Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- Księga czwarta
- ROZDZIAŁ XIX
- Król i Marlowe niecierpliwili się coraz bardziej. Shagata bardzo się spóźniał.
- - Ale parszywa noc. Spociłem się jak mysz - powiedział z rozdrażnieniem Król.
- Siedzieli w zajmowanym przez niego kącie baraku. Marlowe przyglądał się, jak
- Król stawia pasjansa. W parnym powietrzu, które spowijało obóz, pod bezksiężycowym
- niebem wisiało jakieś napięcie. Ucichł nawet nieustanny chrobot dochodzący spod
- baraku.
- - Jeżeli w ogóle ma przyjść, to wolałbym, żeby już tu był - odezwał się Marlowe.
- - A ja chciałbym wiedzieć, co się, do jasnej cholery, dzieje z Czeng Sanem.
- Skurwysyn mógłby przynajmniej przesłać wiadomość.
- Po raz nie wiadomo który Król wyjrzał przez okno i popatrzył w stronę ogrodzenia
- z kolczastego drutu. Wypatrywał sygnału od partyzantów, którzy powinni -którzy musieli -
- tam być! Ale nie dostrzegł najmniejszego ruchu, żadnego znaku. Dżungla, tak jak obóz,
- zamarła w omdlewającej duchocie.
- Marlowe skrzywił się z bólu, zginając palce lewej dłoni i układając wygodniej
- obolałą rękę.
- Król obejrzał się na niego.
- - Jak z twoją ręką? - spytał.
- - Boli jak cholera, bracie.
- - Powinieneś pójść z tym do lekarza, żeby obejrzał.
- - Jestem zapisany na jutro.
- - Przeklęty pech!
- - Wypadki chodzą po ludziach. Nic na to nie poradzisz.
- Do wypadku doszło przed dwoma dniami, podczas ściągania drewna na opał. W
- jednej chwili Marlowe zapierał się nogami w grzęzawisku, uginając się pod ciężarem pnia
- 328
- z korzeniami, który wraz z dwudziestoma parami innych spoconych rąk wciągał na
- przyczepę, a w następnej dłonie ześlizgnęły mu się i ręka dostała się między pień a
- przyczepę. Czuł, jak twarde zadry rozrywają mu mięsień, a ciężki pień omal nie druzgoce
- kości. Wrzeszczał z bólu na całe gardło.
- Minęło kilka minut, zanim pozostali unieśli pień, wyciągnęli spod niego bezwładną
- rękę i ułożyli Marlowe’a na ziemi. Krew sączyła się i wsiąkała w muł, a dokoła zaroiło się
- od much, komarów i innych owadów podrażnionych jej słodkim zapachem. Rana miała
- kilkanaście centymetrów długości, kilka centymetrów szerokości i w paru miejscach była
- głęboka. Jego towarzysze powyciągali z niej spiczaste drzazgi, przemyli ją wodą i ile się
- dało, oczyścili. Założyli mu opaskę uciskową, a potem, wytężywszy wszystkie siły,
- wepchnęli pień na przyczepę i pociągnęli ją w pocie czoła do obozu. Marlowe szedł obok
- nękany napadami mdłości.
- Doktor Kennedy obejrzał i obficie zajodynował ranę, a Steven przez cały czas
- trzymał zesztywniałego z bólu Marlowe’a za drugą, zdrową rękę. Potem doktor posma-
- rował część rany maścią cynkową, a resztę tłustą mazią, żeby krzepnąca krew nie zlepiła
- się z opatrunkiem. W końcu zabandażował rękę.
- - Ma pan cholerne szczęście - powiedział. - Żadnych złamań, mięśnie nie
- uszkodzone. W zasadzie jest to rana powierzchowna. Proszę przyjść za parę dni.
- Jeszcze raz do niej zajrzymy.
- Król poderwał głowę znad kart, bo do baraku wbiegł Max.
- - Są kłopoty oznajmił cichym, napiętym głosem. - Grey wyszedł właśnie ze
- szpitala i idzie w tę stronę.
- - Śledźcie go, Max. Wyślij Dina.
- - Dobra - odparł Max i wybiegł.
- - Co o tym myślisz, Peter?
- - Jeżeli Grey wyszedł ze szpitala, to znaczy, że coś wie.
- - Pewnie, że wie.
- - Jak to?
- - Jasna sprawa. W baraku jest kapuś.
- 329
- - O rany. Jesteś pewien?
- - Tak. I wiem, kto nim jest.
- Król położył czarną czwórkę na czerwoną piątkę, a czerwoną piątkę na czarną
- szóstkę i zagarnął kolejnego asa.
- - Kto?
- - Tego ci nie powiem, Peter - odparł Król i uśmiechnął się z przymusem. - Lepiej,
- żebyś nie wiedział. Ale Grey ma tu swoją wtyczkę.
- - I co chcesz zrobić z tym fantem?
- - Nic. Na razie. Może później rzucę go szczurom na pożarcie - rzekł z uśmiechem
- Król i zmienił temat. - Świetny pomysł z tą hodowlą, no nie?
- Marlowe zamyślił się nad tym, co by zrobił, gdyby wiedział, kto donosi. Był
- pewien, że Yoshima też ma gdzieś w obozie swojego szpicla, tego, który wydał Davena,
- nie został jeszcze przyłapany, działa bezimiennie i właśnie szuka radia ukrytego w
- manierkach. Pomyślał, że Król mądrze robi zatrzymując wiadomość dla siebie, bo w ten
- sposób unika się wpadki. I nie miał mu za złe, że nie wyjawił, kto jest zdrajcą. Ale mimo
- wszystko zastanawiał się, kto nim może być.
- - Naprawdę myślisz, że to... mięso da się jeść? - spytał.
- - Skąd mam wiedzieć - odparł Król. - Niedobrze się robi, jak o tym pomyśleć. Ale,
- a jest to duże ,,ale”, interes to interes. Przy naszej smykałce pomysł jest genialny!
- Marlowe uśmiechnął się, zapominając o bolącej ręce.
- - Tylko pamiętaj. Pierwsze udko dla mnie.
- - Chcesz je podsunąć komuś, kogo znam?
- - Nie.
- Król roześmiał się.
- - Chyba nie zataisz tego przed kumplem? - powiedział.
- - Powiem ci po fakcie.
- - I tak w końcu wychodzi na to, że mięso to mięso, a jedzenie to jedzenie. Weź na
- przykład tamtego psa.
- - Spotkałem Hawkinsa parę dni temu.
- 330
- - No i co?
- - Nic. Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru o tym mówić, a on też nie
- chciał do tego wracać.
- - Przesadza. Było, nie ma i już - rzekł Król. - Żeby ten Shagata wreszcie przyszedł
- - dodał z niepokojem, odwracając karty.
- - Hej! - zawołał przez okno Tex.
- - Co jest?
- - Timsen mówi, że właściciel zaczyna panikować. Jak długo chcesz czekać?
- - Pójdę do niego - powiedział Król. Wysunął się przez okno i szepnął: - Pilnuj
- “sklepu”, Peter. Będę niedaleko.
- - Dobrze - odparł Marlowe. Zebrał karty i zaczął je tasować, wstrząsany
- dreszczami, a ból na przemian to się nasilał, to malał.
- Król szedł trzymając się cienia. Czuł, że śledzi go wiele par oczu. Niektóre
- należały do jego straży, reszta była wroga i obca. Gdy dotarł do Timsena, Australijczyk
- zlany był potem.
- - Cześć, kolego - przywitał go Timsen. - Nie mogę go tu trzymać bez końca.
- - A gdzie on jest? - spytał Król.
- - Przyjdzie twój człowiek, to go przyprowadzę. Taka była umowa. Jest niedaleko.
- - No to pilnuj go dobrze. Nie chcesz chyba, żeby go ktoś załatwił?
- - Ty rób swoje, ja swoje. Ma dobrą obstawę.
- Timsen zaciągnął się papierosem i podał go Królowi.
- - Dziękuję - powiedział Król i skinął na mur więzienia po wschodniej stronie. - O
- tamtych wiesz?
- - Pewnie. - Australijczyk zaśmiał się. - Powiem ci jeszcze coś. Właśnie idzie tu
- Grey. W okolicy aż roi się od glin i “wolnych strzelców”. Wiem o jednym australijskim
- gangu, ale słyszałem, że powstał drugi, który też zwąchał nasz interes. Tylko że moi
- chłopcy rozpracowali teren. Jak tylko dostaniemy forsę, ty dostaniesz brylant.
- - Damy strażnikowi jeszcze dziesięć minut. Jeżeli nie przyjdzie, umówimy się na
- nowo. Plan ten sam, tylko z drobnymi zmianami.
- 331
- - Dobra, bracie. Zobaczymy się jutro po żarciu.
- - Miejmy nadzieję, że jeszcze dzisiaj.
- Ale nie zobaczyli się. Czekali, Shagata jednak nie nadszedł i Król odwołał akcję.
- Nazajutrz Marlowe dołączył do tłumu mężczyzn oczekujących przed szpitalem.
- Niedawno skończył się obiad i bezlitosne słońce rozpalało powietrze, ziemię i wszystkie
- jej stworzenia. Nawet muchy były senne. Marlowe wyszukał skrawek cienia, przykucnął
- w pyle i czekał. Ręka pulsowała mu coraz silniej.
- Zmierzchało już, kiedy przyszła jego kolej.
- Doktor Kennedy skinął mu głową na powitanie i wskazał krzesło.
- - Jak pan się dziś czuje? - spytał machinalnie.
- - Dziękuję, nie najgorzej.
- Kennedy pochylił się i dotknął bandaża. Marlowe krzyknął.
- - Co z panem, do diabła? Przecież ledwo pana dotknąłem - zezłościł się doktor.
- - Nie wiem. Ale przy najlżejszym dotknięciu boli mnie jak cholera.
- Doktor Kennedy wetknął Marlowe’owi termometr do ust, nastawił metronom i
- zmierzył puls. Dziewięćdziesiąt, puls przyśpieszony. Źle. Gorączki nie ma, też źle. Uniósł
- obandażowaną rękę i powąchał. Wyraźny mysi odór. Źle.
- - No tak. Zdejmę opatrunek. Proszę - powiedział i podał Marlowe’owi kawałek
- gumy, który wyciągnął szczypcami ze sterylizującego płynu. - Niech pan zaciśnie na tym
- zęby. Będzie bolało, nic na to nie poradzę.
- Poczekał, aż Marlowe włoży gumę do ust, a potem - najdelikatniej, jak umiał -
- zaczął odwijać bandaż. Ale bandaż przywarł do rany i zrósł się z nią, a więc nie pozo-
- stało mu nic innego, jak zerwać go na siłę, a nie był już tak zręczny jak kiedyś.
- Marlowe zaznał w życiu wiele bólu. Kiedy poznaje się coś gruntownie, poznaje się
- tym samym jego granice, barwę i odmiany. Mając doświadczenie - i odwagę - można się
- poddać bólowi i wówczas nie jest on taki straszny, wprawdzie wzbiera, ale daje się go
- kontrolować. Czasem nawet dobrze robi.
- Ten ból był jednak gorszy od najgorszych.
- - O Boże - jęknął przez zaciśnięte na gumie zęby, płacząc i z trudem łapiąc
- 332
- oddech.
- - Już po wszystkim - rzekł Kennedy, wiedząc, że to nieprawda. Ale cóż więcej
- mógł zrobić? Nic. Przynajmniej w tych warunkach. Pacjent powinien oczywiście dostać
- morfinę, każdy dureń to wiedział, ale doktor miał jej za mało, żeby szafować zastrzykami.
- - Popatrzmy, jak to wygląda.
- Obejrzał dokładnie otwartą ranę. Była nabrzmiała i zapuchnięta, koloru żółtego w
- różnych odcieniach, miejscami purpurowa. Pokryta śluzem.
- - Hmm - mruknął w zamyśleniu, wyprostował się, złożył dłonie i przeniósł wzrok
- na złączone palce. - Tak - powiedział wreszcie. - Mamy do wyboru trzy możliwości. -
- Wstał i zaczął się przechadzać, przygarbiony, a potem mówić monotonnym głosem, jak
- gdyby zwracał się do grona studentów: - Rana zmieniła charakter. Nastąpiło zakażenie
- pałeczkami clostridium. Mówiąc prościej, rozwinęła się zgorzel. Zgorzel gazowa.
- Mógłbym odkryć ranę i usunąć zakażoną tkankę, ale nie sądzę, żeby to coś dało,
- ponieważ zakażenie jest głębokie. Musiałbym więc usunąć częściowo mięśnie
- przedramienia, a wówczas dłoń i tak byłaby niesprawna. Najlepszym rozwiązaniem
- byłoby amputować...
- - Co?!
- - Bez wątpienia tak. - Doktor Kennedy nie mówił do pacjenta, tylko wygłaszał
- wykład w sterylnej auli rozumu. - Proponuję natychmiastową amputację. Być może wtedy
- uda nam się uratować staw łokciowy...
- - Przecież to tylko rana powierzchowna! - wybuchnął zrozpaczony Marlowe. -
- Przecież nic się poza tym nie stało, to tylko rana powierzchowna!
- Strach brzmiący w jego głosie przywołał doktora do rzeczywistości. Kennedy
- przyglądał się przez chwilę pobladłej twarzy siedzącego przed nim pacjenta.
- - To jest rzeczywiście rana powierzchowna, ale bardzo głęboka. Poza tym
- nastąpiło zatrucie krwi. Prosta sprawa, mój drogi. Gdybym miał surowicę, dałbym ją
- panu, ale jej nie mam. Gdybym miał środki sulfonamidowe, leczyłbym nimi ranę, ale ich
- nie mam. Wobec tego mogę tylko amputować...
- - Pan chyba oszalał! - wrzasnął na niego Marlowe. - Mówi pan o amputowaniu
- 333
- ręki, kiedy ja mam tylko ranę powierzchowną!
- Doktor wysunął niepostrzeżenie rękę i ujął palcami rękę Marlowe’a znacznie
- powyżej rany. Ten wrzasnął z bólu.
- - A widzi pan! To wcale nie jest zwykła rana powierzchowna. Pan ma zatrutą krew.
- Zakażenie rozszerzy się na całą rękę i cały organizm. Jeżeli chce pan żyć, będziemy
- musieli ją uciąć. Przynajmniej wyjdzie pan z tego żywy!
- - Nie pozwolę amputować ręki!
- - Jak pan sobie życzy. Albo operacja, albo... - Doktor urwał i znużony usiadł na
- krześle. - Ma pan chyba prawo sam zadecydować, czy woli pan umrzeć. Nie mam o to
- do pana pretensji. Ale na Boga, chłopcze, niechże pan zrozumie, co do pana mówię!
- Umrze pan, jeśli tej ręki nie amputujemy.
- - Nie pozwolę się dotknąć! - ostrzegł Marlowe, odsłaniając zęby. Czuł, że zabiłby
- doktora, gdyby ten się do niego zbliżył. - Pan oszalał! - krzyknął. - To tylko zwykła rana!
- - Proszę bardzo. Może mi pan nie wierzyć. Spytajmy innego lekarza.
- Kennedy przywołał drugiego doktora, który potwierdził diagnozę, i wtedy Marlowe
- zrozumiał, że to wszystko nie jest potwornym snem, ale prawdą. Miał gangrenę. Boże!
- Strach odebrał mu siły. Zdjęty śmiertelnym przerażeniem słuchał wyjaśnień obu lekarzy,
- że gangrenę spowodowały rozmnażające się głęboko pod skórą zarazki, które właśnie
- teraz, w tej chwili płodziły śmierć. Jego rękę opanował jakby rak, powiedzieli. Należy ją
- koniecznie uciąć. Pod łokciem. Trzeba zrobić to szybko, bo inaczej przyjdzie ją usunąć
- całą, aż do barku. Nie ma się czym przejmować, zapewniali. Nie będzie bolało. Mieli
- teraz pod dostatkiem eteru, nie to co kiedyś.
- A potem Marlowe, zachowawszy rękę, którą owinięto mu czystym bandażem i w
- której cały czas mnożyły się zarazki, znalazł się przed szpitalem i ruszył po omacku w dół
- zbocza. Powiedział im, lekarzom, że musi to przemyśleć... Tylko co przemyśleć? Nad
- czym się tu zastanawiać? Stwierdził nagle, że stoi przed barakiem Amerykanów. W
- środku dostrzegł samotnego Króla. Wszystko było gotowe na przyjście Shagaty - na
- wypadek gdyby dziś się zjawił.
- - Rany boskie, Peter, co ci jest? - spytał Król i wysłuchał opowieści Marlowe’a z
- 334
- rosnącym przerażeniem. - Chryste! - wykrzyknął, wlepiając oczy w opartą na stole
- obandażowaną rękę.
- - Klnę się na wszystko, co mam najświętszego, że prędzej umrę, niż będę kaleką!
- Marlowe, nie kryjąc swoich uczuć, spojrzał żałośnie na Króla, a jego oczy wołały:
- “Pomóż mi, pomóż mi, na miłość boską, pomóż mi!”
- Kurczę, pomyślał Król, co bym zrobił na jego miejscu, gdyby to była moja ręka? I
- co będzie z brylantem?... Przecież Peter musi mi w tym pomóc, musi...
- - Hej - szepnął od progu Max. - Shagata idzie.
- - Dobra, Max. Co z Greyem?
- - Schował się pod murem. Timsen o tym wie. Jego ludzie nas osłaniają.
- - Dobrze, no to zwiewaj i przygotuj się. Zawiadom wszystkich.
- - Dobra - odparł Max i popędził.
- - Chodź, Peter, musimy się przyszykować - rzekł Król.
- Ale Marlowe był w szoku, niezdolny do niczego.
- - Peter! - ponaglił go Król i potrząsnął nim brutalnie. - Wstawaj, rusz się! -
- powiedział natarczywie. - Chodź. Musisz mi pomóc. Wstawaj!!!
- Szarpnął Marlowe’a i poderwał go na nogi.
- - Co, do licha...
- - Zaraz przyjdzie Shagata. Musimy dokończyć interes.
- - Do diabła z twoim interesem! - wrzasnął Marlowe bliski obłędu. - Do diabła z
- brylantem! Mają mi uciąć rękę!
- - Nie zrobią tego!
- - Masz rację, na pewno nie zrobią. Bo przedtem umrę...
- Król uderzył go na odlew w twarz, a potem poprawił z całej siły z drugiej strony.
- Marlowe natychmiast oprzytomniał i potrząsnął głową.
- - Co jest, do cholery... - powiedział.
- - Zaraz przyjdzie Shagata. Musimy być gotowi.
- - Zaraz przyjdzie? - spytał Marlowe bezmyślnie, czując, że policzki pieką go od
- uderzeń.
- 335
- - Tak.
- Król zauważył, że w oczach Marlowe’a pojawiła się czujność, co znaczyło, że
- doszedł do siebie.
- - Chryste - powiedział, aż osłabły z ulgi. - Musiałem coś zrobić, Peter, darłeś się
- jak opętany.
- - Naprawdę? Przepraszam, nie chciałem.
- - Czujesz się już dobrze? Musisz mieć teraz głowę na karku.
- - Już mi przeszło.
- Marlowe wyśliznął się za Królem przez okno. Dotykając stopami ziemi, poczuł w
- ręce przeszywający ból. Ucieszył się. Wpadłeś w panikę, głupcze, skarcił się w duchu.
- Zestrachałeś się, Marlowe, jak dzieciak. Głupiec z ciebie. Musisz stracić rękę, i co z
- tego? Masz szczęście, że nie nogę, to by dopiero było kalectwo. A ręka? Cóż znaczy
- ręka? Nic. Możesz sobie sprawić sztuczną. Jasne, że tak. Na haczyk. Co komu
- przeszkadza sztuczna ręka? Mogłoby z tym być całkiem znośnie. Na pewno.
- - Tabe - przywitał ich Shagata, nurkując pod kawałek brezentu osłaniający miejsce
- pod dachem.
- - Tabe - odparli Król i Marlowe.
- Shagata był bardzo niespokojny. Im dłużej się zastanawiał nad tym interesem,
- tym mniej mu się on podobał. Za dużo pieniędzy, za duże ryzyko. Wciągnął powietrze
- przez nos jak pies robiący stójkę.
- - Czuję niebezpieczeństwo - powiedział.
- - Mówi, że wyczuwa niebezpieczeństwo - przetłumaczył Marlowe.
- - Przekaż mu, żeby się nie martwił. Wiem, co to za niebezpieczeństwo, i już się
- tym zająłem. Co z Czeng Sanem?
- - Powiem wam, że bogowie uśmiechnęli się do was, do mnie i do mojego
- przyjaciela - szeptał pośpiesznie Sha-gata. - To prawdziwy lis, bo ta niegodziwa policja
- wypuściła go ze swojej pułapki. - Pot ściekał mu po twarzy i wsiąkał w koszulę. - Mam
- pieniądze.
- Króla aż ścisnęło w dołku.
- 336
- - Powiedz mu, że najlepiej darować sobie tę gadkę i przystąpić do rzeczy. Zaraz
- wrócę z towarem.
- Król odszukał kryjącego się w cieniu Timsena.
- - Gotowe? - spytał.
- - Gotowe - odparł Timsen i zagwizdał naśladując głos ptaka. Niemal natychmiast
- zagwizdano mu w odpowiedzi. - Tylko się pośpiesz, bracie - ostrzegł. - Nie mogę ci długo
- gwarantować bezpieczeństwa.
- - Dobrze.
- Król odczekał chwilę i z ciemności wyłonił się chudy australijski kapral.
- - Cześć. Nazywam się Townsend. Bili Townsend - przedstawił się.
- - Chodź - powiedział Król i pośpieszył z powrotem pod dach.
- Tymczasem Timsen stał na czatach, a jego ludzie rozstawili się na terenie,
- przygotowując drogę ucieczki.
- Przy rogu więzienia, niecierpliwiąc się, czekał Grey. Wprawdzie Dino szepnął mu
- przed chwilą do ucha, że przyszedł Shagata, ale on wiedział, że wstępne rozmowy
- wymagają czasu. Jeszcze trochę i mógł wkroczyć do akcji.
- Zastęp Smedly-Taylora również był gotów i czekał tylko na sfinalizowanie
- transakcji. Na pierwszy ruch ze strony Greya mieli przystąpić do działania.
- Król stał już pod brezentem, a przy nim zdenerwowany Townsend.
- - Pokaż mu brylant - rozkazał Król.
- Townsend rozchylił postrzępioną koszulę i wyciągnął sznurek, na którego końcu
- przywiązany był pierścień z brylantem. Drżąc pokazał go Shagacie, który skierował nań
- światło przenośnej lampy. Japończyk dokładnie obejrzał kamień - krople jarzącego się
- zimno światła na końcu sznurka. Następnie poskrobał nim szklaną osłonę lampy. Kamień
- zazgrzytał i zostawił ślad.
- Shagata, cały spocony, skinął głową z aprobatą.
- - Bardzo dobrze. To rzeczywiście brylant - zwrócił się do Marlowe’a, a potem wyjął
- cyrkiel i dokładnie zmierzył kamień. Znów skinął głową. - Ma rzeczywiście cztery karaty.
- Król poderwał głowę.
- 337
- - W porządku - powiedział. - Zaczekaj z Townsendem, Peter.
- Marlowe wstał, skinął na Townsenda i wysunęli się spod brezentowego daszka.
- Czekali w ciemnościach, czując na sobie otaczające ich zewsząd spojrzenia. Spojrzenia
- setek par oczu.
- - Cholera, wolałbym nie mieć tego kamienia - powiedział Townsend i wzdrygnął
- się. - Słowo daję, odechciewa się żyć przez tę nerwówkę. - Jego porażone strachem
- palce dotykały sznurka i klejnotu, po raz tysięczny upewniając się, że nadal wisi na szyi. -
- Bogu dzięki, że to już ostatnia noc.
- Z rosnącym podnieceniem Król śledził, jak Shagata otwiera ładownicę, rzuca na
- stół kilkucentymetrowy plik banknotów, potem zza koszuli wyciąga drugi plik, a z kieszeni
- spodni następne i na stole formują się dwa stosy pieniędzy, każdy wysoki na kilkanaście
- centymetrów. Król błyskawicznie zabrał się do liczenia, a Shagata złożył szybki, nerwowy
- ukłon i odszedł. Znalazłszy się z powrotem na drodze, poczuł się bezpieczniej. Poprawił
- karabin i właśnie ruszył przez obóz, kiedy nadbiegający z przeciwnej strony Grey o mało
- nie zwalił go z nóg.
- Grey zaklął, lecz nie zwolnił kroku, ignorując stek wyzwisk, którymi obrzucił go
- strażnik. Tym razem jednak Shagata nie pobiegł za tym “przeklętym zawszonym
- jeńcem”, żeby poduczyć go uprzejmości, ponieważ cieszył się, że już oddał pieniądze, i
- chciał jak najszybciej wrócić na posterunek.
- - Gliny - doszedł zza brezentowej zasłony ponaglający szept Maxa.
- Król zgarnął banknoty, wybiegł spod daszku i ściszonym głosem rzucił w biegu do
- Townsenda:
- - Zmykaj stąd. Powiedz Timsenowi, że mam forsę i zapłacę później, jak się
- uspokoi. Townsend zniknął.
- - Chodź, Peter - powiedział Król i pierwszy wśliznął się pod barak.
- W tej samej chwili zza rogu wyłonił się Grey.
- - Nie ruszać się, wy dwaj! - krzyknął.
- - Rozkaz! - odezwał się demonstracyjnie ukryty w cieniu Max i razem z Texem
- zaszli Greyowi drogę, osłaniając Króla i Marlowe’a.
- 338
- - Nie wy.
- Grey próbował przecisnąć się pomiędzy nimi.
- - Przecież kazał pan nam się zatrzymać... - mówił bezczelnie Max i cofając się
- zastępował mu drogę.
- Grey z wściekłością przedarł się przez nich i rzucił w pościg pod barak.
- Król i Marlowe zdążyli tymczasem wskoczyć do rowu pod barakiem i wydostać się
- z niego po drugiej stronie. Ścigającemu ich Greyowi zabiegła teraz drogę następna
- grupa.
- Grey dostrzegł uciekających, gdy pędzili co sił w nogach pod murem więzienia, i
- zaalarmował gwizdkiem swoich rozstawionych w pogotowiu ludzi. Żandarmi wyszli z
- ukrycia, obstawiając teren pomiędzy murami więzienia, a także pomiędzy więziennym
- murem a ogrodzeniem z drutu kolczastego.
- - Tędy - rzucił Król, wskakując przez okno do baraku Timsena.
- Nikt z obecnych nie zwrócił na nich uwagi, ale wielu dostrzegło zgrubienie pod
- koszulą Króla.
- Król i Marlowe przebiegli przez barak i wypadli drzwiami. Osłaniająca ich ucieczkę
- grupa Australijczyków pojawiła się akurat w chwili, gdy do okna dopadł zdyszany Grey,
- któremu mignęły w przelocie postacie uciekających. Grey obiegł barak.
- - Którędy pobiegli? Mówcie! Którędy?! - krzyczał.
- - Kto? Kto, panie kapitanie? - zapytał chór głosów.
- Grey przecisnął się pomiędzy Australijczykami i wydostał się na otwartą
- przestrzeń.
- - Wszyscy na miejscach, panie kapitanie - zameldował żandarm, który do niego
- podbiegł.
- - Dobrze. Daleko uciec nie mogą. Nie odważą się porzucić pieniędzy. Zaczynamy
- ich okrążać. Przekażcie reszcie.
- Król i Marlowe biegli właśnie ku północnemu narożnikowi więzienia, ale zatrzymali
- się.
- - Jasna cholera! - zaklął Król.
- 339
- Tam, gdzie powinna być grupa Australijczyków, którzy mieli opóźniać pościg,
- natknęli się na ludzi Greya. Pięciu żandarmów.
- - Co teraz? - spytał Marlowe.
- - Zawracamy. Szybko!
- Biegnąc Król zastanawiał się, co, do diabła, nie wypaliło. I nagle znalazł
- odpowiedź. Drogę zastąpiło im czterech zamaskowanych mężczyzn z potężnymi kijami
- w ręku.
- - Dawaj forsę, koleś, jeśli nie chcesz oberwać po żebrach - usłyszał.
- Zamarkował unik i mając Marlowe’a u boku, zaatakował. Runął całym ciałem na
- jednego z mężczyzn, a drugiego kopnął między nogi. Marlowe z kolei zablokował
- spadający na niego cios, zaciskając zęby, żeby nie krzyknąć z bólu, kiedy kij obsunął się
- po jego chorej ręce, i wyrwał napastnikowi broń. Czwarty rabuś wziął nogi za pas i wsiąkł
- w ciemności.
- - Pryskamy stąd - wyrzucił z siebie zdyszany Król.
- Pobiegli dalej. Czuli na sobie śledzące ich spojrzenia i lada chwila spodziewali się
- kolejnego ataku. Nagle Król stanął jak wryty.
- - Uwaga! Grey!
- Odwrócili się i dali nura pod najbliższy barak. Leżeli tam przez chwilę, ciężko
- dysząc. Koło baraku przebiegli jacyś ludzie i do uszu Króla i Marlowe’a dobiegły gniewne
- szepty.
- - Pobiegli tamtędy. Musimy ich capnąć przed glinami.
- - Cały obóz nas ściga - powiedział Król.
- - To zostawmy te pieniądze tutaj - zaproponował bezradnie Marlowe. - Możemy je
- przecież zakopać.
- - Za duże ryzyko. Zaraz by je znaleźli. Psiakrew, a tak dobrze wszystko szło.
- Tylko że ten łajdak Timsen wystawił nas do wiatru. - Król otarł twarz z potu i ziemi. -
- Gotów?
- - Którędy?
- Król nie odpowiedział. Cicho wyczołgał się spod baraku i ruszył dalej, trzymając
- 340
- się cienia. Tuż za nim Marlowe. Bez wahania przebiegli przez ścieżkę i wskoczyli do
- głębokiego rowu ciągnącego się wzdłuż ogrodzenia z kolczastego drutu. Król pomknął
- przodem, aż znaleźli się prawie naprzeciwko baraku Amerykanów. Tam zatrzymał się i
- oparł plecami o brzeg rowu, z trudem łapiąc oddech. Zewsząd dobiegał ich zgiełk
- podnieconych szeptów.
- - Co się dzieje?
- - Król uciekł z Marlowe’em. Mają przy sobie tysiące dolarów.
- - Coś ty! Szybko, może ich złapiemy.
- - Prędzej!
- - Dorwiemy te pieniądze.
- Tymczasem Grey wysłuchiwał meldunków, podobnie zresztą Smedly-Taylor i
- Timsen. Ale meldunki były sprzeczne, więc Timsen klął i syczał poganiając swoich ludzi,
- żeby wytropili Króla i Marlowe’a, zanim zrobią to grupy Greya lub pułkownika.
- - Macie zdobyć tę forsę! - rozkazał.
- Ludzie Smedly-Taylora czekali, śledząc Australijczyków Timsena, i też byli
- zdezorientowani. Którędy tamci uciekli? Gdzie ich szukać?
- Grey także czekał, świadom, że obie drogi ucieczki, od strony północnej i
- południowej, są odcięte. Złapanie Króla i Marlowe’a było więc tylko kwestią czasu. Krąg
- się zacieśniał. Wiedział, że trzyma ich w ręku i że kiedy ich złapie, będą mieli przy sobie
- pieniądze. Nie odważą się ich porzucić - teraz już na to za późno. To za duża suma. Ale
- nie wiedział nic o istnieniu ludzi Smedly-Taylora i Australijczykach Timsena.
- - Spójrz - powiedział Marlowe, który wysunął ostrożnie głowę z rowu i wpatrywał
- się w otaczające ich ciemności.
- Król zmrużył oczy wytężając wzrok. W odległości kilkudziesięciu metrów
- spostrzegł żandarmów. Obrócił gwałtownie głowę w drugą stronę. Krążyło tam wiele
- widm, pośpiesznie szukając i węsząc.
- - Już po nas - powiedział z wściekłością.
- A potem spojrzał ponad drutami kolczastymi, poza obóz. W dżungli panowały
- nieprzeniknione ciemności. Po drugiej stronie ogrodzenia przechadzał się ciężkim
- 341
- krokiem wartownik. Dobra, rzekł do siebie. Ostatnia możliwość. Wóz albo przewóz.
- - Trzymaj - powiedział napychając kieszenie Marlowe’a pieniędzmi. - Będę cię
- osłaniał. Przejdziesz za druty. To nasza jedyna szansa.
- - Coś ty, to się nie może udać. Wartownik mnie zauważy...
- - Prędzej, to nasza jedyna szansa!
- - Nie uda mi się. Nie ma mowy.
- - Kiedy będziesz po drugiej stronie, zakop pieniądze i wróć tą samą drogą. Będę
- cię osłaniał. Psiakrew, musisz to zrobić!
- - O czym ty mówisz? Przecież on mnie zastrzeli. To tylko kilkanaście metrów.
- Będzie mnie miał jak na dłoni. Musimy się poddać!
- Marlowe rozejrzał się, błędnym wzrokiem szukając drogi ucieczki, i zapomniawszy
- o chorej ręce, nagłym, nieuważnym ruchem uderzył się o brzeg rowu. Jęknął z bólu.
- - Uratuj pieniądze, Peter, a ja uratuję ci rękę - powiedział zdesperowany Król.
- - Co?
- - Przecież słyszałeś! Zasuwaj!
- - Ale jak możesz...
- - Zasuwaj - przerwał mu ostro Król. - Warunek: uratuj forsę.
- Marlowe spojrzał mu prosto w oczy, po czym wyśliznął się z rowu, pobiegł do
- ogrodzenia i przecisnął się pod nim oczekując, że lada moment dostanie kulę w łeb. W
- tej samej chwili Król wyskoczył z rowu i rzucił się w stronę ścieżki. Umyślnie się potknął i
- runął jak długi z okrzykiem wściekłości. Wartownik gwałtownie obejrzał się i głośno się
- roześmiał, a kiedy z powrotem się obrócił, dostrzegł tylko jakiś cień, który mógł być
- wszystkim, ale nie człowiekiem.
- Tuląc się do ziemi, podobny leśnemu stworzeniu, Marlowe wpełzł w wilgotne
- zarośla. Wstrzymał oddech i zamarł w bezruchu. Wartownik zbliżał się, potem jedna z
- jego stóp znalazła się tuż przy dłoni Marlowe’a, a druga minęła ją w powietrzu i stanęła o
- krok dalej. Kiedy wartownik odszedł na pięć metrów, Marlowe poczołgał się głębiej w
- gąszcz, w ciemność, pięć, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści kroków, gdzie
- był już bezpieczny. I wtedy serce zaczęło mu bić jakby od nowa, więc musiał się
- 342
- zatrzymać, zatrzymać, żeby złapać oddech, żeby serce odnalazło rytm, żeby zelżał ból w
- ręce, tej ręce, która znów miała być jego ręką. Która była jego ręką, skoro to obiecał Król!
- Przywarł więc do ziemi i modlił się o to, żeby wrócił mu oddech, żeby wróciło
- życie, żeby wróciły siły, modlił się też za Króla.
- Z chwilą kiedy Marlowe’owi udało się dotrzeć bezpiecznie do dżungli, Król
- odetchnął. Ledwie wstał i zaczął się otrzepywać, wyrósł przy nim Grey z jednym ze
- swoich żandarmów.
- - Nie ruszać się!
- - Kto, ja? - spytał Król udając, że wpatruje się w ciemność i dopiero teraz poznaje
- Greya. - A, to pan. Dobry wieczór, panie kapitanie. - Odepchnął przytrzymującą go rękę
- żandarma. - Ręce przy sobie!
- - Jesteście aresztowani - oznajmił Grey, spocony i zabrudzony podczas pościgu.
- - Za co, kapitanie?
- - Zrewidujcie go, sierżancie.
- Król spokojnie poddał się rewizji. Nie miał przy sobie pieniędzy, więc Grey nic mu
- nie mógł zrobić. Absolutnie.
- - Nie ma nic, panie kapitanie - zameldował sierżant.
- - Przeszukajcie rów - rozkazał Grey. - Gdzie Marlowe? - zwrócił się do Króla.
- - Kto? - spytał z kpiną w głosie Król.
- - Marlowe! - krzyknął Grey i pomyślał z rozpaczą: Nie dość, że ta świnia nie ma
- pieniędzy, to na dodatek przepadł gdzieś Marlowe!
- - Pewnie wybrał się na spacer... panie kapitanie - odparł grzecznie Król, myśląc
- wyłącznie o Greyu i o własnym zagrożeniu, czuł bowiem, że na tym nie koniec - spod
- więziennego muru przyglądała mu się grupka złowrogich ludzkich cieni, które znikły
- dopiero po jakimś czasie.
- - Gdzie są pieniądze? - spytał Grey.
- - Jakie pieniądze?
- - Pieniądze ze sprzedaży brylantu.
- - Brylantu? Ależ panie kapitanie!
- 343
- Grey zrozumiał, że na razie przegrał. Przegrał, chyba że udałoby mu się odnaleźć
- Marlowe’a z pieniędzmi w ręku. A więc dobrze, ty sukinsynu, pomyślał, nie posiadając się
- z wściekłości. A więc dobrze, puszczę cię, ale będę cię śledził, aż zaprowadzisz mnie do
- Marlowe’a.
- - To na razie wszystko - powiedział. - Tym razem z nami wygraliście. Ale to
- jeszcze nie koniec.
- Król wrócił do baraku chichocząc. Spodziewasz się, że cię zaprowadzę do Petera,
- prawda, Grey? - myślał po drodze. Ale ty jesteś taki sprytny, że aż naiwny.
- W baraku zastał Maxa i Texa. Siedzieli jak na szpilkach.
- - Co się stało? - spytał Max.
- - Nic. Sprowadź Timsena, Max. Powiedz, żeby zaczekał pod oknem. Tam z nim
- porozmawiam. Żeby nie wchodził do baraku. Grey nas śledzi.
- - Dobra.
- Król nastawił wodę na kawę, przez cały czas myśląc o tym, jak dokonać wymiany
- forsy na diament. I gdzie? Co zrobić z Timsenem? Jak odciągnąć uwagę Greya od
- Petera?
- - Chciałeś ze mną rozmawiać, kolego? - rozległ się głos Timsena.
- Król nie odwrócił się do okna. Spojrzał tylko w stronę drzwi. Amerykanie
- zrozumieli i zostawili go samego. Król odprowadził wzrokiem wychodzącego Dina i
- odpowiedział uśmiechem na jego krzywy uśmiech.
- - Timsen? - spytał, nie odrywając się od parzenia kawy.
- - Słucham cię.
- - Powinienem ci bez pytania poderżnąć gardło.
- - Nie moja wina, bracie. Coś się pokręciło...
- - Dajmy na to. Chciałeś mieć i pieniądze, i brylant.
- - Spróbować nigdy nie zawadzi - rzekł Timsen i zaśmiał się cicho. - To już się nie
- powtórzy.
- - Święta racja.
- Król lubił Timsena. Czujny facet. A próbować przy tak dużej stawce rzeczywiście
- 344
- nie zawadzi, myślał. Poza tym Timsen był mu jeszcze potrzebny.
- - Wymianę zrobimy w ciągu dnia - powiedział. - W ten sposób uniknie się wsypy.
- Dam ci znać, kiedy.
- - Zgoda, chłopie. A gdzie Anglik?
- - Jaki Anglik?
- Timsen roześmiał się.
- - No, to do jutra!
- Król napił się kawy i przywołał Maxa, żeby strzegł czarnej skrzynki. Potem
- ostrożnie wyskoczył przez okno, rzucił się biegiem tam, gdzie było najciemniej, i zaczął
- podkradać się pod mur więzienia. Starał się nie zwrócić na siebie uwagi, ale zbytnio się
- tym nie przejmował i po chwili roześmiał się w duchu, czując, że podąża za nim Grey.
- Udawał znakomicie, cofając się po własnych śladach między barakami, klucząc i
- lawirując. Grey tropił go nieustępliwie, aż Król doprowadził go do bramy więzienia, a
- potem przez bramę do bloków. Wreszcie skierował się do celi na czwartym piętrze, a
- wchodząc do niej udał rosnący niepokój i zostawił nie domknięte drzwi. Co kilkanaście
- minut uchylał drzwi i rozglądał się niespokojnie. Trwało to aż do nadejścia Texa.
- - Możesz wracać - powiedział Tex.
- - Dobrze.
- Peterowi udało się wrócić do obozu i nie było już sensu udawać. Tak więc Król
- poszedł prosto do baraku i tam mrugnął porozumiewawczo do Marlowe’a.
- - Gdzie byłeś? - spytał.
- - Pomyślałem, że wpadnę zobaczyć, jak ci leci.
- - Chcesz kawy?
- - Poproszę.
- W progu stanął Grey. Nic nie mówił, patrzał. Marlowe miał na sobie sarong. W
- sarongu nie było kieszeni. Na ręce, zgodnie z przepisami, nosił opaskę.
- Marlowe podniósł do ust filiżankę i wypił kawę, ani na chwilę nie spuszczając
- prześladowcy z oczu. Po chwili Grey zniknął równie nagle, jak się pojawił.
- Marlowe wstał z trudem, dobywając resztek sił.
- 345
- - Chyba już pójdę się położyć - powiedział.
- - Jestem z ciebie dumny, Peter.
- - Czy to, co powiedziałeś, było serio?
- - Jasne.
- - Dziękuję.
- Tej nocy Król miał nowe zmartwienie - w jaki sposób spełnić daną obietnicę.
- 346
- ROZDZIAŁ XX
- Larkin był bardzo przygnębiony, gdy szedł ścieżką do baraku Australijczyków.
- Martwił się o Marlowe’a. Ręka dokuczała Peterowi bardziej niż powinna, za bardzo go
- bolała, żeby bagatelizować to jako zwykłą powierzchowną ranę. Martwił się również o
- Maca, który zeszłej nocy mówił i krzyczał przez sen. A poza tym gnębiła go myśl o Betty.
- On też przez kilka ostatnich nocy miał okropne sny - wszystko pomieszane: Betty i on,
- ona w łóżku z obcymi mężczyznami, wyśmiewająca się, kiedy na to patrzał.
- Larkin wszedł do baraku i podszedł do leżącego na pryczy Townsenda.
- Townsend miał podrapaną twarz, oczy zapuchnięte i zamknięte, a ręce i pierś
- posiniaczone i poranione. Kiedy otworzył usta, żeby odpowiedzieć na pytanie, Larkin
- ujrzał w miejscu zębów krwawą dziurę.
- - Kto to zrobił, Townsend? - spytał.
- - Nie wiem - odparł płaczliwie Townsend. - Napadli na mnie.
- - Dlaczego?
- Z zapuchniętych oczu popłynęły łzy i rozmazały się na posiniaczonej twarzy.
- - Miałem... miałem... nic... już nic. Nie... wiem.
- - Jesteśmy sami, Townsend. Kto to zrobił?
- - Nie wiem - powiedział Townsend i zaskomlał z bólu. - O Jezu, jak oni mnie pobili,
- jak mnie pobili.
- - Dlaczego cię napadli?
- - Ja... ja...
- Townsend miał ochotę krzyknąć: “To przez ten brylant! To ja miałem ten brylant”.
- Chciał, żeby pułkownik pomógł mu złapać sukinsynów, którzy mu go ukradli. Ale przecież
- nie mógł wspomnieć o brylancie, bo wtedy Larkin chciałby wiedzieć, skąd go miał, i
- musiałby się przyznać, że od Gurble’a. A potem padłoby pytanie, skąd Gurble miał
- brylant. Gurble? Ten samobójca? A więc może to nie samobójstwo, powiedziano by,
- może to morderstwo. Ale to nie było morderstwo, tak przynajmniej uważa on, Townsend.
- 347
- Czy to zresztą wiadomo? Przecież ktoś mógł załatwić Gurble’a, żeby zdobyć brylant. W
- rzeczywistości, ponieważ tamtej nocy Gurble nie spał na swojej pryczy, Townsend
- wymacał w jego sienniku pierścionek, wydobył go i wyszedł. Kto mi więc może cokolwiek
- udowodnić, myślał. A poza tym tamtej nocy Gurble skończył z sobą, więc nic złego się
- nie stało. Chyba że to ja go zabiłem, zabiłem - kradnąc mu pierścionek. Może kradzież
- brylantu ostatecznie go dobiła po tym, jak go wyrzucono z grupy. Może to właśnie
- dlatego zwariował i wskoczył do dołu! Ale jaki sens kraść żywność, kiedy ma się do
- sprzedania brylant? To się kupy nie trzyma, ani trochę. Tyle tylko, że być może to przeze
- mnie się zabił i dlatego bez przerwy przeklinam siebie za tę kradzież. Odkąd stałem się
- złodziejem, nie zaznałem ani chwili, ani jednej najmniejszej chwili spokoju. Więc teraz,
- teraz cieszę się, że go nie mam, że mi go ukradli.
- - Nie wiem - załkał.
- Larkin stwierdził, że nic tu nie wskóra, i pozostawił Townsenda sam na sam z jego
- cierpieniem.
- - Ach, przepraszam księdza - powiedział, kiedy o mały włos nie strącił ze schodów
- księdza Donovana wchodzącego do baraku.
- - Witaj, przyjacielu - pozdrowił go ksiądz Donovan. Wyglądał jak widmo, był
- nieprawdopodobnie wychudzony, ale zapadnięte oczy miał dziwnie spokojne. - Jak się
- pan miewa? A Mac? A nasz młodzieniec, Peter?
- - Dziękuję, dobrze - odrzekł Larkin i skinął w stronę Townsenda. - Wie ksiądz coś
- o tym?
- Donovan spojrzał na Townsenda i odparł łagodnie:
- - Widzę przed sobą człowieka cierpiącego.
- - Przepraszam, nie powinienem był pytać - rzekł Larkin i po chwili zastanowienia
- uśmiechnął się. - Miałby ksiądz ochotę na brydża? - spytał. - Wieczorem? Po kolacji?
- - Tak. Dziękuję. Chętnie zagram.
- Ksiądz Donovan odprowadził pułkownika wzrokiem, a potem zbliżył się do pryczy
- Townsenda. Townsend nie był katolikiem. Ale ksiądz Donovan był oddany wszystkim,
- ponieważ wiedział, że wszyscy ludzie są dziećmi Boga. Tylko czy aby na pewno? -
- 348
- zapytywał się czasem w duchu. Czy dzieci boże byłyby zdolne do takich rzeczy?
- W południe nadciągnął wiatr z deszczem. Wkrótce wszyscy i wszystko było
- przemoczone do suchej nitki. Potem przestało padać, ale wiatr się utrzymał. Oderwane
- kawałki strzech wirowały po całym Changi wraz z palmowymi liśćmi, szmatami i
- słomianymi kapeluszami kulisów. Wreszcie wiatr ustał i w obozie jak zwykle zapanowało
- słońce, upał i muchy. Przez pół godziny rowami odprowadzającymi deszczową wodę
- płynął rwący strumień, a potem rowy zamieniły się we wsiąkające w ziemię bajora.
- Zaroiło się od much.
- Marlowe wspinał się apatycznie na wzgórze. Zabłocone miał całe nogi, nie tylko
- stopy, bo w czasie burzy długo stał pod gołym niebem w nadziei, że deszcz i wiatr złago-
- dzą doskwierający ból ręki. Ale wcale mu to nie pomogło.
- Zatrzymał się przed oknem Króla i zajrzał do środka.
- - Jak się czujesz, Peter? - spytał Król, podnosząc się z łóżka i wyciągając paczkę
- papierosów.
- - Fatalnie - odparł Marlowe i usiadł na ławie pod daszkiem. Ból przyprawiał go o
- mdłości. - Ta ręka nie daje mi żyć. - Roześmiał się piskliwie. - Żartuję!
- Król zeskoczył na ziemię i zmusił się do uśmiechu.
- - Nie myśl o tym...
- - Jak, do cholery, mam o tym nie myśleć?! - wybuchnął Marlowe i natychmiast
- tego pożałował. - Przepraszam. Jestem zdenerwowany. Sam nie wiem, co mówię.
- - Zapal sobie - zaproponował Król i zapalił mu papierosa. Tak, tak, jesteś w
- kropce, pomyślał. Anglik szybko się uczy, bardzo szybko. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Sprawdźmy to. - Jutro dobijemy targu - powiedział. - Dziś w nocy będziesz mógł pójść po
- pieniądze. Będę cię osłaniał.
- Ale Marlowe go nie słyszał. Ręka wypalała mu w świadomości jedno słowo:
- “Amputacja!”, a w uszach zgrzytała piła i czuł, jak miażdży mu kość, jego własną kość!
- Wstrząsnął nim dreszcz.
- - A co... z tym? - wymamrotał, przenosząc wzrok z ręki na Króla. - Naprawdę
- 349
- możesz coś na to poradzić?
- Król skinął głową. No widzisz, miałeś rację, rzekł w myślach. Tylko Pete wie, gdzie
- są pieniądze, ale nie pójdzie po nie, dopóki nie zorganizujesz lekarstw. Nie ma lekarstw,
- nie ma forsy. Nie ma forsy, nie ma handlu. Nie ma handlu, nie ma zysku... Westchnął.
- Tak, tak, sprytna z ciebie sztuka, znasz się na ludziach, pochwalił się w duchu. Jak się
- dobrze zastanowić, to twoje wczorajsze posunięcie nie było złe. Gdyby Pete nie
- zaryzykował, obaj siedzielibyśmy w ciupie, bez pieniędzy i bez niczego. W końcu Pete
- przyniósł mi szczęście. Interes udał się jak nigdy. A poza tym to gość w porządku. Fajny
- chłop. Zresztą kto, do licha, chciałby stracić rękę. Pete ma prawo trochę mnie przycis-
- nąć. Cieszę się, że się czegoś nauczył.
- - Zostaw to Wujkowi Samowi! - powiedział.
- - Komu?
- - Nie wiesz, kto to Wujek Sam? - spytał Król, patrząc zaskoczony na Marlowe’a. -
- Symbol Stanów Zjednoczonych. O rany... - zirytował się. - To samo co John Bull.
- - Ach tak, przepraszam - odparł Marlowe. - Jestem dziś... jestem dziś trochę...
- Ogarnęła go fala mdłości.
- - Leć do siebie, połóż się i odpocznij rzekł Król. - Już ja się tym zajmę.
- Marlowe podniósł się chwiejnie. Chciał się uśmiechnąć, podać Królowi rękę i
- podziękować z całego serca, ale myśli podsuwały mu wciąż to jedno straszne słowo i
- wciąż czuł tylko piłę tnącą kość, więc skinął lekko głową i wyszedł.
- Rany boskie, pomyślał z goryczą Król. Jemu się wydaje, że bym mu nie pomógł,
- że palcem bym nie kiwnął, gdyby nie to, że ma mnie w garści. Rany boskie, Peter,
- przecież bym ci pomógł. Jasne, że tak. Nawet gdybyś nie trzymał mnie w szachu.
- Cholera jasna! Przecież jesteś moim przyjacielem.
- - Max! - zawołał.
- - Co?
- - Sprowadź Timsena. Ale na jednej nodze.
- - Robi się - odparł Max i wyszedł.
- Król wziął kluczyk, otworzył czarną skrzynkę i wyjął z niej trzy jajka.
- 350
- - Tex. Chcesz usmażyć sobie jajko? - spytał. - A przy okazji te dwa?
- - Nie, skądże znowu - odparł Tex, biorąc jajka i uśmiechając się od ucha do ucha.
- - Wiesz, przyglądałem się dzisiaj Ewie. Głowę daję, że jest grubsza.
- - Niemożliwe. Przecież dopuszczaliśmy ją ledwo wczoraj.
- Tex zatańczył z radości.
- - Dwadzieścia dni i znów jesteśmy dziadziusiami - oznajmił. Wziął od Króla olej i
- wyszedł z baraku do polowej kuchni.
- Król wyciągnął się na łóżku i podrapał w zamyśleniu miejsce po ukąszeniu
- komara. Przyglądał się jaszczurkom polującym na krokwiach i sczepiającym się ze sobą.
- Zamknął oczy i zapadł w przyjemną drzemkę. Było dopiero południe, a odwalił robotę za
- cały dzień. Do szóstej rano wszystko zdążył obgadać i zaklepać.
- Aż się zaśmiał na wspomnienie dzisiejszego ranka. Tak jest, nie ma to jak dobra
- firma, nie ma to jak reklama...
- Zdarzyło się to tuż przed świtem. Spał sobie spokojnie, kiedy obudził go czyjś
- ostrożny, stłumiony głos.
- Przebudził się natychmiast, wyjrzał przez okno i wśród porannych cieni zobaczył
- wpatrującego się w niego człowieka o szczurowatym wyglądzie. Widział go po raz
- pierwszy w życiu.
- - Słucham? - spytał.
- - Mam tu coś dla ciebie - powiedział przybysz bezbarwnym, chrapliwym głosem.
- - A ty co za jeden?
- W odpowiedzi nieznajomy rozchylił brudne, zaciśnięte w pięść palce z
- połamanymi, czarnymi paznokciami. Na jego dłoni leżał pierścionek z brylantem.
- - Cena dziesięć tysięcy. Do natychmiastowej sprzedaży - dodał z ironią.
- Kiedy Król sięgnął po pierścień, palce zwarły się gwałtownie, a brudna pięść
- cofnęła.
- - Dziś wieczorem - powiedział człowiek i uśmiechnął się, odsłaniając bezzębne
- dziąsła. - Nie bój bidy, to ten sam.
- - Jesteś jego właścicielem?
- 351
- - Mam go w ręku, tak czy nie?
- - Dobra. O której?
- - Zaczekasz w środku. Przyjdę, jak przestaną się tu kręcić szpicle - odparł
- nieznajomy.
- A potem znikł równie nagle, jak się pojawił.
- Król ułożył się wygodnie, napawając się sukcesem. Ten drań, Timsen, dał się,
- biedak, zrobić w konia, myślał. Będę miał pierścień za pół ceny.
- - Się masz, bracie - przywitał go Timsen. - Chciałeś pogadać?
- Kiedy Tiny Timsen szedł przez barak, Król otworzył oczy i ziewnął, przykrywając
- usta dłonią.
- - Cześć - powiedział. Spuścił nogi z łóżka i rozkosznie się przeciągnął. -
- Zmęczony jestem. Za dużo wrażeń. Chcesz jajko? Właśnie się smażą.
- - Jeszcze się pytasz.
- - Rozgość się - rzekł Król, bo mógł sobie pozwolić na gościnność. - A teraz, do
- rzeczy. Interes ubijemy dziś po południu.
- - Nie - sprzeciwił się Timsen potrząsając głową. - Dziś nie. Jutro.
- Król z trudem opanował promienny uśmiech.
- - Do jutra skończy się nagonka - argumentował Timsen. - Słyszałem, że Grey
- wyszedł ze szpitala. Będzie kręcił się tu i węszył. - Widać było, że jest mocno
- zaniepokojony. - Powinniśmy uważać - ciągnął. - Obaj. Nie chcesz przecież, żeby się coś
- pochrzaniło. Muszę być czujny także dla twojego dobra. Nie zapominaj, że jesteśmy
- kumplami.
- - Mam gdzieś jutro - odparł Król, udając rozczarowanie. - Załatwmy to dziś po
- południu.
- A potem słuchał, zaśmiewając się w duchu do rozpuku, jak Timsen tłumaczy mu,
- jakie to ważne, żeby zachować ostrożność: “Właściciel boi się, w nocy to nawet go
- pobito, a jak. Uratował się, chłopina, tylko dzięki mnie i moim ludziom”. W ten sposób
- Król upewnił się, że Timsen nie posiada się ze zmartwienia, gra na zwłokę i że brylant
- wyśliznął mu się z rączek. Założę się, myślał rozpromieniony, że Australijczycy wychodzą
- 352
- z siebie, żeby znaleźć złodziejaszka. Nie chciałbym być w jego skórze... jeżeli go znajdą.
- Tak więc dał się przekonać. Przecież gdyby Timsen odnalazł tamtego gościa,
- obowiązywałaby pierwotna umowa.
- - No więc dobrze - zgodził się niechętnie. - Chyba masz rację. Niech będzie jutro.
- - Zapalił kolejnego papierosa, zaciągnął się, podał go Timsenowi i powiedział niewinnym
- tonem, ciągnąc swoją grę: - Niewielu moich chłopców śpi w taki upał. Przynajmniej
- czterech czuwa. Całą noc.
- Timsen zrozumiał groźbę. Ale głowę zaprzątały mu teraz inne sprawy. Kto, jak
- Boga kocham, napadł na Townsenda? Modlił się, żeby jego ludzie szybko odnaleźli
- tamtych sukinsynów. Wiedział, że musi ich znaleźć, zanim dotrą z brylantem do Króla, bo
- inaczej będzie klops.
- - Wiem, jak to jest - odparł. - To samo z moimi. Całe szczęście, że na krok nie
- odstępują mojego kumpla, tego biednego Townsenda. - Co za głupek, myślał. Jak można
- być tak słabym, żeby dać się obrobić i nie podnieść wrzasku, zanim jest za późno? -
- Czasy są takie, że trzeba uważać na każdym kroku - dodał.
- Tex przyniósł jajka i zjedli je we trzech z obiadową porcją ryżu, a potem popili
- mocną kawą. Kiedy Tex wynosił naczynia, żeby je pozmywać, rozmowa zeszła na temat,
- który interesował Króla.
- - Znam takiego jednego, który poszukuje lekarstw - zaczął.
- Timsen potrząsnął głową.
- - Łudzi się chłopina - odparł. - Nic z tego. To niemożliwe! - Aha! pomyślał.
- Lekarstwa! Ciekawe dla kogo? Bo przecież nie dla Króla. Król wygląda zdrowo, a
- odsprzedaż też nie wchodzi w grę, bo on nie handluje lekarstwami. No i dobrze, dzięki
- temu mam monopol. Wobec tego dla kogoś, z kim trzyma. Bo inaczej w życiu by się w to
- nie mieszał. Handel lekarstwami to nie jego branża. Stary McCoy! Oczywiście.
- Słyszałem, że ostatnio z nim nie najlepiej. A może chodzi o pułkownika? Też nietęgo
- ostatnio wygląda. - Słyszałem o jednym Angliku, który ma trochę chininy. Ale, słodki Jezu,
- żąda za nią majątek.
- - Potrzebna mi jest butelka surowicy i sulfamidy w proszku - rzekł Król.
- 353
- Timsen gwizdnął.
- - Nie ma szans! - powtórzył. Surowica i sulfamidy! Gangrena! To ten Anglik.
- Chryste, gangrena! Wszystko się zgadza, pomyślał. To na pewno chodzi o Anglika!
- Monopol w handlu lekarstwami zawdzięczał Timsen nie tylko swojemu sprytowi.
- Znał się trochę na tym, bo w cywilu pracował w aptece, o czym nikt poza nim nie
- wiedział, bo w przeciwnym razie wsadziliby go, dranie, do służby sanitarnej i tyle by
- sobie powalczył ł postrzelał. Żaden szanujący się Australijczyk nie zawiódłby ojczyzny
- ani starej kochanej Anglii, zostając jakimś tam parszywym łapiduchem, który w ogóle nie
- dotyka broni.
- - Nie ma szans - powtórzył raz jeszcze potrząsając głową.
- - Posłuchaj, będę z tobą szczery - rzekł Król. Tylko Timsen mógł zdobyć te
- lekarstwa, tak więc musiał go pozyskać. - To dla Petera.
- - Ma pecha - odparł Timsen, w duchu jednak bardzo współczuł Marlowe’owi.
- Biedaczysko. Gangrena. Równy chłop, z charakterem. Do tej pory czuł cios, jaki
- zainkasował zeszłej nocy od Anglika, kiedy zasadzili się we czterech na niego i na Króla.
- Timsen zasięgnął informacji o Marlowie, kiedy Król przyjął go do spółki. Tam gdzie
- wciąż trzeba mieć się na baczności, liczył się każdy szczegół. Dlatego też wiedział o
- strąconych czterech “niemcach” i trzech “japończykach”, o jawajskiej wiosce i o tym, jak
- Marlowe chciał uciekać z Jawy, nie tak jak kupa innych siedzących jak barany i
- pogodzonych z losem. Z drugiej strony, jeżeli się dobrze zastanowić, próba ucieczki
- stamtąd świadczyła o głupocie. Taka odległość! Oczywiście, za daleko. Nie ma co, cudak
- z tego Anglika, zadecydował.
- Zastanowił się, czy może zaryzykować wysłanie kogoś po lekarstwa do kwatery
- japońskiego lekarza. Było to niebezpieczne, ale samą kwaterę i dojście do niej już roz-
- pracowano. Biedny Marlowe. Chłopaczyna pewnie wariuje ze zmartwienia. Jasne, że się
- wystaram o lekarstwa, i to za darmo, a co najwyżej za zwrotem kosztów, postanowił.
- Timsen nie znosił handlu lekarstwami, ale ktoś przecież musiał się tym zająć, i
- lepiej, że robił to on, a nie kto inny, bo dzięki temu cena pozostawała przystępna, o tyle, o
- ile było to możliwe. Zdawał sobie sprawę, że mógłby zbić majątek sprzedając lekarstwa
- 354
- Japończykom, ale nie robił tego nigdy i handlował wyłącznie z obozem, czerpiąc z tego
- doprawdy minimalne zyski, zważywszy, na co się narażał.
- - Rzygać się chce, kiedy się pomyśli, ile przesyłek Czerwonego Krzyża leży w
- magazynie przy Kedah Street - powiedział.
- - Coś ty, przecież to plotka.
- - O nie. Widziałem je, bracie, na własne oczy. Wysłali nas tam do roboty.
- Zawalone od podłogi do sufitu, a wszystko z Czerwonego Krzyża - osocze, chinina, sul-
- famidy - nawet nie rozpakowane. Mało tego, cały ten skład ma dobre sto metrów
- długości i ze trzydzieści szerokości. A wszystko idzie dla tych cholernych żółtków.
- Przyjmować dostawy, a jakże, przyjmują. Słyszałem, że transport odbywa się przez
- Czungking. Czerwony Krzyż daje lekarstwa Syjamczykom, ci z kolei przekazują je
- Japońcom, wszystko adresowane: “Obóz jeniecki. Changi”. Jezu, na własne oczy
- widziałem nalepki, ale żółtki zachowują to dla swoich.
- - Czy ktoś oprócz ciebie o tym wie?
- - Powiedziałem pułkownikowi, on komendantowi, a ten z kolei temu żółtemu
- sukinsynowi - jak mu tam, aha, Yoshima - no i komendant, kapujesz, zażądał tamtych
- lekarstw. Ale żółtki wyśmiali go, powiedzieli, że to plotka, i na tym stanęło. Odtąd nie
- posłali tam nikogo do roboty. Skurwiele parszywe. To draństwo, bo przecież nam bardzo
- potrzeba lekarstw. Mogliby dać chociaż trochę. Pół roku temu umarł mój kumpel tylko z
- braku insuliny, a ja na własne oczy widziałem całe jej skrzynie. Skrzynie!
- Timsen zrobił sobie skręta, kaszlnął i splunął, tak wściekły, że aż kopnął w ścianę.
- Wiedział jednak, że nerwy nic tu nie pomogą. Nie było sposobu na dostanie się do
- tamtego magazynu. Ale surowicę i sulfamidy dla Anglika mógł zdobyć. Jasne, że tak. I
- podarować mu je.
- Jednakże był za sprytny, aby dać się przejrzeć. Byłby dziecięco naiwny,
- zdradzając Królowi swój słaby punkt, bo tak jak wierzył, że Australia to najwspanialszy
- kraj na świecie, tak miał pewność, że prędzej czy później Król wykorzystałby tę jego
- słabość do swoich celów. O tak, a przecież Król był mu potrzebny do sprzedaży brylantu.
- Jasny gwint, przypomniał sobie nagle. Całkiem zapomniałem o tym parszywym złodzieju.
- 355
- Dlatego też podał wygórowaną cenę i pozwolił Królowi trochę z niej utargować.
- Ale i tak ostateczna suma pozostała wysoka, bo wiedział, że Króla stać na zapłacenie, a
- zresztą, gdyby sprzedał towar tanio, Król zacząłby coś podejrzewać.
- - No dobra. Umowa stoi - zgodził się ponuro Król. Ale w duchu nie był tak bardzo
- ponury. O tyle, o ile. Spodziewał się, że Timsen z niego zedrze, ale cena, choć wyższa
- od tej, którą gotów był zapłacić, okazała się do przyjęcia.
- - Załatwienie tego wymaga trzech dni - rzekł Timsen, wiedząc, że za trzy dni
- będzie za późno.
- - Muszę je mieć jeszcze dziś.
- W takim razie będzie cię to kosztowało dodatkowe pięćset.
- - Przecież jestem twoim przyjacielem! - zaprotestował Król, dotkliwie odczuwając
- cios. - Jesteśmy kumplami, a ty skubiesz mnie na następne pięć stów.
- - Proszę bardzo, jak chcesz, bracie - rzekł markotnie Timsen. - Ale sam wiesz, jak
- jest. Zajmie mi to co najmniej trzy dni.
- - A niech cię cholera! Zgadzam się.
- - Pielęgniarz też będzie kosztował pięćset.
- - Cholerny świat! A na co tu pielęgniarz?
- Timsen z ogromną przyjemnością przyglądał się cierpieniom Króla.
- - No, a co zrobisz, jak dostaniesz leki? - spytał uprzejmym tonem. - Jak
- zamierzasz je zastosować?
- - A skąd, do diabła, mam wiedzieć?
- - I za to właśnie płacisz te pięć stów. A może chcesz dać Anglikowi leki, żeby je
- zaniósł do szpitala i zwrócił się do pierwszego z brzegu konowała: “Mam tu surowicę i
- sulfamidy, zróbcie coś z tą sakramencką ręką”, i żeby tamten powiedział: “Nie mamy
- surowicy. Skądżeś pan to wytrzasnął?” A jeżeli Anglik im tego nie powie, to łachudry
- ukradną mu wszystko i dadzą jakiemuś parszywemu pułkownikowi z lekkim przypadkiem
- hemoroidów.
- Timsen zręcznym ruchem wyciągnął Królowi z kieszeni paczkę papierosów i
- poczęstował się bez pytania.
- 356
- - Poza tym - ciągnął, tym razem poważnym tonem -musisz znaleźć jakieś miejsce,
- gdzie można go leczyć po cichu i gdzie mógłby się położyć. Niektórzy źle znoszą
- surowicę. Do umowy należy i to, że nie przyjmuję odpowiedzialności, jeżeli z leczenia nic
- nie wyjdzie.
- - Co może nie wyjść, jeżeli masz surowicę i sulfamidy?
- - Niektórzy tego nie wytrzymują. Wymioty. Ciężka sprawa. No i może nie
- poskutkować. Zależy, ile trucizny weszło do organizmu.
- Timsen wstał.
- - Zobaczymy się wieczorem - powiedział. - Nie wiem dokładnie, kiedy. Aha,
- byłbym zapomniał, potrzeba jeszcze pięćset na wyposażenie.
- - Jakie wyposażenie, do jasnej cholery?! - wybuchnął Król.
- - Strzykawka, bandaż i mydło - wyliczył niemal z oburzeniem Timsen. - Co ty
- myślisz, że surowica jest w czopkach, które się wtyka do tyłka?
- Król odprowadził go wzrokiem pełnym goryczy, w duchu wściekając się na siebie:
- “Myślałeś, że jesteś cwaniak, co? Że za papierosa dowiedziałeś się, co leczy gangrenę?
- Tylko że potem, zakuty łbie, zapomniałeś spytać, jak się to robi. A zresztą, pal diabli.
- Umowa zawarta. No i Pete będzie miał rękę. Cena też jest w końcu do przyjęcia”.
- Wtedy przypomniał mu się chytry złodziejaszek, który zbudził go dzisiejszego
- rana, i rozpromienił się. O tak, był bardzo zadowolony z tego, co dzisiaj zdziałał.
- 357
- ROZDZIAŁ XXI
- Tego wieczoru Marlowe nie tknął jedzenia. Oddał je Ewartowi, a nie, jak powinien,
- swojej grupie. Wiedział, że gdyby oddał je Macowi i Larkinowi, zmusiliby go do
- wyjawienia, co mu jest. A to nie miałoby sensu.
- Tego dnia wcześniej, po południu, omdlewając z bólu i rozpaczy, udał się do
- doktora Kennedy’ego. I znów odchodził od zmysłów, czując straszliwy ból, kiedy zdzie-
- rano mu bandaże.
- - Zakażenie dotarło powyżej łokcia - powiedział bez ogródek doktor. - Mógłbym
- amputować pod łokciem, ale to strata czasu. Lepiej operować wszystko za jednym za-
- machem. Będzie pan miał przyzwoity kikut: dobre kilkanaście centymetrów od ramienia.
- Wystarczy na przytroczenie sztucznej ręki. W zupełności. - Kennedy złożył dłonie tak, że
- palce stykały się opuszkami. - Niech pan nie traci czasu, Marlowe - powiedział, po czym
- zaśmiał się sucho i dorzucił żartobliwie: - Domani é troppo tardi. - A kiedy Marlowe
- spojrzał na niego tępo, nic nie rozumiejąc, wyjaśnił beznamiętnie: - Jutro może być za
- późno.
- Marlowe potykając się wrócił do siebie i leżał na pryczy zdjęty przerażeniem.
- Nadeszła pora kolacji i wtedy oddał swoją porcję Ewartowi.
- - Masz malarię? - spytał uszczęśliwiony Ewart, najedzony do syta dzięki
- dodatkowej porcji.
- - Nie.
- - Może coś ci przynieść?
- - Odczep się i daj mi spokój! - krzyknął Marlowe i odwrócił się do niego plecami.
- W jakiś czas potem wstał i wyszedł z baraku żałując, że zgodził się zagrać w brydża z
- Makiem, Larkinem i księdzem Donovanem. Wyrzucał sobie z goryczą, że jest głupi i że
- powinien dalej leżeć, aż nadejdzie pora, żeby przekraść się do dżungli po pieniądze. Ale
- zdawał sobie sprawę, że nie wytrzymałby leżenia na pryczy godzinami i czekania, aż
- będzie mógł bezpiecznie wyruszyć. Lepiej było czymś się zająć.
- 358
- - Cześć, kolego! - przywitał go Larkin uśmiechając się.
- Ale Marlowe nie odwzajemnił mu się uśmiechem. Usiadł bez słowa w progu, z
- ponurą miną. Mac zerknął na Larkina, a ten wzruszył lekko ramionami.
- - Wiadomości są z dnia na dzień coraz lepsze, nie sądzisz, Peter? - zagadnął
- Mac, siląc się na dobry humor. - Jeszcze trochę i stąd wyjdziemy.
- - Święta racja! - rzekł Larkin.
- - Nadzieja matką głupich. Nigdy nie wyjdziemy z Changi - odparł Marlowe.
- Nie chciał być opryskliwy, ale nie mógł się pohamować. Wiedział, że uraził Maca i
- Larkina, ale nie zrobił nic, żeby to załagodzić. Prześladowała go obsesyjna myśl o
- kikucie. Po kręgosłupie rozlał mu się nieprzyjemny chłód, który przeniknął do jąder. Czy
- Król rzeczywiście może coś zaradzić? W jaki sposób? Bądź realistą, ostrzegł się w
- duchu. Gdyby to chodziło o rękę Króla, co mógłbyś dla niego zrobić, choćbyś był nie
- wiem jak oddanym przyjacielem? Nic. Wątpliwe, żeby zdążył coś załatwić na czas. Nic
- nie załatwi. Lepiej spójrz prawdzie w oczy, Peter. Albo amputacja, albo śmierć. Proste. A
- jeśli tak się sprawy mają, to przecież nie możesz umrzeć. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Skoro już się urodziłeś, to masz obowiązek żyć. Tak, musisz być realistą. Król nic tu nie
- zdziała, nic. Nie powinieneś był go stawiać w takiej sytuacji. W końcu to twoje
- zmartwienie, nie jego. Musisz przynieść pieniądze, zwrócić mu je, a potem pójść do
- szpitala, położyć się na stole i dać im uciąć rękę.
- Tak więc Marlowe, Mac i Larkin siedzieli w milczeniu, a wokół cuchnęła noc. Kiedy
- przyłączył się do nich ksiądz Donovan, zmusili go do zjedzenia porcyjki ryżu z
- blachangiem. Kazali mu ją zjeść od razu, przy nich, bo gdyby tego nie zrobili, ksiądz
- oddałby komuś jedzenie, tak jak to robił z większością przydziałowej żywności.
- - Jesteście dla mnie bardzo dobrzy - rzekł Donovan. - Gdybyście jeszcze wszyscy
- trzej zrozumieli, że kroczycie złą drogą, i weszli na ścieżkę wiary, byłby to dla mnie
- naprawdę udany wieczór - dodał z iskierką wesołości w oczach.
- Mac i Larkin roześmieli się razem z nim. Marlowe nawet się nie uśmiechnął.
- - Co ci jest, Peter? - spytał z rozdrażnieniem Larkin. - Cały czas zachowujesz się,
- jakby cię coś ugryzło.
- 359
- - Nie szkodzi, każdy może być czasem trochę nie w humorze - powiedział szybko
- Donovan, przerywając nieprzyjemną ciszę. - Przyznacie, że wiadomości mamy dobre,
- prawda?
- Jednemu Marlowe’owi nie udzieliła się przyjacielska atmosfera wypełniająca
- pokoik. Czuł, że jego obecność przytłacza pozostałych, ale nie mógł na to nic poradzić.
- Nic.
- Przystąpiono do gry i ksiądz Donovan rozpoczął licytację zgłaszając dwa piki.
- - Pas - powiedział gderliwie Mac.
- - Trzy kara - zalicytował Marlowe i natychmiast tego pożałował, gdyż głupio się
- pomylił, zgłaszając kara zamiast kierów.
- - Pas - odezwał się z rozdrażnieniem Larkin. Żałował, że w ogóle zaproponował
- grę. Nie sprawiała mu ona żadnej przyjemności. Najmniejszej.
- - Trzy piki - powiedział Donovan.
- - Pas.
- - Pas - rzekł Marlowe, ściągając tym na siebie zaskoczone spojrzenia
- pozostałych.
- Ksiądz Donovan uśmiechnął się.
- - Powinieneś mieć więcej wiary... - powiedział.
- - Dość już mam wiary - odburknął Marlowe, a jego słowa zabrzmiały
- niespodziewanie zaczepnie i gniewnie.
- - Przepraszam, Pete, ja tylko...
- - Słuchaj no, Peter - wtrącił ostro Larkin. - To, że jesteś akurat w złym humorze...
- - Mam prawo do własnego zdania i uważam, że to był kiepski żart - przerwał mu
- porywczo Marlowe, a potem zwrócił się gwałtownie do Donovana: - Tylko dlatego, że
- ksiądz robi z siebie męczennika, oddając innym jedzenie i śpiąc z prostymi żołnierzami,
- rości sobie ksiądz, jak się zdaje, prawo, żeby być najwyższym autorytetem. Wiara to
- wielkie nic! To dobre dla dzieci, tak samo jak Bóg. A na co On, do diabła, ma wpływ? Na
- co? No, na co?!!!
- Mac i Larkin wpatrywali się w Marlowe’a, jakby widzieli go po raz pierwszy w
- 360
- życiu.
- - Może uzdrawiać - odparł ksiądz Donovan wiedząc, że Marlowe ma gangrenę.
- Wiedział o wielu rzeczach, o których wolałby nie wiedzieć.
- Marlowe cisnął karty na stół.
- - Gówno! - krzyknął ogarnięty szałem. - Gówno prawda i ksiądz dobrze o tym wie.
- I jeszcze jedno, skoro już przy tym jesteśmy: Bóg! Chce ksiądz wiedzieć, co ja o Nim
- myślę? Bóg to maniak, sadysta, krwiopijca...
- - Czyś ty oszalał, Peter? - nie wytrzymał Larkin.
- - Bynajmniej. Przyjrzyjcie się temu Bogu! - krzyczał Marlowe z nieprzytomnie
- wykrzywioną twarzą. - Bóg to samo zło, jeśli rzeczywiście jest Bogiem. Pomyślcie o tym
- morzu krwi, które przelano w Jego imię. - Przysunął twarz do twarzy Donovana. -
- Inkwizycja. Przypomina sobie ksiądz? Te tysiące spalonych i zamęczonych na śmierć
- przez katolickich sadystów? W Jego imię. A czy chociaż przyjdą nam na myśl Aztekowie,
- Inkowie, miliony niewinnie wymordowanych Indian? A protestanci, palący na stosach i
- mordujący katolików? A katolicy, Żydzi, mahometanie i znów Żydzi, i jeszcze raz Żydzi, a
- mormoni, a kwakrzy i reszta tej hołoty? Bij, zabij, na tortury, na stos! Byle tylko w imię
- boże, a wszystko jest w porządku. Co za bezgraniczna hipokryzja! Niech mnie tu ksiądz
- nie namawia do wiary! Wiara to wielkie nic.
- - Mimo to wierzysz w Króla - rzekł cicho ksiądz Donovan.
- - Może jeszcze ksiądz powie, że jest on narzędziem Boga?
- - Być może tak. Nie wiem.
- - Muszę mu to powtórzyć - Marlowe roześmiał się histerycznie. - Uśmieje się jak
- wszyscy diabli.
- - Słuchaj no, Marlowe - powiedział Larkin i wstał, trzęsąc się z wściekłości. - Albo
- natychmiast przeprosisz księdza, albo wynoś się stąd!
- - Nie ma obawy, pułkowniku - odkrzyknął Marlowe. - Już wychodzę. - Wstał i
- obrzucił ich nienawistnym spojrzeniem, czując przy tym nienawiść do samego siebie. -
- Posłuchaj, klecho. Jesteś niczym więcej jak tylko żartem. Tak samo jak twoja sukienka. I
- ty, i Bóg jesteście pośmiewiskiem z piekła rodem. Nie służysz Bogu, bo Bóg to diabeł.
- 361
- Jesteś sługą diabła.
- Powiedziawszy to, zgarnął ze stołu karty, cisnął je księdzu Donovanowi w twarz i
- wybiegł w ciemność.
- - W imię Ojca i Syna - powiedział ze współczuciem ksiądz Donovan. - Peter ma
- gangrenę. Muszą mu amputować rękę, bo inaczej umrze. Nad łokciem ma wyraźne
- purpurowe pręgi.
- - Co?!
- Larkin spojrzał osłupiały na Maca, a potem obaj jednocześnie poderwali się i
- rzucili do wyjścia. Ale ksiądz Donovan przywołał ich z powrotem.
- - Stójcie, nic mu nie pomożecie.
- - Psiakrew, przecież musi być jakieś wyjście - rzekł Larkin stojąc w progu. -
- Biedny chłopak... a ja myślałem... biedny chłopak...
- - Nic nie możemy poradzić, tylko czekać. Czekać, modlić się i mieć nadzieje.
- Może Król coś pomoże, może jest w stanie pomóc - rzekł Donovan zmęczonym głosem i
- dodał: - On jeden może to zrobić.
- Potykając się Marlowe wszedł do baraku Amerykanów.
- - Idę po pieniądze - mruknął do Króla.
- - Czyś ty oszalał? Za dużo ludzi się tu jeszcze kręci.
- - Do diabła z ludźmi - zezłościł się Marlowe. - Chcesz mieć te pieniądze czy nie?
- - Siadaj. No, siadaj!
- Król zmusił go, żeby usiadł, poczęstował papierosem i dal filiżankę kawy. Chryste,
- co też ja muszę robić dla nędznego grosza, pomyślał. Cierpliwie przemawiał Marlowe’owi
- do rozsądku, obiecywał, że wszystko będzie dobrze, że leki są już w drodze, aż wreszcie
- po godzinie Peter uspokoił się trochę i można było się z nim porozumieć. Niemniej Król
- zdawał sobie sprawę, iż jego słowa nie docierają do Anglika. Widział, że Marlowe od
- czasu do czasu potakuje skinieniem głowy, lecz w głębi duszy był pewien, że nie słyszy,
- co się do niego mówi, a jeśli nie słyszy jego, Króla, to nikt nie jest w stanie z nim się
- porozumieć.
- 362
- - Już czas? - spytał Marlowe, niemal oślepły z bólu, czując, że jeśli w tej chwili nie
- pójdzie, to nie zrobi tego nigdy.
- Król zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze za wcześnie i zbyt niebezpiecznie, ale
- wiedział też, że dłużej nie zatrzyma Marlowe’a w baraku. Wysłał więc na wszystkie strony
- czaty. Obstawiono całą okolicę. Max pilnował Greya, który leżał u siebie na pryczy. Byron
- Jones Trzeci miał oko na Timsena, który czekał właśnie przy północnej bramie obozu na
- transport leków, podczas gdy jego ludzie, stanowiący jeszcze jedno zagrożenie, nadal
- zaciekle przeczesywali obóz w poszukiwaniu złodzieja brylantu.
- Król i Tex obserwowali, jak przypominający wskrzeszonego ducha Marlowe
- wychodzi z baraku i idzie przez ścieżkę do odwadniającego rowu. Na brzegu rowu Mar-
- lowe zachwiał się, ale potem przeczołgał się na jego drugą stronę i ruszył zataczając się
- w stronę ogrodzenia.
- - Chryste - westchnął Tex. - Nie mogę na to patrzeć.
- - Ja też - przyznał Król.
- Marlowe walczył z przemożnym, paraliżującym świadomość bólem, próbując
- skupić wzrok na ogrodzeniu. W duchu modlił się, żeby jakaś kula położyła kres męce.
- Ból stał się nie do zniesienia. Ale kula nie nadlatywała, więc szedł dalej, posępny,
- wyprostowany, aż wreszcie zatoczył się na ogrodzenie. Chwycił się drutu, żeby złapać
- równowagę. Potem schylił się, chcąc przejść na drugą stronę, jęknął cicho i zapadł się w
- otchłanie piekieł.
- Król z Texem podbiegli do ogrodzenia, podnieśli go i odciągnęli na bezpieczną
- odległość.
- - Co mu jest? - spytał ktoś niewidoczny w ciemnościach.
- - Pewnie odbiła mu szajba - wyjaśnił Król. - Chodź, Tex, zabierz go do baraku.
- Przenieśli go do baraku i ułożyli na łóżku Króla. Potem Tex wybiegł na dwór, żeby
- odwołać rozstawione czujki, i wkrótce barak wrócił do normalnego życia. Czuwał tylko
- jeden czatownik.
- Marlowe leżał na łóżku pojękując i majacząc. Po jakimś czasie odzyskał
- przytomność.
- 363
- - O Boże - stęknął i spróbował się podnieść, ale ciało miał słabsze od chęci.
- - Weź to - powiedział z troską Król podając mu cztery pastylki aspiryny. - Leż
- spokojnie, wszystko będzie dobrze.
- Kiedy pomagał Marlowe’owi napić się wody, trzęsła mu się ręka. Psiakrew, a to
- mnie urządził, pomyślał gorzko. Jeżeli Timsen nie załatwi lekarstw, Peter się z tego nie
- wyliże, i jak wtedy znajdę forsę?! Psiakrew, a to mnie urządził!
- Do chwili nadejścia Timsena Król zdążył zmienić się w kłębek nerwów.
- - Cześć, bracie - powitał go również zdenerwowany Timsen.
- Dopiero co musiał osłaniać przy głównej bramie swojego najlepszego kumpla,
- kiedy ten przełaził przez druty i przekradał się do kwatery japońskiego lekarza, znajdują-
- cej się kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia i niedaleko domu Yoshimy, a do tego
- stanowczo za blisko wartowni jak na czyjekolwiek nerwy. Australijczykowi udało się
- jednak wymknąć z obozu i wślizgnąć do niego z powrotem. Czekając na jego bezpieczny
- powrót, Timsen nie przestawał pocić się ze strachu, mimo iż wiedział, że na całym
- świecie nie masz złodzieja nad Australijczyka, który wyprawił się po towar.
- - Gdzie zrobimy zabieg? - spytał.
- - Tutaj.
- - Dobra. Wystaw czujki.
- - A pielęgniarz?
- - Na początek ja nim będę - rzekł Timsen z urazą w głosie. - Steven nie może
- wpaść. Ale potem on się tym zajmie.
- - A czy ty w ogóle wiesz, co masz robić?
- - Zapal światło, do cholery - odparł Timsen. - Pewnie, że wiem. Nastawiłeś wodę?
- - Nie.
- - To na co czekasz? Czy wy, Amerykanie, na wszystkim się tak znacie?
- - Tylko się nie denerwuj!
- Król skinął na Texa, który zajął się wodą. Timsen otworzył torbę lekarską i rozłożył
- mały ręcznik.
- - Niech mnie drzwi ścisną! - zawołał Tex. - W życiu nie widziałem czegoś równie
- 364
- czystego. To jest takie białe, że aż niebieskie.
- Timsen splunął, wymył starannie ręce nowym mydłem i włożył do wrzątku
- strzykawkę i szczypce. Następnie pochylił się nad leżącym i trzepnął go w twarz.
- - Hej, bracie!
- - Tak - odezwał się Marlowe słabym głosem.
- - Zaraz będę ci czyścił ranę, rozumiesz?
- Marlowe musiał się skoncentrować.
- - Co? - spytał.
- - Zaraz dam ci surowicę...
- - Muszę wstać, iść do szpitala - odparł Marlowe nieprzytomnie. - Już czas...
- uciąć... mówię ci... - Ponownie zapadł w omdlenie.
- - No i dobrze - rzekł Timsen.
- Po wysterylizowaniu strzykawki zrobił Marlowe’owi zastrzyk z morfiny.
- - Pomóż mi - ponaglił szorstko Króla. - Wycieraj mi czoło, bo mnie pot zalewa.
- Król posłusznie sięgnął po ręcznik.
- Timsen odczekał, aż zastrzyk zacznie działać, po czym zdarł bandaż i odsłonił
- ranę.
- - Rany boskie! - Zranione miejsce było opuchnięte i purpurowe. - Chyba już za
- późno.
- - O Boże - przeraził się Król. - Nie dziwię się, że chłopaczyna wariował.
- Zgrzytając zębami, Timsen ostrożnie wyciął najbardziej zgniłe kawałki
- rozkładającej się skóry i sięgając w głąb rany, wymył ją najlepiej, jak umiał, posypał
- sproszkowanymi sulfamidami i zabandażował.
- - Cholerny krzyż! - stęknął, kiedy się wreszcie wyprostował. Spojrzał na jaśniejący
- czystością bandaż i spytał Króla: - Masz jakąś koszulę?
- Król chwycił pierwszą lepszą z wiszących na ścianie koszul i podał mu ją. Timsen
- oddarł rękaw, podarł go na kawałki i tym prymitywnym bandażem owinął właściwy
- opatrunek.
- - A to znów po co? - spytał słabym głosem Król.
- 365
- - Kamuflaż - wyjaśnił Timsen. - Wyobrażasz sobie pewnie, że będzie paradował
- po obozie z czystym bandażem na ręce i że nie zatrzyma go żaden żandarm, zdziwiony,
- skąd on go wytrzasnął?
- - Rozumiem.
- - No, proszę, kto by się spodziewał!
- Król puścił mimo uszu przytyk. Robiło mu się niedobrze na wspomnienie ręki
- Marlowe’a, jej wyglądu, zapachu, przyprawiał go o mdłości widok krwi i pozlepiany,
- pokryty śluzem bandaż, który leżał jeszcze na podłodze.
- - Ej, Tex, zrób coś z tym paskudztwem.
- - Kto, ja? Dlaczego...
- - Zrób coś z tym.
- Tex z ociąganiem podniósł bandaż z podłogi i wyszedł. W miękkiej ziemi
- wygrzebał nogą dołek, zakopał bandaż i zwymiotował.
- - Bogu dzięki, że nie musze tego robić codziennie - powiedział, wróciwszy do
- baraku.
- Timsen drżącymi rękami wciągnął do strzykawki surowicę i pochylił się nad ręką
- Marlowe’a.
- - Musisz patrzeć, co robię. Patrz, do jasnej cholery! - huknął, widząc, że Król się
- odwraca. - Jeżeli Steven nie przyjdzie, być może sam będziesz musiał to zrobić. Za-
- strzyk musi być dożylny, kapujesz? Znajdujesz żyłę. Potem wbijasz igłę i powolutku
- cofasz tłok, aż wciągniesz do strzykawki trochę krwi. Widzisz? Wtedy masz pewność, że
- igła siedzi w żyle. A jak już się upewnisz, wtedy po prostu naciskasz i wstrzykujesz
- surowicę. Byle nie za szybko. Ten jeden centymetr przez trzy minuty.
- Król przyglądał się z odrazą, aż wreszcie Timsen wyszarpnął igłę i przycisnął
- miejsce po nakłuciu małym tamponikiem z waty.
- - Cholera - zaklął Król. - W życiu tego nie zrobię.
- - Jak chcesz, żeby umarł, to proszę bardzo - powiedział Timsen. Był zlany potem i
- też mu się zbierało na mdłości. - A mój stryj chciał, żebym został lekarzem! - Odepchnął
- Króla, wystawił głowę przez okno i gwałtownie zwymiotował. - O Jezu, zrób mi kawy.
- 366
- Marlowe poruszył się i spojrzał wpółprzytomnym wzrokiem.
- - Wyjdziesz z tego, bracie. Rozumiesz mnie? - spytał Timsen, pochylając się nad
- nim łagodnie.
- Marlowe kiwnął głową i uniósł chorą rękę. Przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby
- nie dowierzał własnym oczom, a potem wymamrotał:
- - Co się stało? Jeszcze... jest... jeszcze jest!
- - Pewnie, że jest - rzekł z dumą Król. - Właśnie ci to załatwiliśmy. Surowica i te
- pe... Ja i Timsen!
- Ale Marlowe nic nie odpowiedział, wpatrywał się tylko w Króla, bezgłośnie
- poruszając ustami.
- - Jeszcze... jest - wyszeptał wreszcie. Sięgnął prawą ręką, żeby dotknąć lewej,
- której nie powinien był mieć, a jednak miał. Upewniwszy się, że to nie sen, opadł na
- przepocony siennik, zamknął oczy i rozpłakał się. Wkrótce potem zasnął.
- - Biedaczyna - rzekł Timsen. - Pewnie myślał, że leży na stole operacyjnym.
- - Jak długo będzie tak spał?
- - Jeszcze ze dwie godziny. Słuchaj uważnie. Co sześć godzin musi dostawać
- zastrzyk, tak długo, aż wyjdzie z niego cała trucizna. Powiedzmy, przez mniej więcej dwie
- doby. Trzeba mu codziennie zmieniać opatrunek. I dawać sulfamidy. Nie wolno ci zapo-
- mnieć. Bezwarunkowo musi dostawać zastrzyki. I nie dziw się, jak ci tu wszystko
- zarzyga. Reakcja, i to ostra, nastąpi na pewno. Zaaplikowałem mu dużą pierwszą dawkę.
- - Myślisz, że z tego wyjdzie?
- - Na to pytanie odpowiem za dziesięć dni - odparł Timsen i zebrawszy zawartość
- torby, zrobił zręczny, niewielki pakunek z ręcznika, mydła, strzykawki, surowicy i
- sulfamidów. - No, to się teraz policzymy, dobra?
- Król wyjął zostawioną mu przez Shagatę paczkę papierosów.
- - Zapalisz? - spytał.
- - Dzięki.
- Kiedy obaj zapalili, Król zaproponował:
- - Możemy się rozliczyć po załatwieniu sprawy z brylantem.
- 367
- - O nie, bracie. Ja dostarczam towar, a ty mi za niego płacisz. Jedno nie ma z
- drugim nic wspólnego - sprzeciwił się ostro Timsen.
- - A co ci szkodzi parę dni zaczekać?
- - Masz dość forsy, nie mówiąc o zysku... - Timsen urwał nagle, pojąwszy, w czym
- rzecz. - Aha! - wykrzyknął, uśmiechając się od ucha do ucha i wskazując na Marlowe’a. -
- Nie ma forsy, dopóki kolega po nią nie pójdzie i nie przyniesie, mam rację?
- Król zsunął z ręki zegarek.
- - Chcesz go wziąć pod zastaw? - zaproponował.
- - Coś ty, bracie, mam do ciebie zaufanie - rzekł Timsen i spojrzał na Marlowe’a. -
- Wygląda na to, stary, że dużo od ciebie zależy. - Kiedy znowu zwrócił się w stronę Króla,
- wokół oczu miał zmarszczki wesołości. - A ja też mam dzięki temu więcej czasu, no nie?
- - Mhm?
- - Nie udawaj, bracie. Dobrze wiesz, że ktoś ukradł pierścień. W całym obozie ty
- jeden możesz załatwić tę transakcję. Myślisz, że dopuściłbym cię do interesu, gdybym
- mógł to załatwić na własną rękę? - Na twarzy Timsena pojawił się rozanielony uśmiech. -
- Więc mam czas, żeby znaleźć złodzieja, tak czy nie? Bo jeśli przedtem zdąży on przyjść
- do ciebie, nie będziesz miał mu czym zapłacić. Zgadza się? A bez tego on nie wypuści
- brylantu z ręki. Mam rację? Nie ma forsy, nie ma interesu. - Nie doczekawszy się
- odpowiedzi, dodał dobrotliwie: - Mógłbyś mnie oczywiście powiadomić, kiedy ten drań się
- do ciebie zgłosi. W końcu to moja własność, tak czy nie?
- - Owszem - zgodził się Król.
- - Ale nie zrobisz tego - rzekł Timsen i westchnął. - Cholerny świat, co za
- złodziejskie towarzystwo.
- Pochylił się nad Marlowe’em i zmierzył mu puls.
- - Hm - mruknął w zamyśleniu. - Puls mu podskoczył.
- - Dziękuję ci za pomoc, Tim.
- - Nie ma o czym mówić, bracie. Ja też będę coś z tego miał, kiedy skubaniec
- wyzdrowieje, no nie? Tak czy owak, oka z niego nie spuszczę. Mam rację?
- Znów się roześmiał i wyszedł.
- 368
- Król padał z nóg. Poczuł się lepiej, kiedy napił się kawy, a potem usadowiwszy się
- na krześle zasnął.
- Obudził się nagle i spojrzał na łóżko. Marlowe miał otwarte oczy i patrzył na niego.
- - Cześć - powiedział słabym głosem.
- - Jak się czujesz? - spytał Król. Przeciągnął się i wstał.
- - Okropnie. Zaraz zwymiotuję. Słuchaj, nie mam... nie mam słów...
- Król zapalił ostatniego papierosa z paczki i wetknął go Marlowe’owi do ust.
- - Zasłużyłeś sobie, stary - rzekł.
- Kiedy Marlowe leżał zbierając siły, Król wyjaśnił mu, na czym polega leczenie i co
- należy robić.
- - Przychodzi mi do głowy tylko jedno takie odosobnione miejsce: pokój pułkownika
- - powiedział Marlowe. - Mac będzie mnie budził i pomagał mi tam dojść. Większość
- czasu mogę leżeć na swojej pryczy.
- Kiedy wymiotował, Król ostrożnie przytrzymywał mu menażkę.
- - Miej to gdzieś pod ręką - poprosił Marlowe. - Przepraszam. Boże! - przeraził się,
- przypominając sobie ostatnie wydarzenia. - Pieniądze! Przyniosłem je?
- - Nie. Zemdlałeś po tej stronie drutów.
- - O mój Boże, dziś jeszcze nie dam rady.
- - Nie ma pośpiechu, Peter. Pójdziesz, jak tylko lepiej się poczujesz. Nie ma sensu
- ryzykować.
- - Nie będziesz stratny?
- - Nie. Już ty się o to nie martw.
- Marlowe’owi znów zrobiło się niedobrze, a kiedy doszedł do siebie, wyglądał
- okropnie.
- - To dziwne - powiedział, tłumiąc nawrót mdłości. - Miałem przykry sen. Śniło mi
- się, że strasznie się pokłóciłem z Makiem, pułkownikiem i księdzem Donovanem. Jak się
- cieszę, że to był tylko sen. - Podparł się zdrową ręką, zachwiał i położył z powrotem. -
- Pomożesz mi wstać?
- - Poleź sobie jeszcze. Dopiero co pogasili światła.
- 369
- - Ej, kolego!
- Król podskoczył do okna i wpatrzył się w ciemność. Dostrzegł ledwie widoczną
- postać znajomego szczurowatego człowieczka, który kulił się pod ścianą baraku.
- - Prędko - szepnął tamten. - Mam ten kamyk.
- Musisz poczekać - odparł Król. - Przez najbliższe dwa dni nie będę ci mógł
- zapłacić.
- - Ty parszywy draniu...
- - Posłuchaj tylko, sukinsynu. Chcesz zaczekać dwa dni, to świetnie! A jak nie, to
- się wypchaj!
- - Dobra, dwa dni.
- Człowieczek zaklął szpetnie i znikł.
- Król usłyszał tupot nóg, a po chwili odgłosy pościgu. Potem zapadła cisza,
- zakłócona tylko jednostajnym cykaniem świerszczy.
- - Co to było? - spytał Marlowe.
- - Nic - odparł Król, ciekaw, czy tamtemu udało się uciec. Ale bez względu na to
- brylant i tak był jego. Dopóki miał pieniądze.
- 370
- ROZDZIAŁ XXII
- Przez dwa dni Marlowe walczył ze śmiercią. Miał jednak w sobie wolę życia. Więc
- żył.
- - Peter!
- Mac potrząsnął nim lekko, żeby go obudzić.
- - Słucham, Mac?
- - Już czas.
- Mac pomógł Marlowe’owi wstać z pryczy, a potem obaj zeszli powoli po schodach
- - młody wsparty na starym - i przeszli po ciemku do baraczku pułkownika.
- Steven już na nich czekał. Marlowe położył się na łóżku Larkina i dostał kolejny
- zastrzyk. Musiał mocno zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć, bo choć Steven robił zastrzyk
- delikatnie, to igła była zupełnie tępa.
- - Już po wszystkim. A teraz zmierzymy temperaturę - powiedział Steven i włożył
- Marlowe’owi do ust termometr. Potem odwinął bandaż i obejrzał chorą rękę. Opuchlizna
- zeszła, znikło też purpurowo-zielone zabarwienie rany, która pokryła się twardymi
- strupami. Steven posypał zasklepioną ranę sulfamidami w proszku. - Znakomicie -
- stwierdził, ciesząc się z wyników kuracji, chociaż, prawdę mówiąc, dzisiejszy dzień nie
- dał mu na ogół powodów do radości. Ten wstrętny, obrzydliwy sierżant Flaherty,
- pomyślał. Wie, że nie cierpię tej roboty, ale nie przepuści okazji, żeby mnie do niej
- wyznaczyć. - Paskudna sprawa - wyrwało mu się na głos.
- - Co? - zaniepokoili się Mac, Larkin i Marlowe.
- - Czy coś jest nie tak? - spytał Marlowe.
- - Ależ nie, kochany - uspokoił go Steven. - Mówiłem o czym innym. No, a teraz
- popatrzymy na temperaturę. - Sięgnął po termometr i uśmiechnął się do Marlowe’a
- spoglądając na słupek rtęci. - Normalna. Właściwie podwyższona o jedną kreseczkę, ale
- to drobiazg. Ma pan szczęście, bardzo dużo szczęścia. - Obejrzał pod światłem pustą
- buteleczkę po surowicy. - Właśnie wstrzyknąłem panu resztę. - Zmierzył Marlowe’owi
- 371
- puls. - Znakomicie - oświadczył i podniósł wzrok na Maca. - Czy ma pan jakiś ręcznik? -
- spytał.
- Kiedy Mac podał mu ręcznik, Steven zmoczył go zimną wodą i przyłożył do czoła
- leżącemu.
- - Znalazłem też to - powiedział, podając Marlowe’owi dwie tabletki aspiryny. -
- Trochę pomaga. A teraz, kochany, niech pan chwilę poleży. - Odwrócił się do Maca,
- wstał, westchnął i wygładził na biodrach sarong. - Już nic tu po mnie. Jest bardzo słaby.
- Musicie dać mu rosołu, panowie. I jak najwięcej jajek. Opiekujcie się nim dobrze. -
- Odwrócił się znów do Marlowe’a i spojrzał na jego wychudzone ciało. - W ciągu ostatnich
- dwu dni na pewno stracił ze sześć, siedem kilo, a to jest niebezpieczne przy jego
- wzroście. Biedaczek chyba nie waży nawet pięćdziesięciu, a więc jak na niego, niewiele.
- - Mmm... chcielibyśmy ci podziękować, Steven - powiedział ochryple Larkin. -
- Jesteśmy, mmm... jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Sam rozumiesz, za wszystko.
- - Zawsze chętnie panom pomogę - rzekł pogodnie Steven, poprawiając opadający
- mu na czoło pukiel włosów.
- Mac zerknął na Larkina.
- - Gdybyśmy mogli, mhm, coś dla ciebie zrobić, Steven, powiedz tylko, a na pewno
- ci pomożemy - rzekł.
- - Bardzo mi miło. Obaj jesteście tacy... mili - powiedział łagodnie Steven,
- przyglądając się z podziwem Larkinowi, czym wprawiał go w coraz większe zakłopotanie,
- i obracając w palcach medalionik z wizerunkiem świętego Krzysztofa, który nosił na szyi.
- - Gdybyście mogli wyręczyć mnie jutro przy dołach, gotów byłbym zrobić dla was
- wszystko. Dosłownie wszystko. Nie mogę znieść tych cuchnących karaluchów. Są
- obrzydliwe. Zrobilibyście to?
- - Dobrze, Steven - zgodził się z kwaśną miną Larkin.
- - W takim razie zobaczymy się o świcie - mruknął Mac i cofnął się trochę, w porę
- uchodząc pieszczocie Stevena. Ale Larkin nie był dość szybki i Steven poklepał go czule
- po biodrze.
- - Dobranoc, kochani. Ach, obaj jesteście dla mnie tacy mili.
- 372
- Kiedy Steven wyszedł, Larkin spojrzał groźnie na Maca.
- - Spróbuj tylko coś powiedzieć, a oberwę ci uszy - zagroził.
- Mac zachichotał.
- - Ależ nie przejmuj się, człowieku. Chociaż wyglądało na to, że sprawił ci
- przyjemność - powiedział i nachylił się do Marlowe’a, który ich obserwował. - Jak myślisz,
- Peter?
- - Obu przydałoby się parę słów do słuchu - odparł Marlowe z bladym uśmiechem.
- - Jemu dobrze płacą, a wy go kusicie i oferujecie swoje usługi. Niech mnie diabli, jeśli
- wiem, co on widzi w takich dwóch prykach jak wy.
- Mac uśmiechnął się szeroko do Larkina.
- - Oho, nasz chłopaczek ma się lepiej. Wreszcie będzie mógł się złapać za jakąś
- robotę, zamiast... Jak to mówi Król?... Aha, zamiast ciągle “się obijać”.
- - Czy od pierwszego zastrzyku minęły już dwa, czy trzy dni? - spytał Marlowe.
- - Dwa.
- Dwa dni? Marlowe’owi wydawały się one latami. Pomyślał, że do jutra uda mu się
- zebrać dostatecznie dużo sił, żeby pójść po pieniądze.
- Tego wieczoru, już po ostatnim apelu, przyszedł do nich na brydża ksiądz
- Donovan. Kiedy Marlowe opowiedział wszystkim trzem o strasznym śnie, w którym miał z
- nimi awanturę, roześmiali się.
- - Oj, chłopcze - rzekł Mac. - Dziwne psikusy płata ci w gorączce ta twoja głowa.
- - Tak - potwierdził ksiądz Donovan i uśmiechnął się do Marlowe’a. - Cieszę się, że
- wyleczyłeś rękę, Peter.
- Marlowe odpowiedział mu uśmiechem.
- - Niewiele jest rzeczy, o których by ksiądz nie wiedział, prawda? - spytał.
- - Niewiele jest rzeczy, o których On nie wie - odparł Donovan z głębokim
- przekonaniem i spokojem. - Jesteśmy w dobrych rękach. Zaśmiał się cicho i dodał: - To
- dotyczy nawet waszej trójki!
- - No proszę, kto by się spodziewał - rzekł Mac. - Chociaż, moim zdaniem, nasz
- pułkownik jest bezpowrotnie stracony!
- 373
- Gdy skończyli grę i Donovan poszedł, Mac dał znak Larkinowi.
- - Popilnuj - rzekł. Posłuchamy wiadomości, a potem spać.
- Larkin obserwował drogę, a Marlowe siedział na werandzie, walczył z sennością i
- wytężał wzrok. Dwa dni, myślał. Kilka ukłuć igłą i jestem zdrów, nie straciłem ręki. Takie
- dziwne dni, prześnione. A teraz wszystko jest już dobrze.
- Wiadomości były niezwykle pomyślne. Każdy wrócił do siebie i zasnął snem
- spokojnym i głębokim.
- O świcie Mac poszedł do kojca z kurami i znalazł tam trzy jajka. Zabrał je,
- usmażył z nich omlet, dodał do niego odrobinę ryżu, który specjalnie wczoraj odłożył, i
- doprawił ząbkiem czosnku.
- Potem zaniósł omlet do baraku Marlowe’a. Obudził przyjaciela i przyglądał się, jak
- ten zmiata wszystko do czysta.
- Wtem do baraku wpadł Spence.
- - Hej, chłopcy! - krzyknął. - Przywieźli pocztę!
- Maca aż ścisnęło w dołku. O Boże, żeby tak coś dla mnie! - pomyślał. Ale nie było
- dla niego listu.
- Listów było w sumie czterdzieści trzy na dziesięć tysięcy ludzi. W ciągu trzech lat
- Japończycy dwukrotnie przywieźli do obozu pocztę. Niewiele tego było. A ponadto trzy
- razy pozwolili jeńcom napisać po dwadzieścia pięć słów na kartce pocztowej. Ale czy
- kartki te dotarły do adresatów, tego nie wiedział nikt.
- Do tych, którzy dostali listy, należał Larkin. Był to jedyny list, jaki do tej pory
- otrzymał.
- Nosił datę 21 kwietnia 1945 roku, a więc pochodził sprzed trzech miesięcy.
- Najnowsze spośród listów nosiły datę sprzed trzech tygodni, a najstarsze sprzed dwóch
- lat.
- Larkin wciąż na nowo odczytywał list i nie mógł się nim nacieszyć. Wreszcie
- przeczytał go na głos Macowi, Marlowe’owi i Królowi, siedzącym na werandzie jego
- baraczku.
- 374
- Kochanie! Ten list jest dwieście piątym listem, jaki piszę - brzmiały
- pierwsze słowa. - Jesteśmy obie zdrowe, ja i Jeannie. Przyjechała do nas mama i
- mieszkamy wszystkie razem, tam gdzie zawsze. Ostatnią wiadomością, jaką
- miałyśmy od Ciebie, był list wysłany z Singapuru z datą l lutego 1942. Mimo to
- wierzymy, że jesteś zdrów i cały, i modlimy się, żebyś szczęśliwie do nas wrócił.
- Wszystkie listy zaczynałam tak samo, wybacz więc, jeśli już czytałeś to, co
- właśnie napisałam. Ale trudno mi się nie powtarzać, bo przecież nie wiem, czy
- dostaniesz ten list, jeśli w ogóle je dostajesz. Kocham Cię. Tęsknię za Tobą. I tak
- mi Ciebie brak, że czasem nie mogę tego znieść.
- Jest mi dziś smutno. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie jest. Nie chcę być
- przygnębiona, miałam Ci napisać o tylu cudownych rzeczach.
- Może dlatego jest mi smutno, że pani Gurble dostała wczoraj kartkę od
- męża, a ja nie dostałam nic. Chyba przemawia przeze mnie egoizm. Ale nic na to
- nie poradzę, taka już jestem. W każdym razie przy najbliższej okazji powtórz
- Yicowi Gurble, że jego żona Sarah dostała od niego kartkę z 6 stycznia 1943.
- Czuje się dobrze, a ich synek to przemiły chłopak. Sarah jest taka szczęśliwa, że
- znów dostała wiadomość. A tak przy okazji, to inne panie też się mają dobrze.
- Matka Timsena trzyma się wprost pierwszorzędnie. Nie zapomnij pozdrowić Toma
- Mastersa. Widziałam się wczoraj z jego żoną. Też jest zdrowa, no i zbija dla niego
- pieniądze. Wzięła się za jakieś nowe interesy. Aha, widziałam się z Elizabeth
- Ford, Mary Vickers...
- Larkin oderwał wzrok od listu.
- - Wymienia tu kilkanaście nazwisk żon. Ale wszyscy ci żołnierze już nie żyją. Żyje
- tylko Timsen.
- - Czytaj dalej, stary - rzekł szybko Mac, aż do bólu świadom cierpienia, które
- malowało się w oczach Larkina.
- 375
- Gorąco dziś - czytał dalej Larkin - siedzę na werandzie, Jeannie bawi się w
- ogrodzie, a ja sobie myślę, że pojadę na najbliższy weekend w Błękitne Góry, do
- naszego domku.
- Napisałabym ci, co się dzieje na świecie, ale to zabronione.
- Mój Boże, jak tu pisać w próżnię? Nie potrafię. Gdzie jesteś, kochany,
- gdzie jesteś? Nic więcej już nie napiszę. Skończę na tym i nie wyślę tego listu... O
- ukochany, modlę się za Ciebie. A Ty módl się za mnie. Proszę Cię, módl się za
- mnie...
- - Nie ma podpisu - rzekł Larkin po chwili - a adres napisany jest charakterem
- pisma mojej matki. I co wy na to?
- - Wiesz, jak to jest z dziewczynami - odparł Mac. - Odłożyła pewnie ten list do
- szuflady, a potem twoja matka znalazła go i nie pytając nadała na poczcie. Wiesz, jakie
- są matki. Najprawdopodobniej Betty całkiem zapomniała o tym liście i następnego dnia,
- kiedy miała lepszy nastrój, napisała drugi.
- - Ale co znaczy “módl się za mnie”? - spytał Larkin. - Przecież wie, że codziennie
- to robię. Co tam się dzieje? Chora jest czy co, na miłość boską?
- - Niepotrzebnie się pan martwi, pułkowniku - powiedział Marlowe.
- - A co ty możesz o tym wiedzieć? - zacietrzewił się Larkin. - Jak, do diabła, mogę
- się nie martwić?!
- - Przynajmniej wiesz, że jest zdrowa i córka też - odburknął Mac, zżerany
- tęsknotą. - Z tego się ciesz! Żaden z nas nic nie dostał! Tylko ty miałeś szczęście! -
- zakończył i odszedł waląc wściekle butami.
- - Przepraszam, Mac - zawołał Larkin, pobiegł za nim i przyprowadził go z
- powrotem. - Przepraszam. Wiesz, to już tyle czasu...
- - Co tam, chłopie, wcale nie chodzi o to, co powiedziałeś. To ja tu zawiniłem. I to
- ja powinienem ciebie przeprosić. Mało szlag mnie nie trafił z zazdrości. Czasami zdaje mi
- się, że nie cierpię tych listów.
- - Nie musisz mi tego mówić - odezwał się Król. - Oszaleć można. Ci, co je dostają,
- 376
- wariują, a ci, co ich nie dostają, też. Te listy to nic dobrego.
- *
- Zmierzchało. Było tuż po kolacji. W baraku Amerykanów nie brakowało nikogo.
- Kurt splunął na podłogę i postawił na stole tackę.
- - Macie dziewięć. Wziąłem jedno - swoje dziesięć procent - oznajmił, raz jeszcze
- splunął na podłogę i wyszedł.
- Wszyscy patrzyli na tackę.
- - Chyba zaraz znowu zwymiotuję - powiedział Marlowe.
- - Wcale ci się nie dziwię - przyznał Król.
- - Mnie tam to nie bierze - rzekł Max i odchrząknął. - Wyglądają jak udka królika.
- Pewnie, że małe, ale jak królicze udka.
- - Chcesz spróbować? - spytał Król.
- - Coś ty! Powiedziałem tylko, że wyglądają podobnie. Chyba mam prawo mieć
- swoje zdanie?
- - Dajcie żyć - powiedział Timsen. - Nie myślałem, że naprawdę będziemy je
- sprzedawać.
- - Gdybym nie wiedział, że to... - zaczął Tex i urwał. - Ale jestem głodny. Takiej góry
- mięsa nie widziałem od czasu tamtego psa.
- - Jakiego psa? - spytał podejrzliwie Max.
- - O rany, to było... kupę lat temu - odparł Tex. - Jeszcze... w czterdziestym
- trzecim.
- - Aha.
- - Cholera - zaklął Król, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od tacki. - Wygląda
- dobrze. - Pochylił się i powąchał mięso, trzymał jednak nos z daleka. - Pachnie dobrze...
- - Ale nie jest dobre - przerwał mu zgryźliwie Byron Jones Trzeci. - To szczurze
- mięso.
- Król poderwał głowę.
- - I po co to mówisz, sukinsynu! - powiedział wśród ogólnego śmiechu.
- - O rany, przecież to jest szczur. A ty go tak obskakiwałeś, że każdy by zgłodniał!
- 377
- Marlowe wziął jedno z udek w dwa palce i położyłje na bananowym liściu.
- - To będzie dla mnie - powiedział.
- Potem wrócił do swojego baraku, podszedł do pryczy i szepnął do Ewarta:
- - Dzisiaj być może najemy się do syta.
- - Co?
- - Nieważne. Mam coś wyjątkowego - rzekł Marlowe, wiedząc, że ich rozmowę
- słyszy Drinkwater. Ukradkiem położył bananowy liść na swojej półce i powiedział: - Zaraz
- wracam.
- Kiedy wrócił po półgodzinie, bananowy liść znikł, a wraz z nim Drinkwater.
- - Wychodziłeś? - spytał Marlowe Ewarta.
- - Tylko na chwilę. Drinkwater prosił, żebym przyniósł mu trochę wody. Powiedział,
- że strasznie kiepsko się czuje.
- W tym momencie Marlowe’a chwycił atak histerycznego śmiechu i wszyscy w
- baraku pomyśleli, że zwariował. Opanował się dopiero wtedy, kiedy potrząsnął nim Mike.
- - Przepraszam - powiedział - coś mnie rozśmieszyło.
- Kiedy wrócił Drinkwater, Marlowe udał, że jest śmiertelnie przejęty stratą jakiegoś
- jedzenia. Drinkwater też się tym przejął.
- - Co za świński kawał - powiedział oblizując wargi.
- A wtedy Marlowe znów wybuchnął histerycznym śmiechem.
- Po chwili wczołgał się na pryczę, nie mając już siły się śmiać. Wkrótce zmęczenie
- śmiechem i wyczerpanie będące wynikiem ostatnich dwu dni sprawiły, że Marlowe
- zasnął. Śnił, że przygląda się Drinkwaterowi, który pochłania całe stosy małych udek i nie
- przestaje powtarzać: ,,O co chodzi? Są wyśmienite, wyśmienite...”
- Obudził go Ewart.
- - Peter, jakiś Amerykanin chce się z tobą widzieć. Czeka pod barakiem -
- powiedział.
- Marlowe, mimo że nadal czuł się słabo i mdliło go, wstał.
- - Gdzie Drinkwater? - spytał.
- - Nie wiem. Wyszedł zaraz po tym, jak dostałeś napadu śmiechu.
- 378
- - Aha. - Marlowe znów się roześmiał. - Już się bałem, że to mi się tylko przyśniło.
- - Co ci się przyśniło? - spytał Ewart, przyglądając mu się uważnie.
- - Nic takiego.
- - Doprawdy nie wiem, co cię naszło, Peter. Ostatnio zachowujesz się bardzo
- dziwnie.
- Pod osłoną baraku czekał na Marlowe’a Tex.
- - Pete - szepnął. - Król mnie przysłał. Spóźniasz się.
- - A niech to licho! Przepraszam, zaspałem.
- - Tak, domyślił się tego. Kazał ci powiedzieć, żebyś się wziął do roboty -
- powiedział Tex, marszcząc brwi. - Dobrze się czujesz?
- - Tak. Jestem jeszcze trochę osłabiony. Ale nie szkodzi.
- Tex skinął głową na pożegnanie i pośpiesznie odszedł. Marlowe potarł twarz
- dłońmi, zszedł po schodkach na asfaltową drogę i stanął pod prysznicem, całym ciałem
- chłonąc siły z zimnego strumienia wody. Potem napełnił manierkę wodą i ruszył ciężkim
- krokiem do latryny. Wybrał dół u stóp zbocza, jak najbliżej ogrodzenia.
- Księżyc świecił blado. Marlowe odczekał, aż latryna się wyludni, a wtedy
- przemknął przez odsłonięty kawałek gruntu, pod drutami, i ruszył do dżungli. Okrążył
- obóz chyłkiem, trzymając się z dala od krętej, biegnącej pomiędzy ogrodzeniem a
- dżunglą ścieżki, po której przechadzał się strażnik. Odszukanie pieniędzy zajęło mu
- godzinę. Kiedy znalazł schowek, usiadł, przywiązał sobie grube pliki banknotów wokół ud
- i owinął się w pasie podwójnie złożonym sarongiem. W ten sposób materiał nie sięgał do
- ziemi, lecz do kolan, i jego obfite fałdy dość skutecznie ukrywały wyraźne zgrubienie nóg.
- Kolejną godzinę spędził tuż przy ogrodzeniu naprzeciwko latryny czekając, aż
- będzie mógł się wśliznąć z powrotem do obozu. Przykucnął w ciemnościach nad tym
- samym dołem co poprzednio, żeby złapać oddech i odczekać, aż uspokoi mu się serce.
- Po jakimś czasie podniósł z ziemi manierkę i opuścił latrynę.
- - Cześć, bracie - przywitał go z uśmiechem Timsen wyłaniając się z nocnych cieni.
- - Wspaniała noc.
- - Owszem - odparł Marlowe.
- 379
- - Jakby wymarzona na spacer, no nie?
- - Tak myślisz?
- - Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli się z tobą przejdę?
- - Bynajmniej, Tom. Chodź. Bardzo się cieszę, że jesteś. Dzięki temu nikt na mnie
- nie napadnie. No nie?
- - Tak jest, bracie. Równy z ciebie facet.
- - Ty też nie jesteś najgorszy, stary draniu - rzekł Marlowe i klepnął Timsena po
- ramieniu. - Do tej pory ci nie podziękowałem.
- - Nie ma o czym mówić, bracie - odparł Timsen i zaśmiał się pod nosem. - Jasny
- gwint, o mały włos mnie nie nabrałeś. Myślałem, że idziesz się załatwić.
- Na widok Timsena Król sposępniał, ale nie zanadto, bo przecież odzyskał
- pieniądze. Przeliczył je i schował do czarnej skrzynki.
- - No to teraz został już tylko brylant - rzekł.
- - Ano właśnie, bracie - zaczął Timsen i chrząknął. - Jeżeli złapiemy złodzieja,
- zanim tu się zjawi, albo kiedy tu przyjdzie, wtedy dostaję tyle, ileśmy ustalili, dobrze
- mówię? Ale jeśli kupisz od niego pierścionek, a nam się nie uda go złapać, to wygrywasz
- ty. Tak będzie najuczciwiej, dobrze mówię?
- - Oczywiście - odparł Król. - Umowa stoi.
- - Dobra nasza! Niech Bóg ma go w swojej opiece, jeśli go złapiemy.
- Timsen skinął głową Marlowe’owi i wyszedł.
- - Połóż się, Peter - rzekł Król, siadając na czarnej skrzynce. - Wyglądasz, jakby
- cię ktoś przez wyżymaczkę przekręcił.
- - Chyba już sobie pójdę.
- - Zostań. Mogę potrzebować kogoś, do kogo mam zaufanie.
- Król pocił się, a schowane w skrzynce pieniądze parzyły go przez drewno.
- Marlowe położył się na jego łóżku. Od dużego wysiłku wciąż jeszcze bolało go
- serce. Usnął, ale spał czujnie.
- - Kolego!
- Król podskoczył do okna.
- 380
- - Już! - spytał.
- - Szybko.
- Mały człowieczek bał się okropnie, w świetle błyskały białka jego rozbieganych na
- wszystkie strony oczu.
- - Dawaj, szybko - ponaglił.
- Król jednym ruchem wepchnął klucz do zamka, odrzucił wieko skrzynki, złapał
- wcześniej odliczony plik banknotów i pobiegł do okna.
- - Masz. Dziesięć patyków. Przeliczone. Gdzie brylant?
- - Najpierw forsa.
- - Najpierw brylant - powiedział Król, ściskając w garści banknoty.
- Człowieczek spojrzał na niego wojowniczo, po czym rozchylił zaciśnięte w pięść
- palce. Król wlepił oczy w pierścionek i badał go wzrokiem nie czyniąc najmniejszego
- ruchu, żeby po niego sięgnąć. Muszę mieć pewność, myślał gorączkowo. Muszę mieć
- pewność. Tak, to ten sam. Tak mi się wydaje.
- - Na co czekasz, człowieku? - wychrypiał złodziej. - Bierz!
- Król wypuścił banknoty z ręki dopiero wtedy, gdy zacisnął palce na pierścieniu.
- Człowieczek pomknął jak strzała. Król wstrzymał oddech, nachylił się i w świetle lampy
- obejrzał dokładnie pierścionek.
- - Peter, udało nam się, bracie - szepnął podniecony. - Udało się. Mamy brylant i
- mamy pieniądze.
- Czując, jak napięcie ostatnich dni zaczyna dawać mu się we znaki, Król otworzył
- woreczek z ziarnem kawy i udał, że zagrzebuje tam pierścień. Ale zamiast tego ukrył go
- zręcznie w dłoni. Nawet Marlowe, który był najbliżej, dał się na to nabrać. Ledwie Król
- zamknął skrzynkę, złapał go atak kaszlu. Nikt nie zauważył, kiedy wsuwał pierścionek do
- ust. Potem wymacał filiżankę z ostygłą kawą i wypił ją, połykając pierścionek. Teraz
- brylant był już bezpieczny. Bardzo bezpieczny.
- Król usiadł na krześle i czekał, aż minie napięcie. Tak jest, triumfował w duchu.
- Udało się!
- Ciszę przeciął ostrzegawczy gwizd.
- 381
- Przez drzwi wśliznął się Max.
- - Gliny - rzucił i przysiadł się szybko do grupki grającej w pokera.
- - Psiakrew - zaklął Król i zmusił się, żeby wstać.
- Złapał stosik pieniędzy, jeden plik rzucił Marlowe’owi, drugi wepchnął sobie do
- kieszeni, a potem podbiegł do stolika pokerzystów i każdemu z grających wręczył po
- pliku banknotów, które ci z kolei wepchnęli sobie do kieszeni. Resztę pieniędzy rozłożył
- na stole, przysunął jeszcze jedno krzesło i dosiadł się do gry.
- - Na co czekasz, jak rany, rozdawaj! - zniecierpliwił się.
- - Dobra, dobra - odparł Max. - Po pięć. - Popchnął na środek stolika studolarowy
- banknot. - Wchodzę za sto.
- - Za dwieście - powiedział rozpromieniony Tex.
- - Jestem!
- I tak wszyscy przyłączyli się do gry, sycąc wzrok widokiem pieniędzy. Max rozdał
- po dwie karty, a przy trzeciej kolejce położył przed sobą asa.
- - Dokładam do czterystu!
- - Twoje czterysta i czterysta - powiedział Tex, który miał na stole odsłoniętą parę i
- nic poza tym.
- - Jestem - rzekł Król, a potem uniósł głowę i zobaczył w drzwiach Greya. Grey stał
- pomiędzy Broughem a Yoshimą. Za Yoshimą zaś stał Shagata i jeszcze jeden strażnik.
- 382
- ROZDZIAŁ XXIII
- - Stanąć przy łóżkach - rozkazał Brough z twarzą ściągniętą i zmartwiałą.
- Król rzucił mordercze spojrzenie Maxowi, który stał dziś na czatach. Max zawalił
- robotę. Powiedział “gliny”, a nie zauważył Japończyków. Gdyby krzyknął “żółtki”, plan
- działania byłby całkiem inny.
- Marlowe spróbował dźwignąć się na nogi. Kiedy stanął, mdłości nasiliły się, tak że
- zatoczył się na stół Króla i oparł się na blacie.
- Yoshima patrzył na leżące na stole pieniądze. Brough spostrzegł je przed chwilą i
- wzdrygnął się na ich widok. Grey także je zauważył i serce zabiło mu szybciej.
- - Skąd są te pieniądze?! - spytał Yoshima.
- Zaległa martwa cisza.
- - Skąd są te pieniądze?! - krzyknął Yoshima.
- Król zmartwiał z przerażenia. Kiedy zobaczył Shagatę, zorientował się, że strażnik
- jest zdenerwowany, i zrozumiał, że znajduje się o krok od Outram Road.
- - Z hazardu, panie kapitanie - powiedział.
- Yoshima przemierzył barak i zatrzymał się tuż przed Królem.
- - A nie z czarnego rynku? - spytał.
- - Nie, panie kapitanie - odparł Król uśmiechając się z przymusem.
- Marlowe’owi znów zebrało się na wymioty. Zachwiał się mocno i o mało nie upadł.
- Świat zaczął mu się rozmywać przed oczami.
- - Czy mogę... usiąść? - zapytał.
- Yoshima spojrzał w głąb baraku i dostrzegł na ramieniu Marlowe’a opaskę.
- - A co tutaj robi angielski oficer? - spytał. Był zaskoczony, ponieważ jego
- informatorzy od dawna donosili mu, że jeńcy innych narodowości rzadko bratają się z
- Amerykanami.
- - Ja... właśnie... przyszedłem odwiedzić... - zaczął Marlowe, ale nie skończył. -
- Przepra...
- 383
- Wychylił się przez okno i zwymiotował.
- - Co mu jest? - spytał Yoshima.
- - To chyba... malaria, panie kapitanie.
- - Ty - zwrócił się Yoshima do Texa. - Posadź go na tamtym krześle.
- - Tak jest, panie kapitanie.
- Yoshima przeniósł wzrok na Króla.
- - A więc, skąd macie aż tyle pieniędzy, jeśli nie z czarnego rynku? - spytał
- jedwabistym głosem.
- Król czuł wlepione w siebie spojrzenia, przygniatała go przerażająca cisza i
- świadomość, że w żołądku ma brylant i że w drzwiach stoi Shagata. Odchrząknął.
- - No, bo my... - zaczął - oszczędzamy na to, żeby sobie pograć.
- - Kłamiesz!
- Ręka Yoshimy spadła mu na twarz z takim rozmachem, że aż się zatoczył.
- Uderzenie właściwie nie było bolesne, ale Król odczuł je jak śmiertelny cios. O Boże, już
- po mnie, pomyślał. Skończyła się dobra passa.
- - Kapitanie Yoshimą - odezwał się Brough, ruszając od progu. Zdawał sobie
- sprawę, że wtrącanie się nic tu nie da, może nawet pogorszyć sytuację, ale musiał
- spróbować.
- - Milczeć!!! - rozkazał Yoshimą. - Ten człowiek kłamie. To oczywiste. Śmierdzący
- Jankes. - Odwrócił się plecami do Brougha i spojrzał na Króla. - Daj mi swoją manierkę!
- Król jak we śnie zdjął z półki manierkę i podał ją Yoshimie. Japończyk wylał wodę,
- potrząsnął manierką i zajrzał do środka. Potem rzucił ją na podłogę i podszedł do Texa.
- - Daj mi swoją manierkę - powiedział.
- Marlowe’owi znów żołądek podjechał do gardła. W głowie kłębiły mu się pytania:
- “O co chodzi z tymi manierkami? Czy Mac i Larkin też są rewidowani? Co będzie, jeśli
- Yoshima zechce obejrzeć moją?” Poczuł mdłości i zataczając się podszedł do okna.
- Yoshima przeszedł przez cały barak, sprawdzając po drodze wszystkie manierki.
- Wreszcie zatrzymał się przed Marlowe’em.
- - Pańska manierka?
- 384
- - Ja... - zdążył powiedzieć Marlowe i ponownie ogarnęły go mdłości. Kolana ugięły
- się pod nim i nie mógł wydusić z siebie ani słowa.
- Yoshima odwrócił się do Shagaty i z wściekłością powiedział do niego coś po
- japońsku.
- - Hai - odparł Shagata.
- - Pan! - Yoshima wskazał palcem Greya. - Pan i strażnik pójdziecie z tym
- człowiekiem po jego manierkę.
- - Proszę bardzo.
- - Przepraszam, panie kapitanie - wtrącił szybko Król. - Jego manierka jest tutaj.
- Sięgnął pod łóżko i wyciągnął stamtąd zapasową manierkę, którą chował na
- czarną godzinę.
- Yoshima wziął manierkę do ręki. Była bardzo ciężka. Na tyle ciężka, że mogła
- kryć w sobie radio, a przynajmniej jego część. Odkorkował ją i odwrócił do góry dnem.
- Przez otwór wysypał się strumień suchych ziaren ryżu i leciał dotąd, aż manierka
- opróżniła się i zrobiła lekka. Radia w niej nie było.
- Yoshima odrzucił manierkę ze złością.
- - Gdzie jest radio? - krzyknął.
- - Tu nie ma żadnego... - zaczął Brough, modląc się w duchu o to, żeby Yoshimie
- nie przyszło czasem do głowy spytać, czemu to Anglik, który przyszedł tu w odwiedziny,
- schował manierkę pod łóżkiem.
- - Milczeć!
- Yoshima ze strażnikami przeszukał barak, aby upewnić się, że nie ma innych
- manierek, a potem jeszcze raz obejrzał te, które znalazł.
- - Gdzie jest manierka z radiem? - krzyknął. - Wiem, że ją macie. Należy do
- jednego z was! Gdzie ona jest?!
- - Tu nie ma żadnego radia - powtórzył Brough. - Jeśli pan sobie życzy,
- rozbierzemy cały barak.
- Yoshima zrozumiał, że w przekazanej mu informacji tkwi jakaś nieścisłość. Tym
- razem nie określono mu dokładnie, gdzie znajduje się radio, podano tylko, że jest ono
- 385
- ukryte w jednej lub kilku manierkach i że jeden z jego właścicieli przebywa właśnie w
- baraku Amerykanów. Rozejrzał się po obecnych. Który z nich? O, pewnie, że mógłby
- kazać im odmaszerować na wartownię, ale bez radia byłoby to bezcelowe. Generał nie
- znosił niepowodzeń. A bez radia...
- A więc tym razem nie powiodło się.
- - Zawiadomi pan komendanta obozu, że wszystkie manierki ulegają konfiskacie -
- zwrócił się do Greya. - Mają być jeszcze dzisiaj dostarczone na wartownię!
- - Tak jest, panie kapitanie - odparł Grey. Miało się wrażenie, że jego twarz składa
- się wyłącznie z oczu.
- Yoshima zdawał sobie sprawę, że do czasu, gdy manierki trafią na wartownię, ta
- lub te z radiem w środku zostaną gdzieś zakopane albo ukryte. Nie miało to jednak
- znaczenia, mogło tylko ułatwić poszukiwania. Kryjówkę trzeba przecież zmieniać, a w
- trakcie takiej zmiany znajdą się oczy, które to zobaczą. Kto by pomyślał, że w manierce
- można zmieścić radio?
- - Amerykańskie świnie - warknął. - Myślicie, że jesteście sprytni. Silni. Potężni. No
- to zapamiętajcie sobie. Choćby ta wojna trwać miała sto lat, i tak was pokonamy. Nawet
- jeśli zwyciężyliście Niemców. Damy sobie radę sami. Nigdy nas nie pokonacie. Nigdy!
- Możecie zabić wielu z nas, ale my zabijemy was więcej. Nigdy nas nie zwyciężycie. A to
- dlatego, że jesteśmy cierpliwi i nie boimy się śmierci. Zniszczymy was, choćby walka
- miała trwać dwieście lat!
- Powiedziawszy to, gwałtownie wymaszerował z baraku.
- Brough zwrócił się do Króla:
- - Masz podobno łeb na karku, a pozwalasz, żeby ci wszedł do baraku ten żółty
- skurwysyn ze strażnikami i zobaczył tyle rozłożonej forsy. Przydałby ci się psychiatra -
- powiedział.
- - Tak jest, panie kapitanie. Jestem tego samego zdania.
- - I jeszcze jedno. Gdzie masz brylant?
- - Jaki brylant, panie kapitanie?
- Brough usiadł.
- 386
- - Pułkownik Smedly-Taylor wezwał mnie i powiedział, że według kapitana Greya
- masz pierścionek z brylantem, który nie jest twoją własnością. To znaczy, macie go ty i
- kapitan Marlowe. Oczywiście każda rewizja wymaga mojej obecności. Nie mam zresztą
- nic przeciwko temu, żeby kapitan Grey przeszukał barak, bylebym tylko był przy tym
- obecny. Właśnie mieliśmy do was pędzić, kiedy wpadł Yoshima ze strażnikami i zaczął
- jazgotać, że chce zrobić tu rewizję, bo któryś z was ma podobno radio w manierce.
- Ciekawe, co jeszcze wymyślicie? Rozkazał mnie i Greyowi iść ze sobą.
- Teraz, kiedy rewizja się skończyła, Brough dziękował Bogu, że w baraku nie ma
- manierki z radiem. Dzięki rewizji zorientował się, że zarówno Marlowe, jak i Król są
- zamieszani w sprawę radia. W przeciwnym razie po co Król udawałby, że amerykańska
- manierka należy do Anglika?
- - Dobra, rozbieraj się - powiedział do Króla. - Zostaniesz zrewidowany. Łóżko i
- skrzynka też. - Odwrócił się. - A wy, chłopcy, siedźcie cicho i grajcie sobie dalej. -
- Spojrzał na Króla. - Chyba że sam wolisz oddać brylant.
- - Jaki brylant, panie kapitanie?
- Kiedy Król się rozbierał, Brough podszedł do Marlowe’a.
- - Podać ci coś, Pete? - spytał.
- - Trochę wody.
- - Tex, przynieś wody - polecił Brough. - Wyglądasz fatalnie, co ci jest? - zwrócił się
- do Marlowe’a.
- - Nic takiego... malaria... podle się czuję - odparł Marlowe, położył się na łóżku
- Texa i zmusił do słabego uśmiechu. - Ten przeklęty żółtek śmiertelnie mnie przeraził.
- - Mnie też.
- Grey przeszukał ubranie Króla, czarną skrzynkę, półki na ścianie, woreczek z
- fasolą i ku zdumieniu obecnych poszukiwania te okazały się bezowocne.
- - Marlowe!
- Grey stanął przed leżącym. Marlowe miał przekrwione oczy i ledwie na nie
- widział.
- - Słucham?
- 387
- - Chcę pana zrewidować.
- - Niech pan posłucha, Grey - rzekł Brough. - Wprawdzie wolno panu
- przeprowadzać rewizję w mojej obecności, ale nie ma pan prawa...
- - Nie szkodzi - przerwał mu Marlowe. - Nie mam nic przeciw temu. Gdybym
- odmówił... pomyślałby... od razu... Pomóż mi wstać, Don.
- Marlowe zdjął sarong i rzucił go wraz z plikiem banknotów na łóżko.
- Grey starannie obmacał szwy. Kiedy skończył, odrzucił sarong ze złością.
- - Skąd pan ma te pieniądze?
- - Wygrałem w karty - odparł Marlowe biorąc sarong.
- - Kapralu - warknął Grey na Króla. - Co powiecie na to? - spytał, trzymając w ręku
- jeszcze jeden gruby plik banknotów.
- - Wygrałem w karty, panie kapitanie - odparł niewinnie Król ubierając się, a
- Brough ukrył uśmiech.
- - Gdzie jest brylant?
- - Jaki brylant, panie kapitanie?
- Brough wstał i podszedł do stolika pokerzystów.
- - Wygląda na to, że brylantu nie ma - powiedział.
- - To skąd w takim razie są te wszystkie pieniądze?
- - Ten człowiek twierdzi, że z gry w karty. Regulamin tego nie zabrania. Oczywiście
- ja też nie pochwalam hazardu - dodał Brough z lekkim uśmieszkiem, przypatrując się
- Królowi.
- - Przecież pan wie, że to niemożliwe!
- - Chciał pan raczej powiedzieć: mało prawdopodobne - wtrącił Brough. Żal mu
- było Greya; jego oczy świeciły chorobliwym blaskiem, usta drgały, a ręce się trzęsły.
- Naprawdę było mu go żal. - Chciał pan przeprowadzić rewizję, więc ją pan
- przeprowadził. Brylantu tu nie ma...
- Urwał na widok Marlowe’a, który chwiejnym krokiem ruszył do drzwi i byłby upadł,
- gdyby Król nie podtrzymał go w ostatniej chwili.
- - Chodź, pomogę ci - rzekł Król. - Odprowadzę go - oznajmił.
- 388
- - Zostaniesz tutaj - powiedział Brough. - Grey, może by tak pan mu pomógł?
- - Dla mnie on może paść trupem - warknął Grey i przeniósł wzrok na Króla. - Wy
- też! Ale dopiero wtedy, gdy was złapię, kapralu. A złapię na pewno.
- - Już ja go wtedy urządzę - powiedział Brough, spoglądając na Króla. - Zgoda?
- - Tak, panie kapitanie.
- - Ale do tego czasu - rzekł Brough, znów patrząc na Greya - albo do czasu, kiedy
- złamie mój rozkaz, nic mu nie można zrobić.
- - W takim razie niech pan mu zabroni handlu na czarnym rynku.
- Brough panował nad sobą.
- - Czego to się nie robi dla świętego spokoju - powiedział, wyczuwając pogardę
- swoich podkomendnych. Uśmiechnął się w duchu i pomyślał: “Sukinsyny”. - Kapralu -
- zwrócił się do Króla - zabraniam wam handlu na czarnym rynku. Rozumiem przez to
- sprzedaż naszym ludziom artykułów żywnościowych, sprzedaż czegokolwiek dla
- zdobycia zysku. Zabraniam wam sprzedawania z zyskiem.
- - Czarnorynkowy handel to przecież handel przemycanym towarem.
- - Kapitanie Grey, zarobek ze sprzedaży wrogowi albo okradanie go nie jest
- działalnością czarnorynkową. Trochę pohandlować nie zaszkodzi.
- - Ależ to jest wbrew rozkazom!
- - Japońskim rozkazom! A ja nie uznaję rozkazów nieprzyjaciela. W końcu
- Japończycy to nasz wróg - rzekł z naciskiem Brough, który miał już dość tych bzdur. -
- Koniec z czarnym rynkiem. To rozkaz.
- - Wy, Amerykanie, trzymacie razem. To wam trzeba przyznać.
- - Niechże pan znowu nie zaczyna, Grey. Jak na jeden wieczór to za wiele. Dość
- już się nasłuchałem od Yoshimy. O ile mi wiadomo, nikt tu nie handluje na czarnym rynku
- ani nie łamie żadnych przepisów, które rzeczywiście nas obowiązują. To wszystko, co
- mam na ten temat do powiedzenia. Jeżeli przyłapię kogoś na kradzieży albo na tym, że
- sprzedaje z zyskiem jedzenie lub lekarstwa, osobiście urwę mu rękę i wepchnę mu ją do
- gardła. Jestem najwyższym stopniem oficerem amerykańskim, to są moi ludzie, a pan
- słyszy, co mówię. Skończyłem.
- 389
- Grey przyjrzał się Broughowi i obiecał sobie w duchu, że jego też będzie miał na
- oku. Gówno warci żołnierze, gówno warci oficerowie. Odwrócił się i z godnością
- wymaszerował z baraku.
- - Zajmij się Peterem, Tex - polecił Brough.
- - Już się robi, Don.
- Tex wziął Marlowe’a na ręce i uśmiechnął się szeroko do Brougha.
- - Całkiem jak z małym dzieckiem, panie kapitanie - powiedział i wyszedł.
- Brough spojrzał na pieniądze leżące na stoliku pokerzystów.
- - Tak, tak. Hazard to nic dobrego. Absolutnie - powiedział niby do siebie, kiwając
- głową. Podniósł wzrok na Króla i spytał słodko: - Osobiście nie pochwalam hazardu, a
- ty?
- Pilnuj się, Brough ma w sobie coś z typowej oficerskiej świni, ostrzegł się w duchu
- Król. Jak to jest, że tylko oficerskie skurwiele mają taki wygląd i że zawsze ich poznasz i
- wyczujesz niebezpieczeństwo na kilometr?
- - Wiesz, wszystko zależy, jak się na to patrzy - rzekł Król, częstując Brougha
- papierosem i podając mu ogień.
- - Dziękuję, kapralu. Nie ma to jak prawdziwy papieros - powiedział Brough i znów
- spojrzał Królowi w oczy. - No więc, jak ty na to patrzysz?
- - Kiedy wygrywam, wygląda to dobrze. Kiedy przegrywam, trochę gorzej - odparł
- Król i dodał w myślach: Co ty tam knujesz, sukinsynu?
- Brough mruknął coś niezrozumiale i spojrzał na stertę pieniędzy leżącą na stole
- na wprost krzesła, które niedawno zajmował Król. Kiwając w zamyśleniu głową, przejrzał
- banknoty i zatrzymał je w rękach. Wszystkie. Ogarnął spojrzeniem grube pliki pieniędzy
- leżące przed każdym z graczy i powiedział z zadumą, nie wiadomo do kogo:
- - Wygląda na to, że tu wszyscy wygrywają.
- Król nic na to nie odpowiedział.
- - Wygląda też na to, że stać cię na składkę.
- - Mhm?
- - Do jasnej cholery! On mi tu jeszcze mówi ,,mhm” - powiedział Brough i podniósł
- 390
- rękę z banknotami. - Mniej więcej tyle. Do wspólnej kasy. Oficerowie, żołnierze, bez
- różnicy.
- Król jęknął. Prawie czterysta dolarów, pomyślał.
- - Rany boskie, Don... - zaczął.
- - Hazard to nałóg - przerwał mu Brough. - Jak przeklinanie, do jasnej cholery.
- Grasz w karty, więc mógłbyś po prostu przegrać te pieniądze. I co wtedy? Dasz składkę,
- a zapisze ci się to jako dobry uczynek.
- Potarguj się, głupi, myślał Król. Zgódź się na połowę.
- - Fajnie, z wielką chęcią...
- - Dobra. Ty też, Max - zwrócił się Brough do Maxa.
- - Ależ kapitanie... - zaniepokoił się Król.
- - Powiedziałeś już swoje.
- Max starał się nie patrzeć na Króla.
- - Tak jest, Max - mówił Brough. - Popatrz tylko na niego. Porządny facet. Dołożył
- się do wspólnej kasy, dlaczego więc ty nie miałbyś zrobić tego samego?
- Brough pozbierał po trzy czwarte z każdej kupki i szybko przeliczył to, co wziął.
- Na ich oczach. Król nie miał innego wyboru, jak tylko siedzieć i patrzeć.
- - Wypada dychę od łebka na tydzień przez sześć tygodni - oznajmił Brough. -
- Wypłata w czwartek. Aha, byłbym zapomniał. Max! Zbierz wszystkie manierki i zanieś je
- na wartownię. Ale już!
- Wepchnął pieniądze do kieszeni i ruszył do wyjścia. Kiedy znalazł się przy
- drzwiach, zaświtała mu pewna myśl. Wyjął zwitek pieniędzy i wyciągnął z niego
- pięciodolarowy banknot. Patrząc na Króla, rzucił go na środek stołu.
- - To na koszta stypy - powiedział z anielskim uśmiechem. - Dobranoc, chłopcy.
- W całym obozie trwała zbiórka manierek. Mac, Larkin i Marlowe siedzieli w
- baraczku pułkownika. Na łóżku obok Marlowe’a leżały trzy manierki.
- - Moglibyśmy wymontować z nich radio i wpuścić pojemniki do latryny -
- zaproponował Mac. - Trudno nam teraz będzie ukryć te cholerne manierki.
- 391
- - Moglibyśmy je spuścić do latryny, tak jak są - powiedział Larkin.
- - Chyba nie mówi pan tego serio, pułkowniku? - zdziwił się Marlowe.
- - Tak, masz rację, ale skoro już to powiedziałem, musimy wspólnie na coś się
- zdecydować. Mac wziął do ręki manierkę.
- - Może za parę dni zwrócą nam tamte - powiedział. -Nie wymyślimy lepszej
- kryjówki dla radia niż ta. - Oderwał wzrok od manierki. - Kto jest tą świnią, która o niej
- wie? - spytał jadowicie.
- Popatrzyli na manierki.
- - Czy to aby nie pora na wiadomości? - spytał Marlowe.
- - Masz rację, chłopcze - rzekł Mac i spojrzał na Larkina.
- - Też tak myślę - zgodził się Larkin.
- Król nie spał jeszcze, kiedy przez okno zajrzał Timsen.
- - Stary?
- - Co jest?
- Timsen pokazał mu zwitek banknotów.
- - Mam te dziesięć kafli, które dałeś tamtemu - powiedział.
- Król westchnął, otworzył czarną skrzynkę i wypłacił Timsenowi należność.
- - Dzięki, bracie - powiedział Timsen i zachichotał. - Słyszałem, że miałeś starcie z
- Greyem i Yoshimą.
- - I co z tego?
- - Nic. Szkoda tylko, że Grey nie znalazł tego kamyka. Nie chciałbym być w twojej
- skórze ani Petera. Uchowaj Boże. To musi być okropnie niebezpieczne. Mam rację?
- - Idź do diabła, Timsen.
- Timsen roześmiał się.
- - Ja cię tylko po przyjacielsku ostrzegam, no nie? Aha. Pierwsza partia siatki jest
- już pod barakiem. Wystarczy na jakieś sto klatek. - Odliczył z otrzymanych pieniędzy sto
- dwadzieścia dolarów. - Sprzedałem pierwszą partię po trzydzieści za udko. Masz swoją
- działkę - pół na pół.
- - Kto je wziął?
- 392
- - Znajomi - odparł Timsen robiąc perskie oko. - Dobranoc, bracie.
- Król położył się i ponownie sprawdził, czy moskitiera jest wszędzie zatknięta pod
- siennik. Czuł się zagrożony. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu najbliższych dwu dni nie
- zdoła wybrać się do wioski i że przez ten czas wiele par oczu będzie czekać i śledzić
- każdy jego ruch. Tej nocy spał niespokojnie, a nazajutrz nie ruszał się z baraku, pozosta-
- jąc pod strażą swoich ludzi.
- Po obiedzie odbyła się niespodziewana rewizja baraków wyższych oficerów.
- Strażnicy trzykrotnie przeszukali małe izdebki, zanim ich odwołano.
- Z zapadnięciem zmroku Mac ruszył po omacku do latryny i wyciągnął z jednego z
- dołów trzy manierki wiszące tam na sznurku. Oczyścił je, przyniósł do izdebki pułkownika
- i połączył. Razem z Larkinem i Marlowe’em wysłuchał wiadomości, ucząc się ich na
- pamięć. Potem jednak nie odniósł manierek do kryjówki, bo choć wyjmując je zachował
- wielką ostrożność, zorientował się, że ktoś go podpatrzył.
- Postanowili wspólnie, że nie będą chować manierek. Zdawali sobie sprawę, że
- wkrótce zostaną schwytani. Ale nie poddawali się rozpaczy.
- 393
- ROZDZIAŁ XXIV
- Król pędził przez dżunglę. Im bliżej obozu, tym był ostrożniejszy. Wreszcie znalazł
- się dokładnie na wprost swojego baraku. Położył się na ziemi i z zadowoleniem ziewnął.
- Czekał na chwilę, kiedy będzie mógł przemknąć przez ścieżkę, prześliznąć się pod
- drutami i wrócić bezpiecznie do baraku. Kieszeń miał wypchaną pieniędzmi - resztą
- należności za brylant.
- Do wioski wybrał się sam. Marlowe był jeszcze za słaby, żeby mu towarzyszyć.
- Król spotkał się z Czeng Sanem i oddał mu pierścionek. Potem biesiadowali, a na koniec
- Król odwiedził Kasseh, która przywitała go z otwartymi ramionami.
- Kiedy przekradł się pod drutami i wśliznął do baraku, jutrzenka malowała już
- niebo na wschodzie. Dopiero gdy się położył, spostrzegł, że znikła czarna skrzynka.
- - O żeż wy głupie skurwysyny! - wrzasnął na cały głos. - Za grosz nie można wam
- ufać!
- - Niech mnie cholera! - zaklął Max. - Była tu jeszcze parę godzin temu, kiedy
- wychodziłem do latryny.
- - No to gdzie jest teraz, co ?!!
- Ale nikt w baraku nic nie widział ani nie słyszał.
- - Sprowadź tu Samsona i Branta - polecił Król Maxowi.
- - Rany boskie, jest ciut za wcześnie...
- - Powiedziałem: sprowadź ich!
- Po półgodzinie zjawił się pułkownik Samson, mokry ze strachu.
- - Co się stało, kapralu? - spytał. - Przecież wiecie, że nikt nie może mnie tu
- widzieć.
- - Jakiś skurwysyn ukradł mi skrzynkę. Pan może mi pomóc go zdemaskować.
- - Ale jakże ja...
- - Nie obchodzi mnie jak - nie pozwolił mu dokończyć Król. - Niech pan tylko
- słucha, co się mówi wśród oficerów. Nie ma dla pana forsy, dopóki się nie dowiem, kto to
- 394
- zrobił.
- - Ależ kapralu, przecież ja nie mam z tym nic wspólnego.
- - Dowiem się, to wznowię tygodniówkę. A teraz zmykaj pan stąd.
- Parę minut później stawił się pułkownik Brant i spotkał się z podobnym
- przyjęciem. Zaraz po jego odejściu Król zrobił sobie śniadanie, a tymczasem reszta
- mieszkańców baraku przetrząsała obóz. Ledwie Król skończył jeść, wszedł Marlowe. Król
- powiedział mu o kradzieży skrzynki.
- - A to cholerny pech - rzekł Marlowe.
- Król pokiwał głową, a potem mrugnął do niego.
- - Nic nie szkodzi. Czeng San wypłacił mi resztę, więc forsy mamy w bród. Myślę,
- że najwyższy czas dać trochę chłopcom do wiwatu. Zrobili się niedbali. Tu przecież
- chodzi o zasadę. - Wręczył Marlowe’owi niewielki plik banknotów. - Twoja dola ze
- sprzedaży brylantu.
- Marlowe bardzo potrzebował tych pieniędzy. Ale mimo to potrząsnął przecząco
- głową.
- - Zatrzymaj je - powiedział. - I tak jestem ci winien tyle, że nigdy tego nie spłacę.
- Nie mówiąc już o pieniądzach, które wyłożyłeś na lekarstwa.
- - Jak chcesz, Peter. Ale nadal jesteśmy wspólnikami.
- Marlowe uśmiechnął się.
- - Dobrze - powiedział.
- W podłodze uchyliła się klapa i do baraku wgramolił się Kurt,
- - Jak na razie, siedemdziesiąt - oznajmił.
- - Mhm? - mruknął Król.
- - Dziś jest dzień U.
- - Cholera, całkiem o tym zapomniałem.
- - Ale nie ja. Za kilka dni zatłukę następne dziesięć sztuk. Samców nie trzeba
- nawet karmić. Pięć czy sześć jest już dostatecznie dużych!
- Królowi zrobiło się niedobrze, ale opanował się.
- - Dobra. Dam znać Timsenowi – odparł.
- 395
- - Przez parę najbliższych dni nie będę do ciebie zachodził - powiedział Marlowe
- po wyjściu Kurta.
- - Co mówisz?
- - Uważam, że tak będzie najlepiej. Nie możemy dłużej ukrywać radia. We trzech
- postanowiliśmy, że będziemy się trzymać izby pułkownika.
- - Chcecie popełnić samobójstwo? Wyrzućcie to cholerne radio, jeżeli wydaje wam
- się, że ktoś je wypatrzył. A jak was zaczną wypytywać, nie przyznawajcie się do niczego.
- - Myśleliśmy o tym, ale w obozie nie ma innego, więc chcemy z niego korzystać,
- jak długo się da. Przy odrobinie szczęścia nie złapią nas.
- - Pomyślałbyś lepiej o własnym karku, koleżko!
- Marlowe uśmiechnął się.
- - Tak, wiem. Dlatego przez jakiś czas nie będę tu przychodził. Nie chcę w nic cię
- mieszać.
- - A co zrobisz, jeśli zobaczysz, że idzie po was Yoshima?
- - Wezmę nogi za pas.
- - Ale dokąd uciekniesz, jak Boga kocham?
- - Lepsze to, niż siedzieć i czekać.
- Przez drzwi wetknął głowę Dino, który właśnie trzymał wartę.
- - Przepraszam, ale idzie tu Timsen - poinformował.
- - Dobrze. Porozmawiam z nim - odparł Król i zwrócił się do Marlowe’a. -
- Wprawdzie sam decydujesz o własnym losie, Peter, ale radzę wam, pozbądźcie się tego
- radia.
- - Chcielibyśmy bardzo, ale nie możemy.
- Król zrozumiał, że nic tu nie wskóra.
- - Cześć, bracie - powiedział od progu Timsen. Twarz miał ściągniętą gniewem. -
- Słyszałem, że miałeś cholernego pecha, zgadza się?
- - Jedno jest pewne: potrzebuję nowej obstawy.
- - Nie tylko ty, ja także - rzekł Timsen z wściekłością. - Ci złodzieje podrzucili twoją
- skrzynkę pod mój barak. Pod mój barak!!!
- 396
- - Co takiego?
- - To, co słyszysz. Leży tam, pod moim barakiem, wyczyszczona do cna. Cholerne
- dranie, i tyle. Żaden Australijczyk nie ukradłby jej i nie podrzucił mi pod barak. Nie ma
- mowy. To musiał zrobić jakiś Anglik albo Jankes.
- - Na przykład kto?
- - Nie wiem. Wiem tylko, że to żaden z moich chłopców. Masz na to moje słowo.
- - Wierzę ci - uspokoił go Król. - Ale możesz rozgłosić, że na tego, kto udowodni,
- że wie, kto mi zgrandził skrzynkę, czeka tysiąc dolarów nagrody.
- Król sięgnął pod poduszkę i z rozmysłem wyciągnął cały plik banknotów, które dał
- mu Czeng San na zakończenie transakcji. Odliczył trzysta dolarów i podał je Timsenowi,
- pożerającemu wzrokiem stertę pieniędzy.
- - Potrzebuję cukru, kawy, oleju... i może ze dwa orzechy kokosowe - powiedział. -
- Załatwisz mi to?
- Timsen wziął pieniądze, nie odrywając oczu od reszty banknotów.
- - Widzę, że zakończyłeś transakcję. Słowo daję, nie myślałem, że ci się to uda.
- Ale ci się udało, mam rację?
- - Jasne - odparł niedbale Król. - Na miesiąc, dwa mi wystarczy.
- - Na miesiąc? Na cały rok, bracie - powiedział Timsen, przytłoczony bogactwem
- Króla. Odwrócił się, ruszył powoli ku drzwiom, ale obejrzał się i nagle się roześmiał.
- -Powiedziałeś, tysiąc? Powinno poskutkować, no nie?
- - Tak - odparł Król. - To tylko kwestia czasu.
- Nie minęła godzina, gdy wieść o nagrodzie obiegła cały obóz. Wścibskie oczy
- zaczęły się rozglądać z nowym zainteresowaniem. Wyczulano słuch na pogłoski.
- Bezustannie grzebano w pamięci. Czyjeś zgłoszenie się po obiecany tysiąc było
- rzeczywiście tylko kwestią czasu.
- Przechadzając się wieczorem po obozie, Król po raz pierwszy odczuł z taką mocą
- nienawiść, zazdrość i siłę śledzących go spojrzeń. Czuł się dzięki temu świetnie,
- znakomicie, świadom, że wszyscy wiedzą o jego wielkim stosie pieniędzy, sami nie
- mając nic, i że jemu jednemu wśród wszystkich naprawdę się powiodło.
- 397
- Szukali jego towarzystwa Samson, Brant i wielu, wielu innych, więc chociaż ich
- łaszenie przyprawiało go o mdłości, to fakt, że po raz pierwszy robili to publicznie,
- sprawiał mu niezwykłą przyjemność. Kiedy przechodził koło baraku żandarmerii, nawet
- Grey, który stał przed progiem, odsalutował mu tylko, nie każąc wejść do środka dla
- dokonania rewizji. Król uśmiechnął się do siebie, gdyż wiedział, że Grey też pochłonięty
- jest myślami o stercie banknotów i o nagrodzie.
- Nic już mu nie mogło zagrozić. Pieniądze zapewniały życie, bezpieczeństwo,
- władzę. I należały wyłącznie do niego.
- 398
- ROZDZIAŁ XXV
- Tym razem Yoshima nadszedł ukradkiem i błyskawicznie. Nie poszedł jak zwykle
- drogą przez obóz, ale wraz z dużą grupą strażników przelazł przez ogrodzenie z drutu,
- tak że kiedy Marlowe spostrzegł pierwszego z nich, baraczek Larkina został już otoczony
- i nie było jak uciec. Gdy Yoshima wpadł do środka, Mac leżał jeszcze pod moskitierą ze
- słuchawką przy uchu.
- Marlowe’a, Larkina i Maca zapędzono w kąt, a Yoshima wziął słuchawkę i
- przyłożył ją do ucha. Radio nadal było włączone i Japończyk usłyszał koniec dziennika.
- - Niezwykle pomysłowe - powiedział odkładając słuchawkę. - Jak się panowie
- nazywacie?
- - Ja jestem pułkownik Larkin, to major McCoy, a to kapitan lotnictwa Marlowe.
- Yoshima uśmiechnął się.
- - Zapalicie, panowie? - spytał.
- Wszyscy trzej poczęstowali się papierosami i skorzystali z ognia podanego im
- przez Japończyka, który również zapalił. Palili w milczeniu. Kiedy skończyli, Yoshima
- powiedział:
- - Proszę rozłączyć radio i iść ze mną.
- Kiedy Mac pochylał się nad manierkami, ręce mu drżały. Obejrzał się
- niespokojnie. Z mroków nocy wyłonił się niespodziewanie jakiś japoński oficer. Przybyły
- szepnął coś w podnieceniu Yoshimie na ucho. Przez chwilę Yoshima wpatrywał się w
- tamtego bez słowa, a potem warknął coś do strażnika, który natychmiast stanął w
- drzwiach, i w pośpiechu odszedł z drugim oficerem i resztą strażników.
- - Co się dzieje? - spytał Larkin, nie spuszczając oka z wartownika, który celował w
- nich z karabinu uzbrojonego w bagnet.
- Mac, ledwie oddychając, stał z trzęsącymi się kolanami obok łóżka, pochylony
- nad radiem. Wreszcie odzyskał głos.
- - Zdaje się, że wiem - powiedział chrapliwie. - Chodzi o wiadomości. Nie miałem
- 399
- wam kiedy przekazać. Mamy... nową bombę. Bombę atomową. Wczoraj rano o
- dziewiątej piętnaście zrzucono jedną taką bombę na Hiroszimę. Zmiotła całe miasto.
- Podali, że są setki tysięcy ofiar, mężczyzn, kobiet, dzieci!
- - Boże święty!
- Larkin nagle usiadł, a zdenerwowany strażnik odbezpieczył karabin i już naciskał
- spust, kiedy Mac zawołał do niego po malajsku:
- - Stój! On tylko usiadł!
- - Wszyscy siadać! - krzyknął po malajsku strażnik i zaklął. - Głupcy! - powiedział,
- kiedy wykonali polecenie. - Nie róbcie takich gwałtownych ruchów, bo ja odpowiadam za
- to, żebyście nie uciekli. Siedźcie na swoich miejscach. I nie podnoście się! Będę strzelał
- bez ostrzeżenia.
- Trwali więc w bezruchu, milcząc. Po jakimś czasie przysnęli. Drzemali
- niespokojnie w ostrym świetle lampy, tłukąc komary aż do świtu, który je przepędził.
- O świcie zmieniono strażnika, a oni wciąż siedzieli. Ścieżką przed baraczkiem
- przechodzili zaniepokojeni jeńcy, ale szli odwracając wzrok w drugą stronę, póki nie
- znaleźli się w bezpiecznej odległości od tej celi śmierci.
- Ponury dzień wlókł się pod rozpalonym niebem. Ciągnął się niemiłosiernie, był
- dłuższy od najdłuższego obozowego dnia.
- Dawno już minęło południe, kiedy trzej przyjaciele unieśli głowy i zobaczyli Greya,
- który podszedł do strażnika i zasalutował. W ręku miał dwie menażki.
- - Czy mogę im to dać? Makan?. - spytał i uchyliwszy pokrywki, pokazał
- strażnikowi jedzenie.
- Strażnik wzruszył ramionami i skinął przyzwalająco głową.
- Grey przeszedł przez werandę i postawił blaszanki w progu izby. Miał
- zaczerwienione powieki i badawcze spojrzenie.
- - Przepraszam, że zimne - powiedział.
- - Przyszedł pan nacieszyć oczy, kolego Grey? - spytał ponuro Marlowe.
- - Dla mnie to żadna satysfakcja, że to oni, a nie ja, wsadzą pana do więzienia.
- Chciałem pana przyłapać na łamaniu prawa, a nie patrzeć, jak łapią pana, gdy dla dobra
- 400
- nas wszystkich ryzykuje pan życie. Tylko dzięki cholernemu szczęściu odejdzie pan
- opromieniony chwałą.
- - Peter - szepnął Mac. - Zwróć na siebie uwagę strażnika!
- Marlowe wstał i szybko podszedł do drzwi. Zasalutował i spytał strażnika, czy
- może iść do latryny. Strażnik wskazał mu skrawek ziemi tuż przy baraczku. Marlowe
- kucnął i załatwił się pełen wstrętu, że musi robić to na otwartej przestrzeni, a
- jednocześnie wdzięczny, że nie każą im się załatwiać w środku. W czasie gdy strażnik
- pilnował Marlowe’a, Mac szeptem przekazał wiadomości Greyowi, który słuchając ich
- zbladł. Potem podniósł się, skinął głową Marlowe’owi, który odpowiedział mu skinieniem,
- i ponownie zasalutował strażnikowi. Ten wskazał na obsiadłe przez muchy odchody i
- polecił Greyowi przynieść kubeł i posprzątać.
- Grey przekazał wiadomości Smedly-Taylorowi, ten paru innym i wkrótce poznało
- je całe Changi. Poznało na długo przed tym, zanim Grey wystarał się o kubeł, sprzątnął
- po Marlowie i postawił na tym miejscu inny kubeł, żeby trójka uwięzionych mogła z niego
- korzystać.
- Na obóz padł wielki strach. Strach przed odwetem.
- O zachodzie słońca znów zmieniono strażnika, a tym nowym okazał się Shagata.
- Marlowe próbował nawiązać z nim rozmowę, ale Shagata pokazał bagnetem, że ma się
- cofnąć do środka.
- - Nie wolno mi z panem rozmawiać. Przyłapano was z radiem, a radio jest
- zabronione. I zastrzelę, jeśli któryś spróbuje uciekać. Nie chciałbym tego robić -
- powiedział i wrócił do drzwi.
- - Słowo daję, wolałbym, żeby nas od razu załatwili - wyznał Larkin.
- Mac spojrzał na Shagatę.
- - Panie strażniku - powiedział wskazując na łóżko. - Chciałbym pana o coś prosić.
- Czy mógłbym tam spocząć? W nocy mało spałem.
- - Proszę. Niech pan odpoczywa, póki czas.
- - Dzięki ci. Pokój z tobą.
- 401
- - I z tobą.
- Mac podszedł do łóżka, położył się i oparł głowę na poduszce.
- - Cały czas gra - powiedział, z trudem opanowując głos. - Dają jakiś koncert.
- Bardzo wyraźnie słychać.
- Larkin dostrzegł leżącą koło głowy Maca słuchawkę i głośno się roześmiał. Po
- chwili śmieli się wszyscy trzej. Shagata skierował karabin w ich stronę.
- - Przestańcie! - krzyknął, przerażony ich wesołością.
- - Proszę nam wybaczyć, ale nas, którzy stoimy na progu wieczności, śmieszą
- rzeczy drobne i nieważne - wyjaśnił Marlowe.
- - To prawda, że wkrótce umrzecie, ale głupcy z was, że daliście się przyłapać na
- łamaniu prawa. Jednak i ja chciałbym się zdobyć na śmiech, kiedy wybije moja godzina.
- Proszę - powiedział Shagata, rzucając im paczkę papierosów. - Przykro mi, że pana
- schwytano.
- - Mnie tym bardziej - odparł Marlowe. Rozdzielił papierosy i spojrzał na Maca. -
- Co to za koncert? - spytał.
- - Bach, chłopcze - odrzekł Mac, z całych sił powstrzymując wybuch śmiechu.
- Przysunął głowę do słuchawki. - A teraz się zamknijcie, dobrze? Chciałbym sobie trochę
- posłuchać.
- - A może tak byśmy się zmieniali? - zaproponował Larkin. - Chociaż ten, kto z
- przyjemnością może słuchać Bacha, musi mieć trochę nierówno pod sufitem.
- - Dziękuję za papierosy - podziękował uprzejmie Shagacie Marlowe paląc.
- Wokół kubła i na jego pokrywie roiło się od much. Popołudniowy deszcz spadł
- wcześnie, tłumiąc panujący smród, a potem wyjrzało słońce i zaczęło osuszać wilgoć
- Changi.
- Król mijał baraczki oficerskiej starszyzny, czując na sobie spojrzenia. Przed
- baraczkiem skazańców ostrożnie przystanął.
- - Tabe, Shagata-san - pozdrowił strażnika. - Ichi-bon dzień, tak? Mogę
- porozmawiać z moim ichi-bon przyjacielem?
- 402
- Japończyk spojrzał na niego nie rozumiejąc.
- - On prosi, żeby pan pozwolił mu ze mną porozmawiać - wyjaśnił Marlowe.
- Shagata zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął przyzwalająco głową.
- - Ponieważ zarobiłem na ostatniej transakcji, pozwolę wam porozmawiać - zwrócił
- się do Marlowe’a. - Ale przyrzeknie mi pan, że nie będzie pan próbował uciekać.
- - Przyrzekamy to obaj.
- - Pośpieszcie się. Popilnuję - powiedział Shagata i ustawił się tak, żeby dobrze
- widzieć drogę.
- - Poszła plotka, że strażnicy walą kupą na wartownię - zaczął zdenerwowanym
- głosem Król. - Niech mnie szlag, jeśli dzisiaj zmrużę oko. To bardzo podobne do tych
- sukinsynów, żeby załatwić nas w nocy. - Zaschło mu w ustach. Przez cały dzień
- wypatrywał jakiegoś znaku od partyzantów, po którym natychmiast zdecydowałby się na
- ucieczkę. Ale żadnego znaku nie było. - Posłuchajcie - ściszył głos i przedstawił im swój
- plan. - Kiedy zaczną nas wybijać, rzućcie się na wartownika i przedrzyjcie się przez
- ogrodzenie koło naszego baraku. Będę starał się was osłaniać, ale za bardzo na to nie
- liczcie.
- Powiedziawszy to, wstał, skinął głową Shagacie i odszedł. Gdy tylko znalazł się w
- swoim baraku, zwołał naradę wojenną. Nakreślił swój plan, zatajając jednak, że dotyczy
- on zaledwie dziesięciu ludzi. Amerykanie przedyskutowali plan i postanowili czekać.
- - Nic innego nam nie pozostaje - stwierdził Brough, powtarzając tylko to, czego
- obawiali się wszyscy. - Gdybyśmy próbowali uciekać teraz, wystrzelaliby nas jak zające.
- Tylko ciężko chorzy spali tej nocy. Albo ci - bardzo nieliczni - którzy zdali się na
- łaskę Opatrzności lub losu. Spał także Dave Daven.
- - Przywieźli po południu Dave’a z Outram Road - szepnął Grey, kiedy przyniósł
- uwięzionym kolację.
- - Jak się czuje? - spytał Marlowe.
- - Waży tylko trzydzieści dwa kilo.
- Daven przespał noc, złowieszczy dzień, który po niej nastąpił, i nie ocknąwszy się
- 403
- ze śpiączki zmarł, akurat w chwili, gdy Mac słuchał głosu spikera radiowego, podającego
- ostatnie wiadomości: “Druga bomba atomowa zniszczyła Nagasaki. Prezydent Truman
- przedstawił Japonii ostatnie ultimatum: bezwarunkowa kapitulacja albo całkowite
- zniszczenie kraju”.
- Nazajutrz brygady robocze wyruszyły do pracy, i, o dziwo, wróciły. Nadal
- dostarczano do obozu żywność, a Samson publicznie odważał racje i odnosił nadwyżkę
- tym, którzy powierzyli mu tę funkcję. W magazynie i kuchniach nadal przechowywano
- zapas jedzenia na dwa dni, nadal wydawano gorące posiłki, nadal roiły się muchy i
- obozowe życie toczyło się bez zmian.
- Dokuczały pluskwy i komary, a szczury karmiły młode. Zmarło kilku jeńców. Na
- Oddziale Szóstym przybyło trzech nowych pacjentów.
- I tak minął kolejny dzień, noc i jeszcze jeden dzień. I wtedy Mac usłyszał
- błogosławione słowa: “Mówi Kalkuta. Rozgłośnia tokijska podała przed chwilą, że rząd
- Japonii ogłosił bezwarunkową kapitulację. Po trzech latach i dwustu pięćdziesięciu
- dniach od japońskiego ataku na Pearl Harbour wojna się skończyła. Boże, zbaw Króla!”
- Wkrótce dowiedział się o tym cały obóz. I słowa te stały się cząstką ziemi, nieba,
- murów i więziennych cel obozu w Changi.
- Ale mimo to przez dwa następne dni nic się nie zmieniło. Trzeciego dnia na
- drodze biegnącej wzdłuż baraków pojawił się komendant obozu w asyście japońskiego
- sierżanta Awaty.
- Marlowe, Mac i Larkin, zobaczywszy zbliżającą się parę, po tysiąckroć przeżywali
- własną śmierć obserwując każdy stawiany przez tamtych krok. Pojęli natychmiast, że oto
- wybiła ich godzina.
- 404
- ROZDZIAŁ XXVI
- - Szkoda - powiedział Mac.
- - Tak - potwierdził Larkin.
- Znieruchomiały Marlowe wpatrywał się w Awatę.
- Zmęczenie wyryło na twarzy komendanta obozu głębokie bruzdy, niemniej trzymał
- się prosto i szedł pewnym krokiem. Był jak zwykle schludnie ubrany, lewy rękaw koszuli
- miał zatknięty równo za pasek, na nogach drewniane chodaki, a na głowie czapkę z
- daszkiem, która po latach nasiąkania potem tropików nabrała szarozielonej barwy.
- Komendant wszedł po schodach na werandę i zatrzymał się niepewnie w progu izby.
- - Dzień dobry - przywitał ich ochrypłym głosem, kiedy wstali.
- Awata rzucił gardłowy rozkaz strażnikowi, który ukłonił się i stanął obok niego.
- Znów suchy rozkaz i obaj Japończycy, zarzuciwszy na ramiona karabiny, odeszli.
- - Wojna skończona - oznajmił komendant. - Weźcie, panowie, radio i chodźcie ze
- mną.
- W odrętwieniu wykonali jego polecenie i wyszli z izdebki na słońce. Słońce i
- powietrze sprawiło, że poczuli się lepiej. Ruszyli za komendantem, odprowadzani
- zdumionymi spojrzeniami całego Changi.
- W kwaterze komendanta czekała już cała szóstka pułkowników. Był też Brough.
- Zgromadzeni oficerowie zasalutowali.
- - Spocznijcie, panowie - rzekł komendant oddając salut, a potem zwrócił się do
- trójki z radiem: - Siadajcie. Mamy wobec was dług wdzięczności.
- - Czy to już naprawdę koniec? - wydobył wreszcie z siebie Larkin.
- - Tak. Rozmawiałem właśnie z generałem - potwierdził komendant i rozejrzał się
- po oniemiałych twarzach, zbierając myśli. - Przynajmniej według mnie to koniec - rzekł. -
- U generała był Yoshima. Powiedziałem... powiedziałem: “Wojna skończona”. Kiedy
- Yoshima tłumaczył moje słowa, generał tylko na mnie patrzył. Czekałem, ale on milczał,
- więc powtórzyłem: “Wojna skończona. Żądam... żądam, żeby pan się poddał”. -
- 405
- Komendant potarł łysą głowę. - Nie wiedziałem, co mam mówić dalej. Generał wciąż
- tylko na mnie patrzył, a Yoshima nie odzywał się ani słowem.
- Wreszcie generał przemówił, a Yoshima przetłumaczył jego słowa: “Tak. Wojna
- skończona. Obejmie pan z powrotem komendę nad obozem. Poleciłem już wartownikom
- zrobić w tył zwrot i bronić was przed każdym, kto chciałby wedrzeć się tu siłą i was
- zaatakować. Są teraz waszymi strażnikami i będą strzec waszego bezpieczeństwa, aż
- do nadejścia dalszych rozkazów. Jest pan nadal odpowiedzialny za dyscyplinę w
- obozie”.
- Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, poprosiłem więc o podwojenie racji
- żywnościowych i dostarczenie nam lekarstw, na co odparł: “Racje zostaną podwojone
- jutro. Otrzymacie też lekarstwa. Niestety, nie mamy ich wiele. Ale dyscyplina to wasza
- sprawa. Moi ludzie będą was chronić przed tymi, którzy chcieliby was pozabijać”. Spy-
- tałem go, co to za “ci”. Generał wzruszył ramionami i powiedział: “Wasi wrogowie.
- Uważam naszą rozmowę za skończoną”.
- - Do diabła - odezwał się Brough. - Może chcą, żebyśmy stąd wyszli i dali im w
- ten sposób pretekst do wystrzelania nas.
- - Nie możemy wypuścić żołnierzy, bo mogliby się zbuntować - powiedział
- przerażony Smedly-Taylor. - Ale coś zrobić musimy. Może zażądać od Japończyków zło-
- żenia broni?...
- Komendant uniósł rękę, nakazując ciszę.
- - Moim zdaniem pozostaje nam tylko czekać. Jestem... Sądzę, że ktoś tu w końcu
- dotrze. A do tego czasu chyba najlepiej będzie, jeśli wszystko pozostanie tak, jak jest.
- Aha, jeszcze jedno. Pozwolono nam na wysyłanie ludzi oddziałami nad morze, żeby się
- mogli wykąpać. Po pięciu z każdego baraku. Na zmianę. Mój Boże - powiedział, a słowa
- te zabrzmiały jak modlitwa - oby tylko żadnemu nie uderzyło to do głowy. Wciąż nie
- mamy gwarancji, że stacjonujący tu Japończycy usłuchają rozkazów i skapitulują. Mogą
- walczyć nadal. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze, a
- szykować się na najgorsze.
- Urwał i spojrzał na Larkina.
- 406
- - Wydaje mi się, że radio powinno zostać tutaj - rzekł i skinął na Smedly-Taylora. -
- Zorganizuje pan stałą straż.
- - Rozkaz.
- - Panowie oczywiście nadal będą je obsługiwać - zwrócił się komendant do
- Larkina.
- - Jeśli pan komendant nie ma nic przeciwko temu, to może zająłby się tym ktoś
- inny - powiedział Mac. - Jeżeli coś się zepsuje, naprawię, ale pan będzie pewnie chciał,
- żeby grało przez okrągłą dobę. Nie dalibyśmy rady, a zresztą przynajmniej ja tak to
- odczuwam, teraz, kiedy można to robić otwarcie, niech inni też sobie posłuchają.
- - Pan się tym zajmie, pułkowniku - polecił komendant.
- - Rozkaz - odparł Smedly-Taylor.
- - A teraz omówmy plan działania.
- Przed kwaterą komendanta obozu rosła powoli grupa ciekawskich. Znalazł się
- wśród nich Max. Czekali niecierpliwie na wyjaśnienia, czego dotyczą rozmowy, co się
- właściwie stało i dlaczego japoński strażnik nie pilnuje już radia.
- Nie mogąc dłużej znieść napięcia, Max pobiegł do swojego baraku.
- - Hej, chłopaki! - wykrzyknął, z trudem łapiąc oddech.
- - Japończycy idą? - spytał Król, gotów w każdej chwili wyskoczyć przez okno i
- biec do ogrodzenia.
- - Nie! O rany...
- Max był tak zadyszany, że nie był w stanie mówić.
- - No to co się, do diabła, dzieje?
- - Japonce przestały pilnować Pete’a i radia - powiedział wreszcie Max. -
- Komendant zabrał Pete’a, Larkina i tego Szkota, radio też, i poszedł z nimi do swojej
- kwatery. A teraz jest tam wielka narada. Są wszyscy pułkownicy, a nawet Brough!
- - Jesteś pewien?
- - Mówię ci tylko to, co widziałem na własne oczy, chociaż sam w to nie mogę
- uwierzyć.
- Wśród nagłej ciszy Król wyciągnął papierosa i wtedy Tex wypowiedział na głos to,
- 407
- z czego Król właśnie zdał sobie sprawę.
- - W takim razie to koniec wojny. Naprawdę koniec. To, że przestali pilnować radia,
- może znaczyć tylko jedno! - rzekł Tex i rozejrzał się. - No nie?
- Max opadł ciężko na pryczę i otarł spoconą twarz.
- - Też tak myślę - powiedział Król. - Jeżeli odwołali strażnika, znaczy, że się
- poddają... że przestają walczyć. - Spojrzał bezradnie na Texa. - No nie?
- Ale Tex nie odpowiedział, oszołomiony tym, co się stało. Wreszcie powtórzył
- beznamiętnie:
- - Koniec wojny.
- Król spokojnie palił papierosa.
- - Uwierzę, kiedy sam zobaczę - powiedział i wtedy nagle wśród niesamowitej
- ciszy obleciał go strach.
- Dino machinalnie tłukł muchy. Byron Jones Trzeci bezmyślnie wykonał ruch
- gońcem, Miller zbił mu go i odsłonił królową. Max wpatrywał się we własne stopy. Tex się
- drapał.
- - Ja tam czuję się tak samo - oświadczył Dino i wstał. - Muszę się odlać - dodał i
- wyszedł.
- - Sam nie wiem, śmiać się czy płakać - powiedział Max. - A w ogóle to chce mi się
- rzygać.
- - Nic z tego nie rozumiem. - Tex nawet nie zdawał sobie sprawy, że mówi na głos.
- - Po prostu nic z tego nie rozumiem.
- - Hej, Max - zawołał Król. - Może byś tak nastawił wodę na kawę?
- Max odruchowo wyszedł z rondlem po wodę. Kiedy wrócił, włączył maszynkę i
- ustawił na niej naczynie. Wracał już na pryczę, gdy nagle zatrzymał się, obrócił i spojrzał
- na Króla.
- - O co chodzi, Max? - spytał niepewnie Król.
- Max wpatrywał się w niego bez słowa, a usta drżały mu bezgłośnie.
- - No, co się tak gapisz?
- Raptem Max schwycił rondel i wyrzucił go przez okno.
- 408
- - Czyś ty na łeb upadł?! - wybuchnął Król. - Przez ciebie jestem cały mokry!
- - Masz pecha - krzyknął Max, wytrzeszczając oczy.
- - Powinienem obić ci za to mordę! Zwariowałeś?
- - Wojna się skończyła! Sam sobie zrób swoją zasraną kawę! - wrzasnął Max, a w
- kącikach jego ust pojawiły się banieczki piany.
- Król zerwał się na nogi i stanął wściekły z twarzą pokrytą czerwonymi cętkami.
- - Spieprzaj stąd, zanim ci wsadzę nogę w ryj! - syknął.
- - Spróbuj, tylko spróbuj, ale pamiętaj, że jestem sierżantem! I oddam cię pod sąd
- wojenny!
- Max wybuchnął histerycznym śmiechem, a potem nagle śmiech zamienił się w
- płacz, rozdzierający płacz, i Max wybiegł z baraku zostawiając po sobie pełne grozy
- milczenie.
- - Zwariował sukinsyn - mruknął Król. - Nastaw mi wodę, dobrze, Tex? - powiedział
- i usiadł na swoim miejscu w kącie.
- Tex stał w progu, patrząc za Maxem. Obejrzał się powoli.
- - Jestem zajęty - odparł, choć wiele go to kosztowało.
- Króla aż zemdliło. Opanował się jednak i przybrał zaciętą minę.
- - Rzeczywiście - powiedział z ponurym uśmiechem. - Właśnie widzę. - Panująca
- w baraku cisza porażała. Król sięgnął po portfel i wyciągnął z niego banknot. - Tu jest
- dycha. Przestań być zajęty i pójdź po wodę.
- Nie okazując po sobie niepokoju, obserwował Texa.
- Ale Tex milczał. Wzruszył tylko niespokojnie ramionami i odwrócił głowę.
- - I tak musisz jeść... dopóki to się naprawdę nie skończy - powiedział Król z
- pogardą i rozejrzał się po baraku. - Kto chce kawy? - spytał.
- - Ja bym się napił - odezwał się bez skrępowania Dino. Poszedł po rondel, nalał
- do niego wody i postawił na maszynce.
- Król upuścił na stół dziesięciodolarowy banknot. Dino spojrzał na pieniądze.
- - Nie, dziękuję - powiedział ochryple, potrząsając głową. - Wystarczy kawa.
- Chwiejnym krokiem przeszedł przez barak wracając na swoje miejsce. Reszta
- 409
- obecnych z zakłopotaniem odwróciła się od Króla, od jego pałających pogardą oczu.
- - Mam nadzieję, sukinsyny, że na wasze szczęście wojna rzeczywiście się
- skończyła - powiedział.
- Marlowe opuścił kwaterę komendanta obozu i pośpieszył do baraku Amerykanów.
- Odruchowo odpowiadał na pozdrowienia znajomych, czując, że bez przerwy ściąga na
- siebie zdumione i pełne niedowierzania spojrzenia. Tak, nawet ja sam w to nie wierzę,
- pomyślał. Niedługo znajdę się w domu, będę znowu latać, już niedługo zobaczę się z
- ojczulkiem, opijemy to i pośmiejemy się. Z całą rodziną. Boże, ależ to będzie dziwne.
- Żyję. Żyję. Udało mi się!
- - Witajcie, chłopaki! - zawołał rozpromieniony wchodząc do baraku.
- - Jak się masz, Peter - przywitał go Tex, zeskakując z pryczy i ściskając mu
- serdecznie rękę. - Nie masz pojęcia, stary, jak się ucieszyliśmy, kiedy odwołali strażnika!
- - Co za mistrzowskie niedomówienie - odparł Marlowe ze śmiechem. Amerykanie
- otoczyli go i rozczulili serdecznością swoich gratulacji.
- - A co z “górą”? - spytał Dino.
- Marlowe opowiedział im o odprawie u komendanta, a wtedy zlękli się jeszcze
- bardziej. Wszyscy z wyjątkiem Texa.
- - Co wy, o co tu się martwić? Najgorsze za nami. Wojna skończona! - oświadczył
- z przekonaniem.
- - Pewnie, że skończona - burknął Max, wchodząc do baraku.
- - Cześć, Max, właśnie... - zaczął Marlowe, ale nie dokończył, przerażony wyrazem
- jego oczu. - Dobrze się czujesz? - spytał zaniepokojony.
- - A dlaczego miałbym się źle czuć?! - wybuchnął Max. Poszedł prosto do swojej
- pryczy i zwalił się na nią. - Co się tak gapicie, do cholery?! Czy jak ktoś traci dobry
- humor, to musicie tak od razu wybałuszać gały?
- - Nie denerwuj się - uspokajał go Tex.
- - Dzięki Bogu, niedługo wyjdę z tego szamba - powiedział Max. Twarz miał
- szarobrązową, usta mu drżały. - To się odnosi także do was, gnoje!
- 410
- - Zamknij się, Max!
- - Idź do cholery!
- Max otarł z brody ślinę, sięgnął do kieszeni i wyciągnął zwitek
- dziesięciodolarowych banknotów, podarł je z wściekłością i rozrzucił jak konfetti.
- - Co cię, u licha, napadło? - spytał Tex.
- - Nic mnie nie napadło, sukinsynu! Ta forsa jest do niczego.
- - Co?
- - Byłem przed chwilą w sklepie. A tak! Chciałem sobie kupić orzech. Ale ten
- cholerny kitajec za nic nie chciał przyjąć tych pieniędzy. Za nic w świecie. Powiedział, że
- wszystko, co miał, sprzedał komendantowi. Za weksel. “Rząd angielski zobowiązuje się
- wypłacić tyle to a tyle malajskich dolarów!” Za to japońskimi dolarami możesz sobie teraz
- dupę podetrzeć, bo tylko do tego się nadają!
- - A to heca, toś nam zabił ćwieka - rzekł Tex. - Jeżeli Chińczycy nie przyjmą tej
- forsy, no, to rzeczywiście wyszliśmy na swoje, co, Peter?
- - Właśnie - odparł Marlowe, szczęśliwy, że cieszy się ich przyjaźnią. Uczucia tego
- nie zakłócało nawet wrogie spojrzenie Maxa. - Nie macie pojęcia, chłopcy, jak bardzo mi
- pomogliście, no, wiecie, wygłupami, żartami... wszystkim.
- - Coś ty, przecież jesteś jednym z nas - rzekł Dino i szturchnął go po
- przyjacielsku. - Całkiem niezły z ciebie gość, jak na Anglika!
- - Zaraz po wyjściu stąd powinieneś kopnąć się do Stanów. Kto wie, może nawet
- pozwolimy ci zostać Amerykaninem! - powiedział Byron Jones Trzeci.
- - Musisz zobaczyć Teksas, Peter. Jeśli kiedyś trafisz do Stanów, to ten stan
- odwiedź koniecznie!
- - Raczej się na to nie zanosi - odparł Marlowe wśród gwizdów i wiwatów. - Ale
- obiecuję, że jeśli przyjadę do Stanów, to Teksas odwiedzę na pewno. - Spojrzał w kąt
- baraku zajmowany przez Króla. - A gdzie nasz nieustraszony wódz?
- - Zdechł! - oznajmił Max i nieprzyzwoicie zarechotał.
- - Żyje, żyje - wyjaśnił Tex. - Ale tak czy owak umarł.
- Marlowe spojrzał na niego badawczo, potem dostrzegł miny innych i zrobiło mu
- 411
- się nagle bardzo przykro.
- - Czy, waszym zdaniem, trochę nie za nagle? - spytał.
- - Jakie tam nagle - rzekł Max i splunął. - Umarł, i tyle. Robiliśmy na skurwysyna, a
- teraz koniec. Umarł, i już.
- - Tak, tylko że kiedy było źle, żywił was, dawał wam pieniądze...
- - Tyraliśmy na to! - wrzasnął Max z taką siłą, że na szyi wystąpiły mu ścięgna. -
- Dość się nasłuchałem tego drania! - Jego wzrok spoczął na oficerskiej opasce na
- ramieniu Marlowe’a. - I ciebie też, angielski wypierdku! Chcesz mnie pocałować w dupę,
- tak jak jego całowałeś?
- - Zamknij dziób, Max - ostrzegł go Tex.
- - Spadaj, ty teksaski pomywaczu!
- Max plunął na Texa. Na drewnianej podłodze pojawiła się strużka śliny.
- Tex poczerwieniał. Rzucił się na Maxa i uderzył go na odlew w twarz. Max wyrżnął
- w ścianę, zachwiał się i spadł z pryczy, ale natychmiast poderwał się na nogi, chwycił z
- półki nóż i zamachnął się nim na Marlowe’a. Nóż zadrasnął tylko skórę na brzuchu
- Anglika, bo Texowi udało się w porę złapać Maxa za rękę. Dino schwycił Maxa za gardło i
- cisnął go na pryczę.
- Max uniósł głowę. Twarz mu drgała, a oczy miał wlepione w Marlowe’a. Nagle
- wrzasnął i zerwał się z pryczy z wyszczerzonymi zębami i rozcapierzonymi palcami, mio-
- tając się nieprzytomnie i młócąc rękami powietrze. Marlowe złapał go za jedną rękę, a
- potem wszyscy razem doskoczyli do niego i zaciągnęli z powrotem na pryczę. Kiedy
- kopał, wrzeszczał, wyrywał się i gryzł, musiało go trzymać aż trzech ludzi.
- - Odbiło mu! - krzyknął Tex. - Dołóż mu który!
- - Dajcie sznur! - wrzasnął Marlowe, przytrzymując Maxa i wciskając mu
- przedramię pod podbródek, tak żeby nie dosięgły go zgrzytające zęby.
- Dino oswobodził jedną rękę i walnął Maxa w szczękę, pozbawiając go
- przytomności.
- - Chryste - powiedział do Marlowe’a, kiedy obaj wstali. - Mało brakowało, a by cię
- zabił!
- 412
- - Prędzej - ponaglał Marlowe. - Włóżcie mu coś między zęby, bo sobie język
- odgryzie.
- Dino znalazł gdzieś kawałek drewna i wcisnęli go Maxowi między zęby. Potem
- związali mu ręce.
- Kiedy go unieruchomili, Marlowe odetchnął z ulgą.
- - Dziękuję, Tex - powiedział. - Gdybyś nie zatrzymał tego noża, byłoby po mnie.
- - Drobiazg. Działałem instynktownie. Co z nim zrobimy?
- - Trzeba wezwać lekarza. Powiemy, że miał atak, i to wszystko. Żadnego noża nie
- było - rzekł Marlowe i przyglądając się podrygującemu konwulsyjnie Maxowi, potarł
- zadraśnięte miejsce. - Szkoda biedaka!
- - Całe szczęście, że go przytrzymałeś, Tex - powiedział Dino. - Gorąco mi się robi,
- jak o tym pomyślę.
- Marlowe spojrzał w kąt zajmowany przez Króla. Sprawiał wrażenie
- opustoszałego. Bezwiednie zgiął w łokciu wyleczoną rękę, ciesząc się, że jest zdrowa i
- silna.
- - Jak twoja ręka, Peter? - spytał Tex.
- Marlowe długo szukał odpowiednich słów.
- - Po prostu żyje, żyje, nie jest martwa - odparł, po czym obrócił się i wyszedł na
- słońce.
- Gdy wreszcie odszukał Króla, zapadał już zmierzch. Król siedział na rozwalonym
- palmowym pniaku w północnym ogrodzie warzywnym, na wpół widoczny spoza winorośli.
- Wpatrywał się smętnie gdzieś ponad ogrodzenie, udając, że nie usłyszał zbliżającego się
- Marlowe’a.
- - Cześć, stary - przywitał go wesoło Marlowe, ale jedno spojrzenie w oczy Króla
- odebrało mu całą radość ze spotkania.
- - O co chodzi, panie kapitanie? - spytał Król obraźliwym tonem.
- - Chciałem się z tobą zobaczyć. To wszystko - odparł Marlowe. Przejrzał na
- wskroś przyjaciela i było mu go żal.
- - No więc zobaczyłeś mnie. I co? - spytał Król i odwrócił się do niego plecami. -
- 413
- Zjeżdżaj!
- - Jestem twoim przyjacielem, przypominasz sobie?
- - Ja nie mam przyjaciół. Zjeżdżaj!
- Marlowe przykucnął obok pieńka i wydobył z kieszeni dwa papierosy, które mu
- jeszcze pozostały.
- - Zapal - powiedział. - Wyobraź sobie, że dostałem je od Shagaty.
- - Sam sobie zapal. Kapitanie!
- Marlowe żałował przez chwilę, że go odnalazł. Ale nie odszedł. Z uwagą przypalił
- oba papierosy i podał jednego Królowi. Ten nawet nie drgnął.
- - Weź, bardzo cię proszę.
- Król wytrącił mu papierosa z ręki.
- - Mam w dupie ciebie i twoje papierosy - powiedział. - Chcesz tu zostać? Proszę
- bardzo!
- Wstał i ruszył przed siebie. Marlowe przytrzymał go za rękę.
- - Zaczekaj! Przecież to jest najwspanialszy dzień w naszym życiu! Nie psuj go
- tylko dlatego, że twoi kumple trochę się zapomnieli.
- - Zabierz tę rękę, bo ci ją wyrwę! - wycedził Król przez zęby.
- - Nie przejmuj się nimi - powiedział Marlowe i słowa same potoczyły mu się z ust.
- - Wojna się skończyła i tylko to się liczy. Skończyła się, a myśmy przeżyli. Pamiętasz, jak
- stale wbijałeś mi do głowy, żeby dbać o siebie? No i miałeś rację! Udało się! Czy to
- ważne, co oni mówią?
- - Mam ich gdzieś! To wcale nie o nich chodzi. I ciebie też mam gdzieś!
- Król wyrwał rękę z uścisku Marlowe’a.
- Marlowe patrzył na niego bezradnie.
- - Do diabła, przecież jestem twoim przyjacielem! Pozwól sobie pomóc - zawołał.
- - Nie potrzebuję twojej pomocy!
- - Wiem. Ale chciałbym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. Posłuchaj - ciągnął z
- trudem. - Wrócisz niedługo do domu...
- - Akurat - przerwał mu Król, w uszach szumiała mu krew. - Ja nie mam żadnego
- 414
- domu!
- W liściach szeleścił wiatr. Monotonnie zgrzytały świerszcze. Wokół roiło się od
- komarów. W barakach zapalano światła, które rzucały ostre, nierówne cienie, a po
- aksamitnym niebie żeglował księżyc.
- - Nie martw się, bracie. Wszystko się ułoży - powiedział ze współczuciem
- Marlowe. Widział czający się w oczach Króla lęk, ale tego po sobie nie okazał.
- - Ułoży? - spytał Król, dręczony niepokojem.
- - Tak. - Marlowe zawahał się. - Żałujesz, że to już koniec, prawda?
- - Odczep się. Odczep się, do cholery! - krzyknął Król i usiadł na pniu tyłem do
- Marlowe’a.
- - Wszystko będzie dobrze - powtórzył Marlowe. - I pamiętaj, że zawsze masz we
- mnie przyjaciela. - Wyciągnął lewą rękę i położył ją na ramieniu Króla. Poczuł, jak ramię
- usuwa się gwałtownie. - Dobranoc, bracie. Do jutra - pożegnał go cicho i odszedł
- przygnębiony, obiecując sobie w duchu, że jutro, jutro zdoła mu pomóc.
- Król poruszył się na palmowym pniu, zadowolony, że jest sam, a zarazem
- przerażony swoją samotnością.
- Pułkownicy Smedly-Taylor, Jones i Sellars z zapałem kończyli ucztę.
- - Wyborne - rzekł Sellars oblizując się.
- Smedly-Taylor wyssał kość, chociaż była już dokładnie oczyszczona z mięsa.
- - Jones, muszę wyrazić panu uznanie - powiedział i czknął. - Co za wspaniałe
- zakończenie takiego dnia jak dzisiejszy. Pyszne! Nie ustępuje królikowi! Trochę żylaste i
- twarde, niemniej wyśmienite!
- - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś tak mi smakowało - rzekł Sellars i
- zarechotał. - Mięso jest wprawdzie nieco za tłuste, ale mimo to cudowne. - Spojrzał na
- Jonesa. - Możesz zdobyć więcej? Udko na głowę to niewiele!
- - Zobaczymy - odparł Jones i wziął w dwa palce ostatnie ziarenko ryżu. Talerz był
- pusty i czysty, za to on czuł się bardzo najedzony. - Mieliśmy szczęście, co?
- - Gdzie je zdobyłeś?
- 415
- - Blakely powiedział mi, że sprzedaje je jakiś Australijczyk. - Jonesowi odbiło się. -
- Kupiłem od niego wszystko, co miał. - Spojrzał na Smedly-Taylora. - Szczęście, że miał
- pan pieniądze.
- - Tak - mruknął Smedly-Taylor, a potem rozłożył portfel i rzucił na stół trzysta
- sześćdziesiąt dolarów. - Starczy jeszcze na sześć. Nie mamy co sobie żałować, prawda,
- panowie?
- Sellars spojrzał na banknoty.
- - Jeśli chował pan w zanadrzu aż tyle pieniędzy, dlaczego wcześniej nie wydał
- pan choć trochę?
- - Właśnie, dlaczego? - spytał Smedly-Taylor, wstał i przeciągnął się. - Ponieważ
- odkładałem je na dzisiejszy dzień! I to wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia -
- dodał, utkwiwszy w Sellarsie kamienne spojrzenie.
- - Och, człowieku, ani mi się śni ciągnąć pana za język. Po prostu nie pojmuję, jak
- pan tego dokonał.
- Jones uśmiechnął się.
- - Trzeba mieć bezpośrednią “wtyczkę” - powiedział. - Słyszałem, że Król o mało
- co nie dostał ataku serca!
- - A co ma wspólnego Król z moimi pieniędzmi? - spytał Smedly-Taylor.
- - Nic - odparł niewinnie Jones i zabrał się do przeliczania dolarów. Rzeczywiście,
- było ich trzysta sześćdziesiąt, a więc dość, żeby nabyć dwanaście udek rusa ticusa po
- trzydzieści dolarów sztuka, a nie, jak sądził Smedly-Taylor, po sześćdziesiąt. Jones
- uśmiechnął się pod nosem pomyślawszy, że pułkownika stać na zapłacenie podwójnej
- ceny, skoro ma tyle pieniędzy. Ciekaw był, w jaki sposób Smedly-Taylorowi udało się
- okraść Króla, wiedział jednak, że pułkownik ma rację, trzymając język za zębami.
- Podobnie jak on sam miał rację, zatajając trzy udka rusa ticusa, które z Blakelym
- ugotowali potajemnie i zjedli dziś po południu. Blakely zjadł jedno, a on dwa. Tamte dwa
- razem z tym, które dopiero co sprzątnął, sprawiły, że poczuł się syty.
- - O mój Boże - powiedział, głaszcząc się po brzuchu. - Chyba nie dałbym rady co
- dzień tyle zjeść!
- 416
- - Przyzwyczaisz się - rzekł Sellars. - Ja jestem jeszcze głodny. Postaraj się,
- chłopie, o więcej, dobrze?
- - A może tak roberka? - zaproponował Smedly-Taylor.
- - Znakomicie odparł Sellars. - Kogo weźmiemy na czwartego?
- - Samsona?
- Jones roześmiał się.
- - Byłby niepocieszony, gdyby się dowiedział o mięsie - rzekł.
- - Ile czasu zajmie naszym dotarcie do Singapuru? - spytał Sellars, starając się nie
- okazać po sobie niepokoju.
- Smedly-Taylor spojrzał na Jonesa.
- - Kilka dni. Najwyżej tydzień. Jeśli miejscowi Japończycy rzeczywiście złożą broń.
- - Skoro zostawili nam radio, to chyba mają taki zamiar.
- - Oby. Oby tak było.
- Popatrzyli po sobie, zapominając o pożywnym posiłku, zatroskani o przyszłość.
- - Nie martwmy się. Wszystko... wszystko na pewno będzie dobrze - powiedział
- Smedly-Taylor bez przekonania. Był przerażony myśląc o Maisie, synach, córce i gubiąc
- się w domysłach, czy żyją.
- Tuż przed świtem nad obozem zahuczał samolot. Nikt nie wiedział - aliancki czy
- japoński, ale gdy tylko usłyszano silniki, spodziewających się gradu bomb jeńców
- ogarnęła panika. Kiedy bomby nie spadły i warkot samolotu ucichł, znów zapanował
- blady strach. A może o nas zapomniano? - myśleli. A może nigdy nikt tu się nie zjawi?
- Ewart wszedł po omacku do baraku i zbudził Marlowe’a.
- - Peter, ludzie mówią, że ten samolot krążył nad lotniskiem i że ktoś wyskoczył z
- niego na spadochronie.
- - Widziałeś to?
- - Nie.
- - Rozmawiałeś z kimś, kto to widział?
- - Nie. Tylko tak mówią - odparł Ewart, starając się ukryć lęk. - Boję się, że jak tylko
- 417
- nasza flota wpłynie do zatoki, Japończycy wpadną w szał.
- - Nic podobnego!
- - Zaszedłem pod kwaterę komendanta. Jest tam cały tłum facetów, którzy ciągle
- ogłaszają komunikaty. W ostatnim było, że... - Ewart umilkł na chwilę, nie mogąc dobyć
- głosu - ...że liczba ofiar w Hiroszimie i Nagasaki przekracza trzysta tysięcy - ciągnął. -
- Podobno ludzie wciąż padają jak muchy. Ta straszna bomba robi coś z powietrzem i
- zabija jeszcze przez długi czas. Mój Boże, gdyby taka bomba spadła na Londyn, a ja
- miałbym pod sobą obóz taki jak ten, to... to wyrżnąłbym wszystkich do nogi. Słowo
- honoru, tak bym właśnie zrobił.
- Marlowe uspokoił go, a potem wyszedł z baraku i skierował się do północnej
- bramy. Dniało. W duchu ciągle jeszcze bał się i przyznał Ewartowi rację. Taka straszliwa
- bomba to już naprawdę za wiele, myślał. I wtedy nagle pojął wielką prawdę i poczuł
- wdzięczność wobec tych, którzy wymyślili ową broń. To ona uratowała Changi od
- zapomnienia. O tak, upewnił się, bez względu na skutki, muszę być wdzięczny dwu
- pierwszym bombom i ludziom, którzy je skonstruowali. To one sprawiły, że żyję, choć
- straciłem już wszelką nadzieję. I choć pochłonęły taką masę ofiar, przez to samo
- uratowały życie niezliczonym setkom tysięcy innych ludzi. Naszych. A także ich. I taka
- właśnie jest prawda!
- Zauważył, że stoi przed główną bramą. Strzegli jej jak zwykle strażnicy. Zwróceni
- byli plecami do obozu, ale nadal ściskali w rękach karabiny. Marlowe przyglądał się im z
- ciekawością. Pewien był, że bez wahania oddaliby życie w obronie wczorajszych
- wrogów, którymi tak pogardzali.
- Mój Boże, aż się nie chce wierzyć, że tacy potrafią być ludzie.
- Wtem w coraz jaśniejszym świetle poranka dostrzegł zjawę - dziwnego człowieka,
- prawdziwego trójwymiarowego człowieka, który nie tylko miał ciało, ale również wyglądał
- jak człowiek. Biały człowiek. Ubrany w dziwny zielony mundur, wypucowane buty
- lotnicze, beret ze znaczkiem rzucającym oślepiające błyski, u szerokiego pasa miał
- pistolet, a na ramionach schludny plecak.
- Przybysz szedł środkiem drogi postukując obcasami, aż znalazł się przed
- 418
- wartownią. Był w stopniu kapitana; z tej odległości Marlowe widział już wyraźnie jego
- szarżę. Obcy zatrzymał się przed wartownią, obrzucił strażników piorunującym
- spojrzeniem i przemówił:
- - Salutować, gnojki.
- Widząc, że strażnicy tępo wpatrują się w niego, podszedł do najbliższego z nich,
- wyrwał mu z rąk karabin z bagnetem, wbił go ze złością w ziemię i powtórzył:
- - Salutować, gnojki.
- Strażnicy popatrzyli na niego z obawą. Wówczas wyciągnął pistolet, wystrzelił
- cały magazynek w ziemię tuż przed ich stopami i ponownie rozkazał:
- - Salutować, gnojki.
- Sierżant Awata, Awata zwany Nieustraszonym, cały spocony i drżący zrobił krok
- do przodu i ukłonił się. Za jego przykładem ukłonili się pozostali.
- - Tak już lepiej - powiedział kapitan, a potem jednemu po drugim odebrał broń i
- cisnął ją na ziemię. - A teraz jazda do wartowni - rozkazał.
- Awata zrozumiał gest jego ręki i polecił strażnikom ustawić się w szeregu. Potem
- na jego komendę wszyscy jeszcze raz się ukłonili.
- Kapitan stał i przyglądał się im. W odpowiedzi na ich ukłon przyłożył dłoń do
- czapki i znowu powtórzył:
- - Salutować, gnojki.
- Strażnicy ponownie się ukłonili.
- - Dobrze - pochwalił kapitan. - A następnym razem, kiedy powiem: salutować,
- macie salutować!
- Awata i pozostali ukłonili się, a kapitan obrócił się i podszedł do barykady z drutu
- kolczastego, zagradzającej drogę do obozu.
- Marlowe czując, że oczy przybysza spoczęły na nim i na stojącym obok jeńcu,
- drgnął przestraszony i cofnął się. W oczach tych dostrzegł wpierw obrzydzenie, a potem
- współczucie.
- - Otwórzcie tę cholerną bramę, gnojki - krzyknął kapitan na strażników.
- Awata pojął, co wskazuje wyciągnięta ręka, wybiegł szybko z wartowni wraz z
- 419
- trzema podwładnymi, by odciągnąć barykadę na bok.
- Kapitan wkroczył do obozu, a kiedy tamci zabrali się do zastawiania drogi
- barykadą, krzyknął:
- - Zostawić mi to, do cholery!
- Strażnicy odstąpili od barykady i ukłonili się.
- Marlowe usiłował zebrać myśli. Nie tak to sobie wyobrażał. Zupełnie nie tak. To
- się nie mogło dziać naprawdę. Wtem zobaczył tuż przed sobą kapitana.
- - Dzień dobry - odezwał się przybysz. - Nazywam się Forsyth. Kto tu jest
- dowódcą?
- Mówił cicho i bardzo łagodnie. Ale Marlowe widział tylko jego oczy, bacznie
- oglądające go od stóp do głów.
- O co chodzi? Czy ja źle wyglądam? - zastanawiał się rozpaczliwie. Co mi jest?
- Przestraszony, cofnął się o krok.
- - Nie trzeba się mnie bać - powiedział kapitan tubalnym głosem, w którym
- brzmiało współczucie. - Wojna skończona. Przysłano mnie tu po to, żeby was dobrze
- traktowano.
- Zrobił krok do przodu, ale Marlowe wzdrygnął się, więc się zatrzymał. Potem wyjął
- powoli paczkę papierosów. Porządnych, angielskich playersów.
- - Zapali pan? - spytał.
- Kiedy zrobił następny krok, przerażony Marlowe uciekł.
- - Chwileczkę! - krzyknął za nim kapitan, a potem zwrócił się do drugiego jeńca,
- ale ten również zrobił w tył zwrot i czmychnął. Wszyscy przed nim uciekali.
- Po raz drugi padł na Changi wielki strach.
- Strach o siebie. Czy jestem normalny? Przecież to tyle czasu, więc czy aby na
- pewno normalny? To znaczy, czy mam po kolei w głowie? W końcu to całe trzy i pół roku.
- Boże, jak przypomnę sobie, co Van de Velde mówił o impotencji!... Czy jestem zdrów?
- Czy się sprawdzę w łóżku? Czy będę mógł...? Przecież w oczach tamtego zobaczyłem
- przestrach. Dlaczego? Czy coś ze mną nie tak? Czy ośmielę się go spytać, czy odważę
- się?... Czy jestem zdrów?
- 420
- Wieść o kapitanie dotarła do Króla, kiedy leżał na łóżku pogrążony w myślach. Co
- prawda nadal zajmował uprzywilejowany kąt pod oknem, ale miał teraz tyle samo
- miejsca co inni, czyli mniej więcej metr na dwa. Kiedy powrócił wczoraj z ogrodu, zastał
- łóżko i fotele przesunięte, a przestrzeń, do której miał prawo, zajęły teraz cudze prycze.
- Nic na to nie powiedział, jego współtowarzysze także, ale kiedy na nich spojrzał,
- pospuszczali oczy.
- Nikt też nie zadbał o jego kolację. Po prostu zjedli ją.
- - O rany - powiedział z roztargnieniem Tex. - Musieliśmy o tobie zapomnieć. Na
- przyszłość bądź na miejscu. Każdy odpowiada za swoje żarcie.
- Wobec tego przyrządził sobie na kolację kurę. Oczyścił ją, usmażył i zjadł. To
- znaczy zjadł pół, drugą połowę zachowując na śniadanie. Zostały mu już tylko dwie kury.
- Pozostałe zjedzono w ciągu ostatnich kilku dni: Król podzielił się mięsem z tymi, którzy
- przygotowywali posiłek. Wczoraj chciał coś kupić w obozowym sklepie, ale stos
- pieniędzy, które otrzymał za brylant, stracił wszelką wartość. Król miał jeszcze w portfelu
- jedenaście amerykańskich dolarów, i te były coś warte, zdawał sobie jednak sprawę, a
- myśl o tym przejmowała go dreszczem, że z jedenastu dolarów i dwóch kur nie można
- żyć wiecznie.
- Zeszłej nocy mało spał. Udręczony bezsennością ponurych godzin przedświtu,
- zebrał się w sobie i skarcił za to, że okazał słabość i głupotę i zachował się nie tak, jak
- przystało na Króla. Tylko to miało znaczenie, a nie fakt, że kiedy przechadzał się po
- obozie, ludzie nie zauważali go. Brant, Prouty, Samson i cała reszta mijali go, nie odpo-
- wiadając na saluty. Tak było ze wszystkimi. Tinker Bell, Timsen, żandarmi, donosiciele i
- ci, których zatrudniał -jednym słowem, ludzie, których znał, którym pośredniczył w
- sprzedaży, pomagał, dawałjedzenie, papierosy albo pieniądze - wszyscy oni patrzyli na
- niego jak na powietrze, jakby w ogóle nie istniał. Gdzie te oczy, nieustannie szpiegujące
- każdy jego krok, gdzie nienawiść, która go otaczała, kiedy szedł przez obóz? Nic z tego
- nie zostało. Ani oczu, ani nienawiści, ani śladu zainteresowania.
- Wszystko w nim zamierało, kiedy chodził po obozie, wracał do baraku i kładł się
- 421
- na łóżku, jakby był niewidzialnym duchem, a nie człowiekiem z krwi i kości.
- Nicość.
- A teraz słuchał niewiarygodnej opowieści Texa o przybyciu kapitana i wyczuwał
- lęk nękający tamtych.
- - O co właściwie chodzi? - spytał. - Coście tak zaniemówili? Przyjechał gość
- spoza obozu, i to wszystko.
- Nikt się nie odezwał.
- Nie mogąc znieść tej ciszy, zirytowany Król wstał, ubrał się w najlepszą koszulę,
- czyste spodnie, starł pył z wypastowanych butów i nałożył na bakier czapkę. Przed wy-
- jściem z baraku zatrzymał się na chwilę w drzwiach.
- - Chyba sobie coś dzisiaj ugotuję - powiedział nie wiadomo do kogo.
- Gdy patrzył po otaczających go twarzach, dostrzegł w nich głód, a w oczach
- ledwie skrywaną nadzieję. Zrobiło mu się lżej na sercu i znów poczuł się normalnie.
- Przyjrzał się im, dokonując wyboru.
- - Jesteś dzisiaj zajęty, Dino? - spytał wreszcie.
- - Ee, nie. Nie - odparł Dino.
- - Mam nie posłane łóżko i trochę bielizny do uprania.
- - Chcesz... żebym się tym zajął? - spytał Dino, czując się nieswojo.
- - A ty?
- Dino zaklął w duchu, ale na wspomnienie aromatu wczorajszej kury złamał się.
- - Dobra - powiedział.
- - Dziękuję, kolego - rzekł z drwiną Król, ubawiony jego wewnętrzną walką, a
- potem odwrócił się i zszedł ze schodów.
- - A... a którą kurę chcesz zjeść? - zawołał za nim Dino.
- - Jeszcze się nad tym zastanowię. Zajmij się tylko łóżkiem i praniem - odparł Król,
- nie zwalniając kroku.
- Oparty o framugę drzwi Dino obserwował go, jak idzie w słońcu pod murem
- więzienia, a potem skręca za róg.
- - Skurwysyn! - wycedził.
- 422
- - Złap się za pranie - dociął mu Tex.
- - Odwal się! Jestem głodny.
- - Dałeś się wrobić i gówno będziesz z tego miał, a nie kurę.
- - On będzie jadł dzisiaj kurę - upierał się Dino. - A ja mu w tym pomogę. Jeszcze
- się nie zdarzyło, żeby zjadł całą sam i nie dał trochę temu, który mu pomaga.
- - A wczoraj?
- - Wczoraj miał prawo się spienić, bo zabraliśmy mu miejsce.
- Dino myślał o angielskim kapitanie, o domu i swojej dziewczynie, zastanawiając
- się, czy na niego czeka, czy też wyszła już za mąż. Pewnie, że wyszła, odpowiedział
- sobie ponuro w myślach. Nikogo już nie zastanę. Do diabła, jak ja sobie znajdę robotę?
- - Tak było kiedyś. Założę się, że sukinsyn ugotuje kurę i zje ją, a my będziemy
- tylko na to patrzeć - mówił Byron Jones Trzeci, ale myślał o czym innym. O domu. Niech
- skonam, jeśli tam wrócę, przysięgał sobie. Muszę znaleźć samodzielne mieszkanie.
- Jasne. Tylko skąd, u licha, wezmę forsę?
- - A jeśli nawet, to co? - spytał Tex. - Zostało nam dwa, może trzy dni do wyjazdu.
- A potem do domu, do Teksasu, pomyślał. Czy uda mi się wrócić do starej pracy?
- Gdzie ja się podzieję? Czym będę płacił? A co będzie, jak pójdę z dziewczyną do łóżka?
- - To co z tym Anglikiem, Tex? Uważasz, że powinniśmy do niego pójść i pogadać?
- - Owszem. Ale nie teraz, później albo jutro. Musimy się oswoić z tą myślą - odparł
- Tex, opanowując dreszcz niepokoju. - Kiedy na mnie spojrzał... miał taką minę, jakby
- patrzał na... cyrkowego dziwoląga! Kurczę blade, czy aż tak ze mną źle? Przecież chyba
- wyglądam normalnie, no nie?
- Wszyscy przyjrzeli mu się, starając się zobaczyć w nim to, co dostrzegł przybysz.
- Ale wciąż widzieli tylko Texa takiego, jakiego znali od trzech i pół roku.
- - Dla mnie wyglądasz normalnie - zawyrokował Dino. - Jeżeli ktoś tu jest
- cudakiem, to właśnie on. Prędzej bym skonał, niż skakał sam jeden na Singapur między
- tych wszystkich Japońców. Szkoda gadać! To on jest nienormalny.
- Król szedł pod więziennym murem, rozmawiając sam ze sobą. Ależ z ciebie
- 423
- cymbał. Czym się tak właściwie przejmujesz? Świat się kręci i dobra jest. Jasne, że tak.
- Wciąż jesteś Królem. Wciąż tylko ty jeden wiesz, jak sobie radzić.
- Zsunął czapkę zawadiacko na ucho i przypomniawszy sobie Dina zaśmiał się. Nie
- ma co, drań będzie klął i martwił się, czy dostanie kurę, wiedząc, że wcisnąłem mu
- robotę. Pies go trącał, niech się męczy, pomyślał radośnie.
- Przekroczył ścieżkę biegnącą między dwoma barakami. Zgromadziły się przy nich
- grupki mężczyzn. Zamarli w bezruchu, spoglądali na północ, w stronę bramy. Król
- obszedł następny barak i zobaczył odwróconego tyłem przybysza. Stał na środku
- pustego placu i oszołomiony rozglądał się dookoła. Widząc, jak oficer podchodzi do kilku
- jeńców i jak tamci się wycofują, Król zaśmiał się szyderczo.
- Dom wariatów, pomyślał cynicznie. Istny dom wariatów. Czego tu się bać?
- Przecież to tylko kapitan. Tak, bez pomocnika nie da sobie rady. Ale czego on taki
- wystraszony? Tego już zupełnie nie rozumiem!
- Przyśpieszył kroku, choć nadal szedł bezszelestnie.
- - Dzień dobry, panie kapitanie - rzekł dobitnie i zasalutował.
- Zaskoczony kapitan Forsyth obrócił się gwałtownie.
- - Och! Dzień dobry - powiedział i odetchnął z ulgą. - Bogu dzięki, że jest tu ktoś
- normalny. - Zorientował się, co powiedział, i dodał: - Ach, przepraszam. Nie chciałem...
- - Nie szkodzi - odparł uprzejmie Król. - W takim miejscu każdemu może odbić.
- Chłopie, nie ma pan pojęcia, ile pan nam sprawił radości. Witamy w Changi!
- Forsyth uśmiechnął się. Był znacznie niższy od Króla, za to masywny jak czołg.
- - Dziękuję. Nazywam się Forsyth. Wysłano mnie, żebym zajął się obozem, aż
- do przybycia floty.
- - A kiedy przypłyną?
- - Za sześć dni.
- - Nie mogliby się pośpieszyć?
- - Takie sprawy zawsze wymagają czasu - rzekł Forsyth i wskazał najbliższy barak.
- - Co jest z tymi ludźmi? Zachowują się tak, jakbym był trędowaty.
- Król wzruszył ramionami.
- 424
- - Pewnie są tak zaskoczeni, że nie mogą dojść do siebie - odparł. - Nie wierzą
- jeszcze własnym oczom. Wie pan, jak to jest z niektórymi. W końcu to kawał czasu.
- - No tak, oczywiście - rzekł powoli Forsyth.
- - To idiotyzm, żeby aż tak się pana bać - ciągnął Król i znów wzruszył ramionami. -
- Ale to ich sprawa, takie jest życie.
- - Jesteście Amerykaninem?
- - Tak. Jest nas tu dwudziestu pięciu. To znaczy, żołnierzy i oficerów. Naszym
- dowódcą jest kapitan Brough. Zestrzelono go w czterdziestym trzecim nad górami. Chce
- pan się z nim zobaczyć?
- - Oczywiście.
- Forsyth był śmiertelnie zmęczony. Zadanie to powierzono mu cztery dni temu w
- Birmie. Oczekiwanie, przelot, skok ze spadochronem, droga do wartowni i niepokój o to,
- co tu zastanie, jak zachowają się Japończycy i jak, do diabła, wypełni rozkazy - wszystko
- to prześladowało go w snach i spędzało sen z powiek. No i co, przyjacielu, myślał. Sam
- prosiłeś o to zadanie, dostałeś je, więc rób, co do ciebie należy. W końcu pierwszą próbę
- przy bramie przeszedłeś pomyślnie. Stanąłeś, idioto, jak słup i w kółko powtarzałeś
- jedno: “Salutować, gnojki”.
- Z miejsca, gdzie stał, widział gromadki wpatrujących się w niego mężczyzn,
- wyglądających z okien i drzwi, zza węgłów i z cieni. Milczeli.
- Forsyth widział też biegnącą środkiem obozu drogę, a w oddali latryny.
- Obejmował wzrokiem dziesiątki baraków, a w nozdrza wdzierał mu się smród potu, pleśni
- i moczu. Gdziekolwiek się obrócił, wszędzie dostrzegał żywe trupy - szkielety w
- łachmanach, w przepaskach na biodrach, w sarongach - same obleczone w skórę kości.
- - Dobrze się pan czuje? - spytał troskliwie Król. - Bo nie wygląda pan najlepiej.
- - Czuję się dobrze. Kim są ci nieszczęśnicy?
- - To paru naszych - odparł Król. - Oficerowie.
- - Co takiego?
- - Tak, oficerowie. Coś się w nich panu nie podoba?
- - Mówicie, że ci ludzie to oficerowie?
- 425
- - Tak jest. Wszystkie te baraki należą do oficerów. A w tamtych mniejszych, które
- stoją rzędem, mieszka “góra”, majorzy i pułkownicy. W barakach na południe od
- więzienia mieszka około tysiąca Australijczyków i dżemoja... i Anglików. A w więzieniu
- jest ich jakieś siedem, osiem tysięcy. Sami żołnierze.
- - Czy wszyscy są w takim stanie?
- - Nie rozumiem, panie kapitanie.
- - Czy wszyscy tak wyglądają, tak są ubrani?
- - Tak - potwierdził Król i roześmiał się. - Rzeczywiście, kiedy im się przyjrzeć,
- można ich wziąć za zgraję żebraków. Jakoś nigdy nie przyszło mi to do głowy.
- W tym momencie zauważył, że Forsyth bacznie mu się przygląda.
- - O co chodzi? - spytał, gubiąc gdzieś swój uśmiech.
- Zewsząd obserwowali ich jeńcy, a wśród nich Peter Marlowe. Ale wszyscy
- trzymali się z daleka, wciąż zadając sobie pytanie, czy naprawdę widzą Króla
- rozmawiającego z człowiekiem, który ma u pasa pistolet i wygląda naprawdę jak
- człowiek.
- - Dlaczego tak bardzo różnicie się od nich? - spytał Forsyth.
- - Nie rozumiem, panie kapitanie.
- - Jesteście porządnie ubrani, a tamci mają na sobie łachmany.
- Na twarzy Króla znów pojawił się uśmiech.
- - Bo ja dbałem o swoje ubranie. A oni chyba nie - odparł.
- - Jesteście, jak widzę, w niezłej formie.
- - Nie w takiej, jak bym chciał, ale owszem, trzymam się dobrze. Chce pan, żebym
- pana oprowadził po obozie? Właśnie pomyślałem, że przyda się panu ktoś do pomocy.
- Mógłbym skrzyknąć paru chłopców, zorganizować oddział. O zaopatrzeniu w obozie
- szkoda nawet mówić. Ale w garażu stoi ciężarówka. Moglibyśmy pojechać do Singapuru i
- skombinować...
- - Jak to jest, że najwyraźniej stanowicie tu wyjątek? - przerwał mu Forsyth,
- wyrzucając z siebie słowa jak pociski.
- - Słucham?
- 426
- Forsyth wskazał palcem wprost na obóz.
- - Na tych paruset ludzi, których tu widzę, tylko wy jesteście ubrani - powiedział. -
- Gdzie spojrzę, widzę ludzi wychudzonych jak szczapy, tylko wy - tu obrócił się i spojrzał
- twardo na Króla - wy jeden trzymacie się dobrze.
- - Niczym się od nich nie różnię. Miałem tylko głowę na karku. I szczęście.
- - W takim piekle nie ma miejsca na szczęście czy pech!
- - Ależ jest - sprzeciwił się Król. - A poza tym, to nic złego dbać o ubranie, o to,
- żeby nie wyjść z formy. Człowiek musi o sobie myśleć. To nie zbrodnia!
- - Owszem, to nie zbrodnia - odparł Forsyth. - Pod warunkiem, że nie dzieje się to
- cudzym kosztem! Gdzie jest kwatera komendanta obozu? - warknął.
- - Tam. - Król wskazał kierunek. - W pierwszym rzędzie tamtych baraczków.
- Naprawdę nie wiem, co pana ugryzło. Chciałem pomóc. Myślałem, że przyda się ktoś,
- kto wprowadziłby pana w sytuację...
- - Nie potrzebuję waszej pomocy, kapralu! Jak nazwisko?
- Król żałował, że zadał sobie tyle trudu. Kurwa mać, pomyślał z wściekłością,
- chcesz komuś pomóc, no to masz!
- - Król, panie kapitanie - odparł.
- - Możecie odmaszerować, kapralu. Zapamiętam was sobie. I wiedzcie, że
- postaram się jak najszybciej zobaczyć z kapitanem Broughem.
- - A to dlaczego?
- - Dlatego, że jesteście wysoce podejrzani - odparł ostro Forsyth. - Chcę wiedzieć,
- dlaczego w przeciwieństwie do innych tak dobrze wyglądacie. Żeby utrzymać się w takim
- obozie w formie, trzeba mieć pieniądze, a niewiele mogło być sposobów ich zdobycia.
- Bardzo niewiele. Na przykład, donosicielstwo! Po drugie, handel lekarstwami lub
- żywnością...
- - Nie mam zamiaru wysłuchiwać tych bredni...
- - Odmaszerować, kapralu! I pamiętajcie, że osobiście się wami zajmę!
- Z największym trudem Król powstrzymał się, żeby nie dać mu w zęby.
- - Odmaszerować - powtórzył Forsyth i wysyczał: - Zejdźcie mi z oczu!
- 427
- Król zasalutował i odszedł oślepiony wściekłością.
- - Witaj - rzekł Marlowe, zachodząc mu drogę. - Boże, chciałbym mieć tyle odwagi
- co ty.
- Król oprzytomniał.
- - Czołem, panie kapitanie - wychrypiał i nie zatrzymując się zasalutował.
- - O mój Boże, Radża, co się stało?
- - Nic. Tylko... nie mam ochoty na rozmowę.
- - Dlaczego? Jeżeli czymś cię uraziłem albo masz mnie dość, to powiedz. Proszę
- cię.
- - Pan nie ma z tym nic wspólnego - odparł Król i zmusił się do uśmiechu, choć
- wszystkie jego myśli zagłuszało pytanie: Jezu, co ja takiego zrobiłem? Karmiłem drani,
- pomagałem im, a teraz traktują mnie jak powietrze.
- Obejrzał się i zobaczył, jak Forsyth idzie między barakami, a potem znika. A ten?
- Ten bierze mnie za donosiciela, pomyślał z udręką.
- - Co ci powiedział? - spytał Marlowe.
- - Nic. Chcę... muszę... coś dla niego zrobić.
- - Jestem twoim przyjacielem. Pozwól sobie pomóc. Czy nie wystarcza ci, że
- jestem z tobą?
- Ale Król pragnął tylko jednego - ukryć się. Forsyth i cała reszta pozbawili go
- władzy. Wiedział, że jest stracony. A brak władzy napawał go przerażeniem.
- - No, to na razie - bąknął, zasalutował i oddalił się pośpiesznie... Jezu - łkał w
- duchu - spraw, żeby mnie poznawano. Błagam cię, spraw, żeby mnie poznawano.
- Nazajutrz nad obozem zahuczał samolot. Z jego wnętrza wyleciały zrzuty. Część
- z nich spadła na teren obozu. Tych, które spadły poza ogrodzenie, nie próbowano nawet
- odszukać. Nikt nie opuszczał Changi, tu było najbezpieczniej. Przecież mogła to być
- pułapka. Roiło się od much. Kilku jeńców zmarło.
- Kolejny dzień. Nad lądowiskiem zaczęły krążyć samoloty. Do obozu wkroczył
- angielski pułkownik, a wraz z nim doktorzy i sanitariusze. Przywieźli ze sobą lekarstwa.
- 428
- Nadlatywały i lądowały coraz to nowe samoloty.
- Ni stąd, ni zowąd zawyły w obozie jeepy, zjawili się potężni mężczyźni z cygarami
- w zębach i czterej lekarze. Byli to Amerykanie. Wpadli do obozu, pokłuli swoich
- współziomków igłami, napoili świeżym sokiem pomarańczowym, nakarmili, nawtykali im
- papierosów i wyściskali ich - swoich chłopców, swoich bohaterów. A potem wsadzili
- wszystkich do jeepów i podwieźli do głównej bramy Changi, gdzie czekała ciężarówka.
- Marlowe przyglądał się temu zaskoczony. Przecież oni nie są bohaterami, myślał
- ze zdumieniem. Ani my. My przegraliśmy. Przegraliśmy wojnę, naszą wojnę. Tak czy nie?
- A więc jacy z nas bohaterowie? Jacy?
- Gdy głowa pękała mu od sprzecznych myśli, dostrzegł Króla, swojego przyjaciela.
- Przez te wszystkie dni szukał okazji, żeby z nim porozmawiać, ale ilekroć się spotykali,
- Król zbywał go powtarzając, że później, że teraz jest zajęty. A kiedy przyjechali
- Amerykanie, zupełnie już nie było czasu na rozmowę.
- Marlowe stał więc przy bramie w tłumie gapiów, przyglądając się przygotowaniom
- Amerykanów do odjazdu. Pragnął pożegnać się ze swoim przyjacielem. Czekał cierpliwie
- na sposobność, kiedy będzie mógł mu podziękować za uratowanie ręki i za chwile
- wspólnej radości.
- Pośród gapiów był również Grey.
- Przy ciężarówce stał zmęczony Forsyth. Wyciągnął rękę z listą.
- - Oryginał dla pana, majorze - powiedział do Amerykanina. - Pańscy ludzie są tu
- spisani według stopnia, rodzaju służby i numeru identyfikacyjnego.
- - Dziękuję - odparł major, przysadzisty spadochroniarz o wydatnych szczękach.
- Podpisał dokument i zwrócił pięć kopii. - Kiedy zjawi się reszta waszych? - spytał.
- - Za parę dni.
- Major rozejrzał się i wzdrygnął.
- - Z tego, co widzę, przydałaby się panu pomoc.
- - Czy przypadkiem nie ma pan na zbyciu leków?
- - Ależ mam. W naszym samolocie jest ich mnóstwo. Wie pan co? Jak tylko
- wyprawię w drogę naszych chłopców, przywieziemy panu to wszystko jeepami. Zostawię
- 429
- panu lekarstwa i dwóch sanitariuszy do czasu, aż dotrą tu wasi.
- - Dziękuję - rzekł Forsyth i potarł twarz, usiłując odpędzić znużenie. - Bardzo nam
- się przydadzą. Pokwituję panu odbiór lekarstw. Władze będą honorowały mój podpis.
- - Żadnych papierzysk. Potrzebuje pan lekarstw, to je pan dostanie. Po to przecież
- są - powiedział major i odwrócił się. - Dobra, sierżancie, każcie im wsiadać do ciężarówki
- - zawołał.
- Podszedł do jeepa i przyjrzał się noszom umocowanym przez sanitariuszy.
- - I co pan na to, doktorze? - spytał.
- - Do domu dojedzie - rzekł doktor, odrywając wzrok od nieprzytomnego
- mężczyzny, starannie skrępowanego kaftanem bezpieczeństwa. - Ale to wszystko.
- Zwariował na dobre.
- - Pechowiec - powiedział major znużonym głosem i zrobił na liście znaczek przy
- nazwisku Maxa. - To niesprawiedliwe - dodał i ściszył głos. - A co z resztą?
- - Niedobrze. Najczęściej ucieczka przed rzeczywistością. Lęk przed przyszłością.
- A fizycznie tylko jeden z nich jest w jakim takim stanie. Nie mogę pojąć, jak oni to
- wytrzymali. Był pan w więzieniu?
- - Oczywiście. Zajrzałem tam na chwilę. To mi w zupełności wystarczyło.
- Przygnębiony Marlowe obserwował ruch przy bramie. Czuł, że jest nieszczęśliwy
- nie tylko z powodu odjazdu przyjaciela. Chodziło o coś więcej. Było mu smutno, bo
- odjeżdżali Amerykanie. Miał wrażenie, że poniekąd należy do nich. Absurdalne, bo
- przecież byli obcokrajowcami. A jednak przebywając wśród nich nie czuł się obco. Czy to
- zazdrość? - zastanawiał się w duchu. Nie, to nie to. Nie wiem czemu, ale czuję się tak,
- jakby oni jechali do domu, a mnie zostawiali.
- Kiedy wydano rozkazy i Amerykanie zaczęli wdrapywać się na ciężarówkę,
- Marlowe podszedł nieco bliżej. Brough, Tex, Dino, Byron Jones Trzeci i cała reszta, we
- wspaniałych, nowych, sztywnych mundurach, wydawali się przywidzeniem. Wszyscy
- mówili, pokrzykiwali, śmiali się. Tylko Król stał nieco z boku. Sam.
- Marlowe ucieszył się, że przyjaciel znów jest wśród swoich, i życzył mu w duchu,
- żeby doszedł do siebie, jak tylko ruszy w drogę.
- 430
- - Wsiadać, chłopcy.
- - Jazda, wsiadać na ciężarówkę.
- - Następny przystanek: Ameryka!
- Grey nie zdawał sobie sprawy, że stoi tuż obok Marlowe’a.
- - Podobno mają samolot, którym polecą prosto do Stanów - powiedział, patrząc
- na ciężarówkę. - Specjalny samolot, wyłącznie do ich dyspozycji. Czy to możliwe? Dla
- takiej garstki żołnierzy i paru młodszych oficerów?
- Marlowe do tej pory również nie zdawał sobie sprawy z obecności Greya.
- Przyjrzał mu się teraz z pogardą.
- - Jak przyjdzie co do czego, zaraz wychodzi z pana cholerny snob - powiedział.
- Grey gwałtownie odwrócił głowę.
- - Ach, to pan - wycedził.
- - Tak - odparł Marlowe i skinął głową na ciężarówkę. - Oni nie dzielą ludzi na
- gorszych i lepszych, więc dają samolot wyłącznie do ich dyspozycji. I to właśnie jest
- wspaniałe.
- - Nie powie pan chyba, że klasy posiadające zrozumiały wreszcie...
- - Zamknij się pan! - warknął Marlowe i czując, że rośnie w nim gniew, odsunął się
- od Greya.
- Przy ciężarówce stał sierżant, potężny mężczyzna z naszywkami na rękawie i nie
- zapalonym cygarem w zębach, który cierpliwie powtarzał:
- - Jazda! Wsiadać, wsiadać!
- Nie wsiadł jeszcze tylko Król.
- - Wsiadać, jak rany Boga! - warknął sierżant.
- Król ani drgnął. Sierżant zniecierpliwionym gestem rzucił cygaro i dźgając palcem
- powietrze, krzyknął:
- - Ej, wy! Kapralu! Ruszcie tyłek, do jasnej cholery!
- Król ocknął się z odrętwienia.
- - Tak jest, panie sierżancie. Przepraszam, panie sierżancie.
- Potulnie wdrapał się na tył ciężarówki i stanął tam, choć wszyscy inni siedzieli.
- 431
- Otoczony był zewsząd przez rozgadanych, podnieconych żołnierzy i tylko do niego nikt
- się nie odzywał. Nie zauważali go. Musiał przytrzymać się bocznej ścianki, bo
- ciężarówka właśnie ruszyła, wzbijając w powietrze kurz Changi.
- Marlowe rzucił się raptownie do przodu i podniósł rękę, żeby pomachać
- przyjacielowi na pożegnanie. Ale Król nie obejrzał się. Nie robił tego nigdy.
- I wtedy nagle, tam, przy głównej bramie Changi, Marlowe poczuł się straszliwie
- samotny.
- - Warto było to zobaczyć - powiedział z satysfakcją Grey.
- - Niech pan stąd lepiej odejdzie, zanim zrobię panu coś złego - naskoczył na
- niego Marlowe.
- - Przyjemnie było słyszeć, jak mu mówią: ,,Ej, wy! Kapralu! Ruszcie tyłek, do
- jasnej cholery!” - Oczy Greya błysnęły nienawistnie. - Dobrze mu tak, łobuzowi.
- Ale Marlowe pamiętał Króla tylko takim, jakim był naprawdę. Prawdziwy Król nie
- odpowiadał potulnie: “Tak jest, panie sierżancie”. To nie był Król. To był inny człowiek,
- wydarty z łona Changi, człowiek, którego Changi tak długo hołubiło.
- - Dobrze mu tak, złodziejowi - dodał Grey z premedytacją.
- Marlowe zacisnął lewą, zdrową pięść.
- - Ostrzegałem pana - powiedział, po czym walnął go w twarz. Grey zatoczył się do
- tyłu, ale nie stracił równowagi i rzucił się na Marlowe’a. Zaczęli się bić. Nagle znalazł się
- przy nich Forsyth.
- - Dość - rozkazał. - Do diabła, o co się bijecie?
- - O nic - odparł Marlowe.
- - Puszczaj pan - rzekł Grey i wyrwał rękę z uścisku Forsytha. - Z drogi!
- - Jeszcze raz któryś z was narozrabia, a dostanie areszt domowy - ostrzegł
- Forsyth i z przerażeniem stwierdził, że ma przed sobą dwu kapitanów. - Jak wam nie
- wstyd, panowie, awanturować się jak zwykli żołnierze! Już was tu nie ma. Na miłość
- boską, przecież wojna się skończyła!
- - Czyżby?
- Grey obrzucił Marlowe’a groźnym spojrzeniem i odszedł.
- 432
- - O co wam poszło? - spytał Forsyth.
- Marlowe patrzył w dal. Nie było już widać ciężarówki.
- - I tak by pan nie zrozumiał - odparł i odwrócił się.
- Forsyth obserwował go, dopóki nie znikł mu z oczu. Masz rację, i to jaką rację,
- pomyślał bezsilnie. Każdy z was jest dla mnie niepojętą zagadką.
- Zawrócił w stronę bramy. Jak zwykle stały tam milczące .grupki mężczyzn,
- wpatrujących się w przestrzeń za drutami. I jak zwykle brama była strzeżona. Ale teraz
- strzegli jej oficerowie, a nie Japończycy i Koreańczycy. W dniu, kiedy tu przybył, zwolnił
- ich i wystawił straż złożoną z oficerów, by strzegli obozu i nie wypuszczali żołnierzy na
- zewnątrz. Ale straż okazała się zbędna, bo nikt nie próbował uciekać. Nic z tego nie
- rozumiem, zwierzał się sobie zmęczony. To wszystko nie ma sensu. A zresztą tu
- wszystko jest na opak.
- I wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie zameldował o tym podejrzanym
- amerykańskim kapralu. Musiał myśleć o tylu rzeczach naraz, że zupełnie mu to wyleciało
- z głowy. Zły był na siebie, że jest już na to za późno. Ale potem przypomniał sobie, że
- przecież wróci do obozu amerykański major. Świetnie, pomyślał. Powiem mu o tamtym. A
- on już sobie z nim poradzi.
- W dwa dni później zjechali do obozu nowi Amerykanie. Przyjechał też prawdziwy
- amerykański generał. Otaczał go rój fotografów, sprawozdawców wojennych i
- adiutantów. Zaprowadzono generała do baraczku komendanta obozu. Wezwano tam też
- Marlowe’a, Maca i Larkina. Generał wziął słuchawkę udając, że słucha radia.
- - Proszę się nie ruszać, panie generale!
- - Jeszcze tylko jedno ujęcie, panie generale!
- Marlowe’a ustawiono z przodu i kazano mu pochylić się nad radiem, tak jakby
- właśnie objaśniał generałowi jego konstrukcję.
- - Nie tak, niech pan się zwróci twarzą do nas. O tak, i niech pan da do światła te
- chude ręce. Teraz może być.
- Tej nocy po raz trzeci i ostatni padł na mieszkańców Changi strach, i to strach
- 433
- najsilniejszy. Przed tym, co przyniesie jutro.
- Teraz już całe Changi wiedziało, że wojna skończyła się naprawdę. Że trzeba
- będzie spojrzeć w oczy przyszłości. Przyszłości poza Changi. Przyszłości zaczynającej
- się od dziś. Od dziś!
- Ludzie z Changi pozamykali się w sobie, bo poza sobą nie było dokąd się udać
- ani gdzie się schronić. Ale tam czyhało na nich przerażenie.
- Do portu w Singapurze wpłynęła aliancka flota. Do Changi zjeżdżało coraz więcej
- obcych.
- I wtedy zaczęło się wypytywanie:
- - Nazwisko, stopień, numer identyfikacyjny, jednostka?
- - Gdzie pan walczył?
- - Kto umarł?
- - Kogo zabito?
- - A przypadki okrucieństwa? Ile razy pana bito? Kogo na pana oczach zakłuto
- bagnetem?
- - Nikogo? Niemożliwe. Niech pan się zastanowi. Wytęży pamięć. Przypomni
- sobie. Ile osób zginęło? Na statku? Trzy, cztery, pięć? Dlaczego? Kto tam był?
- - Ilu zostało z pana jednostki? Dziesięciu? Z całego pułku? Dobrze, to już coś. No,
- a jak zginęli pozostali? Tak, ze szczegółami!
- - Aha, więc widział pan, jak zakłuto ich bagnetami?
- - Przełęcz Trzech Pagód? Aha, tory kolejowe! Tak. Już o tym wiemy. Co pan
- mógłby dodać? Ile dostawaliście jedzenia? Środki znieczulające? No tak, oczywiście,
- przepraszam, zapomniałem. Cholera?
- - Tak, mam już dokładne informacje o obozie numer trzy. A obóz numer
- czternaście? Ten na granicy birmańsko-syjamskiej? Zdaje się, że umarło tam tysiące
- ludzi?
- Obcy nie tylko pytali, ale również komentowali. Mieszkańcy Changi słyszeli, jak
- szepcą do siebie ukradkiem:
- 434
- - Widziałeś tamtego? O rany, to niemożliwe! On chodzi nago! W obecności
- wszystkich!
- - A spójrz tam! Któryś załatwia się na oczach ludzi! Rany boskie, on nie używa
- papieru! Podmywa się wodą! Kurczę, inni też!
- - Popatrz tylko na tę brudną pryczę! Chryste Panie, tu wszystko chodzi od
- pluskiew.
- - Na jakie dno się stoczyły te świnie... Gorsi od bydląt!
- - Powinni siedzieć w domu wariatów! Pewnie, że to żółtki z nimi to zrobiły, ale
- mimo to byłoby bezpieczniej trzymać ich pod kluczem. Przecież oni nie odróżniają dobra
- od zła!
- - Przyjrzyj się tylko, jak pożerają to świństwo! Boże święty, i dawaj takim chleb i
- ziemniaki, kiedy oni chcą jeść tylko ryż!
- - Muszę wrócić na okręt. Nie mogę się doczekać, żeby sprowadzić tu kumpli.
- Takie coś widzi się tylko raz w życiu.
- - No, a pielęgniarki, które tu spacerują! Te to dopiero ryzykują.
- - Bzdura, nic im nie grozi. Widziałem tu sporo dziewczyn, które przychodzą sobie
- popatrzeć. O kurczę, co za szprota!
- - To obrzydliwe, jak oni na nie patrzą.
- Obcy nie tylko zadawali pytania i wygłaszali komentarze, ale również udzielali
- odpowiedzi.
- - A, kapitan Marlowe? Tak, dostaliśmy telegraficzną odpowiedź z admiralicji.
- Kapitan Marlowe, Królewska Marynarka Wojenna. Niestety, pański ojciec nie żyje. Zginął
- pod Murmańskiem. Dziesiątego września czterdziestego trzeciego roku. Bardzo mi
- przykro. Następny!
- - A, kapitan Spence? Tak. Mamy dla pana dużo listów. Są do odebrania w
- wartowni. No tak. Pańska... pańska żona i dziecko zginęli podczas nalotu na Londyn. W
- styczniu tego roku. Bardzo mi przykro. To był V2. Straszne. Następny!
- - Podpułkownik Jones? Tak, panie pułkowniku. Odjeżdża pan jutro pierwszym
- transportem. Pojadą wszyscy wyżsi oficerowie. Szczęśliwej podróży! Następny!
- 435
- - Major McCoy? Ach tak, dowiadywał się pan o żonę i syna. Zaraz sprawdzę.
- Płynęli ,,Empress of Shorpshire”, tak? Statkiem, który wypłynął z Singapuru dziewiątego
- lutego czterdziestego drugiego? Niestety, nic nie wiemy poza tym, że został zatopiony
- gdzieś u wybrzeży Borneo. Podobno niektórzy się uratowali, ale czy to prawda i gdzie
- teraz przebywają, nie wie nikt. Musi się pan uzbroić w cierpliwość! Dowiadujemy się, że
- obozy jenieckie są wszędzie, na Celebes, na Borneo... Musi pan cierpliwie czekać.
- Następny!
- - A, pułkownik Smedly-Taylor? Bardzo mi przykro, panie pułkowniku, mam dla
- pana złe wiadomości. Pańska żona zginęła podczas nalotu. Dwa lata temu. Najmłodszy
- syn, major lotnictwa P.R. Smedly-Taylor, przepadł bez wieści w czterdziestym czwartym
- nad terytorium Niemiec. Pański syn John przebywa obecnie w Berlinie z wojskami
- okupacyjnymi. Oto jego adres. Stopień? Podpułkownik. Następny!
- - Pułkownik Larkin? Australijczycy są przyjmowani gdzie indziej. Następny!
- - Kapitan Grey? No tak, to trudna sprawa. Widzi pan, zgłoszono, że poległ pan w
- czterdziestym drugim. Niestety, pańska żona wyszła powtórnie za mąż... Jest... mmm...
- Oto jej aktualny adres. Nie orientuję się, panie kapitanie. Musi pan się dowiedzieć w
- biurze radcy prawnego. Przykro mi, ale kwestie prawne to nie moja branża. Następny!
- - Kapitan Ewart? Tak, przypominam sobie. Pułk Malajski? Owszem, z
- przyjemnością zawiadamiam pana, że pańska żona i troje dzieci są zdrowe i bezpieczne.
- Przebywają w obozie Cha Song w Singapurze. Tak, będzie pan mógł odjechać dziś po
- południu. Słucham? Trudno mi powiedzieć. W notatce jest mowa o trojgu, a nie dwojgu
- dzieciach. Może to jakaś pomyłka. Następny!
- Coraz więcej jeńców chodziło się kąpać w morzu. Ale nadal wszystko na zewnątrz
- ogrodzenia budziło lęk i kąpiący się oddychali z ulgą, wróciwszy do obozu. Sean także
- wybrał się nad morze. Szedł na plażę wraz z innymi, niosąc w ręku zawiniątko. Kiedy
- grupa dotarła na brzeg morza, Sean odwrócił się tyłem, a wtedy prawie wszyscy zaczęli
- się wyśmiewać i szydzić ze zboczeńca, który nie chciał się rozebrać jak reszta.
- - Pedzio!
- 436
- - Parowa!
- - Pedał!
- - Ciota!
- Uciekając od szyderstw, Sean ruszył brzegiem, aż znalazł zaciszne, odludne
- miejsce. Zdjął szorty i koszulę, założył wieczorowy sarong, pas, pończochy, wypchany
- stanik, uczesał się i umalował. Niezwykle starannie. A potem dziewczyna wstała, pewna
- siebie i szczęśliwa. Włożyła pantofle na wysokich obcasach i weszła w morze.
- Morze przyjęło ją i ukołysało do snu. Z czasem wchłonęło jej ubranie, jej ciało i
- wszelki po niej ślad.
- W progu baraku Marlowe’a stanął jakiś major. Bluzę miał pokrytą baretkami.
- Wyglądał bardzo młodo. Rozejrzał się po leżących, przebierających się, szykujących pod
- prysznic plugawcach. Jego wzrok spoczął na Marlowie.
- - Czego pan tak się gapi, do cholery! - wrzasnął Marlowe.
- - A pan niech się tak do mnie nie odzywa! Jestem majorem i...
- - Może pan sobie być nawet Jezusem Chrystusem, gówno mnie to obchodzi.
- Jazda stąd! Jazda!!!
- - Baczność! Oddam pana pod sąd wojenny! - krzyknąt major. Oczy wychodziły mu
- z orbit, oblewał się potem. - Jak panu nie wstyd? Oficer w spódnicy...
- - To jest sarong...
- - To jest spódnica! Chodzi pan półnagi i do tego w spódnicy! Wy, z obozu,
- myślicie, że wszystko wam wolno. No, całe szczęście, że nie wszystko. A teraz nauczę
- pana szacunku dla...
- Marlowe chwycił oprawiony bagnet, podbiegł do majora i podsunął mu go pod
- nos.
- - Zjeżdżaj stąd, bo ci poderżnę gardło! - krzyknął.
- Major ulotnił się.
- - Nie denerwuj się, Peter - mruknął Phil. - Jeszcze narobisz nam kłopotów.
- - Dlaczego oni tak się na nas gapią? Dlaczego? Dlaczego, do jasnej cholery?! -
- 437
- krzyczał Marlowe.
- Ale nikt mu na to pytanie nie odpowiedział.
- Do baraku wszedł lekarz z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie. Śpieszyło mu
- się, ale nie okazywał tego. Uśmiechnął się do Marlowe’a.
- - Niech pan nie zwraca na niego uwagi - powiedział, wskazując idącego przez
- obóz majora.
- - Dlaczego wy tak się na nas gapicie?
- - Niech pan sobie zapali i uspokoi się.
- Wprawdzie doktor sprawiał przyjemne wrażenie, ale przecież był przybyszem z
- zewnątrz, a więc nie należało mu ufać.
- - Niech pan sobie zapali i uspokoi się! Tylko tyle potraficie nam powiedzieć! -
- pieklił się Marlowe. - Zadałem panu pytanie: dlaczego tak się na nas gapicie?
- Doktor zapalił papierosa i przysiadł na pryczy, czego natychmiast pożałował,
- zdając sobie sprawę, że wszystkie prycze roją się od zarazków. Chciał jednak pomóc
- tym ludziom.
- - Spróbuję to panu wyjaśnić - rzekł cicho. - Cierpieliście tu wszyscy ponad ludzką
- miarę i przeszliście więcej, niż, zdawałoby się, można znieść. Jesteście chodzącymi
- szkieletami. W waszych twarzach widać tylko oczy, a w tych oczach jest coś... - Zamilkł
- na chwilę, szukając odpowiednich słów, wiedział bowiem, że ci ludzie potrzebują
- troskliwej opieki i łagodności. - Nie bardzo wiem, jak to określić. Patrzycie ukradkiem...
- nie, to nie jest właściwe słowo. Nie jest to również strach. No i żyjecie, chociaż według
- wszelkich reguł powinniście dawno umrzeć. Nie możemy tego pojąć, ani tego, dlaczego
- to wy akurat przeżyliście, to znaczy, pan i pańscy koledzy. Dlaczego akurat wy? A my, ci
- z zewnątrz, przyglądamy się wam, ponieważ nas intrygujecie...
- - Pewnie tak, jak pokazywane w cyrkach wybryki natury?
- - Tak - odparł spokojnie doktor. - Można by i tak to nazwać, ale...
- - Przysięgam, że zabiję pierwszego drania, który spojrzy na mnie jak na małpę.
- - Proszę, niech pan weźmie te pigułki - powiedział doktor, chcąc go uspokoić. -
- Będzie pan się mniej denerwował...
- 438
- Marlowe wytrącił mu z rąk lekarstwo i krzyknął:
- - Nie chcę żadnych pigułek, do cholery! Chcę, żeby mi dano święty spokój!
- Wybiegł z baraku.
- W baraku amerykańskim nie było nikogo.
- Marlowe położył się na łóżku Króla i zapłakał.
- - Do widzenia, Peter - rzekł Larkin.
- - Do widzenia, pułkowniku.
- - Do widzenia, Mac.
- - Trzymaj się, chłopcze.
- - Dajcie o sobie znać.
- Larkin uścisnął im dłonie, a potem podszedł do bramy Changi, gdzie czekały
- ciężarówki mające zawieźć ostatnich Australijczyków do portu. Do domu.
- - Kiedy wyjeżdżasz, Peter? - spytał Mac, kiedy Larkin znikł im z oczu.
- - Jutro. A ty?
- - Zaraz, ale zatrzymam się w Singapurze. Nie ma sensu wsiadać na statek,
- dopóki nie wiem, dokąd płynąć.
- - Ciągle nic nie wiadomo?
- - Nic. Mogą być gdziekolwiek w Indiach Wschodnich. Wydaje mi się, że gdyby
- ona i Angus nie żyli, coś by mi o tym powiedziało tu, w środku - rzekł Mac, wziął plecak i
- odruchowo sprawdził, czy ukryta potajemnie puszka sardynek leży tam, gdzie ją
- schował. - Doszły mnie słuchy, że w jednym z obozów w Singapurze są jakieś kobiety,
- które płynęły tym samym statkiem. Może któraś z nich będzie coś wiedziała albo da mi
- wskazówkę, żebym mógł ich odnaleźć.
- Mac wyglądał staro, twarz miał pokrytą zmarszczkami, ale był bardzo krzepki.
- Wyciągnął rękę.
- - Salamat - powiedział.
- - Salamat.
- - Puki ‘mahlu!
- 439
- - Senderis - odparł Marlowe, czując jak po policzkach spływają mu łzy. Ale nie
- wstydził się ich. Mac też się nie wstydził, że płacze.
- - Zawsze możesz do mnie napisać, chłopcze, na adres banku w Singapurze.
- - Napiszę na pewno. Trzymaj się, Mac.
- - Salamat!
- Stojąc na drodze biegnącej środkiem obozu, Marlowe patrzał, jak przyjaciel
- wspina się na wzniesienie. Na jego szczycie Mac zatrzymał się, odwrócił i pomachał
- ręką. Marlowe pomachał mu w odpowiedzi i po chwili Mac znikł w tłumie odjeżdżających.
- Marlowe został zupełnie sam.
- Ostatni ranek w Changi. Ostatni zgon. Niektórzy oficerowie, ci najciężej chorzy,
- opuścili już barak numer szesnaście.
- Marlowe leżał na pryczy, na wpół drzemiąc pod moskitierą. Mieszkańcy baraku
- budzili się, wstawali, wychodzili się załatwić. Barstairs stał na głowie ćwicząc jogę, Phil
- Mint jedną ręką dłubał w nosie, a drugą rozprawiał się z muchami, rozpoczęto już grę w
- brydża, Mylner ćwiczył gamy na drewnianym ksylofonie, a Thomas jak zwykle narzekał,
- że śniadanie się spóźnia.
- - Jak ci się podobam, Peter? - spytał Mike.
- Marlowe otworzył oczy i przyjrzał mu się uważnie.
- - Zmieniłeś się, to pewne - powiedział.
- Mike potarł wierzchem dłoni wygoloną skórę nad górną wargą.
- - Czuję się, jakbym był nagi - rzekł. Przejrzał się jeszcze raz w lustrze. Wzruszył
- ramionami. - No cóż, były, nie ma, i tyle.
- - Hej, dają żarcie! krzyknął Spence.
- - A co jest?
- - Owsianka, grzanki, dżem, jajecznica, boczek, herbata.
- Jedni narzekali, że porcje są za małe, inni, że za duże.
- Marlowe wziął tylko jajecznicę i herbatę. Zmieszał jajka z odrobiną ryżu, który
- zachował z wczorajszego dnia, i z wielką przyjemnością jadł.
- 440
- Oderwał wzrok od jedzenia, kiedy do baraku wpadł Drinkwater.
- - A, Drinkwater - zatrzymał go. - Ma pan chwilkę czasu?
- - Ależ tak, oczywiście.
- Drinkwater był zaskoczony niespodziewaną uprzejmością Marlowe’a. Jednakże
- obawiając się, że wybuchnie nienawiścią, jaką do niego żywił, spuścił w dół swoje nie-
- bieskie wyblakłe oczy. Spokojnie, Theo, mówił sobie w duchu. Wytrzymałeś tyle miesięcy,
- wytrzymaj i teraz. Jeszcze tylko kilka godzin i będziesz mógł o nim zapomnieć, tak samo
- jak o tych wszystkich strasznych ludziach. Lyles i Blodger nie mieli najmniejszego prawa
- cię kusić. No i mają to, na co zasłużyli.
- - Pamięta pan to królicze udko, które pan mi ukradł?
- Drinkwaterowi błysnęły oczy.
- - O czym... o czym pan mówi?
- Siedzący po drugiej stronie przejścia Phil przestał się drapać i spojrzał na nich.
- - No, niech pan się przyzna, Drinkwater - mówił Marlowe. - Mnie jest już wszystko
- jedno. Po co, u licha, miałbym się tym przejmować? Wojna skończona i mamy ją za
- sobą. Och, musi pan przecież pamiętać to królicze udko.
- Drinkwater był za sprytny, żeby tak łatwo dał się podejść.
- - Nie pamiętam - burknął, choć miał wielką ochotę powiedzieć, że było
- wyśmienite, wyśmienite!
- - Wie pan, to wcale nie był królik.
- - Doprawdy? Przykro mi, Marlowe, ale to nie ja. I do dziś nie mam pojęcia, kto to
- wziął, cokolwiek to było!
- - Powiem panu, co to było - rzekł Marlowe, rozkoszując się tą chwilą. - To był
- szczur. Mięso szczura.
- Drinkwater roześmiał się.
- - To zabawne, co pan mówi - powiedział z drwiną.
- - Ależ to naprawdę było szczurze mięso! Naprawdę. Złapałem szczura. Był wielki,
- włochaty i cały w strupach. Chyba miał dżumę.
- Broda Drinkwatera zadrżała i zatrzęsły mu się szczęki.
- 441
- Phil mrugnął porozumiewawczo do Marlowe’a i kiwnął radośnie głową.
- - Tak jest, pastorze. Był cały w strupach. Widziałem, jak Peter ściągał mu z nogi
- skórę...
- W tym momencie Drinkwater zwymiotował na swój piękny, czysty mundur, a
- potem wybiegł i zwymiotował po raz drugi. Marlowe wybuchnął śmiechem i wkrótce
- zatrząsł się od śmiechu cały barak.
- - O Jezu - powiedział Phil słabym głosem. - Genialnie to wymyśliłeś, Peter. Żeby
- wmówić mu, że to był szczur! Rany boskie! A to się łajdakowi odpłaciłeś!
- - Ależ to był naprawdę szczur - zaprotestował Marlowe. - Tak mu podłożyłem,
- żeby ukradł.
- - A pewnie, pewnie - przyznał z ironią Phil, machając odruchowo packą na muchy.
- - Tylko nie próbuj ulepszać tej fantastycznej historii! To było kapitalne!
- Marlowe zrozumiał, że mu nie uwierzą, więc zamilkł. Nikt by mu nie uwierzył,
- chyba że pokazałby fermę... Boże! Ferma! Na myśl o niej zrobiło mu się niedobrze.
- Założył nowy mundur. Na pagonach widniały kapitańskie gwiazdki. Na lewej piersi
- lotnicze skrzydełka. Ogarnął wzrokiem swoje rzeczy: pryczę, moskitierę, siennik, koc,
- sarong, koszulę roboczą, wyświechtane szorty, dwie pary chodaków, nóż, łyżkę i trzy
- aluminiowe miski. Zgarnął wszystko, co leżało na pryczy, wyniósł przed barak i podpalił.
- - Ej, ty... Ach, przepraszam, panie kapitanie - powiedział sierżant. - Ogniska grożą
- pożarem.
- Sierżant był spoza obozu, ale Marlowe przestał już się bać obcych.
- - Zjeżdżaj - warknął.
- - Ale panie kapitanie...
- - Powiedziałem: zjeżdżaj, do jasnej cholery!
- - Tak jest, panie kapitanie.
- Sierżant zasalutował, a Marlowe ogromnie się ucieszył, że już się nie boi obcych.
- Podniósł rękę, żeby mu odsalutować, ale pożałował tego, ponieważ nie miał na głowie
- czapki.
- - Gdzie się, u licha, podziała moja czapka - powiedział, chcąc zatuszować
- 442
- pomyłkę, i wszedł z powrotem do baraku, czując nawrót strachu przed obcymi. Zdusił go
- jednak i przysiągł sobie na wszystko, że już nigdy, przenigdy nie będzie się bał.
- Włożył czapkę i wyjął ze schowka puszkę sardynek. Wsunął ją do kieszeni, zszedł
- po schodkach baraku i ruszył ścieżką wzdłuż ogrodzenia. Changi było niemal całkowicie
- puste. Dzisiaj tym samym konwojem co on odjeżdżały ostatnie angielskie oddziały.
- Opuszczały obóz. Dawno temu wyjechali Australijczycy, a jeszcze wcześniej od nich
- Amerykanie. W końcu należało się tego spodziewać. Anglicy są powolni, ale za to
- niezawodni.
- Marlowe zatrzymał się przed barakiem amerykańskim. Brezentowa płachta
- zwisała z dachu, smutno trzepocząc na wietrze, który należał do przeszłości. Marlowe po
- raz ostatni wszedł do środka.
- Barak nie był pusty. Stał w nim Grey, ubrany w mundur i błyszczące buty.
- - Przyszedł pan po raz ostatni spojrzeć na miejsce swoich triumfów? - spytał
- nienawistnie.
- - Można to i tak określić - odparł Marlowe. Skręcił papierosa, wrzucił nadmiar
- tytoniu do pudełka. - A więc wojna skończona. Staliśmy się równi sobie, pan i ja.
- - Właśnie - powiedział Grey ze ściągniętą twarzą, mierząc go żmijowatym
- wzrokiem. - Nienawidzę pana.
- - Pamięta pan Dina?
- - Bo co?
- - Był pańskim donosicielem, prawda?
- - Chyba już nie muszę się z tym kryć.
- - Król dobrze o tym wiedział.
- - Nie wierzę.
- - Dino informował pana na polecenie. Polecenie Króla! - rzekł Marlowe i roześmiał
- się.
- - Kłamie pan jak z nut!
- - A po cóż miałbym to robić? - spytał Marlowe, nagle poważniejąc. - Czas kłamstw
- minął. Skończył się. A Dino robił to naprawdę na polecenie Króla. Przypomina pan sobie,
- 443
- że zawsze zjawiał się pan o ułamek sekundy za późno? Zawsze.
- O mój Boże, pomyślał Grey. Tak. Tak, teraz to widzę.
- Marlowe zaciągnął się papierosem.
- - Król uznał, że jeśli nie będzie pan dostawał prawdziwych informacji, to naprawdę
- zacznie pan się rozglądać za donosicielem. Dlatego sam go panu podsunął.
- Grey poczuł się nagle bardzo, bardzo zmęczony. Tylu rzeczy nie mógł zrozumieć.
- Tyle było niepojętych spraw. Wtem spojrzał na Marlowe’a i widząc jego szyderczy
- uśmiech, zawrzał na wspomnienie wszystkich doznanych krzywd. Skoczył pod ścianę,
- przewrócił kopniakiem łóżko Króla, porozrzucał jego rzeczy, a potem obrócił się
- gwałtownie.
- - Bardzo chytrze! Ale ja widziałem, jak go usadzono, i doczekam się, że pana też
- usadzą. Pana i pańską zgniłą klasę!
- - Doprawdy?
- - A żeby pan wiedział! Już ja pana załatwię, choćby mi to miało zająć resztę życia.
- W końcu pana zwyciężę. Skończy się kiedyś pańskie szczęście.
- - Szczęście czy pech nie mają z tym nic wspólnego.
- Grey wycelował palec prosto w twarz Marlowe’a.
- - Miał pan szczęście dobrze się urodzić. Miał pan szczęście przeżyć Changi.
- Więcej, udało się panu ocalić swoją niepokalaną duszyczkę!
- - O czym pan mówi? - spytał Marlowe, odpychając rękę Greya.
- - O zepsuciu. O moralnym zepsuciu. W samą porę pan się uratował. Jeszcze kilka
- miesięcy nasiąkania złem w towarzystwie Króla, a zmieniłby się pan bezpowrotnie. Już
- powoli stawał się pan kłamcą i oszustem takim jak on.
- - Król nie był zły i nikogo nie oszukiwał. Po prostu przystosował się do sytuacji.
- - Żałosny byłby ten świat, gdyby każdy tłumaczył w ten sposób swoje czyny.
- Istnieje coś takiego jak moralność.
- Marlowe rzucił skręta na podłogę i rozgniótł go.
- - Nie powie pan chyba, że wolałby pan umrzeć pełen cnót, niż żyć ze
- świadomością, że zgodził się pan pójść na niewielki kompromis.
- 444
- - Niewielki? - Grey roześmiał się chrapliwie. - Sprzedał pan wszystko. Honor,
- uczciwość, godność... I to za co? Za jałmużnę od najgorszego drania w tym bagnie!
- - Właściwie to Król cenił sobie honor wcale wysoko. Ale pod jednym względem ma
- pan rację. Rzeczywiście mnie zmienił. Przekonał mnie, że ludzie są tacy sami, bez
- względu na pochodzenie. To była lekcja przeciwna wszystkiemu, czego mnie nauczono.
- Dlatego też źle postąpiłem, drwiąc z tego, na co nie miał pan wpływu, i za to
- przepraszam. Natomiast nie przestałem gardzić panem za to, jaki pan jest.
- - Ja przynajmniej się nie zaprzedałem!
- Grey, na którego mundurze pojawiły się wilgotne smugi potu, wrogo
- wpatrywał się w Marlowe’a. W duchu jednak dławiła go nienawiść do samego siebie. No
- a Smedly-Taylor? - zadawał sobie pytanie. Tak, ja też się zaprzedałem. Ja też. Ale ja
- przynajmniej wiem, że postąpiłem źle. Tak, wiem o tym. Tak samo jak wiem, dlaczego to
- zrobiłem. Wstydziłem się swojego pochodzenia, chciałem należeć do wyższych sfer. Do
- tych, do których ty, Marlowe, należysz. W wojsku. Ale teraz gwiżdżę na to.
- - Wy, łajdaki, trzymacie świat w garści - powiedział na głos. - Ale to już niedługo
- potrwa. Daję słowo, skończy się raz na zawsze. My, ja i mnie podobni, wyrównamy
- rachunki. Nie po to biliśmy się na tej wojnie, żeby nas opluwano. Jeszcze się policzymy.
- - Życzę powodzenia!
- Grey starał się zachować równy oddech. Z wysiłkiem rozprostował zaciśnięte w
- pięści palce i starł pot zalewający mu oczy.
- - Ale z panem, z panem nie warto się bić. Pan umarł!
- - Sęk w tym, że obaj jesteśmy jak najbardziej żywi.
- Grey odwrócił się i podszedł do drzwi. Stanąwszy przy schodach, obrócił się w
- stronę Marlowe’a.
- - Właściwie to powinienem podziękować panu i Królowi za jedno - powiedział
- zjadliwie. - Dzięki nienawiści do was obu utrzymałem się przy życiu.
- Powiedziawszy to odszedł, nie oglądając się za siebie.
- Marlowe popatrzał na obóz, a potem jeszcze raz na wnętrze baraku i rozrzucone
- rzeczy Króla. Podniósł talerz, na którym niegdyś jedli jajka, i zobaczył, że zdążył na nim
- 445
- osiąść kurz. Machinalnie postawił na nogi stół, a na nim talerz, i zamyślił się. Myślał o
- Greyu i o Królu, o Samsonie i Seanie, o Maxie i Texie, o tym, gdzie może być żona Maca
- i czy N’ai była tylko snem, myślał o japońskim generale, o przybyszach spoza obozu, o
- domu i o Changi.
- Czy ja wiem, czy ja wiem, zastanawiał się bezradnie, czy to źle się przystosować?
- Czy to źle starać się przeżyć? Co bym zrobił na miejscu Greya? A co on by zrobił na
- moim miejscu? Co jest dobre, a co złe?
- Pomyślał z bólem, że jedyny człowiek, który - być może - potrafiłby odpowiedzieć
- mu na to pytanie, zginął w mroźnych falach morza pod Murmańskiem.
- Jego wzrok napotkał przedmioty należące już do przeszłości: stół, na którym
- opierał chorą rękę, łóżko, na którym się ocknął, ławę, na której siadywał z Królem, fotele,
- na których siedzieli i śmiali się - zestarzałe, butwie-jące.
- W kącie leżał zwitek japońskich dolarów. Marlowe podniósł je, przyjrzał się im, a
- potem wypuścił z rąk jeden po drugim. Lądujące na podłodze banknoty obsiadł rój much,
- który zrywał się i znów je obsiadał.
- W progu Marlowe zatrzymał się.
- - Żegnajcie - powiedział, ostatecznie rozstając się ze wszystkim, co niegdyś
- należało do jego przyjaciela. - Żegnajcie i dziękuję.
- Wyszedł z baraku i podążył wzdłuż muru więzienia do bramy obozu, gdzie czekał
- cierpliwie konwój ustawionych rzędem ciężarówek.
- Przy ostatniej z nich stał Forsyth, który wprost nie posiadał się z radości, że jego
- zadanie dobiegło końca. Ledwo się trzymał na nogach, a w oczach miał piętno Changi.
- Wydał komendę do odjazdu.
- Ruszyła pierwsza ciężarówka, za nią druga i trzecia, aż wreszcie wszystkie
- opuściły obóz. Marlowe tylko raz obejrzał się za siebie.
- Był już wtedy daleko.
- Changi przypominało perłę w szmaragdowej muszli, niebieskobiałą perłę pod
- kopułą nieba tropików... Zajmowało niewielkie wzniesienie, otoczone zewsząd pasem
- zieleni; nieco dalej zieleń ustępowała miejsca zielonkawoniebieskiemu morzu, a morze
- 446
- gubiło się w nieskończoności horyzontu.
- Marlowe odwrócił głowę i tak jak inni nie obejrzał się więcej.
- 447
- Tej nocy było w Changi pusto. Ludzie odjechali. Zostały tylko owady.
- I szczury.
- Były tam, gdzie zawsze. Pod barakiem. Wiele ich padło, bo ci, którzy je schwytali,
- zapomnieli o nich. Ale najsilniejsze żyły nadal.
- Adam darł pazurami siatkę, żeby przedrzeć się na drugą stronę, do jedzenia.
- Rzucał się na nią i szarpał z tą samą zawziętością, z jaką robił to niezmiennie od dnia, w
- którym go zamknięto. I wytrwałość jego została nagrodzona. Ścianka klatki puściła, a on
- dopadł jedzenia i pożarł je. A kiedy odpoczął, ze zdwojoną siłą rzucił się na następną
- klatkę, aż z czasem pożarł znajdujące się w niej mięso.
- Przyłączyła się do niego Ewa i nasycił się nią, a ona nim, i zaczęli buszować
- razem. Później z jednej strony rów się zawalił, wiele klatek otwarło i żywi karmili się
- martwymi, słabi stawali się pokarmem dla silnych, aż ci, którzy przetrwali, byli równi siłą.
- I buszowali, i walczyli między sobą.
- A rządził Adam, bo był Królem. Aż do dnia, kiedy wola, żeby być Królem, opuściła
- go. Wówczas padł, służąc za pokarm silniejszemu. Bo Królem jest zawsze najsilniejszy,
- nie tylko dzięki samej sile, ale dzięki sile, sprytowi i szczęściu. Królem wśród szczurów.
- 448
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement