacji nie było nawet widać, nie było żadnych innych stacji, w ogóle
- niczego, tylko niekończ±cy się ciemny tunel. I to było jeszcze straszniejsze.
- - Hej, starczy już tego spania, zebranie prześpisz - szarpn±ł go za ramię
- Ulman. - Jak ci się to udało? - dodał z zazdrości±.
- Artem otrz±sn±ł się i z poczuciem winy spojrzał na pozostałych.
- Zorientował się, że odpłyn±ł tylko na kilka minut. Oddział siedział w kręgu,
- w którego centrum rozsiadł się z planem Młynarz, pokazuj±c i objaśniaj±c.
- - Więc tak...
- - rozprawiał - do miejsca przeznaczenia jest pewnie
- jakieś dwadzieścia kilometrów. To nic, jeśli pójdziemy szybkim krokiem i
- bez przeszkód, damy radę w pół dnia. Baza wojskowa znajduje się na
- powierzchni, ale pod ni± jest bunkier, i tunel prowadzi właśnie do niego.
- Ale nie mamy czasu na zastanowienie. Będziemy musieli się rozdzielić.
- Obudziłeś się? Wracasz do metra, doł±czę do ciebie Ulmana
- - powiedział
- do Artema - ja i pozostali idziemy do bazy rakietowej.
- Artem chciał już otworzyć usta, zamierzał protestować, ale stalker
- przerwał mu niecierpliwym gestem. Schyliwszy się nad zwalonymi na kupę
- plecakami, Młynarz zacz±ł rozdzielać ekwipunek.
- - Wy bierzecie dwa skafandry ochronne, dla nas zostaj± cztery - nie
- wiadomo, jak tam będzie. Plus racje żywnościowe, jedna dla was, jedna dla
- nas. Teraz odprawa. Idziecie na Prospekt Mira. Tam powinni na was czekać,
- wysłałem gońców - popatrzył na zegarek. - Równo za dwanaście godzin
- wyjdziecie na powierzchnię i złapiecie nasz sygnał. Jeśli wszystko będzie w
- porz±dku i będziemy mieć ł±czność, następuje kolejny etap operacji.
- Zadanie: podejść jak najbliżej do Ogrodu Botanicznego i wleĽć jak
- najwyżej, żeby pomóc nam nakierowywać i korygować ogień. Powierzchnia
- rażenia rakiet "Smiercz" jest ograniczona, ile ich tam zostało, nie wiadomo.
- A Ogród nie jest mały. Nie bój się - uspokoił Artema - to wszystko będzie
- robił Ulman, ty tam będziesz dla towarzystwa. Oczywiście pożytek też z
- ciebie będzie: przynajmniej wiesz, jak ci czarni wygl±daj±. Uważam
- -
- ci±gn±ł - że wieża telewizyjna Ostankino dość dobrze się nada do
- kierowania ogniem. Ma pośrodku takie zgrubienie: w tej kuli była
- restauracja. Kiedyś dawali tam takie malutkie kanapeczki z kawiorem po
- niebotycznych cenach. Ale ludzie nie po to tam przychodzili, tylko dla
- widoku na Moskwę. Ogród Botaniczny widać stamt±d jak na dłoni.
- Spróbujcie wejść na tę wieżę. Nie uda się, to obok stoj± wielopiętrowe
- budynki, takie w kształcie litery "U", s±dz±c z raportów prawie
- niezamieszkałe. Tak... Jeden plan Moskwy dla was, drugi dla nas. Na nim
- s± już wytyczone kwadraty. Po prostu patrzycie i przekazujecie. Reszta
- należy do nas. Nic w tym trudnego - zapewnił ich. - S± pytania?
- - A jeśli oni tam nie maj± żadnego gniazda? - spytał Artem.
- - No, jak nie, to nie - stalker pacn±ł dłoni± w plan. - Ale, ale... Mam tu
- dla ciebie niespodziankę - dodał i puścił Artemowi oczko.
- 386
- Zajrzawszy do swojego plecaka, Młynarz wyci±gn±ł z niego biał±
- plastikow± torebkę z wytartym kolorowym obrazkiem. Artem otworzył j± i
- wyj±ł paszport, wypisany na nieco podniszczonym formularzu, i ksi±żkę dla
- dzieci z wsunięt± między kartki drogocenn± fotografi±, któr± znalazł w
- opuszczonym mieszkaniu na Kalinińskim. Kiedy wybrał się w ślad za
- Olegiem, zostawił swoje skarby na Kijewskiej, a Młynarzowi chciało się je
- wzi±ć ze sob± i nieść przez cały ten czas. Siedz±cy obok Ulman nie
- rozumiej±c popatrzył na Artema, a potem na stalkera.
- - Rzeczy osobiste - z uśmiechem rozłożył ręce Młynarz.
- Artemowi nagle przyszła ochota, żeby powiedzieć mu coś miłego i
- ciepłego, ale ten już wstawał z miejsca, wydaj±c rozkazy id±cym z nim
- komandosom.
- Zbliżył się do pogr±żonego w swoich myślach Antona.
- - Powodzenia! - Artem wyci±gn±ł do wartownika rękę.
- Ten skin±ł w milczeniu głow±, zakładaj±c plecak. Oczy miał zupełnie
- puste.
- - No, to wszystko! Żegnać się nie będziemy. Kontrolujcie czas! -
- powiedział Młynarz.
- Odwrócił się i, nie mówi±c nic więcej, odszedł.
- 387
- ROZDZIAŁ 19
- OSTATNIA BITWA
- We dwóch zdjęli ciężk± żelazn± płytę zasłaniaj±c± właz i zaczęli
- schodzić na dół. W±ski pionowy szyb składał się z betonowych pierścieni,
- w każdym z nich tkwiła metalowa klamra.
- Jak tylko zostali we dwóch, Ulman zmienił zachowanie. Z Artemem
- komunikował się krótkimi, prostymi zdaniami, głównie wydaj±c rozkazy
- lub przed czymś go ostrzegaj±c. Gdy tylko pokrywa włazu była odsunięta,
- polecił Artemowi wył±czyć latarkę, założył na oczy noktowizor i pierwszy
- zszedł do środka.
- Artem musiał schodzić w dół trzymaj±c się klamer na ślepo. Nie bardzo
- rozumiał, po co te wszystkie środki ostrożności, przecież po Kremlu nie
- napotkali na swojej drodze żadnego zagrożenia. W końcu Artem uznał, że
- stalker dał Ulmanowi jakieś specjalne instrukcje, a może ten, kiedy został
- bez dowódcy, zacz±ł z przyjemności± sam pełnić jego rolę.
- Żołnierz smagn±ł Artema po nodze, daj±c znak, by się zatrzymał. Artem
- posłusznie znieruchomiał, czekaj±c aż ten wyjaśni mu, w czym rzecz. Ale
- zamiast tego usłyszał z dołu miękkie uderzenie - to Ulman zeskoczył na
- ziemię - a kilka sekund póĽniej rozległy się ciche odgłosy wystrzałów.
- - Możesz złazić - szeptem powiedział do Artema jego towarzysz, i na
- dole zapaliło się światło.
- Kiedy skończyły się klamry, puścił się i przeleciawszy około dwóch
- metrów wyl±dował na betonowej podłodze. Podniósł się, otrzepał i rozejrzał
- dookoła. Znajdowali się w krótkim, mierz±cym mniej więcej piętnaście
- kroków korytarzu. Z jednej jego strony, w suficie ział otwór włazu - to tędy
- się tu dostali - a z drugiej w podłodze widniał jeszcze jeden luk, z tak±
- sam± karbowan± żelazn± pokryw±. Obok niego w kałuży krwi leżał twarz±
- do ziemi martwy dzikus, nawet po śmierci ściskaj±c w dłoni swoj± rurkę do
- strzelania.
- - Pilnował przejścia
- - cicho odparł Ulman na pytaj±ce spojrzenie
- Artema - ale zasn±ł. Pewnie nie oczekiwał, że ktokolwiek przyjdzie z tej
- strony. Położył się z uchem na włazie i przysn±ł.
- - Ty go... we śnie? - upewnił się Artem.
- - A co? Nie po rycersku? - prychn±ł Ulman. - I dobrze, odechciało mu
- się spać na warcie. Poza tym i tak był złym człowiekiem: nie przestrzegał
- świętego dnia. A było powiedziane: nie wchodzić do tuneli.
- Odci±gn±ł ciało za nogi na bok, odsun±ł pokrywę i znów wył±czył
- latarkę.
- 388
- Tym razem szyb był całkiem płytki i prowadził do zawalonego rzeczami
- pomieszczenia służbowego. Właz był całkowicie ukryty przed wzrokiem
- postronnych przez górę metalowych płyt, kół zębatych, resorów i
- niklowanych uchwytów - części starczyłoby na cały wagon. Chaotycznie
- zwalone na kupę wznosiły się pod sam sufit i tylko cudem trzymały się w
- równowadze. Między t± stert± a ścian± było w±skie przejście, ale przecisn±ć
- się przez nie było prawie niemożliwości±.
- Zasypane do połowy ziemi± drzwi z pomieszczenia prowadziły do
- nietypowego kwadratowego tunelu. Z lewej strony przejazd się urywał: czy
- to był zasypany, czy to w tym miejscu przerwano roboty budowlane. Z
- prawej przechodził w tunel standardowy, okr±gły i szeroki. Od razu dało się
- poczuć, że granica między dwoma przeplataj±cymi się podziemnymi
- światami została przekroczona. Tutaj, w metrze, nawet oddychało się
- inaczej: powietrze, chociaż wilgotne, nie było tak martwe i nieruchome jak
- w tajemnych tunelach D-6.
- Powstało pytanie, dok±d skierować się dalej. Nie zdecydowali się iść na
- chybił trafił - w tym przejeĽdzie mógł się znajdować posterunek graniczny
- Czwartej Rzeszy. Od Majakowskiej do Czechowskiej, według planu, było
- zaledwie dwadzieścia minut na piechotę.
- Artem pogrzebał w torbie ze swoimi rzeczami i znalazł zakrwawiony
- plan, który miał po Danile, i na nim określił właściwy
- kierunek.
- Nie minęło nawet pięć minut, a byli już na Majakowskiej. Usiadłszy na
- ławce, Ulman z westchnieniem ulgi zdj±ł z głowy ciężki hełm, wytarł
- rękawem zaczerwienion±, mokr± od potu twarz, i przejechał dłoni± po
- krótkich jasnych włosach. Pomimo potężnej budowy i nawyków starego
- tunelowego wilka, widać było, że Ulman nie miał wiele więcej lat niż
- Artem.
- Kiedy szukali miejsca, gdzie mogliby kupić jedzenie, Artem zd±żył
- obejrzeć stację. Ile czasu minęło, odk±d ostatnim razem coś jadł, sam już nie
- pamiętał, ale ssało go w żoł±dku nie na żarty. Ulman nie miał z sob±
- żadnych zapasów: wyruszali w pośpiechu i brali tylko to, co niezbędne.
- Majakowska sytuacj± i nastrojem przypominała Kijewsk±. Po niegdyś
- eleganckiej i zwiewnej stacji pozostał tylko mroczny cień. Była w połowie
- zburzona, ludzie gnieĽdzili się tu w porwanych namiotach albo wprost na
- peronie, ściany i sufit były pokryte zaciekami i pęknięciami od
- przesi±kaj±cej wody. Na całej stacji płonęło jedno małe ognisko: nie było
- czym palić. Mieszkańcy Majakowskiej rozmawiali z sob± bardzo cicho,
- jakby byli przy łóżku umieraj±cego.
- 389
- Jednak i na tej ledwie żywej stacji znalazł się sklep: połatany
- trzyosobowy namiot z wystawionym przed wejściem rozkładanym
- stolikiem. Asortyment był dość ubogi: obdarte ze skóry szczurze tuszki,
- zaschnięte i pomarszczone grzyby, dostarczone tu nie wiadomo kiedy, a
- nawet pocięty w kwadraciki mech. Obok każdego towaru dumnie widniała
- cena: przybity łusk± od naboju urywek papieru gazetowego z równo
- wykaligrafowanymi cyframi.
- Oprócz nich, klientów właściwie nie było, tylko wymizerowana
- przygarbiona kobieta, trzymaj±ca za rękę małego chłopczyka. Dziecko
- ci±gnęło do leż±cego na straganie szczura, ale matka szarpnęła go za rękę:
- - Zostaw! W tym tygodniu już jedliśmy mięso!
- Chłopczyk usłuchał, ale nie udało mu się zapomnieć o szczurze na długo.
- Kiedy tylko matka się odwróciła, znów spróbował dorwać się do martwego
- zwierzaka.
- - Kolka! Powiedziałam ci coś! Jak będziesz niegrzeczny, to diabły z
- tuneli po ciebie przyjd±! Twój Saszka nie słuchał się swojej mamusi i go
- zabrali! - nastraszyła go kobieta, w ostatniej chwili zdoławszy odci±gn±ć
- go od straganu.
- Artem i Ulman nijak nie mogli się zdecydować. Artem zacz±ł myśleć, że
- spokojnie wytrzyma do Prospektu Mira, gdzie chociaż grzyby będ±
- świeższe.
- - Może szczurka? Pieczemy w obecności klienta - z godności±
- zaproponował łysy sklepikarz. - Certyfikat jakości! - dodał tajemniczo.
- - Dziękuję, ja już po obiedzie - pośpiesznie odmówił Ulman. - Artem,
- co ty tam chciałeś? Tylko mchu nie bierz, po nim ma się w żoł±dku czwart±
- wojnę światow±.
- Kobieta zerknęła na niego z dezaprobat±. W dłoni miała tylko dwa
- naboje, które, według cennika, mogły jej starczyć właśnie tylko na mech.
- Zauważywszy, że Artem patrzy na jej skromny kapitał, schowała
- zaciśnięt± pięść za plecy.
- - Czego tu stoi!
- - warknęła ze złości±.
- - Sam nic nie kupujesz, to
- wynocha st±d! Nie każdy jest milionerem! Czego się gapisz?
- Artem chciał odpowiedzieć, ale popatrzył na jej syna. Był bardzo
- podobny do Olega: takie same cienkie, bezbarwne włosy, czerwonawe oczy,
- zadarty nos. Malec wsadził sobie kciuk do ust i nieśmiało uśmiechn±ł się do
- Artema, patrz±c na niego nieco spode łba.
- Ten poczuł, jak mimowolnie usta rozci±gaj± mu się w uśmiechu, a oczy
- wypełniaj± łzy. Kobieta zauważyła jego spojrzenie i wpadła we wściekłość.
- - Cholerni zwyrodnialcy! - pisnęła błyskaj±c oczami. - ChodĽ, synku,
- idziemy do domu! - poci±gnęła chłopca za
- 390
- rękę.
- - Niech pani zaczeka! Proszę!
- Artem wyci±gn±ł z zapasowego magazynka swojego automatu kilka
- nabojów, dogonił kobietę i jej je dał.
- - Proszę... To dla was. Dla pani synka.
- Ta spojrzała na niego z niedowierzaniem, potem skrzywiła się
- pogardliwie.
- - Co ty sobie myślisz, że za pięć nabojów się zgodzę? Żeby własne
- dziecko?!
- Artem nie od razu zrozumiał, co miała na myśli. Wreszcie do niego
- dotarło i otworzył już usta, żeby zacz±ć się tłumaczyć, ale nic nie mogło mu
- przejść przez gardło, stał tylko i mrugał oczami. Kobieta, zadowolona z
- wrażenia, jakie zrobiła, zmieniła ton z gniewnego na łaskawy.
- - No, dobrze już! Dwadzieścia nabojów za pół godziny.
- Artem, ogłuszony, potrz±sn±ł głow±, odwrócił się i odszedł prawie
- biegiem.
- - Sknera! Dobra, daj chociaż piętnaście! - krzyknęła za nim kobieta.
- Ulman stał w tym samym miejscu, rozmawiaj±c o czymś ze sprzedawc±.
- - To co, jak będzie z tym szczurkiem, zdecydował się pan? -
- zainteresował się uprzejmie właściciel namiotu widz±c wracaj±cego Artema.
- "Jeszcze trochę i się porzygam" - pomyślał Artem. Poci±gn±ł Ulmana za
- sob± i szybko uciekł z tej zapomnianej przez Boga stacji.
- - Gdzie się tak śpieszymy?
- - spytał ten, kiedy szli już tunelem w
- kierunku Białoruskiej.
- Staraj±c się powstrzymać nudności, Artem opowiedział, co się
- wydarzyło. Na Ulmanie jego historia nie zrobiła specjalnego wrażenia.
- - A co? Jakoś trzeba żyć - powiedział.
- - A po co w ogóle takie życie? - Artem się wzdrygn±ł.
- - A masz jakiś inny pomysł? - Ulman wzruszył potężnymi ramionami.
- - Bo jaki sens ma takie życie? Czepiać się go, wytrzymywać cały ten
- brud, poniżenie, własnymi dziećmi handlować, żreć mech, w imię czego?
- Artem urwał przypomniawszy sobie Huntera i to, jak mówił o instynkcie
- samozachowawczym, o tym, że ze wszystkich sił, jak zwierzę, będzie
- walczył o swoje życie i przeżycie pozostałych. Wtedy jego słowa
- rzeczywiście rozpaliły w Artemie nadzieję i wolę walki, jak u tej żaby, która
- własnymi łapkami ubiła śmietanę w dzbanku i zmieniła j± w masło. Ale
- teraz jakoś bliższe prawdy wydawały mu się słowa ojczyma.
- 391
- - W imię czego? - przedrzeĽniał go Ulman. - A ty co, chłopcze, "w
- imię czego" żyjesz?
- Artem pożałował, że w ogóle zacz±ł tę rozmowę. Ulman był świetnym
- żołnierzem, trzeba mu to było przyznać, ale rozmówc± okazał się
- niespecjalnie ciekawym. I dyskutować z nim na temat sensu życia zdawało
- mu się bezcelowe.
- - No właśnie, "w imię czego/" - odpowiedział ponuro, nie wytrzymuj±c.
- - No, i w imię czego?
- - roześmiał się Ulman.
- - W imię zbawienia
- ludzkości? Daj spokój, to s± bzdury. Nie ty wybawisz, to ktoś inny. Na
- przykład ja - oświetlił sobie latark± twarz, żeby Artem j± widział, i zrobił
- bohatersk± minę.
- Artem spojrzał na niego z zazdrości±, ale nic nie powiedział.
- - Poza tym - ci±gn±ł komandos - wszyscy nie mog± po to żyć.
- - A jak ci się podoba takie życie bez sensu? - Artem starał się zadać to
- pytanie z ironi±.
- - Jak to bez sensu? W moim życiu jest sens, ten sam, co u wszystkich. I
- w ogóle, poszukiwania sensu życia zwykle przypadaj± na okres dojrzewania
- płciowego. Tak więc u ciebie się to chyba przeci±gnęło.
- Jego ton nie był obraĽliwy, lecz żartobliwy, więc Artem nie zareagował.
- Natchniony sukcesem, Ulman perorował dalej:
- - Dobrze pamiętam siebie, jak miałem siedemnaście lat. Też wszystko
- chciałem zrozumieć: jak, po co, i jaki to ma sens? Potem to mija. Sens,
- bracie, życie ma tylko jeden: narobić dzieci i je wychować. A potem niech
- już one się męcz± z tymi pytaniami. I niech na nie odpowiadaj±, jak umiej±.
- I na tym stoi świat. O, tak± mam teorię - i znów się roześmiał.
- - W takim razie po co ze mn± idziesz? Po co ryzykujesz życiem? Jeśli
- nie wierzysz w zbawienie ludzkości, to po co?
- - po jakimś czasie spytał
- Artem.
- - Po pierwsze, rozkaz - surowo powiedział Ulman. - Z rozkazami się
- nie dyskutuje. Po drugie, jak pamiętasz, dzieci nie wystarczy zrobić, trzeba
- je jeszcze wychować. A jak je mam wychowywać, jak je zeżre ta wasza
- hałastra z WOGN-u?
- Biła od niego taka pewność siebie, swojej siły i swoich słów, jego obraz
- świata był tak kusz±co prosty i spójny, że Artem nie miał już ochoty więcej
- się z nim kłócić. Przeciwnie, poczuł, że komandos i w nim wzbudza
- pewność, której tak mu brakowało.
- Tak jak mówił Młynarz, tunel między Majakowsk± a Białorusk± okazał
- się być spokojny. Co prawda coś chlupało w szybach wentylacyjnych, ale za
- to obok nich parę razy przemknęły zupełnie zwyczajnych rozmiarów
- 392
- szczury, i Artema to uspokoiło. Przejazd był zadziwiaj±co krótki: ledwo
- skończyli się kłócić, jak przed nimi ukazały się światła stacji.
- S±siedztwo Hanzy odbiło się na Białoruskiej jak najbardziej pozytywnie.
- Było to widać od razu, chociażby dlatego, że w porównaniu do
- Majakowskiej czy Kijewskiej, była całkiem nieĽle strzeżona. Na dziesięć
- metrów przed wejściem urz±dzono posterunek: na workach z ziemi± stał
- erkaem, a oddział wartowników składał się z pięciu ludzi.
- Po sprawdzeniu dokumentów (tu przydał się nowy paszport), spytano ich
- uprzejmie, czy nie s± aby z Rzeszy. Nie, nie - zapewnili Artema - nikt tu
- nie ma nic przeciwko Rzeszy, Białoruska jest stacj± handlow±, zachowuje
- pełn± neutralność, w konflikty między mocarstwami - tak dowódca warty
- nazwał Hanzę, Rzeszę i Linię Czerwon± - się nie miesza.
- Zanim ruszyli w dalsz± drogę wzdłuż Linii Okrężnej, Artem i Ulman
- postanowili jednak odsapn±ć i coś przek±sić. Siedz±c w bogatym, a nawet z
- pewnym szykiem urz±dzonym bufecie, oprócz świetnie przygotowanego, a
- przy tym całkiem niedrogiego kotleta, Artem otrzymał pełn± informację o
- Białoruskiej. Siedz±cy przy stole naprzeciwko blondyn z okr±gł± twarz±,
- który przedstawił się jako Leonid Piotrowicz, pałaszował aż mu się uszy
- trzęsły gigantycznych rozmiarów jajecznicę na boczku, a kiedy nie miał
- akurat pełnych ust, z przyjemności± opowiadał o swojej stacji.
- Białoruska, jak się okazało, żyła z tranzytu wieprzowiny i kur. Po drugiej
- stronie Okrężnej, bliżej stacji Sokoł, a nawet Wojkowskiej, chociaż ta
- znajdowała się już niebezpiecznie blisko powierzchni, rozci±gały się
- ogromne i bardzo dobrze prosperuj±ce gospodarstwa. Kilometry tuneli i
- przejazdów technicznych przekształcono w niekończ±ce się farmy zwierz±t
- hodowlanych, które żywiły cał± Hanzę, dostarczaj±c jednocześnie żywność
- i Czwartej Rzeszy, i wiecznie głodnej Linii Czerwonej. Oprócz tego,
- mieszkańcy stacji Dinamo odziedziczyli po swoich przedsiębiorczych
- poprzednikach talenty krawieckie. To właśnie tam szyto te kurtki ze
- świńskiej skóry, które Artem widział na Prospekcie Mira.
- Na tym krańcu Linii Zamoskworieckiej nie było żadnych zewnętrznych
- zagrożeń, i przez wszystkie lata życia w metrze ani Sokoła, ani Aeroportu,
- ani Dinama nikt ani razu nie spl±drował. Hanza nie próbowała ich przej±ć,
- zadowalaj±c się możliwości± pobierania cła z przewożonych towarów, a
- jednocześnie oferowała im obronę przez faszystami i czerwonymi.
- Prawie wszyscy mieszkańcy Białoruskiej trudnili się handlem. Farmerzy
- z Sokoła i krawcy z Dinama rzadko zatrzymywali się tu, żeby zbyć swoje
- towary: profitów z dostaw hurtowych mieli aż nadto. Ludzie z tamtej strony,
- jak ich tu nazywano, przywozili partie wieprzowiny lub żywych kur na
- drezynach i w ręcznie napędzanych wagonikach, wyładowywali towar - do
- tego celu na peronach były nawet zamontowane specjalne dĽwigi -
- rozliczali się i wracali do domu.
- 393
- Stacja kipiała życiem. Żwawi handlowcy (na Białoruskiej nazywali się
- nie wiadomo dlaczego "menedżerami") uwijali się między "terminalem",
- czyli miejscem wyładunku, a magazynami, pobrzękuj±c mieszkami z
- nabojami, wydaj±c polecenia krzepkim tragarzom. Wózki ze skrzyniami i
- pakunkami na dobrze nasmarowanych kółkach toczyły się bezszelestnie do
- rzędów straganów, lub do granicy Okrężnej, sk±d odbierali towar kupcy
- Hanzy, lub też na przeciwległy koniec peronu, gdzie realizacji swoich
- zamówień oczekiwali emisariusze Rzeszy.
- Faszystów było tu sporo, ale nie szeregowych, a przeważnie oficerów.
- Zachowywali się tutaj zupełnie inaczej niż u siebie: chociaż dość chamsko,
- to w granicach przyzwoitości. Zerkali wrogo na smagłych brunetów,
- których nie brakowało wśród tutejszych handlarzy i robotników, ale nie
- decydowali się zaprowadzać własnych porz±dków.
- - W końcu mamy też tutaj banki... Od nich, z Rzeszy, wielu do nas
- przyjeżdża niby to po towary, a tak naprawdę, żeby wpłacić oszczędności -
- poinformował Artema jego rozmówca.
- - Dlatego nie zaatakuj± nas
- znienacka. Jesteśmy dla nich jak Szwajcaria - dodał niezrozumiale.
- - Fajnie tu u was - na wszelki wypadek zauważył uprzejmie Artem.
- - Ale co my tak ci±gle o Białoruskiej... A panowie to sk±d pochodz±?
- -
- spytał wreszcie z grzeczności Leonid Piotrowicz.
- Ulman udał, że jest tak zajęty swoim kotletem, że nie usłyszał pytania.
- - Ja jestem z WOGN-u - obejrzawszy się na niego odpowiedział Artem.
- - Co pan mówi! To straszne! - Leonid Piotrowicz aż odłożył sztućce. -
- Mówi się, że sytuacja tam jest beznadziejna! Słyszałem, że broni± się już
- ostatnimi siłami. Pół stacji zginęło... To prawda?
- Kawałek kotleta stan±ł Artemowi w gardle. Cokolwiek się działo, musi
- się dostać do WOGN-u, zobaczyć się ze swoimi, może ostatni raz. Jak on
- mógł tracić teraz cenny czas na jedzenie? Odsun±ł talerz, poprosił o
- rachunek, i nie zwracaj±c uwagi na protesty Ulmana, poci±gn±ł go za sob±,
- mijaj±c ustawione w arkadach kramy z mięsem i ubraniami, mijaj±c
- zwalone na stertę towary, wypytuj±cych o ceny straganiarzy, snuj±cych się
- tragarzy, przechadzaj±cych się godnie faszystowskich oficerów, w kierunku
- ogrodzonego metalow± barierk± przejścia na Linię Okrężn±. Nad wejściem
- wisiała biała płachta z br±zowym kołem w środku, a dwóch strażników z
- karabinami w znajomych szarych uniformach sprawdzało dokumenty i
- przeszukiwało rzeczy.
- Artemowi jeszcze nigdy nie udało się dostać na terytorium Hanzy z tak±
- łatwości±. Ulman, żuj±c jeszcze kawałek kotleta, pogrzebał w kieszeni i
- pokazał pogranicznikom niepozornie wygl±daj±cy dokument. Ci bez słowa
- otworzyli bramkę przepuszczaj±c ich do środka.
- - Co to jest? - zainteresował się Artem.
- 394
- - A... Ksi±żeczka do orderu "Za zasługi dla Ojczyzny"
- - odpowiedział
- żartem Ulman. - U naszego pułkownika wszyscy maj± dług.
- Przejście na Okrężn± było dziwn± mieszank± twierdzy i magazynu.
- Druga granica Hanzy zaczynała się za przerzuconymi przez tory kładkami:
- mieściły się tam najprawdziwsze bastiony z erkaemami, a nawet miotaczem
- płomieni. A dalej, obok pomnika z br±zu, przedstawiaj±cego brodatego
- mędrca z karabinem, wiotk± dziewczynę i rozmarzonego chłopaka z broni±
- (pewnie założyciele Białoruskiej albo bohaterowie walki z mutantami,
- pomyślał Artem) znajdował się cały garnizon, z co najmniej dwudziestoma
- żołnierzami.
- - To przez Rzeszę - wyjaśnił Artemowi Ulman. - Z faszystami jest tak:
- ufaj, ale sprawdzaj. Szwajcarii rzeczywiście nie ruszyli, ale Francję już tak.
- - Mam kłopoty z histori±
- - przyznał ze wstydem Artem.
- - Ojczym za
- nic nie mógł znaleĽć podręcznika do dziesi±tej klasy. Za to o starożytnej
- Grecji sporo czytałem.
- Żołnierzy mijał niekończ±cy się sznur podobnych do mrówek tragarzy z
- workami na plecach: Hanza chciwie wsysała prawie cał± produkcję Sokoła,
- Dinama i Aeroportu. Ruch był dobrze zorganizowany: jednymi schodami
- tragarze schodzili z ładunkiem, drugimi podchodzili na pusto. Trzecie były
- przeznaczone dla pozostałych przechodniów.
- Na dole, w oszklonej budce, siedział, obserwuj±c schody, strażnik z
- automatem. Jeszcze raz sprawdził Artemowi i Ulmanowi dokumenty i
- wydał im papierki z piecz±tk± "Rejestracja tymczasowa - tranzyt" i dat±.
- Droga była wolna.
- Ta stacja też nazywała się Białoruska, ale różnica z jej siostr± spoza
- Hanzy była uderzaj±ca: jak między rozdzielonymi przy narodzinach
- bliĽniakami, z których jeden trafił do rodziny królewskiej, a drugiego
- przygarn±ł i wychował biedak. Cały dobrobyt i rozkwit tamtej pierwszej
- Białoruskiej blakły w porównaniu ze stacj± z Okrężnej. Lśniła czyst± biel±
- ścian, czarowała wymyśln± mozaik± na sklepieniu i oślepiała neonowymi
- lampami, które na całej stacji paliły się tylko trzy, co jednak wystarczało aż
- nadto.
- Na peronie sznur tragarzy rozdzielał się na dwie części: jedni przez
- arkady szli do torów po lewej, drudzy
- - po prawej, zrzucaj±c swoje worki
- na stertę i biegiem wracaj±c po następne.
- Przy torach były dwa przystanki: towarowy, gdzie zamontowano mały
- dĽwig, i pasażerski, z kas± biletow±. Raz na piętnaście-dwadzieścia minut
- obok stacji przejeżdżała drezyna towarowa, obudowana swego rodzaju
- karoseri± - pomostem z desek, załadowanym skrzyniami i workami. Obok
- trzech-czterech ludzi stoj±cych za dĽwigniami każdej drezyny stał jeszcze
- ochroniarz.
- 395
- Drezyny pasażerskie jeĽdziły rzadziej - Artemowi i Ulmanowi przyszło
- czekać ponad czterdzieści minut. Jak wyjaśnił im bileter, marszrutki czekały
- aż zbierze się wystarczaj±co dużo ludzi, żeby nie męczyć niepotrzebnie
- pracowników. Ale sama ta okoliczność, że gdzieś w metrze do tej pory
- można kupić bilet - po naboju za każd± przejechan± stację - i pojechać
- tunelem, tak jak wtedy, wprost Artema oczarowała. Na jakiś czas zapomniał
- nawet o wszystkich swoich problemach i w±tpliwościach, a po prostu stał i
- obserwował ładowanie towarów, wyobrażaj±c sobie, jak piękne musiało być
- życie w metrze kiedyś, gdy torami jeĽdziły nie ręczne drezyny, a ogromne
- lśni±ce poci±gi.
- - Proszę, jest już panów marszrutka!
- - oznajmił bileter i zadzwonił
- dzwoneczkiem.
- Na przystanek podjechała duża drezyna, do której był podczepiony
- wagonik z drewnianymi ławkami. Po okazaniu biletów usiedli na wolnych
- miejscach. Po kilku minutach i zabraniu jeszcze kilku brakuj±cych
- pasażerów, tramwaj ruszył dalej.
- Połowa ławeczek była umieszczona tak, że pasażerowie siedzieli twarz±
- w kierunku jazdy, a połowa odwrotnie. Artem dostał miejsce tyłem do
- kierunku jazdy, Ulman usiadł na wolnym miejscu, plecami do niego.
- - Dlaczego siedzenia s± tak dziwnie rozstawione, w różnych
- kierunkach? - spytał Artem swoj± s±siadkę, tęg± babę około sześćdziesi±tki
- w dziurawym futrzanym paltociku. - Przecież tak jest niewygodnie.
- - A jak inaczej? - kobieta klasnęła w dłonie ze zdziwienia.
- - Co ty,
- tunel bez dozoru chcesz zostawić? Wy, młodzi, to jesteście lekkomyślni!
- Choćby przedwczoraj, nie słyszałeś, co było? O, taki szczur
- - babina
- rozłożyła ręce, na ile mogła
- - wyskoczył z bocznego tunelu i porwał
- pasażera!
- - Przecież to nie był żaden szczur!
- - odwracaj±c się, wtr±cił facet w
- pikowanym waciaku. - Mutan to był! Na Kurskiej się strasznie mutany
- rozpleniły...
- - A ja ci mówię, że to był szczur! Mówiła mi Nina Prokofiewna, moja
- s±siadka, co ja nie wiem, jak było? - oburzyła się baba.
- Długo się jeszcze kłócili, ale Artem nie słuchał już ich rozmowy. Jego
- myśli znów wróciły do WOGN-u. Postanowił już sobie, że zanim wyjdzie
- na powierzchnię, żeby razem z Ulmanem wspi±ć się na wieżę Ostankino,
- koniecznie spróbuje się dostać na swoj± rodzinn± stację. Jak przekonać do
- tego towarzysza, jeszcze nie wiedział. Ale miał złe przeczucie, że ostatnia
- szansa, by zobaczyć swój dom i ukochanych ludzi, otwiera się przed nim
- właśnie teraz, zanim jeszcze wyjdzie na górę. I stracić jej nijak nie może
- -
- kto wie, co będzie póĽniej? Chociaż stalker mówił, że w ich zadaniu nie ma
- nic skomplikowanego, sam Artem nie za bardzo wierzył, że jeszcze go
- 396
- kiedyś spotka. Tak, czy owak, przed swoim, być może ostatnim wyjściem
- na powierzchnię, koniecznie musi choć na chwilę wrócić na WOGN.
- Jak to brzmi... WOGN... DĽwięcznie, ciepło. Słuchałby tego i słuchał,
- pomyślał Artem. Czyżby ten przypadkowy człowiek na Białoruskiej mówił
- prawdę, i stacja rzeczywiście jest o włos od upadku pod naporem czarnych,
- a połowa jej obrońców już zginęła, próbuj±c powstrzymać to co
- nieuchronne? Jak długo go nie było? Dwa tygodnie? Trzy? Zamkn±ł oczy,
- próbuj±c wyobrazić sobie ukochane sklepienia, eleganckie, lecz łagodne
- linie arkad, ażurowe okucia miedzianych kratek wentylacyjnych pomiędzy
- łukami, rzędy namiotów w holu: ten tam to Żeńki, a tutaj, bliżej, jego.
- Drezyna kołysała się łagodnie w takt usypiaj±cego stukotu kół, i Artem
- nawet nie zauważył, jak ogarn±ł go sen. Znów śnił mu się WOGN.
- Niczemu się już nie dziwił, nie nasłuchiwał i nie próbował zrozumieć.
- Cel jego snu był nie na stacji, a w tunelu, dobrze o tym pamiętał.
- Wyszedłszy z namiotu, Artem od razu skierował się ku torom, zeskoczył na
- dół i poszedł na południe, w stronę Ogrodu Botanicznego. Egipskie
- ciemności już go nie przerażały, lękał się czego innego: maj±cego nast±pić
- spotkania w tunelu. Kto tam na niego czekał? Jaki był sens tego zdarzenia?
- Dlaczego nigdy nie starczało mu śmiałości, żeby wytrzymać do końca?
- Jego bliĽniak pojawił się w końcu w głębi tunelu: miękkie pewne kroki
- stopniowo się zbliżały, jak za każdym poprzednim razem, doszczętnie
- pozbawiaj±c Artema pewności siebie. Jednak tym razem trzymał się lepiej:
- chociaż kolana mu zadrżały, Artem mógł powstrzymać dreszcze i dotrwać
- do chwili, kiedy zrównał się z niewidoczn± istot±. Oblał się zimnym lepkim
- potem, ale wzi±ł się w garść i nie rzucił do ucieczki, kiedy słaby podmuch
- powietrza podpowiedział mu, że tylko centymetry dziel± tajemniczego
- stwora od jego twarzy.
- - Nie uciekaj... Spójrz w twarz swojemu przeznaczeniu... - szepn±ł mu
- na ucho suchy sycz±cy głos.
- I wtedy Artem sobie przypomniał
- - jak mógł o tym zapomnieć w
- poprzednich koszmarach
- - że w kieszeni ma zapalniczkę. Wymacał
- plastikowy przedmiot i pstrykn±ł krzesiwem, przygotowuj±c się, że zobaczy
- tego, kto do niego mówił.
- I wtedy oniemiał, czuj±c tylko, jak sztywniej± mu nogi.
- Tuż przed nim nieruchomo stał czarny. Szeroko otwarte ciemne oczy bez
- Ľrenic szukały jego wzroku.
- Artem krzykn±ł, jak najgłośniej umiał.
- - O matko i córko! - babina złapała się za serce ciężko dysz±c.
- - Ale
- żeś mnie przestraszył, co za chamstwo!
- 397
- D M I T R Y
- G L U K H O V S K Y :
- - Pani wybaczy. Chłopak
- odwróciwszy się, Ulman.
- jest
- M E T R O
- 2 0 3 3
- tego... nerwowy - przeprosił,
- - Coś tam takiego zobaczył, że krzyczysz jak opętany?
- - baba rzuciła
- mu ciekawskie spojrzenie spod ciężkich opuchniętych
- powiek.
- - Sen... Koszmar mi się przyśnił - odparł Artem. - Przepraszam.
- - Sen?! Och, wy, młodzi, to jesteście wrażliwi - i znów zaczęła jęczeć i
- pomstować.
- Tym razem, ku swojemu zaskoczeniu, Artem spał całkiem długo -
- przegapił nawet przystanek na Nowosłobodskiej. I nie zd±żył już sobie
- przypomnieć, co takiego ważnego zrozumiał na końcu swojego koszmaru,
- aż marszrutka przybyła na Prospekt Mira.
- Sytuacja bardzo się tu różniła od sytego dobrobytu Białoruskiej. Po
- ożywionym handlu nie było nawet śladu, za to od razu rzucała się w oczy
- duża liczba wojskowych: specnazu i oficerów z naszywkami wojsk
- inżynieryjnych. Na drugim krańcu peronu, na torach, stało kilka strzeżonych
- towarowych drezyn spalinowych z tajemniczymi skrzynkami przykrytymi
- brezentem. W holu, wprost na podłodze, siedziało jakieś pół setki byle jak
- ubranych ludzi z ogromnymi kuframi, którzy rozgl±dali się zagubionym
- wzrokiem wokoło.
- - Co tu się dzieje? - spytał Artem.
- - To nie tutaj się dzieje, tylko u was, na WOGN-ie - odpowiedział
- Ulman. - Widać zabieraj± się do zasypania tunelu... Jeśli czarni wylez± z
- Prospektu Mira, Hanza nie ujdzie bez szwanku. Pewnie przygotowuj±
- uderzenie prewencyjne.
- Zanim przeszli na Linię Kałużsko-Ryżsk±, Artem zd±żył się przekonać,
- że domysły Ulmana s± prawdopodobnie słuszne. Specnaz Hanzy operował
- na stacji linii promienistej, gdzie nie powinien się w ogóle pojawiać. Oba
- wejścia do tuneli, prowadz±ce na północ, do WOGN-u i Ogrodu
- Botanicznego, były zablokowane. Ktoś naprędce postawił tu posterunki, na
- których wartę pełnili pogranicznicy z Hanzy. Na targu prawie nie było
- klientów, połowa kramów świeciła pustkami, ludzie szeptali coś do siebie z
- przestrachem, nad stacj± zawisło jakby nieuchronne nieszczęście. W jednym
- rogu tłoczyło się kilkadziesi±t osób, całe rodziny z workami i torbami.
- Kolejka zawijała się wokół stolika z napisem "Rejestracja uchodĽców".
- - Poczekaj tu na mnie, pójdę poszukać naszego człowieka.
- - Ulman
- zostawił go przy straganach i znikn±ł.
- Ale Artem miał swoje sprawy. Zeskoczył na tory, podszedł do
- posterunku i zagadał do posępnego pogranicznika.
- - Czy na WOGN można jeszcze przejść?
- 398
- - Na razie jeszcze puszczamy, ale nie radzę
- - odparł tamten. - Co, nie
- słyszałeś, co tam się dzieje? Jakieś wampiry przyłaż±, i to tak, że ich nie
- powstrzymasz. Już prawie cała stacja im tam poległa. Widać jest tam
- gor±co, bo jak nawet te nasze kutwy z dowództwa przyznały im bezzwrotn±
- pożyczkę amunicji, tylko żeby tamci do jutra wytrzymali...
- - A co będzie jutro?
- - Jutro zawalimy wszystko w cholerę. Trzysta metrów od Prospektu w
- obu tunelach założymy dynamit, i koniec, zostanie tylko wspomnienie.
- - Ale dlaczego po prostu im nie pomożecie? Czyżby Hanzie nie
- starczało sił?
- - Przecież słyszysz - tam s± wampiry. Aż się tam od nich roi, żadne
- posiłki nie wystarcz±.
- - A co z ludĽmi z Ryżskiej? Z samego WOGN-u?! - Artem nie wierzył
- swoim uszom.
- - Uprzedziliśmy ich już kilka dni temu. Widzisz, że powoli do nas
- uciekaj± - Hanza przyjmuje, my też jesteśmy ludzie. Ale lepiej, żeby się
- pośpieszyli. Jak czas minie, to nic już nie pomoże. Więc postaraj się szybko
- obrócić. Co tam masz? Sprawy? Rodzinę?
- - Wszystko - odparł
- zrozumieniem.
- Artem
- i
- pogranicznik
- kiwn±ł
- głow±
- ze
- Ulman stał przy filarze, cicho rozmawiaj±c z wysokim młodym
- człowiekiem i poważnym mężczyzn± w uniformie maszynisty i z pełnymi
- insygniami naczelnika stacji.
- - Samochód jest na górze, z pełnym bakiem. Mam tu jeszcze na wszelki
- wypadek prowiant i skafandry ochronne, i jeszcze karabin pieczenieg z
- lunet± SWD - chłopak wskazał dwie duże czarne torby.
- - Wyjść możemy
- w dowolnym momencie. Kiedy mamy być na górze?
- - Będziemy łapać sygnał za osiem godzin. Do tego czasu powinniśmy
- już być na stanowisku
- - odparł Ulman. - ¦luza działa? - zwrócił się do
- naczelnika.
- - Działa - potwierdził ten. - Powiedzcie, kiedy. Tylko ludzi trzeba
- będzie odpędzić, żeby się nie przestraszyli.
- - To już wszystko mam. Czyli odpoczywamy jakieś pięć godzin, a
- potem cała naprzód - podsumował Ulman. - No, co, Artem? Fajrant?
- - Ja nie mogę - odci±gaj±c towarzysza na bok, powiedział mu Artem. -
- Koniecznie muszę iść najpierw na WOGN. Pożegnać się i w ogóle spotkać.
- Miałeś rację, będ± zawalać wszystkie tunele od Prospektu Mira. Nawet jeśli
- wrócimy stamt±d żywi, więcej nie zobaczę swojej stacji. Muszę. Naprawdę.
- 399
- - Słuchaj, jeśli po prostu boisz się iść na górę, do tych swoich czarnych,
- to powiedz
- - zacz±ł Ulman, ale napotkawszy spojrzenie Artema,
- zreflektował się. - Żartowałem. Wybacz.
- - Naprawdę, muszę - powtórzył Artem.
- Nie umiałby wyjaśnić tego uczucia, ale wiedział, że tak czy inaczej
- pójdzie na WOGN - za wszelk± cenę.
- - No, jak musisz... - odparł zakłopotany komandos. - Wrócić tu już nie
- zd±żysz, szczególnie, jeśli zamierzasz się z kimś tam żegnać. Zróbmy tak:
- my z Paszk±
- - to ten z torbami
- - pojedziemy st±d samochodem ulic±
- Prospekt Mira. Na pocz±tku zamierzaliśmy jechać od razu do wieży, ale
- możemy pojechać naokoło i podjechać do starego wejścia do WOGN-u.
- Nowe jest całe rozwalone, wasi powinni wiedzieć. Będziemy tam na ciebie
- czekać. Za pięć godzin, pięćdziesi±t minut. Tylko się nie spóĽnij!
- Kombinezon masz? Zegarek? Masz, weĽ mój, ja pożyczę od Paszki -
- ści±gn±ł metalow± bransoletkę.
- - Za pięć godzin pięćdziesi±t minut
- - kiwn±ł głow± Artem, ścisn±ł
- Ulmanowi rękę i rzucił się biegiem do posterunku.
- Zobaczywszy go znowu, pogranicznik pokręcił głow±.
- - A w tym tunelu, czy dziej± się wci±ż te dziwne rzeczy
- - przypomniał
- sobie Artem.
- - Mówisz o tych rurach, tak? Wszystko dobrze, zakleili jakoś. Mówi±, że
- ma się tylko zawroty głowy, kiedy przechodzi się obok, ale żeby ktoś umarł,
- to nie - odparł pogranicznik.
- Artem podziękował mu skinieniem, zapalił latarkę i wszedł do tunelu.
- Przez pierwsze dziesięć minut w głowie szaleńczo wirowały mu jakieś
- myśli: o niebezpieczeństwie w rozci±gaj±cych się przed nim tunelach, o
- przemyślanym i rozs±dnie urz±dzonym życiu na Białoruskiej, potem o
- "marszrutkach" i prawdziwych poci±gach. Ale krok po kroku mrok tunelu
- wysysał z niego te nieistotne, bezsensownie przemykaj±ce mu przed oczami
- obrazki i urywki zdań. Z pocz±tku przyszedł spokój i pustka, potem zacz±ł
- myśleć o czymś innym.
- Jego podróż zbliżała się do końca. Artem sam nie umiałby powiedzieć,
- ile czasu go tu nie było. Być może minęły dwa tygodnie, może ponad
- miesi±c.
- Jaka prosta, jakże krótka wydawała mu się ta droga, kiedy, siedz±c na
- drezynie na Aleksiejewskiej ogl±dał w świetle latarki swój stary plan,
- próbuj±c wytyczyć trasę do Polis... Wtedy leżał przed nim nieznany świat,
- o którym nie wiedział nic pewnego, i dlatego mógł wyznaczać szlak
- zastanawiaj±c się tylko nad tym, jak będzie szybciej, a nie nad tym, jak ta
- droga zmieni przemierzaj±cego j± wędrowca. Życie przygotowało dla niego
- 400
- zupełnie inny scenariusz, pełny bł±dzenia i komplikacji, śmiertelnie
- niebezpieczny, i nawet przypadkowi towarzysze podróży, dziel±c z nim
- małe urywki jego drogi, często płacili za to życiem.
- Artem wspomniał Olega. Każdy ma swoje przeznaczenie, mówił mu na
- Poliance Siergiej Andriejewicz. Czy mogło być tak, że przeznaczeniem tego
- krótkiego dziecięcego życia okazała się straszne, bezsensowna śmierć, która
- uratowała życie kilku innym ludziom? Aby kontynuowali swoj± misję?
- Artemowi zrobiło się jakoś zimno i nieprzyjemnie. Przyjęcie takiego
- założenia oznaczało akceptację tej ofiary, wiarę w to, że fakt, iż jest
- wybrańcem, pozwala mu kontynuować swoj± drogę za cenę życia innych,
- ich cierpienia... Jak to, miałby deptać po innych, łamać, kaleczyć ich losy
- tylko po to, żeby wypełnić swoje przeznaczenie?
- Oleg był oczywiście jeszcze za mały, żeby zadawać sobie pytanie o to,
- po co pojawił się na świecie. Ale gdyby miał się nad tym zastanawiać,
- raczej nie zgodziłby się na tak± rolę. Chłopczyk na pewno chciałby liczyć
- na bardziej świadom± i znacz±c± funkcję na tym świecie... A jeśli już nawet
- poświęcić własne życie, żeby uratować innych, to tylko bior±c na siebie ten
- krzyż świadomie i dobrowolnie.
- Przed oczami stanęły mu twarze Michaiła Porfiriewicza, Daniły,
- Tretiaka. Za co oni zginęli? Dlaczego właśnie to on przeżył? Co dało mu tę
- możliwość, to prawo? Artem pożałował, że nie ma tu z nim Ulmana, który
- jedn± żartobliw± replik± rozwiałby jego w±tpliwości. Różnica między nimi
- była taka, że podróż po metrze sprawiła, że Artem zobaczył świat jakby
- przez wieloboczny pryzmat, a surowe życie Ulmana nauczyło go patrzeć na
- rzeczy prosto: przez celownik karabinu snajperskiego. Nie wiadomo, który z
- nich dwóch miał rację, ale uwierzyć, że każde pytanie może mieć jedn±,
- jedynie prawdziw± odpowiedĽ, Artem już nie potrafił.
- W życiu w ogóle, a w metrze w szczególności, wszystko było nieostre,
- zmienne, względne. Na pocz±tku wyjaśnił mu to Chan na przykładzie
- zegarów na stacjach. Jeśli taka podstawa postrzegania świata, jak czas,
- okazała się wymyślona i względna, to co dopiero mówić o innych
- niezachwianych ludzkich wyobrażeniach co do życia?
- Wszystko: od głosu w rurach w tunelu, przez który szedł, i blasku
- kremlowskich gwiazd do wiecznych tajemnic ludzkiej duszy, miało od razu
- kilka wyjaśnień. A szczególnie wiele odpowiedzi było na pytanie
- "dlaczego?". Spotkani przez Artema ludzie, od kanibali z Parku Pobiedy do
- bojowników Brygady im. Che Guevary, potrafili na nie odpowiedzieć.
- Swoje odpowiedzi mieli wszyscy: sekciarze i sataniści, faszyści i
- filozofowie z automatami, w rodzaju Chana. Właśnie dlatego tak trudno
- było Artemowi wybrać i przyj±ć choć jedn± jedyn± z nich. Poznaj±c
- codziennie now± wersję odpowiedzi, nie mógł się zmusić, by uwierzyć w to,
- 401
- że to właśnie ta jest prawdziwa, bo nazajutrz mogła pojawić się kolejna, nie
- mniej celna i wszechogarniaj±ca.
- Komu wierzyć? W co? W Wielkiego Czerwia
- - boga ludożerców,
- skrojonego na obraz poci±gu elektrycznego i na nowo zaludniaj±cego
- żywymi stworzeniami bezpłodn± wypalon± ziemię; w gniewnego i
- zazdrosnego Jehowę; w jego zbuntowane odbicie, Szatana; w zwycięstwo
- komunizmu w całym metrze; w wyższość zadartonosych blondynów nad
- smagłymi kędzierzawymi brunetami? Coś podpowiadało Artemowi, że
- żadnej różnicy między tym wszystkim nie było. Każda wiara służyła
- człowiekowi tylko jako laska, która podtrzymywała, by nie upaść, i
- pomagała wstać, kiedy ludzie jednak się potykali i przewracali. Kiedy
- Artem był mały, rozśmieszyła go opowieść ojczyma o tym, jak to małpa
- wzięła do ręki kij i stała się człowiekiem. Jak widać, od tej pory zmyślny
- małpiszon nie wypuszczał tego kija z r±k, przez co nigdy się do końca nie
- wyprostował - myślał Artem.
- Rozumiał dlaczego i po co człowiek potrzebuje tej podpory. Bez niej
- życie stawało się puste, jak opuszczony tunel. Artemowi wci±ż dĽwięczał w
- uszach pełen rozpaczy krzyk dzikusa z Parku Pobiedy, który zrozumiał, że
- Wielki Czerw jest tylko wymysłem kapłanów jego ludu. Coś podobnego
- Artem poczuł sam, dowiaduj±c się, że Niewidzialni Obserwatorzy nie
- istniej±. Jednak dla niego rezygnacja z Obserwatorów, Czerwia i innych
- bogów metra była o wiele łatwiejsza.
- W czym rzecz? Czy to znaczy, że jest inny, silniejszy, niż pozostali?
- Artem zrozumiał, że sam się oszukuje. Kij był i w jego rękach, i musi wzi±ć
- się na odwagę, żeby to przyznać.
- Jako podpora służyła mu świadomość tego, że wypełnia zadanie wielkiej
- wagi, że na jedn± kartę postawiono ocalenie całego metra i że ta misja
- nieprzypadkowo dostała się właśnie jemu. ¦wiadomie czy nie, Artem we
- wszystkim doszukiwał się dowodów tego, że został wybrany, by wykonać
- to zadanie, jednak nie przez Huntera, lecz przez kogoś lub coś większego.
- Zniszczyć czarnych, wybawić od nich rodzinn± stację i bliskich ludzi,
- przeszkodzić im w zburzeniu metra - to było zadanie godne tego, by stać
- się sednem życia. I wszystko, co przydarzyło się Artemowi podczas jego
- wyprawy, dowodziło tylko jednego: jest inny niż wszyscy. Zgotowano mu
- coś wyj±tkowego. To właśnie on ma zetrzeć na proch, wytrzebić potwory,
- które w przeciwnym wypadku same rozprawi± się z niedobitkami ludzkości.
- Póki szedł t± drog±, prawidłowo odczytuj±c wysyłane do niego znaki, jego
- wola zwycięstwa wygrywała z rzeczywistości±, igraj±c ze statystycznym
- prawdopodobieństwem, zakrzywiaj±c tory lotu pocisków, oślepiaj±c
- potwory i przeciwników i sprawiaj±c, że sojusznicy zjawiali się w
- odpowiednim czasie i miejscu. Jak inaczej można zrozumieć, dlaczego
- Daniła oddał mu plan położenia bazy rakietowej, a sama baza jakimś cudem
- 402
- nie została unicestwiona dziesi±tki lat temu? Jak inaczej wyjaśnić to, że
- wbrew zdrowemu rozs±dkowi, spotkał jednego z nielicznych, a może
- jedynego żyj±cego rakietowca w całym metrze? Osobista Opatrzność
- Artema wkładała mu w ręce potężne narzędzie i posyłała mu człowieka,
- który pomoże mu zadać śmiertelne uderzenie niepojętej i bezlitosnej sile,
- zmiażdżyć j±? Jak inaczej wyjaśnić wszystkie cudowne ocalenia Artema w
- najbardziej beznadziejnych sytuacjach? Póki wierzył w swoje
- przeznaczenie, był nietykalny, choć id±cy obok niego ludzie ginęli jeden po
- drugim.
- Myśli Artema powędrowały ku temu, co powiedział na Poliance Siergiej
- Andriejewicz o przeznaczeniu i fabule. Wtedy te słowa popchnęły go
- naprzód, niczym nowa, naoliwiona sprężyna wsadzona do zniszczonego,
- zardzewiałego mechanizmu nakręcanej zabawki. Ale przy tym, z jakiegoś
- powodu, były dla niego nieprzyjemne. Może dlatego, że ta teoria
- pozbawiała Artema wolnej woli, i jeśli teraz podejmowałby jak±ś decyzję,
- to nie ulegałby własnej zachciance, lecz linii fabularnej swojego losu. A z
- drugiej strony, po wszystkim, co mu się przydarzyło, jak można było
- zaprzeczyć, że ta linia istnieje? Teraz nie mógł już dłużej wierzyć, że jego
- życie jest tylko splotem przypadków. Zbyt wiele już przeszedł, i z tych
- kolein nie można było ot tak się wydobyć. Jeśli zaszedł tak daleko, to jest
- zmuszony iść jeszcze dalej: taka była nieubłagana logika obranej przez
- niego drogi. Teraz było już za póĽno na w±tpliwości. Musi iść naprzód,
- nawet jeśli oznacza to ponoszenie odpowiedzialności nie tylko za życie
- własne, ale i innych. Wszystkie ofiary nie były próżne, on musi je przyj±ć,
- jest zobowi±zany przejść swoj± drogę do końca i wypełnić to, po co znalazł
- się na tym świecie. To właśnie jest jego przeznaczenie.
- Dlaczego wcześniej nie myślał tak jasno?! Wci±ż w±tpił w to, że jest
- wybrańcem, rozpraszał się dla jakichś głupot, wahał się, a odpowiedĽ
- zawsze była tuż obok. Rację miał Ulman: nie ma po co komplikować życia.
- Teraz Artem szedł szybkim krokiem. Ż±dnego szumu z rur w końcu nie
- usłyszał; w tunelach do samej stacji WOGN w ogóle nie napotkał nic
- groĽnego. Jednak cały czas widział id±cych w kierunku Prospektu Mira:
- naprzeciw szedł mu potok nieszczęśliwych, zaszczutych ludzi, którzy
- wszystko rzucili i uciekli przed niebezpieczeństwem. Spogl±dali na niego
- jak na szaleńca: tylko on wchodził w samo j±dro strachu, podczas gdy
- pozostali starali się zostawić za sob± to przeklęte miejsce. Ani na Ryżskiej,
- ani na Aleksiejewskiej nie było posterunków. Pogr±żony w myślach, Artem
- sam nie zauważył, jak dotarł do WOGN-u, chociaż minęło już przynajmniej
- półtorej godziny.
- Kiedy wszedł na stację i rozejrzał się dookoła, mimowolnie się
- wzdrygn±ł - na tyle przypominała mu ten WOGN, który widział w swoich
- 403
- koszmarach. Połowa lamp nie działała, w powietrzu unosił się zapach
- spalenizny, gdzieś w oddali słychać było jęki i gwałtowny kobiecy płacz.
- Artem wzi±ł automat do r±k i ruszył naprzód, ostrożnie okr±żaj±c filary i
- uważnie przygl±daj±c się cieniom. Widać było, że czarnym przynajmniej
- raz udało się przebić i dostać na sam± stację. Część namiotów była
- zniszczona, w kilku miejscach na posadzce widniały zaschłe ślady krwi.
- Gdzieniegdzie mieszkali jeszcze ludzie, raz przez brezent błysnęła nawet
- latarka.
- Z północnego tunelu dochodziły dalekie wystrzały. Wyjście do niego
- blokowała sterta worków z piaskiem wysokości człowieka. Trzech ludzi
- stało przyciśniętych do tej osłony, obserwuj±c tunel przez otwory
- strzelnicze i trzymaj±c podejście do stacji na muszce.
- - Artem? Artem! Co ty tu robisz? - zawołał go znajomy głos.
- Odwrócił się i zobaczył Kiriła, jednego z członków grupy, z któr± na
- samym pocz±tku swojej podróży wyruszył z WOGN-u. Ręka zwisała mu na
- temblaku, a włosy zdawał się mieć jeszcze bardziej rozczochrane niż
- zwykle.
- - Po prostu wróciłem
- - wymijaj±co odpowiedział Artem, po czym
- zapytał: - Jak tu się trzymacie? Gdzie wujek Sasza? Gdzie Żeńka?
- - Żeńka! Widzisz... Zabili go, już z tydzień będzie - ponuro powiedział
- Kirił.
- Serce mu zamarło.
- - A ojczym?
- - Suchy jest cały i zdrów, dowodzi. Teraz jest w lazarecie
- - Kirił
- machn±ł ręk± w stronę schodów prowadz±cych do nowego wyjścia ze stacji.
- - Dziękuję! - Artem rzucił się biegiem.
- - A gdzie ty byłeś? - krzykn±ł za nim Kirił.
- "Lazaret" wygl±dał złowieszczo. Prawdziwych rannych było tu
- niewielu - wszystkiego pięcioro, większość miejsc zajmowali inni pacjenci.
- Zawinięci jak niemowlaki i wciśnięci w śpiwory, leżeli w szeregu. Wszyscy
- mieli szeroko rozwarte oczy, a z ich otwartych ust dochodziły
- nieartykułowane jęki. Opiekowała się nimi nie pielęgniarka, a człowiek z
- karabinem trzymaj±cy w ręku butelkę z chloroformem. Od czasu do czasu
- jeden z tych w śpiworach zaczynał kręcić się po podłodze, cicho wyć,
- zarażaj±c swoim pobudzeniem pozostałych, a wtedy strażnik przykładał mu
- do twarzy nas±czon± środkiem usypiaj±cym gazę. Sen nie przychodził i
- oczy się nie zamykały, ale człowiek na jakiś czas cichł, uspokajał się.
- Suchego Artem zobaczył nie od razu: siedział w pomieszczeniu
- służbowym, dyskutuj±c o czymś z lekarzem. Wychodz±c, natkn±ł się na
- Artema i zastygł.
- 404
- - Ty żyjesz... Artemka! Żyjesz... Chwała Bogu... Artem!
- - bełkotał
- potrz±saj±c Artema za ramię, jakby chc±c się upewnić, że ten naprawdę
- przed nim stoi.
- Artem mocno go obj±ł. W głębi duszy, jak dziecko bał się, że kiedy
- wróci na stację, ojczym zacznie go rugać: będzie pytał, gdzie się podziewał,
- cóż to za brak odpowiedzialności, jak długo można się zachowywać jak
- mały chłopiec... Zamiast tego Suchy po prostu przycisn±ł go do siebie i
- długo nie puszczał. Kiedy ojcowskie objęcia wreszcie go puściły, Artem
- spojrzał w jego błyszcz±ce od łez oczy i zrobiło mu się wstyd.
- Krótko, nie wchodz±c w opisy swoich przygód, opowiedział ojczymowi,
- gdzie przepadł i co udało mu się przez ten czas zrobić, wyjaśnił, dlaczego
- wrócił. Ten tylko kręcił głow± i wymyślał Hunterowi. Potem się opamiętał,
- stwierdzaj±c, że o umarłych należy mówić albo dobrze, albo wcale. Zreszt±,
- co dokładnie stało się z Myśliwym, nie wiedział.
- - A przecież widzisz, co się u nas dzieje!
- - głos Suchego znów stał się
- twardy. - Co noc tak wal±, wszystkie naboje się kończ±. Z Prospektu Mira
- przyszła drezyna z amunicj±, ale to schodzi w jedn± chwilę.
- - Chc± zawalić tunel przy samym Prospekcie, żeby całkowicie odci±ć
- WOGN i pozostałe stacje - oznajmił Artem.
- - Tak... Boj± się wód gruntowych, dlatego nie chc± tego robić blisko
- WOGN-u. Ale na długo im to nie pomoże. Czarni znajd± sobie inne wejścia.
- - Kiedy zamierzasz się st±d wycofać? Zostało już mało czasu. Mniej niż
- doba, przecież musisz wszystko przygotować...
- Ojczym obrzucił go długim spojrzeniem, jakby oceniaj±c.
- - Nie, Artem, przede mn± tylko jedna droga, i to nie na Prospekt Mira.
- Rannych mamy trzydziestu ludzi, i co, mamy ich zostawić samych? A poza
- tym, kto będzie prowadzić obronę, kiedy będę ratował własn± skórę? Jak to
- tak, mam podejść do człowieka i powiedzieć mu: to ty tu zostaniesz, żeby
- ich zatrzymać i umrzeć, a ja idę? Nie...
- - westchn±ł. - Niech zawalaj±. Ile
- wytrzymamy, tyle wytrzymamy. Umierać też trzeba jak człowiek.
- - W takim razie zostanę z wami
- - powiedział Artem.- Poradz± sobie z
- tymi rakietami i beze mnie, jaki tam ze mnie pożytek. A tak przynajmniej
- wam pomogę...
- - Nie, nie, ty koniecznie musisz iść - przerwał mu z przestrachem
- Suchy. - ¦luza jest w dobrym stanie, jeszcze działa, i schody ruchome s±
- całe, możesz szybko wyjść. Musisz pójść z nimi, oni nawet nie wiedz±, z
- kim maj± do czynienia!
- Artem miał w±tpliwości, czy ojczym nie wyprawia go ze stacji po prostu
- po to, żeby uratować mu życie. Próbował się opierać, ale Suchy nie chciał o
- tym nawet słyszeć.
- 405
- - W twoim oddziale tylko ty wiesz, jak czarni potrafi± doprowadzać do
- szaleństwa - wskazał zawiniętych rannych.
- - Co z nimi?
- - Stali w tunelach i nie wytrzymali. I to dobrze, że innym udało się
- zaci±gn±ć ich z powrotem. A ilu czarni porwali żywcem! Niewiarygodna
- siła. Najważniejsze, że kiedy podchodz± i zaczynaj± wyć, to mało kto
- wytrzymuje, no, sam pamiętasz. Nasi ochotnicy przykuwali się kajdankami,
- żeby nie uciec. No, i tutaj leż± ci, których zd±żyli odczepić. Rannych jest
- mało, bo jak czarni już kogoś złapi±, to trudno się wyrwać.
- - Żeńkę... złapali? - przełykaj±c ślinę, spytał Artem.
- Suchy skin±ł głow±.
- Artem nie zdecydował się pytać o szczegóły.
- - ChodĽmy, póki jest w miarę spokojnie
- - korzystaj±c z jego
- zmieszania, szybko zaproponował Suchy
- - porozmawiamy, napijemy się
- herbatki, jeszcze nam zostało. Jesteś głodny?
- Ojczym obj±ł go i zaprowadził do pokoju dowództwa. Artem, w szoku,
- rozgl±dał się wokół: w żaden sposób nie mógł uwierzyć, że przez trzy
- tygodnie jego nieobecności WOGN mógł się tak zmienić. Przytulna,
- zamieszkała stacja budziła teraz smutek i przerażenie. Miało się ochotę jak
- najszybciej st±d uciec.
- Za nimi gruchn±ł cekaem. Artem chwycił za broń.
- - To tylko żeby ich odstraszyć
- - powstrzymał go Suchy. - Najgorsze
- zacznie się za parę godzin, już to czuję. Czarni przychodz± falami, dopiero
- co jedn± odparliśmy. Nie bój się, jeśli zacznie się coś poważniejszego, nasi
- wł±cz± syrenę, żeby ogłosić alarm dla całej stacji.
- Artem zamyślił się.
- Jego sen z wejściem do tunelu... Teraz to było niemożliwe, a i realne
- spotkanie z czarnymi raczej nie skończyłoby się tak nieszkodliwie. Nie
- mówi±c już o tym, że Suchy w życiu nie pozwoli mu pójść do tunelu w
- pojedynkę. Z tego szalonego pomysłu trzeba było zrezygnować. Ma
- poważniejsze sprawy.
- - A ja wiedziałem, że jeszcze się z tob± zobaczę, że przyjdziesz
- - już w
- pokoju dowództwa, nalewaj±c herbatę, powiedział Suchy.
- - Tydzień temu
- przyszedł do nas pewien człowiek,
- szukał cię.
- - Jaki człowiek? - zaniepokoił się Artem.
- - Powiedział, że jesteście znajomymi. Taki wysoki, chudy, z bródk±.
- Jakoś dziwnie się nazywał, podobnie do Huntera.
- - Chan? - zdziwił się Artem.
- 406
- - Właśnie. Powiedział mi, że jeszcze tu wrócisz, i to takim pewnym
- tonem, że od razu się uspokoiłem. I jeszcze coś dla ciebie zostawił.
- Suchy wzi±ł portfel, w którym miał zrozumiałe tylko dla siebie notatki i
- przedmioty i wyci±gn±ł z niego złożon± na czworo karteczkę. Rozwin±ł
- papier i podniósł j± do oczu. Była to krótka, zawieraj±ca tylko jedno zdanie
- notatka. Zapisane niedbałym, pochyłym charakterem pisma słowa zbiły go z
- tropu.
- "Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie
- wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła".
- - I nic więcej nie zostawił? - spytał z niedowierzaniem Artem.
- - Nie - odrzekł Suchy.
- - Myślałem, że to jakaś
- wiadomość. W końcu człowiek szedł tu specjalnie po to.
- zaszyfrowana
- Artem wzruszył ramionami. Połowa z tego, co mówił i robił Chan,
- wydawała mu się kompletnie bez sensu, za to druga połowa sprawiała, że
- zaczynał inaczej patrzeć na świat. Sk±d ma wiedzieć, do której z tych części
- należała ta wiadomość?
- Długo jeszcze pili herbatę i rozmawiali. Artem nie mógł pozbyć się
- uczucia, że widzi ojczyma ostatni raz, i jakby starał się nagadać z nim na
- całe życie na zapas...
- Potem przyszedł czas, żeby wyruszyć. Suchy poci±gn±ł za dĽwignię i
- ciężka zasłona ze zgrzytem podniosła się na metr. Z zewn±trz chlusnęła
- zastała deszczówka. Stoj±c po kostki w grzęzawisku, Artem uśmiechn±ł się
- do Suchego, chociaż do oczu napływały mu łzy. Już miał się pożegnać, ale
- w ostatniej chwili przypomniał sobie o najważniejszym. Wyci±gn±ł z
- plecaka ksi±żeczkę dla dzieci, odnalazł stronicę z wsunięt± fotografi± i
- pokazał j± ojczymowi. Serce niespokojnie mu zabiło.
- - Co to? - zdziwił się Suchy.
- - Poznajesz? - spytał Artem z nadziej± w głosie.
- - Przyjrzyj się lepiej.
- To nie moja matka? Widziałeś j± przecież, kiedy ci mnie przekazała.
- - Artem... - Suchy uśmiechn±ł się ze smutkiem
- - ja jej twarzy prawie
- nie widziałem. Było bardzo ciemno, a ja ci±gle patrzyłem na szczury.
- Zupełnie jej nie pamiętam. Ciebie dobrze zapamiętałem, jak mnie wtedy
- chwyciłeś za rękę i wcale nie płakałeś, ale jej nie. Wybacz.
- - Dziękuję. Żegnaj... - Artem bardzo chciał dodać "tato", ale słowa
- uwięzły mu w gardle. - Może jeszcze się spotkamy...
- Założył maskę przeciwgazow±, schylił się, przecisn±ł pod zapor± i
- pobiegł na górę po chwiej±cych się stopniach ruchomych schodów,
- troskliwie przyciskaj±c do piersi pomięt± fotografię.
- 407
- ROZDZIAŁ 20
- URODZENI, BY PEŁZAĆ
- Schody wydawały się wprost nie mieć końca.
- St±pać po nich trzeba było powoli i bardzo ostrożnie, stopnie skrzypiały i
- trzeszczały pod nogami, a w jednym miejscu niespodziewanie zapadły się,
- tak że Artem ledwo zd±żył zabrać nogę. Wszędzie walały się omszałe
- konary i małe drzewka, które być może przywiało tu jeszcze wtedy, przy
- wybuchu. ¦ciany porosły powojem i mchem, a przez dziury w plastikowym
- poszyciu bocznych barierek widać było zardzewiałe części mechanizmu.
- Ani razu nie obejrzał się za siebie.
- Na górze było zupełnie ciemno. Niczego dobrego to nie zapowiadało: A
- co, jeśli pawilon stacji się zawalił i nie uda mu się przecisn±ć przez gruzy?
- A jeśli była to po prostu bezksiężycowa noc, to też nie było dobrze:
- kierować ogniem wyrzutni rakiet przy kiepskiej widoczności nie będzie
- łatwo.
- Ale im bliżej było do szczytu schodów, tym jaśniejsze stawały się
- odblaski na ścianach i przebijaj±ce się przez szczeliny cienkie smużki
- światła. Wejście do górnego holu stacji rzeczywiście było zawalone, ale nie
- gruzem, a powalonymi drzewami. Po kilku minutach poszukiwań Artem
- odkrył wśród nich w±skie przejście, przez które jakoś udało mu się
- przecisn±ć.
- W dachu westybulu ziała ogromna, obejmuj±ca prawie cały sufit, dziura,
- przez któr± do środka wpadało blade światło księżyca. Posadzka była tu też
- zawalona połamanymi gałęziami, a nawet całymi poskręcanymi drzewami,
- które tworzyły rodzaj poszycia. Przy jednej ze ścian Artem zauważył kilka
- dziwnych przedmiotów: ukrytych w suchych gałęziach, dużych, wysokości
- człowieka, skórzastych ciemnoszarych kul. Wygl±dały odpychaj±co, i
- Artem nie odważył się do nich zbliżyć. Na wszelki wypadek wył±czył
- latarkę i wyszedł na dwór.
- Górny hol stacji stał pośród skupiska rozwalonych szkieletów niegdyś
- stylowych handlowych pawilonów i kiosków. Przed nim wznosił się
- ogromny budynek o dziwnym wygiętym kształcie, którego jedno skrzydło
- było na wpół zburzone. Artem rozejrzał się wokół: Ulmana i jego
- towarzysza nigdzie nie było widać, widocznie coś ich zatrzymało. Miał
- nieco czasu, żeby zwiedzić okolicę.
- Na moment wstrzymał oddech i nasłuchiwał, staraj±c się wychwycić
- rozdzieraj±ce wycie czarnych. Ogród Botaniczny znajdował się całkiem
- 408
- niedaleko i Artem nie mógł poj±ć, dlaczego te stwory do tej pory nie
- podeszły do ich stacji gór±.
- Było zupełnie cicho, tylko gdzieś w oddali wyły dzikie psy, żałośnie,
- tęsknie, zupełnie jakby płakały. Jednak Artem zupełnie nie miał ochoty się z
- nimi spotykać: jeśli udało im się przeżyć na powierzchni przez wszystkie te
- lata, to musiały się czymś różnić od zwykłych psów, które trzymali
- mieszkańcy metra.
- Kiedy odszedł nieco dalej od wejścia na stację, zauważył jeszcze jedn±
- dziwn± rzecz: pawilon opasywał płytki, niedbale wykopany rów. Niczym
- miniaturow± fosę wypełniała go stoj±ca ciemna ciecz. Artem przeskoczył
- przez rów, podszedł do jednego z kiosków i zajrzał do środka.
- Był zupełnie pusty. Na ziemi walało się zbite szkło butelek, wszystkie
- pozostałe rzeczy wyniesiono. Zbadał jeszcze kilka innych budek, aż natkn±ł
- się na tak±, która zdawała się być ciekawsza od innych. Z zewn±trz
- przypominała miniaturow± twierdzę: był to sześcian zbity z grubych
- żelaznych płyt, z malutkim lustrzanym okienkiem. Tabliczka nad oknem
- głosiła: "Wymiana walut".
- Drzwi były zamknięte na nietypowy zamek, otwierany nie kluczem, a
- prawidłow± kombinacj± cyfr. Artem podszedł do okienka i próbował je
- otworzyć, ale nic z tego nie wyszło. Za to na parapecie zauważył niemal
- zatarty przez te wszystkie lata napis. Umocniony kiosk go zaintrygował i,
- zapominaj±c o ostrożności, wł±czył latarkę.
- Z trudem udało mu się odczytać koślawe, jakby pisane lew± ręk±, litery:
- "Pochowajcie po ludzku. Kod 767". I kiedy tylko zrozumiał, co to mogło
- oznaczać, w górze rozległ się gniewny skrzek. Artem od razu go rozpoznał:
- dokładnie tak skrzeczały lataj±ce potwory nad Kalinińskim.
- Pośpiesznie zgasił latarkę, ale było już za póĽno: okrzyk dał się słyszeć
- znowu, tym razem wprost nad jego głow±. Artem gor±czkowo rozejrzał się,
- szukaj±c miejsca, gdzie mógłby się schować. Jednak jedynym wyjściem
- było zaufać swoim domysłom.
- Nacisn±ł przyciski z cyframi w odpowiedniej kolejności i poci±gn±ł za
- klamkę. Myśl okazała się słuszna: wewn±trz zamka rozległ się głuchy
- szczęk, i drzwi poddały się ociężale, piekielnie skrzypi±c zardzewiałymi
- zawiasami. Artem wsun±ł się do środka, zamkn±ł drzwi i znów wł±czył
- światło.
- W rogu, oparta plecami o ścianę, siedziała na ziemi wyschła mumia
- kobiety. W jednej ręce trzymała gruby flamaster, w drugiej plastikow±
- butelkę. Oklejone linoleum ściany od góry do dołu pokrywało staranne
- kobiece pismo. Przez grube szkło okienka widać było wejście na stację. Na
- podłodze walało się puste opakowanie po tabletkach, kolorowe opakowania
- po czekoladzie, metalowe butle z gazem, w k±cie stał przymknięty sejf.
- 409
- Artem nie przestraszył się trupa, poczuł tylko narastaj±c± litość dla
- nieznajomej dziewczyny. Z jakiegoś powodu wydawało mu się, że była to
- właśnie młoda dziewczyna.
- Znów rozległ się skrzek skrzydlatej bestii, a potem na dach spadło silne
- uderzenie, od którego cały kiosk się zakołysał. Artem padł na ziemię i
- czekał. Ataki się nie powtórzyły, pisk rozdrażnionego stwora zacz±ł się
- oddalać i chłopak postanowił wstać. Właściwie mógł się tu ukrywać, ile
- chciał: trup dziewczyny przez cały ten czas pozostawał nietknięty, chociaż
- drapieżników, które by się na niego połakomiły, na pewno nie brakowało
- w okolicy.
- Można było, oczywiście, spróbować zabić czy chociaż zranić potwora,
- ale wtedy trzeba by było wyjść na zewn±trz. A jeśli nie trafi, lub bestia
- okaże się zakuta w pancerz, na otwartej przestrzeni nie będzie miał już
- drugiej szansy. M±drzej będzie poczekać na Ulmana. Jeśli jeszcze żyje.
- Żeby czym innym zaj±ć myśli, Artem zacz±ł czytać napisy na ścianach.
- "...Piszę, bo mi nudno, i żeby nie zwariować. Już trzy dni siedzę w tej
- budce, boję się wyjść na zewn±trz. Na moich oczach dziesięć osób, które nie
- zd±żyły dobiec do metra, udusiło się i do tej pory leż± wprost na środku
- ulicy. Dobrze, że zd±żyłam przeczytać w gazecie, jak zaklejać skoczem
- okna i drzwi. Czekam, aż wiatr zwieje chmurę, pisali, że po jednym dniu
- zagrożenie minie.
- 9 lipca. Próbowałam dostać się do metra. Za schodami ruchomymi
- zaczyna się jakaś metalowa ściana, nie mogłam jej podnieść, pukałam i
- pukałam, nikt mi nie otworzył. Po 10 minutach zrobiło mi się bardzo słabo,
- wróciłam do siebie. Dookoła jest dużo trupów. Wszystkie s± okropne,
- opuchnięte i śmierdz±. Wybiłam szybę w spożywczym, wzięłam czekoladę i
- wodę mineraln±. Z głodu teraz nie umrę. Poczułam się strasznie słabo.
- Pełny sejf dolarów i rubli i nie ma co z nimi zrobić. Dziwne. Okazuje się, że
- to po prostu papierki.
- 10 lipca. Znowu bombarduj±. Z prawej, z Prospektu Mira, cały dzień
- słychać było straszny huk. Myślałam, że nikogo już nie ma, ale wczoraj po
- ulicy z duż± prędkości± przejechał czołg. Chciałam wybiec i ich zawołać,
- ale nie zd±żyłam. Bardzo tęsknię za mam± i Lwem. Cały dzień miałam
- torsje. Potem zasnęłam.
- 11 lipca. Obok budki przeszedł strasznie poparzony człowiek. Nie wiem,
- gdzie się ukrywał przez cały ten czas. Bez przerwy płakał i rzęził. To było
- straszne. Poszedł do metra, usłyszałam potem głośne walenie. Pewnie też
- dobijał się przez t± ścianę. Potem wszystko ucichło. Jutro pójdę zobaczyć,
- czy mu otworzyli."
- Budk± wstrz±snęło kolejne uderzenie
- - potwór nie miał zamiaru
- rezygnować ze swojej ofiary. Artem zachwiał się i o mało co nie przewrócił
- 410
- się na martwe ciało, z trudem utrzymał równowagę złapawszy za ladę.
- Schylił się i poczekał jeszcze minutę, potem wrócił do czytania.
- "12 lipca. Nie mogę wyjść. Mam dreszcze, nie wiem, czy śpię, czy nie.
- Dzisiaj przez godzinę rozmawiałam z Lwem, mówił, że niedługo się ze mn±
- ożeni. Potem przyszła mama, wypłynęły jej oczy. Potem znów zostałam
- sama. Jestem taka samotna. Kiedy to się wszystko skończy, kiedy nas
- uratuj±? Przyszły psy, jedz± trupy. Nareszcie, dzięki. Potem miałam torsje.
- 13 lipca. Zostały jeszcze konserwy, czekolada i woda, ale już nie chcę.
- Zanim życie wróci do normy, minie przynajmniej rok. Wielka Wojna
- OjczyĽniana trwała 5 lat, dłużej nic nie może trwać. Wszystko będzie
- dobrze. Odnajd± mnie.
- 14 lipca. Ja już nie chcę. Ja już nie chcę. Pochowajcie mnie jak
- człowieka, ja nie chcę w tym przeklętym metalowym pudle... Ciasno mi.
- Na szczęście mam fenazepam. Dobrej nocy."
- Obok były jeszcze jakieś napisy, ale coraz bardziej bezsensowne,
- urywane, i rysunki: diabełki, małe dziewczynki w dużych kapeluszach albo
- kokardach, ludzkie twarze.
- "Ona na serio miała nadzieję, że koszmar, który przeżywała, wkrótce się
- skończy - pomyślał Artem. - Rok, dwa, i wszystko wróci na swoje tory,
- wszystko będzie tak, jak dawniej. Życie będzie się toczyć dalej, a o tym, co
- się stało, wszyscy zapomn±. Ile lat minęło od tamtej pory? Przez ten czas
- ludzkość tylko oddaliła się od powrotu na powierzchnię. Czy przyszło jej do
- głowy, że przeżyj± tylko ci, co wtedy zd±żyli zejść do metra, i nieliczni
- szczęśliwcy, którym, łami±c instrukcje i regulamin, otwierali drzwi przez
- następne kilka dni?"
- Artem pomyślał o sobie. Sam też zawsze chciał wierzyć, że kiedyś
- ludziom uda się wyjść z metra, żeby znów żyć jak dawniej, żeby
- odbudować te wspaniałe budowle, wzniesione przez ich przodków, i
- zamieszkać w nich, żeby nie mrużyć oczu patrz±c na wschodz±ce słońce,
- żeby oddychać nie bezzapachow± mieszank± tlenu i azotu, przepuszczon±
- przez filtry maski gazowej, a z rozkosz± połykać powietrze pełne zapachu
- roślinności... Sam nie wiedział, jak one kiedyś pachnęły, ale to musiało być
- piękne, szczególnie kwiaty, które wspominała jego matka.
- Ale spogl±daj±c na wyschłe ciało nieznanej dziewczyny, która nie
- doczekała się pięknego dnia, w którym koszmar się skończy, zacz±ł w±tpić,
- czy i jemu uda się go dożyć. Czym jego nadzieja ujrzenia powrotu dawnego
- życia różni się od jej pewności tego, że ten dzień niechybnie przyjdzie, i to
- nie póĽniej, niż za pięć lat? Przez wszystkie lata swojej egzystencji w
- metrze człowiek nie nabrał sił, by triumfalnie wyjść po stopniach
- świetlistych schodów prowadz±cych do dawnej chwały i wielkości.
- Przeciwnie, skurczył się, przywykł do ciemności i ciasnoty. Większość
- ludzi pozbyła się, jako nieprzydatnych, wspomnień o niegdysiejszej
- 411
- absolutnej władzy ludzkości nad światem, inni wci±ż za tym światem
- tęsknili, jeszcze inni go przeklęli. Do kogo należała przyszłość?
- Z zewn±trz rozległ się klakson i Artem rzucił się do okna. Na skrawku
- ziemi przed budkami stało przedziwnie wygl±daj±ce auto.
- Już wcześniej zdarzało mu się widzieć samochody: najpierw we
- wczesnym dzieciństwie, potem na obrazkach i fotografiach w ksi±żkach i
- wreszcie podczas swojego poprzedniego wyjścia na powierzchnię. Ale
- żaden z nich tak nie wygl±dał.
- Potężna sześciokołowa ciężarówka była pomalowana na czerwono. Za jej
- obszern±, mieszcz±c± dwa rzędy siedzeń kabin± mieściła się metalowa buda,
- na boku ci±gnęła się biała linia, a na dachu piętrzyły się jakieś rury. Tam też
- stały przyczepione dwa okr±głe szklane walce, w których obracały się,
- migaj±c, niebieskie lampy.
- Zamiast wyjść z kiosku poświecił przez szybkę latark±, oczekuj±c
- sygnału zwrotnego. Reflektory ciężarówki kilka razy zabłysły i zgasły, i
- Artem chciał już wychodzić, ale nie zd±żył: z góry, jeden za drugim, ostro
- zanurkowały dwa ogromne czarne cienie. Jeden złapał pazurami za dach i
- próbował podnieść samochód do góry, ale taki ciężar był ponad jego siły.
- Potwór podniósł karoserię na pół metra nad ziemię, oderwał obie rury, po
- czym krzykn±ł z niezadowoleniem i rzucił je w dół. Drugi stwór z piskiem
- uderzył samochód z boku, chc±c go przewrócić.
- Drzwi ciężarówki się otworzyły, i na asfalt wyskoczył człowiek w
- skafandrze ochronnym z potężnym karabinem maszynowym w rękach.
- Podniósł lufę do góry i czekał kilka sekund, widocznie dopuszczaj±c
- potwora bliżej, a potem wystrzelił serię. Z góry dał się słyszeć urażony
- skrzek. Artem szybko otworzył zamek i wybiegł na zewn±trz.
- Jeden ze skrzydlatych potworów zataczał szeroki kr±g jakieś trzydzieści
- metrów nad ich głowami, gotuj±c się, by znów zaatakować, drugiego na
- razie nigdzie nie było widać.
- - Do samochodu! - krzykn±ł człowiek z karabinem.
- Artem rzucił się do niego, wgramolił się do kabiny i usiadł na szerokim
- siedzeniu. Człowiek z karabinem wycelował i wystrzelił jeszcze kilka razy,
- potem wskoczył na stopień, wsun±ł się do szoferki i zatrzasn±ł za sob±
- drzwi. Samochód rykn±ł, ostro ruszaj±c z miejsca.
- - Gołębie karmisz? - zagadał Ulman, patrz±c na Artema przez szkła
- maski przeciwgazowej.
- Artem spodziewał się, że lataj±ce stwory będ± ich ścigać, ale te leciały za
- samochodem jeszcze ze sto metrów i zawróciły w kierunku WOGN-u.
- 412
- - Broni± gniazda
- - stwierdził komandos.
- - Widzieliście kiedyś taki
- numer? Tak po prostu by samochodu nie atakowały, to nie ich rozmiar.
- Ciekawe, gdzie to gniazdo jest?
- Artem nagle poj±ł gdzie potwory uwiły sobie gniazdo, i dlaczego w
- pobliżu wyjścia z WOGN-u nie było żadnego żywego stworzenia, w tym
- widać i czarnych.
- - Wprost w pawilonie naszej stacji, nad schodami ruchomymi.
- -
- powiedział.
- - Tak? Dziwne, zwykle gnieżdż± się wyżej, na budynkach
- - odparł
- komandos. - Widać jakiś inny gatunek. Tak... Przepraszamy, przeci±gnęło
- nam się.
- W skafandrach i z ciężkim uzbrojeniem w kabinie samochodu okazało
- się jednak dość ciasno. Tylna kanapa była zajęta przez jakieś plecaki i
- skrzynie. Ulman usiadł z boku, Artem znalazł się w środku, a po lewej
- stronie siedział Paweł, kolega Ulmana z Prospektu Mira.
- - Za co tu przepraszać? To nie nasza wina
- - powiedział kierowca. -
- Pułkownik jakoś nas nie uprzedzał jak Prospekt Mira, to znaczy ulica, od
- Ryżskiej i dalej, teraz wygl±da. Zupełnie jakby walec po niej przeszedł. A
- już dlaczego ten most jeszcze się trzyma, to naprawdę nie wiem. Nie było
- się tam nawet gdzie schować, ledwie się przed psami opędziliśmy.
- - Widziałeś już psy? - spytał Ulman.
- - Tylko słyszałem - odparł Artem.
- - No widzisz, a my sobie na nie popatrzyliśmy
- - powiedział Paweł,
- skręcaj±c kierownic±.
- - No, i jak? - zainteresował się Artem.
- - Nic dobrego. Zderzak urwały i o mało nie przegryzły opony, i to
- podczas jazdy. Odczepiły się dopiero, jak Pietro załatwił przywódcę stada z
- pieczeniega - Paweł kiwn±ł na Ulmana.
- Jechało się niełatwo: ziemia była zryta transzejami i dołami, asfalt był
- popękany, i drogę trzeba było uważnie wybierać. W pewnym miejscu
- przyhamowali i przez jakieś pięć minut próbowali przedostać się przez górę
- kawałów betonu, które pozostały po zawalonej estakadzie. Artem patrzył w
- okno, ściskaj±c w rękach automat.
- - Dobrze sobie radzi
- - pochwalił samochód Paweł.
- - A mówili, że
- zwietrzeje wacha, zwietrzeje... To nic, nasi chemicy nie takie rzeczy
- widzieli. Nie na darmo bronimy Polis. I z jajogłowych jest pożytek.
- - Gdzie go znaleĽliście? - spytał Artem.
- - W remizie stał, zepsuty. Nie zd±żyli go naprawić, żeby jeĽdził do
- pożarów, kiedy Moskwa się paliła. Wykorzystujemy go teraz od czasu do
- 413
- czasu, oczywiście nie zgodnie z przeznaczeniem, a po prostu jako środek
- transportu.
- - Jasne - Artem znów obrócił się do okna.
- - Udało się nam z pogod±
- - Paweł, jak się zdawało, miał ochotę
- porozmawiać - niebo bez jednej chmurki. To dobrze, z wieży będzie dużo
- widać, jeśli uda nam się na ni± wejść.
- - Wolałbym już na ni±, niż chodzić po domach - kiwn±ł głow±
- Ulman. - Pułkownik wprawdzie mówił, że w nich prawie nic nie mieszka,
- ale to "prawie" jakoś mi się nie podoba.
- Wóz skręcił w lewo i potoczył się po prostej szerokiej ulicy, podzielonej
- na dwie części pasem zieleni. Z lewej biegł szereg prawie nietkniętych
- ceglanych domów, z prawej ci±gn±ł się mroczny, czarny las, podchodz±cy
- do samej jezdni. W kilku miejscach potężne korzenie przebiły nawierzchnię
- drogi, i trzeba było je omijać. Ale na wszystko to Artem zd±żył spojrzeć
- tylko
- przelotnie.
- - Tam jest, ślicznotka! - powiedział z zachwytem Paweł.
- Prosto przed nimi podpierała nieboskłon wieża Ostankino, wznosz±c się
- na setki metrów niczym gigantyczna buława, groż±ca dawno pokonanym
- wrogom. Była to naprawdę fantastyczna konstrukcja, Artem nigdy niczego
- podobnego nie widział, nawet na ilustracjach w ksi±żkach i czasopismach.
- Ojczym oczywiście opowiadał mu o jakiejś gigantycznej budowli,
- znajduj±cej się zaledwie dwa kilometry od ich stacji, ale nawet z tego, co
- mówił, Artem nie umiał sobie wyobrazić, jak wstrz±saj±cy to będzie widok.
- Cał± pozostał± część drogi siedział z otwartymi ze zdziwienia ustami i
- pożerał oczyma gigantyczn± sylwetkę wieży. Na widok tego dzieła ludzkich
- r±k czuł teraz dziwn± mieszankę zachwytu i goryczy, gdy ostatecznie
- zrozumiał, że tym bardziej ludzkość już nigdy nie będzie w stanie stworzyć
- czegoś podobnego.
- - Przez cały ten czas była tak blisko, a ja nic nie wiedziałem...
- -
- spróbował uj±ć w słowa swoj± udrękę.
- - Jak człowiek nie wyjdzie na górę, to w ogóle mało co zrozumie w tym
- życiu - odezwał się Paweł. - Wiesz chociaż, dlaczego wasza stacja nazywa
- się WOGN? To skrót od "Wielkie Osi±gnięcia Gospodarki Narodowej".
- Tam był taki wielki park z różnymi zwierzętami i roślinami. I wiesz, co ci
- powiem? NieĽle wam się pofarciło, że te "ptaszki" urz±dziły sobie gniazdo
- tuż przy wejściu na wasz± stację. Bo niektóre z tych osi±gnięć tak się
- rozwinęły pod wpływem promieniowania, że teraz nawet bezpośrednie
- trafienie z granatnika ich nie rusza.
- 414
- - Ale dla waszych pierzastych przyjaciół maj± respekt - dodał Ulman. -
- To jest, jakby to powiedzieć, wasz dach.
- Obaj się zaśmiali, i Artem, nie zamierzaj±c nawet poprawiać Pawła co do
- nazwy swojej stacji, znów spojrzał na wieżę. Przyjrzawszy się jej,
- zauważył, że olbrzymia konstrukcja nieco się pochyliła, ale widocznie znów
- złapała delikatn± równowagę i uratowała się przed upadkiem. Jak ona
- ocalała w tym piekle, które tu powstało przed laty? S±siednie domy były w
- całości, lub częściowo obrócone w gruzy, lecz wieża dumnie wznosiła się
- pośród tych ruin, jakby jakiś czar chronił j± przed wrogimi bombami i
- rakietami.
- - Ciekawe, jak ona to wytrzymała - mrukn±ł Artem.
- - Pewnie nie chcieli jej niszczyć
- - przypuszczał Paweł. - W końcu to
- cenna infrastruktura. Kiedyś była zreszt± jeszcze o jedn± czwart± wyższa, a
- na górze była taka ostra iglica. A teraz, widzisz, urywa się prawie od razu
- nad tarasem widokowym.
- - A po co j± mieli oszczędzać... Nie było im już wszystko jedno? Boję
- się, żeby nie było tak jak z Kremlem... - w±tpił Ulman.
- Przemkn±wszy przez bramę w metalowym ogrodzeniu, wóz podjechał do
- samej podstawy wieży i zatrzymał się. Ulman wzi±ł noktowizor i automat i
- zeskoczył na ziemię. Po minucie dał im sygnał ręk±: wszystko było w
- porz±dku. Paweł też wyszedł z kabiny, otworzył tylne drzwi i zacz±ł
- wyci±gać na zewn±trz plecaki ze sprzętem.
- - Sygnał powinien przyjść za dwadzieścia minut - powiedział.
- - Spróbujemy złapać st±d
- - Ulman znalazł tornister z nadajnikiem
- radiowym i zacz±ł rozkładać dług± antenę polow±.
- Wkrótce maszt nad przenośn± radiostacj± wznosił się już na sześć
- metrów i leniwie kołysał na słabym wietrze.
- Komandos usiadł przy nadajniku, przyłożył do uszu słuchawki z
- mikrofonem i zacz±ł nasłuchiwać. Zaczęły się długie minuty oczekiwania.
- Na moment przykrył ich cień "pterodaktyla", ale potwór zatoczył kilka
- kręgów nad ich głowami i skrył się za domami: widocznie starczyło mu
- jednego spotkania z uzbrojonymi ludĽmi, żeby zapamiętać niebezpiecznego
- przeciwnika i go unikać.
- - A jak ci czarni w ogóle wygl±daj±? W końcu jesteś naszym specjalist±
- w tej kwestii - spytał Artema Paweł.
- - S± straszni. Niby jak... ludzie, ale przenicowani - spróbował ich
- opisać chłopak. - Całkowite przeciwieństwo człowieka. Zreszt± nazwa
- mówi sama za siebie: czarni - właśnie tacy s±.
- - No tak... A sk±d się wzięli? Przecież nikt o nich wcześniej nawet nie
- słyszał. Co się u was o tym mówi?
- 415
- - Mało to jest rzeczy, o których nigdy nikt w metrze nie słyszał - Artem
- szybko zmienił temat rozmowy. - Czy na przykład ktokolwiek wiedział coś
- o ludożercach z Parku Pobiedy?
- - To prawda - ożywił się kierowca. - Znajdowali ludzi z igłami w szyi,
- ale nikt nie potrafił powiedzieć, kto to zrobił. Co poradzisz? Metro! Ten
- Wielki Czerw to jednak jakaś bzdura! Ale ci wasi czarni, to w końcu sk±d...
- - Widziałem go - przerwał mu Artem.
- - Czerwia? - z niedowierzaniem spytał Paweł.
- - No, albo coś podobnego. Może poci±g. Ogromny, ryczy tak, że uszy
- zatyka. Nie zd±żyłem mu się dobrze przyjrzeć - przemkn±ł obok.
- - Nie, to nie mógł być poci±g... Niby na czym miałby jeĽdzić? Na
- grzybach? Poci±gi pracuj± na pr±d. Wiesz, co mi to przypomina? Maszynę
- wiertnicz±.
- - Dlaczego? - speszył się Artem.
- Słyszał wcześniej o maszynach wiertniczych, ale myśl, że Wielki Czerw
- wygryzaj±cy nowe tunele, o których mówił Dron, mógłby się okazać takim
- urz±dzeniem, nie przyszła mu wcześniej do głowy. I czy cała ta wiara w
- Czerwia nie była zbudowana na odrzuceniu maszyn?
- - Tylko nie mów o tej maszynie wiertniczej Ulmanowi, ani
- pułkownikowi: przez ni± oni wszyscy uważaj± mnie za wariata
- - poprosił
- go Paweł. - Rzecz w tym, że kiedyś zbierałem na Polis informacje,
- wynajdywałem różnych szpiegów, w skrócie zajmowałem się dywersantami
- i bezpieczeństwem wewnętrznym. I raz trafił mi się jeden staruszek, który
- zapewniał, że w pewnym zak±tku, w tunelu obok Borowickiej, cały czas
- słychać hałas, tak jakby za ścian± pracowała taka maszyna. Sam bym go
- oczywiście od razu uznał za wariata, ale był wcześniej budowniczym i się
- na tym znał.
- - A kto może mieć ochotę tam wiercić?
- - Nie mam pojęcia. Staruch ci±gle gadał, że jacyś złoczyńcy chc± się
- dokopać do rzeki, żeby cał± Polis zalało, a on niby podsłuchał ich rozmowę.
- Od razu uprzedziłem kogo trzeba, tyle że nikt mi nie uwierzył. Zacz±łem
- szukać tego staruszka, żeby go wzi±ć na świadka, a ten, jakby naumyślnie,
- gdzieś się zapodział. Może to był prowokator. A może
- - Paweł zerkn±ł
- ostrożnie na Ulmana i zniżył głos - rzeczywiście słyszał, jak wojskowi coś
- w tajemnicy wierc±. I od razu tego mojego staruszka też zakopali, żeby już
- nie słuchał co się za ścian± dzieje. No i od tej pory noszę się z ide± maszyny
- wiertniczej, i przez to uważaj± mnie za świra. Wystarczy, że coś powiem, i
- od razu zaczynaj± mi na ten temat dogadywać.
- Umilkł, patrz±c pytaj±co na Artema, jak on odniesie się do jego historii.
- Ten w nieokreślony sposób wzruszył ramionami: niby czemu nie.
- 416
- - Ni cholery nie słychać, cisza w eterze!
- - rzucił ze złości± Ulman.
- -
- Nie łapie st±d, zaraza! Trzeba wejść wyżej. Młynarz jest pewnie za daleko.
- Artem i Paweł od razu zaczęli się zbierać. Nikt nie chciał myśleć o
- innych przyczynach tego, że grupa stalkera nie ma z nimi ł±czności. Ulman
- po kawałku złożył antenę, schował radiostację do plecaka, zarzucił na ramię
- karabin maszynowy i pierwszy ruszył w kierunku oszklonego westybulu,
- skrytego za potężnymi podporami wieży. Paweł wręczył jedn± ze skrzyń
- Artemowi, sam wzi±ł plecak i sztucer, zatrzasn±ł drzwi samochodu i obaj
- poszli w ślad za Ulmanem.
- W środku było cicho, brudno i pusto: widać ludzie uciekali st±d kiedyś w
- popłochu i już nigdy nie wrócili. Księżyc patrzył ze zdziwieniem przez
- potłuczone, zakurzone szyby na poprzewracane ławeczki i rozwalony
- kontuar kasy, na posterunek milicji z resztkami zapomnianej w pośpiechu
- czapki z daszkiem i połamane bramki przy wejściu, oświetlaj±c odbite z
- szablonu instrukcje i ostrzeżenia dla odwiedzaj±cych wieżę.
- Wł±czyli latarki i, po krótkich poszukiwaniach, znaleĽli wejście na
- schody. Bezużyteczne windy, które kiedyś mogły wwieĽć ludzi na sam±
- górę w mniej niż minutę, stały na pierwszym piętrze z drzwiami rozwartymi
- bezsilnie jak usta paralityka.
- Teraz przed grup± stanęło najtrudniejsze zadanie. Ulman oznajmił, że
- będzie trzeba wejść na wysokość ponad trzystu metrów.
- Pierwsze dwieście stopni Artem pokonał łatwo: przez kilka tygodni
- podróży po metrze nogi przywykły do wysiłku. Na trzysta pięćdziesi±tym
- schodku zacz±ł tracić poczucie, że się porusza. ¦limak schodów
- niestrudzenie szedł w górę i nie dało się odczuć żadnej różnicy między
- piętrami. Wewn±trz wieży było wilgotno i zimno, wzrok ześlizgiwał się z
- gołych betonowych ścian, napotykane z rzadka drzwi były otwarte na
- oścież, ukazuj±c porzucone kabiny projekcyjne.
- Po pięciuset stopniach Ulman zarz±dził pierwsz± przerwę, i dopiero
- wtedy Artem poczuł, jak bardzo się zmęczył. Komandos wyznaczył na
- odpoczynek tylko pięć minut - bał się przegapić moment, w którym stalker
- spróbuje się z nimi poł±czyć.
- Po osiemsetnym stopniu Artem stracił rachubę. Nogi stały się jak z
- ołowiu, i każda ważyła teraz trzy razy więcej, niż na pocz±tku podejścia.
- Najtrudniej było oderwać stopę od ziemi: ta, jak magnes, przyci±gała j± z
- powrotem. Oczy zalewał mu pot, szare ściany rozpływały mu się przed
- oczami niczym we mgle, a zdradzieckie stopnie zaczęły kleić się do jego
- butów. Zatrzymać się i odpocz±ć nie mógł: za nim ciężko sapał Paweł, który
- do tego niósł dwa razy większy ciężar niż Artem.
- Kolejne piętnaście minut i Ulman znów dał im odpocz±ć. Sam też
- wygl±dał na zmęczonego, pierś ciężko mu się poruszała pod bezkształtnym
- 417
- kombinezonem ochronnym, a ręce szukały na ścianach jakiegoś oparcia.
- Komandos wyci±gn±ł z plecaka butelkę wody i podał j± najpierw Artemowi.
- W masce przeciwgazowej był przewidziany specjalny zawór, przez który
- przechodził cewnik: można było przez niego wci±gać wodę. Artem miał
- świadomość, jak bardzo chce się pić pozostałym, ale i tak nie potrafił
- oderwać się od gumowej rurki, póki nie osuszył połowy butelki. Potem
- usiadł na podłodze i zamkn±ł oczy.
- - ChodĽ, już niedaleko! - zawołał do niego Ulman.
- Poderwał Artema na nogi, wzi±ł od niego skrzynkę, zarzucił j± sobie na
- ramiona i poszedł dalej.
- Ile trwała ostatnia część podejścia, Artem nie pamiętał. Stopnie i ściany
- zlały mu się w jedn± mętn± całość, smugi i plamy światła zza zaparowanych
- szkieł maski gazowej wygl±dały jak świetliste chmury, i przez jakiś czas
- odwracał swoj± uwagę od zmęczenia tym, że rozkoszował się ich
- tęczowymi odblaskami. Krew huczała mu w głowie niczym uderzenia
- młota, zimne powietrze rozdzierało płuca, a schody wci±ż się nie kończyły.
- Artem kilka razy siadał na ziemi, ale podnosili go i zmuszali, by szedł.
- W imię czego on to robi?
- Żeby życie w metrze dalej trwało?
- Tak.
- Żeby na WOGN-ie dalej hodowali grzyby i świnie, i żeby żyli tam w
- spokoju jego ojczym i rodzina Żeńki, żeby nieznajomi mu ludzie znów
- osiedlili się na Aleksiejewskiej i na Ryżskiej, i żeby nie zamierała
- niekończ±ca się handlowa krz±tanina na Białoruskiej. Żeby bramini
- przechadzali się w swoich chałatach po Polis i szeleścili stronicami ksi±żek,
- wskrzeszaj±c starożytn± wiedzę i przekazuj±c j± następnym pokoleniom.
- Żeby faszyści budowali swoj± Rzeszę, wynajduj±c wrogów rasy i
- przesłuchuj±c ich na śmierć, a ludzie Czerwia porywali cudze dzieci i
- zjadali dorosłych, zaś kobieta na Majakowskiej dalej mogła sprzedawać
- swojego synka, zarabiaj±c na chleb dla siebie i dla niego. Żeby na
- Pawieleckiej nadal organizowano wyścigi szczurów, bojownicy
- rewolucyjnej brygady wci±ż podgryzali faszystów i prowadzili śmieszne
- dialektyczne dyskusje. I żeby tysi±ce ludzi w całym metrze oddychały,
- jadły, kochały, dawały życie swoim dzieciom, wypróżniały się i spały,
- marzyły, walczyły, zabijały, wpadały w zachwyt i zdradzały, filozofowały i
- nienawidziły, i żeby każdy wierzył w swój raj i swoje piekło...
- Żeby życie w metrze - bezsensowne i bezużyteczne, wzniosłe i pełne
- światła, brudne i tętni±ce energi±, nieskończenie różnorodne i właśnie
- dlatego tak magiczne i piękne - ludzkie życie w metrze dalej trwało.
- 418
- Myślał o tym i w jego plecach obracała się jakby ogromna korbka, która
- popychała go, by zrobił jeszcze krok, a po nim kolejny i jeszcze jeden.
- Dzięki temu, i wbrew wszystkiemu innemu, wci±ż przestawiał nogi.
- I nagle wszystko się skończyło.
- Wpadli do przestronnego pomieszczenia: szerokiego korytarza w
- kształcie pierścienia. Jego wewnętrzna ściana była pokryta marmurem, od
- czego Artem od razu poczuł się jak w domu, ale zewnętrzna...
- Za zewnętrzn± ścian±, całkowicie przezroczyst±, od razu zaczynało się
- niebo, a gdzieś daleko, daleko w dole rozci±gały się skupiska setek
- maluteńkich domków, pocięte ulicami na kwartały, czerniały plamki
- parków i ogromne leje po bombach, widniały prostok±ty ocalałych
- wysokościowców...
- Widać st±d było całe bezkresne miasto, szar± mas± ci±gn±ce się aż do
- ciemnej linii horyzontu. Artem osun±ł się na podłogę, oparł o ścianę i długo,
- jak tylko mógł, patrzył na Moskwę i na powoli różowiej±ce niebo.
- - Artem! Wstawaj, wystarczy tego siedzenia! Masz, pomóż nam -
- potrz±sn±ł go za ramię Ulman.
- Komandos wręczył mu duży kłębek drutu, a Artem spojrzał na niego nic
- nie rozumiej±c.
- - Ta cholerna antena nic nie łapie
- - Ulman wskazał na walaj±cy się po
- ziemi skręcony sześciometrowy pręt. - Będziemy próbować z ramow±. O,
- tamte drzwi prowadz± na balkon techniczny, który jest piętro niżej. Wyjście
- jest akurat od strony Ogrodu Botanicznego. Ja posiedzę przy radiostacji, a ty
- wyjdĽ z Paszk± na zewn±trz, on będzie zakładał antenę, a ty go ubezpieczaj.
- Tylko żywiej, bo niedługo zacznie świtać.
- Artem kiwn±ł głow±. Przypomniał sobie, dlaczego tu jest, i złapał drugi
- oddech. Ktoś pokręcił niewidoczn± korbk± w jego plecach i sprężyna znów
- zaczęła działać. Do celu było już bardzo blisko. Wzi±ł drut i ruszył w
- kierunku drzwi na balkon.
- Klamka nie chciała się poddać i Ulman musiał wystrzelić w drzwi cał±
- serię, aż podziurawione kulami szkło trzasnęło i się rozsypało. Silny poryw
- wiatru o mało nie zwalił ich z nóg. Artem wyszedł na balkon otoczony krat±
- wysokości człowieka.
- - Masz, popatrz na nich - Paweł podał mu lornetkę polow± i machn±ł
- ręk± we właściwym kierunku.
- Artem przytkn±ł oczy do szkieł i długo wodził bez celu wzrokiem po
- powiększonym przez soczewki mieście, póki Paweł nie naprowadził go na
- właściwe miejsce.
- Ogród Botaniczny i WOGN zrosły się w jedn± ciemn±, nieprzebyt±
- gęstwinę, z której wystawały obdarte z tynku kopuły i dachy pawilonów
- 419
- wystawowych. W tym gęstym lesie pozostały tylko dwa prześwity
- -
- w±ziutka dróżka między głównymi pawilonami ("Główna aleja" - szepn±ł
- z przestrachem Paweł) i to.
- Na samym środku Ogrodu utworzyła się ogromna polana, zupełnie jakby
- nawet drzewa uciekały z obrzydzeniem przed t± niespotykan± plag±. Był to
- dziwny i odpychaj±cy widok: ni to miasto, ni to ogromny organ rodny,
- drgaj±cy i pulsuj±cy, rozci±gaj±cy się na kilka kilometrów kwadratowych.
- Niebo stopniowo nabierało porannych barw i ten straszny guz był coraz
- lepiej widoczny: żywa, pokryta żyłkami błona, wychodz±ce z ciasnych
- otworów czarne figurki, krz±taj±ce się w skupieniu, jak mrówki...
- Właśnie, mrówki, a ich miasto-matka przypominało Artemowi
- gigantyczne mrowisko. Jedna ze ścieżek
- - teraz dobrze to widział
- -
- prowadziła do stoj±cej na uboczu białej okr±głej budowli, bliĽniaczo
- podobnej do wejścia na stację WOGN. Czarne figurki dochodziły do drzwi i
- znikały. Ich dalsz± trasę Artem znał aż za dobrze.
- Rzeczywiście byli tuż obok, nie przyszli gdzieś z daleka. I rzeczywiście
- można ich było unicestwić, po prostu unicestwić. Teraz najważniejsze, żeby
- Młynarz nie nawalił. Artem westchn±ł z ulg±. Z jakiegoś powodu
- przypomniał mu się czarny tunel z ostatnich snów, ale potrz±sn±ł głow± i
- zacz±ł rozpl±tywać linkę.
- Balkon opasywał wieżę dookoła, ale czterdziestometrowego drutu nie
- starczyło, żeby zrobić pełne koło. Przywi±zawszy przewód do prętów kraty,
- zawrócili.
- - Jest! Jest sygnał! - zacz±ł wydzierać się radośnie Ulman, kiedy ich
- zobaczył. - Mamy ł±czność! Pułkownik nas skl±ł, pyta, gdzie my byliśmy
- wcześniej - przyłożył słuchawki do uszu, wsłuchał się i dodał:
- - Mówi, że
- wszystko wyszło nawet lepiej, niż myśleli, znaleĽli cztery stanowiska,
- wszystkie w świetnym stanie, były zakonserwowane... smarem, pod
- brezentem... Mówi, że z Antona złota r±czka, we wszystkim się połapał.
- Niedługo będ± gotowi. Trzeba im przekazać koordynaty. Artem, pułkownik
- cię pozdrawia!
- Paweł rozłożył olbrzymi, podzielony na kwadraty plan terenu i patrz±c w
- lornetkę zacz±ł dyktować współrzędne, a Ulman powtarzał je do mikrofonu
- swojej radiostacji.
- - Sam± stację też na wszelki wypadek zaplombujemy
- - komandos
- sprawdził plan i podał jeszcze kilka liczb.
- - Już, koordynaty poszły, teraz będ± naprowadzać.
- - Ulman zdj±ł
- słuchawki i otarł czoło. - To jeszcze zajmie trochę czasu, twój rakietowiec
- jest tam jeden od wszystkiego. Ale to nic, poczekamy...
- Artem wzi±ł lornetkę i znów wyszedł na taras. Coś ci±gnęło go do tego
- ohydnego mrowiska, jakieś niepojęte ściskaj±ce uczucie, nieuchwytny i
- 420
- niewysłowiony smutek, jakby pierś przygniotło mu coś ciężkiego, nie daj±c
- mu głęboko odetchn±ć. Przed oczami znów stan±ł mu czarny tunel, i to
- nagle tak jasno, tak wyraĽnie, jak Artem nie widział go nawet w
- nieodstępuj±cych go koszmarach. Teraz jednak można było się nie bać:
- wampiry niedługo już miały królować w jego snach.
- - Koniec, poleciały! Pułkownik mówi, żebyśmy czekali na kontakt!
- Zaraz wam usmażymy te wasze czarne dupy! - wrzasn±ł Ulman.
- I właśnie w tym momencie miasto pod nogami zniknęło, niebo zapadło
- się w ciemn± otchłań, ucichły radosne krzyki za jego plecami - został tylko
- jeden pusty czarny tunel, którym Artem tyle już razy szedł na spotkanie...
- czego?
- Czas zgęstniał i zatrzymał się.
- Wyci±gn±ł z kieszeni plastikow± zapalniczkę i pstrykn±ł krzemieniem.
- Mały wesoły płomyczek wyskoczył mu z palców i drż±c oświetlił
- przestrzeń wokół niego.
- Artem wiedział, co zobaczy, i rozumiał, że teraz nie powinien się już
- tego bać, dlatego po prostu podniósł głowę i zajrzał w ogromne czarne oczy
- bez białek i Ľrenic. I usłyszał.
- - Ty jesteś wybrańcem.
- ¦wiat przewrócił się na drug± stronę.
- W tych bezdennych oczach nagle, na ułamek sekundy, ujrzał odpowiedĽ
- na wszystko, co pozostawało dla niego niezrozumiałe i niewyjaśnione.
- OdpowiedĽ na wszystkie jego w±tpliwości, wahania, tęsknoty.
- I odpowiedĽ ta okazała się zupełnie inna, niż Artem się spodziewał.
- Pogr±żył się w spojrzeniu czarnego i zobaczył świat jego
- oczami.
- Rodz±ce się nowe życie, braterstwo i zjednoczenie setek i tysięcy
- oddzielnych umysłów, ale nietworz±ce między nimi granic, a ł±cz±ce myśli
- wszystkich jednostek w całość...
- Elastyczna czarna skóra, odbijaj±ca zgubne promienie, pozwalaj±ca z
- łatwości± znieść pal±ce słońce i styczniowe mrozy, cienkie, zręczne
- telepatyczne czułki pozwalaj±ce delikatnie gładzić psychikę ukochanej
- istoty i boleśnie ż±dlić wroga, całkowita odporność na ból...
- Czarni byli prawdziw± koron± stworzenia zburzonego wszechświata,
- feniksem, odradzaj±cym się z popiołów ludzkości. I posiadali rozum
- -
- ż±dny wiedzy, żywy, lecz, niestety, na tyle niepodobny do ludzkiego, że
- nie było żadnej możliwości nawi±zania kontaktu. Aż pojawił się on, Artem.
- Oczami czarnych zobaczył ludzi: gniewnych, zagnanych pod ziemię
- brudnych degeneratów, odgryzaj±cych się ogniem i ołowiem, morduj±cych
- 421
- emisariuszy, którzy szli do nich z pieśni± pokoju, a ci wyrywali im biał±
- flagę z r±k i jej drzewcem przebijali im gardła.
- Potem Artem zrozumiał ich narastaj±c± rozpacz nad tym, że niemożliwe
- jest nawi±zanie kontaktu, osi±gnięcie wzajemnego zrozumienia, gdyż
- głęboko pod ziemi±, w krecich tunelach, siedz± nierozumne oszalałe stwory,
- które unicestwiły swój świat, nadal szarpi± się między sob±, i wkrótce
- wygin±, jeśli nie zmieni± swojego sposobu życia. Czarni podejmuj± kolejn±
- próbę wyci±gnięcia do ludzi pomocnej dłoni, a oni znów gryz± j± z tak±
- nienawiści±, że budz± już teraz lęk. I chęć uwolnienia się od tych
- wściekłych jak bezdomne psy, lecz piekielnie inteligentnych istot, póki nie
- zrobi im się za ciasno w ich podziemnych norach i nie wynurz± się z nich na
- powierzchnię.
- Ale przez cały ten czas trwaj± rozpaczliwe poszukiwania choćby jednego
- z wygnańców, jedynego, który mógłby się stać tłumaczem, mostem między
- dwoma światami, który wytłumaczy obu stronom sens tego, co robi, i czego
- chce druga z nich, który przekaże ludziom, że nie maj± się czego bać, i
- pomoże czarnym porozumieć się z nimi. Ponieważ ludzi i czarnych nic nie
- dzieli. Ponieważ nie s± rywalizuj±cymi o przetrwanie gatunkami, lecz
- dwoma organizmami przeznaczonymi przez naturę do symbiozy. I razem
- -
- z ludzk± znajomości± techniki i historii tego otrutego świata, ze zdolności±
- czarnych do przeciwstawienia się jego niebezpieczeństwom - mog±
- wyprowadzić ludzkość na nowe okr±żenie, i zatrzymana Ziemia zaskrzypi i
- znów zacznie się kręcić wokół własnej osi. Ponieważ czarni to też część
- ludzkości, jej nowa odnoga, urodzona tu, na szcz±tkach zmiażdżonego przez
- wojnę megalopolis.
- Czarni to twór ostatniej wojny, s± dziećmi tego świata, lepiej
- przystosowanymi do nowych reguł gry. Jak wiele innych stworzeń, które
- pojawiły się potem, odbieraj± świat nie tylko znanymi człowiekowi
- zmysłami, ale i czułkami świadomości.
- Artem przypomniał sobie tajemniczy szum w rurach, dzikusów
- hipnotyzuj±cych wzrokiem, atakuj±c± umysł obrzydliw± masę w sercu
- Kremla... Człowiek nie był zdolny poradzić sobie z ich wpływem na
- psychikę, ale czarni byli do tego jakby stworzeni. Potrzebowali tylko
- partnera, sojusznika... Przyjaciela. Kogoś, kto pomoże im się porozumieć z
- ich głuchymi i ślepymi starszymi braćmi: ludĽmi.
- I właśnie wtedy zaczęły się długie, cierpliwe poszukiwania Pośrednika,
- zakończone powodzeniem, radości±, gdyż taki tłumacz, wybraniec, został
- znaleziony. Ale jeszcze zanim kontakt z nim zostaje nawi±zany, on znika.
- Macki ich wspólnej świadomości szukaj± go wszędzie, czasem znajduj±,
- żeby rozpocz±ć dialog, ale on też się boi, wyrywa się i ucieka. Trzeba go
- wspierać i ratować, zatrzymywać, ostrzegać o niebezpieczeństwie, popychać
- i znów prowadzić do domu, tam gdzie ł±czność z nim będzie szczególnie
- 422
- silna i niezakłócona. Wreszcie kontakt jest stały, codziennie, czasem po
- kilka razy, udaje się zbliżyć do wybrańca, i wtedy, za każdym razem, robi
- on jeszcze jeden nieśmiały krok w kierunku zrozumienia swojego zadania.
- Swojego przeznaczenia. Od zawsze był przeznaczony właśnie do tego,
- przecież nawet drogę do metra, do ludzi, otworzył czarnym nie kto inny,
- lecz on.
- Artem chciał już zadać niepokoj±ce go pytanie: co w takim razie stało się
- z Hunterem? Lecz myśl ta zniknęła wśród nowych niewiarygodnych odczuć
- i, choćby nie wiem jak starał się j± zatrzymać, wyślizgnęła mu się, wpadła
- w kipi±cy wir przeżyć i zginęła w nim bez śladu. Ułamek sekundy póĽniej
- nie pamiętał już, że chciał spytać o to, jaki los spotkał Myśliwego.
- Teraz nic już nie odci±gało go od najważniejszego i znów otworzył swój
- umysł przed ich umysłem.
- Artem stał teraz na granicy poznania czegoś niesłychanie ważnego: czuł
- to już na samym pocz±tku swojej wyprawy, kiedy siedział przy ognisku na
- Aleksiejewskiej. To było właśnie to: jasno zobaczył, że kilometry tuneli i
- tygodnie bł±dzenia po metrze znów zaprowadziły go do ukrytych drzwi,
- które wystarczyło otworzyć, by zyskać zrozumienie wszystkich tajemnic
- wszechświata i wznieść się ponad ograniczonych ludzi, którzy wydłubali
- sobie swój światek w twardej, zamarzniętej ziemi i zakopali się w nim po
- uszy. Mógł otworzyć te drzwi już wtedy i cała jego póĽniejsza wyprawa
- byłaby niepotrzebna. Lecz tamtego dnia trafił do tych drzwi przypadkowo,
- zajrzał przez dziurkę od klucza i odskoczył, boj±c się tego, co zobaczył. A
- teraz długa droga, któr± przeszedł, sprawiała, że Artem mógł bez wahania je
- rozewrzeć i stan±ć w świetle absolutnej wiedzy, które kryło się za nimi. I
- niech to światło go oślepi: oczy będ± niezgrabnym i nieprzydatnym
- instrumentem, dobrym tylko dla tych, którzy w swoim życiu nie widzieli nic
- prócz okopconych sufitów tuneli i wytartego granitu stacji.
- Artem musiał tylko wyci±gn±ć rękę naprzeciw podanej mu dłoni, choćby
- strasznej, choćby niezwykłej, pokrytej połyskuj±c± czarn± skór±, lecz
- niew±tpliwie przyjaznej. I wtedy drzwi się otworz±. I wszystko będzie
- inaczej. Otworzyły się przed nim nieogarnione nowe horyzonty, przepiękne
- i wspaniałe. Serce wypełniała mu radość i pewność, i był tylko cień żalu, że
- nie udało mu się zrozumieć tego wszystkiego wcześniej, że odpychał od
- siebie przyjaciół i braci, garn±cych się do niego, licz±cych na jego pomoc,
- jego wsparcie, ponieważ tylko on jeden na całym świecie może to zrobić.
- Chwycił za klamkę drzwi i poci±gn±ł j± w dół. Serca tysięcy czarnych
- daleko w dole wypełniła radość i nadzieja.
- Ciemność przed oczami rozwiała się i zobaczył przez lornetkę, że setki
- czarnych figurek na dalekiej ziemi zatrzymały się. Miał wrażenie, że
- wszyscy oni patrz± teraz na niego, nie wierz±c, że tak długo oczekiwany cud
- się wydarzył i nast±pił kres bezsensownej bratobójczej walki.
- 423
- W tym momencie pierwsza rakieta jak błyskawica wycięła na niebie
- pełen dymu i ognia ślad i uderzyła w sam środek miasta. I natychmiast
- czerwone niebo przecięły jeszcze trzy takie
- meteory.
- Artem rzucił się do tyłu, w nadziei, że salwę da się jeszcze zatrzymać,
- zabronić im, wyjaśnić... Ale od razu zgasł, rozumiej±c, że już po
- wszystkim.
- Pomarańczowe płomienie zalały "mrowisko", w górę uniosła się smolista
- chmura, kolejne wybuchy okr±żyły je ze wszystkich stron i zawaliło się,
- zniknęło, wydaj±c zmęczony, przedśmiertny jęk. Przykrył je czarny dym
- płon±cego lasu i ciał. A z nieba wci±ż spadały kolejne rakiety, i każda
- śmierć odznaczała się bólem i smutkiem w duszy Artema.
- Rozpaczliwie próbował znaleĽć w świadomości choćby ślad tej
- obecności, która przed sekund± tak przyjemnie wypełniała i ogrzewała jego
- umysł, która była obietnic± ratunku dla niego i całej ludzkości, która
- nadawała sens jego istnieniu... Ale nic z niej nie zostało. Jego świadomość
- była jak opuszczony tunel w metrze, którego całkowitej pustki nie można
- dojrzeć tylko przez panuj±c± w nim absolutn± ciemność. I Artem wyraĽnie,
- jaskrawo poczuł, że już nigdy nie pojawi się tam światło, którym mógłby
- oświetlić swoje życie i znaleĽć w nim cel.
- - Pięknie ich załatwiliśmy, co? Niech wiedz± jak to jest z nami
- zaczynać! - zacierał ręce Ulman. - Co, Artem? Artem!
- Cały Ogród Botaniczny i jednocześnie cała Wystawa obróciły się w
- jedn± straszn±, płon±c± miazgę, olbrzymie kłęby tłustego czarnego dymu
- leniwie podnosiły się ku jesiennemu niebu, a szkarłatna łuna potwornego
- pożaru mieszała się z delikatnymi promieniami wschodz±cego słońca.
- Artemowi zrobiło się nie do zniesienia duszno i ciasno. Złapał za maskę
- przeciwgazow±, ści±gn±ł j±, i chciwie, pełn± piersi±, zaczerpn±ł gorzkiego
- chłodnego powietrza. Potem otarł łzy i, nie zwracaj±c uwagi na okrzyki,
- zacz±ł schodzić po schodach.
- Wracał do metra.
- Do domu.
- KONIEC
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement