Advertisement
Not a member of Pastebin yet?
Sign Up,
it unlocks many cool features!
- Tytuł oryginału
- ????? 2033
- Copyright (C) Dmitry Glukhovsky, 2007
- Through
- Nibbe & Wiedling Literary Agency
- www.nibbe-wiedling.de
- All rights reserved
- Przekład z języka rosyjskiego
- Paweł Podmiotko
- Redakcja i korekta
- Piotr Mocniak
- Copyright (C) for this edition
- Insignis Media, Kraków 2010
- Wszelkie prawa zastrzeżone
- ISBN-13: 978-83-61428-31-2
- 1
- Drodzy moskwianie i goście stolicy!
- Moskiewskie metro to system transportu, którego użytkowanie wiąże się z
- podwyższonym ryzykiem.
- [Informacja w wagonie moskiewskiego metra]
- Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać
- się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła.
- Chan
- 2
- ROZDZIAŁ 1
- KONIEC śWIATA
- - Kto tam? Hej, Artem! Zobacz no!
- Artem podniósł się niechętnie ze swojego miejsca przy ognisku i,
- przewieszając karabin z pleców na pierś, ruszył w ciemność. Stanął na
- samym skraju oświetlonej przestrzeni i jak umiał głośno i sugestywnie, z
- demonstracyjnym szczękiem odciągnął zamek i ochryple zawołał:
- - Stać! Hasło!
- Z ciemności, w której chwilę wcześniej rozległ się dziwny szmer i głuche
- pomruki, dało się słyszeć pośpieszne, lekkie kroki. Coś przestraszyło się
- mocnego głosu Artema i szczęku broni i pobiegło w głąb tunelu. Artem
- szybko wrócił do ogniska i rzucił do Piotra Andriejewicza:
- - No i nic, nie pokazał się. Nic nie powiedział, tylko zwiał.
- - Ty ofermo! Miałeś rozkaz: nie odpowiadają - strzelać od razu! Skąd ty
- wiesz, co to było? Może to czarni się podkradają?!
- - Nie... To chyba w ogóle nie ludzie... Bardzo dziwne dĽwięki... No i
- kroki nie takie jak człowieka. Czy ja niby ludzkich kroków nie słyszałem?
- Poza tym, gdyby to byli czarni, to czy oni choć raz tak uciekali? Sam pan
- wie, Piotrze Andriejewiczu, że ostatnimi czasy czarni od razu rzucają się
- naprzód - atakowali już patrole gołymi rękami i szli wyprostowani na
- karabin maszynowy. A ten od razu zwiał... Jakieś tchórzliwe bydlę.
- - Pięknie, Artem! Za dużo mędrkujesz! Masz rozkaz, to działaj według
- rozkazu i się nie zastanawiaj. Może to zwiadowca? Zobaczył, że nas tu
- mało - teraz przyjdzie ich więcej i... Może nas tu zaraz lekko i przyjemnie
- ukatrupią, ciach nożem po gardle i całą stację wyrżną, tak jak się to
- skończyło z Poleszajewską - a wszystko dlatego, że tyś gada na czas nie
- załatwił... Spójrz na mnie! Następnym razem każę ci ich gonić w tunelu!
- Artem skulił się na myśl o tunelu za siedemsetnym metrem. Strach było
- sobie nawet wyobrazić, żeby tam pójść. Nikt nie miał odwagi chodzić dalej
- niż siedemset metrów na północ. Patrole dojeżdżały do pięćsetnego i po tym
- jak poświeciły na słup graniczny reflektorem drezyny i upewniły się, że
- żaden śmierdziel za niego nie przelazł, pośpiesznie wracały. Zwiadowcy,
- chłopy na schwał, byli żołnierze piechoty morskiej - ci zatrzymywali się na
- sześćset osiemdziesiątym, chowali w dłoniach zapalone papierosy i
- zamierali, przyklejeni do szkieł noktowizorów. A potem cofali się, powoli,
- spokojnie, nie spuszczając oczu z tunelu i w żadnym wypadku nie
- odwracając się do niego plecami.
- 3
- Posterunek, na którym się teraz znajdowali, mieścił się na czterysta
- pięćdziesiątym, pięćdziesiąt metrów od słupa granicznego. Lecz granica
- była sprawdzana raz dziennie, a obchód zakończył się już parę godzin temu.
- W tym momencie ich stanowisko było ostatnie, a przez te kilka godzin,
- które minęły od poprzedniej kontroli, stwory, które mogły się przestraszyć
- patrolu, na pewno znów zaczęły podpełzać bliżej. Ciągnęło je do ognia,
- bliżej ludzi...
- Artem usiadł na swoim miejscu i spytał:
- - A co się stało z tą Poleszajewską?
- I chociaż znał już tę mrożącą krew w żyłach historię
- - słyszał ją od
- straganiarzy na stacji - miał ochotę usłyszeć to jeszcze raz, jak dziecko,
- które ma niepowstrzymaną chęć na straszne bajki o bezgłowych mutantach i
- wampirach porywających dzieci.
- - Z Poleszajewską? To ty nie słyszałeś? Dziwna była z nimi historia.
- Dziwna i straszna. Najpierw zaczęli im ginąć zwiadowcy. Wchodzili do
- tuneli i nie wracali. Ci ich zwiadowcy to wprawdzie żółtodzioby, nie to co
- nasi, ale w końcu to i mniejsza stacja, i ludzi mniej tam żyje... Żyło. Tak
- więc, zaczęli im znikać zwiadowcy. Poszedł jeden oddział
- - i zniknął.
- Najpierw myśleli, że coś ich zatrzymało, poza tym tunel tam zakręca,
- zupełnie jak u nas
- - po tych słowach Artem poczuł się nieswojo
- - ani z
- posterunków, ani tym bardziej ze stacji nic nie widać, choćbyś nie wiem jak
- świecił. Nie było ich i nie było, minęło pół godziny, godzina, dwie. Myślisz
- sobie: gdzie tam się można zgubić
- - odchodzili tylko na kilometr, dalej
- mieli zabronione, zresztą sami też nie byli głupi... W każdym razie nie
- doczekali się i wysłali wzmocniony patrol.
- Szukali i szukali, wo
- łali i
- wołali - wszystko na próżno. Nikogo. Zwiadowcy przepadli. A co
- najciekawsze, nikt nie widział co się z nimi stało. Gorzej, że nic nie było
- słychać... Zupełnie nic. I żadnych śladów.
- Artem zaczął już żałować, że poprosił Piotra Andriejewicza, żeby
- opowiedział o Poleszajewskiej. Czy był lepiej poinformowany, czy dodawał
- coś od siebie, dość że opisywał takie szczegóły, o jakich nie śniło się
- straganiarzom, chociaż uwielbiają opowiadać bajki i są w tym mistrzami.
- Od tych szczegółów mróz szedł po kościach i robiło się nieswojo nawet
- przy ognisku, a każdy, nawet najbardziej niewinny szmer dochodzący z
- tunelu rozbudzał wyobraĽnię.
- - No i masz. Nie było słychać strzałów, więc stwierdzili, że zwiadowcy
- widocznie od nich odeszli - może byli z czegoś niezadowoleni i uciekli. No
- i pal ich sześć. Chcą łatwego życia, chcą się szwendać z jakimiś mętami, z
- tymi wszystkimi anarchistami, to niech się szwendają. Tak myśleć było
- łatwiej. Spokojniej. A za tydzień zniknął jeszcze jeden oddział
- zwiadowców. Akurat ta grupa w ogóle nie powinna była odchodzić dalej niż
- pół kilometra od stacji. I znowu ta sama historia. Ani widu, ani słychu. Jak
- 4
- kamień w wodę. Ci na stacji zaczęli się niepokoić. Jak w ciągu tygodnia
- znikają dwa oddziały, to już coś jest nie w porządku. Z tym już trzeba coś
- zrobić. Podjąć jakieś działania. No więc, ustawili na trzechsetnym metrze
- blokadę. Naznosili worków z piaskiem, postawili karabin maszynowy,
- reflektor - według wszelkich reguł fortyfikacji. Posłali gońca na Biegową -
- ze stacjami Biegowa i Ulica 1905 Roku są w konfederacji. Wcześniej
- należało też do niej Oktiabrskoje Pole, ale potem coś się tam stało, nikt nie
- wie dokładnie co, jakaś awaria - stacja stała się niezdatna do życia i
- wszyscy się stamtąd rozeszli. Tak, ale to nieważne... Posłali na Biegową
- tego gońca, żeby ostrzegł, znaczy, że dzieje się coś niedobrego, i w razie
- czego poprosił o pomoc. Ledwo pierwszy goniec przylazł na Biegową,
- nawet dzień nie minął - tamci obmyślali jeszcze odpowiedĽ - przybiega
- drugi, cały spocony, i mówi, że ich wzmocniony posterunek został wybity
- do nogi nie oddawszy ani jednego strzału. Wszystkich wyrżnęli. Jakby we
- śnie - i to jest właśnie straszne! Przecież oni nie mogli zasnąć przy takim
- strachu, nie mówiąc o rozkazach i poleceniach. Wtedy na Biegowej
- zrozumieli, że jeśli nic się nie zrobi, to niedługo też będą mieli taki cyrk.
- Stworzyli grupę uderzeniową złożoną z weteranów - jakaś setka ludzi, broń
- maszynowa, granatniki... Zajęło to oczywiście dobre półtora dnia, ale
- wreszcie wysłali ich na ratunek. A kiedy oddział wszedł na Poleszajewską,
- to nie było tam już żywej duszy, ani ciał - wszędzie tylko krew. Tak. I licho
- wie kto to zrobił. Bo ja nie wierzę, że ludzie są w ogóle zdolni do czegoś
- takiego.
- - A co się stało z Biegową? - nie swoim głosem spytał Artem.
- - Nic się nie stało. Zobaczyli co się dzieje i zawalili tunel prowadzący do
- Poleszajewskiej. Słyszałem, że zasypało jakieś 40 metrów, bez ciężkiego
- sprzętu tego nie odgrzebiesz, a i ze sprzętem, proszę ciebie, nie bardzo... I
- skąd tu ten sprzęt wziąć? Już z 15 lat będzie jak wszystko zgniło, cały ten
- sprzęt...
- Piotr Andriejewicz umilkł i patrzył w ogień. Artem cicho odkaszlnął i
- powiedział:
- - Tak... Trzeba było oczywiście strzelać... Głupstwo zrobiłem.
- Z południa, od strony stacji, dało się słyszeć wołanie:
- - Hej tam, na czterysta pięćdziesiątym! Wszystko u was w porządku?
- Piotr Andriejewicz złożył dłonie w tubę i krzyknął w odpowiedzi:
- - ChodĽcie bliżej! Jest sprawa!
- Z tunelu, od stacji, świecąc latarkami, zbliżyły się do nich trzy postacie,
- pewnie strażnicy z trzechsetnego metra. Kiedy podeszli do ogniska,
- wyłączyli latarki i usiedli obok.
- 5
- - Witaj, Piotrze! To ty tu jesteś? A tak sobie myślałem: kogóż to dziś
- wysłali na koniec świata? - powiedział starszy uśmiechając się i stukając w
- paczkę, żeby wyciągnąć papierosa.
- - Słuchaj, Andriucha! Mój chłopak coś tu widział. Ale nie udało mu się
- strzelić... Schowało się w tunelu. Mówił, że nie przypominało człowieka.
- - Niepodobne do człowieka? A jak wyglądało? - Andriej odwrócił się w
- stronę Artema.
- - Kiedy ja nawet nie widziałem... Spytałem tylko o hasło, a to coś od
- razu rzuciło się z powrotem, na północ. Ale to nie były ludzkie
- kroki... Były lekkie i bardzo szybkie, jakby miało nie dwie nogi, a cztery...
- - Albo trzy! - mrugnął Andriej i zrobił straszną minę.
- Artem wzdrygnął się na wspomnienie historii o trójnogich ludziach z
- Linii Filewskiej, której część stacji znajdowała się na powierzchni, a tunel
- był zupełnie płytko, tak że nie było prawie żadnej ochrony przed
- promieniowaniem. Rozłaziły się stamtąd na całe metro trójnogie, dwugłowe
- i inne jeszcze stwory.
- Andriej zaciągnął się papierosem i powiedział swoim ludziom:
- - Dobra, chłopaki, jak już żeśmy przyszli, to czemu by trochę nie
- posiedzieć? Jak znów do nich przylezą trójnogi, to pomożemy. Hej, Artem!
- Macie tu czajnik?
- Piotr Andriejewicz sam wstał, nalał wodę z kanistra do obtłuczonego,
- osmolonego czajnika i powiesił go nad ogniem. Po kilku minutach czajnik
- zaczął kipieć i gwizdać i od tego dĽwięku, tak domowego i przytulnego,
- Artemowi zrobiło się cieplej i spokojniej. Przyjrzał się siedzącym wokół
- ogniska: sami silni, pewni, zahartowani przez tutejsze niełatwe życie ludzie.
- Takim można było wierzyć, na nich można było polegać. Ich stacja zawsze
- słynęła jako jedna z najszczęśliwszych na całej linii
- - i wszystko to dzięki
- tym, którzy się tu zebrali, i takim jak oni. Łączyły ich wszystkich ciepłe,
- prawie braterskie relacje.
- Artem był już po dwudziestce, przyszedł na świat jeszcze tam, na górze, i
- nie był tak chudy i blady, jak wszyscy urodzeni w metrze, którzy nigdy nie
- ośmielają się pokazać na powierzchni, bojąc się nie tylko promieniowania,
- ale też palących, zgubnych dla podziemnego życia promieni słonecznych.
- Fakt - Artem sam w świadomym życiu był tam tylko raz, i to tylko na
- moment - poziom promieniowania był tak wysoki, że zbyt ciekawscy
- zaczynali się smażyć po kilku godzinach, nie mogąc się do woli nachodzić i
- napatrzeć na niezwykły świat na powierzchni.
- Ojca nie pamiętał wcale. Matka była z nim do czasu, aż skończył pięć lat
- - mieszkali na stacji Timirjazewskiej. Było im dobrze i życie płynęło
- jednostajnie i spokojnie, aż Timirjazewska padła pod naporem szczurów.
- 6
- Olbrzymie, szare, mokre szczury, bez żadnego uprzedzenia, wysypały się
- z jednego z ciemnych bocznych tuneli. Niezauważona odnoga skręcała w
- bok i w dół od głównego północnego toru i schodziła na dużą głębokość, by
- zagubić się w skomplikowanej plątaninie setek korytarzy, w labiryncie
- pełnym strachu, lodowatego zimna i wstrętnego smrodu. Tunel ten
- prowadził do królestwa szczurów, miejsca, w które nie odważyłby się
- zapuścić najbardziej szalony poszukiwacz przygód. Nawet zagubiony,
- niezorientowany w podziemnych planach i przejściach wędrowiec, który
- zatrzymałby się na jego progu, wyczułby tchnące stamtąd czarne, straszne
- niebezpieczeństwo i odskoczyłby od ziejącej wyrwy, jak od zadżumionego
- miasta.
- Nikt nie był straszny dla szczurów. Nikt nie schodził do ich włości. Nikt
- nie ośmielał się przekraczać ich granic.
- Ale tym razem przyszły same.
- Wielu ludzi zginęło w dniu, w którym gigantyczne szczury, jakich nie
- widziano nigdy ani na stacji, ani w tunelach, zalały żywym strumieniem
- wystawione posterunki i stację, grzebiąc pod sobą jej obrońców i ludność,
- zagłuszając masą swych ciał ich przedśmiertne krzyki. Pożerając na swojej
- drodze wszystko: martwych i żywych ludzi oraz swoich zabitych
- pobratymców - ślepo, bezlitośnie, poruszane niepojętą dla człowieka siłą,
- szczury rwały do przodu, coraz dalej i dalej.
- Przeżyło tylko kilka osób. Nie kobiety, nie starcy ani dzieci - nikt z tych,
- których zwykle w pierwszej kolejności się ratuje - lecz pięciu zdrowych
- mężczyzn, którzy potrafili wyprzedzić śmiercionośną rzekę. Udało im się ją
- prześcignąć tylko dlatego, że stali z drezyną na posterunku w tunelu
- południowym. Słysząc krzyki ze stacji, jeden z nich pobiegł, żeby zobaczyć
- co się stało. Kiedy ujrzał ją ze skraju peronu, Timirjazewska już
- dogorywała. Od razu przy wejściu, widząc pierwsze wylewające się na
- peron potoki szczurów, zrozumiał co się stało i już miał biec z powrotem,
- wiedząc, że w niczym broniącym stacji nie pomoże, gdy nagle ktoś złapał
- go z tyłu za rękę. Obejrzał się; uczepiona jego rękawa kobieta z
- wykrzywioną strachem twarzą zawołała, próbując przekrzyczeć chór
- rozpaczliwych jęków:
- - Uratuj go, żołnierzu! Zlituj się!
- Zobaczył, że kobieta podaje mu dziecięcą rączkę, maleńką, pulchną dłoń,
- i schwycił tę dłoń, nie myśląc o tym, że ratuje komuś życie, lecz dlatego, że
- nazwano go żołnierzem i poproszono o litość. I ciągnąc za sobą to dziecko,
- a potem w ogóle trzymając je pod pachą, rzucił się na wyścigi z pierwszymi
- szczurami, na wyścigi ze śmiercią - przed siebie, wzdłuż tunelu, tam, gdzie
- czekała drezyna i koledzy z posterunku. Już z daleka, ponad pięćdziesiąt
- metrów od nich, krzyknął, żeby zapalali. Ich drezyna miała silnik, jako
- jedyna na dziesięciu najbliższych stacjach, i tylko dlatego mogli wyprzedzić
- 7
- szczury. Strażnicy mknęli przed siebie i z dużą prędkością minęli
- zapuszczoną Dmitrowską, na której gnieĽdziło się kilku odludków.
- Krzyczeli do nich: "Uciekajcie! Szczury!", ale wiedzieli, że nie uda im się
- już uratować. Podjeżdżając do posterunków Sawielowskiej, z którą, dzięki
- Bogu, mieli w tym czasie układ pokojowy, zaczęli zawczasu zwalniać, żeby
- przy takiej szybkości nie zastrzelili ich na podjeĽdzie jako bandytów, i ze
- wszystkich sił wołali do strażników: "Szczury! Szczury idą!". Byli gotowi
- na dalszą jazdę przez Sawielowską i dalej, wzdłuż linii, błagając, żeby ich
- przepuścili, póki jest dokąd uciekać, póki szara fala nie zaleje całego metra.
- Lecz na ich szczęście na Sawielowskiej znalazło się coś, co uratowało
- uciekinierów, stację i być może całą Linię Sierpuchowsko--Timirjazewską:
- kiedy zlani potem dojeżdżali do straży krzycząc o śmierci, której ledwo
- udało im się umknąć, tamci już pośpiesznie ściągali pokrowiec z jakiegoś
- potężnego urządzenia.
- Był to miotacz płomieni zmontowany przez miejscowe złote rączki ze
- znalezionych części, prymitywny, ale niezwykle silny. Gdy tylko pokazały
- się pierwsze szeregi szczurów, a z mroku zaczął dobiegać narastający szum
- i zgrzytanie tysięcy szczurzych łap, strażnicy odpalili miotacz i nie
- wyłączali go, aż skończyło się paliwo. Huczące, pomarańczowe płomienie
- wypełniły tunel na długości kilkudziesięciu metrów i paliły, spalały szczury,
- bez przerwy, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut. Tunel napełnił się
- ohydną wonią palonego mięsa i dzikim szczurzym wyciem... A za plecami
- strażników z Sawielowskiej, którzy zostali bohaterami słynnymi na całą
- linię, zamarła stygnąca drezyna, w każdej chwili gotowa do nowego skoku,
- a na niej pięciu mężczyzn, uciekinierów ze stacji Timirjazewska i jeszcze
- jedna osoba - uratowane przez nich dziecko. Chłopiec. Artem.
- Szczury cofnęły się. Ich ślepa wola została złamana przez jedno z
- ostatnich osiągnięć ludzkiego geniuszu wojskowego. Ludzie zawsze umieli
- zabijać lepiej niż każde inne żywe stworzenie.
- Szczury uciekły i wróciły do swego ogromnego królestwa, którego
- prawdziwych rozmiarów nie znał nikt. Wszystkie te leżące na niezbadanej
- głębokości labirynty były tak tajemnicze i, zdawałoby się, bez żadnego
- pożytku dla pracy metra, że nie zważając na zapewnienia ludzi z
- autorytetem, nie można było uwierzyć, iż wszystko to stworzyli zwykli jego
- budowniczowie.
- Jeden z tych autorytetów pracował nawet kiedyś, jeszcze w tamtych
- czasach, jako pomocnik maszynisty kolejki podziemnej. Takich ludzi
- niewielu już zostało i byli w cenie, gdyż na samym początku okazali się
- jedynymi, którzy nie rozkleili się i nie ulegli strachowi, znalazłszy się poza
- wygodną i bezpieczną kapsułą pociągu, w ciemnych tunelach
- moskiewskiego metra, w tych kamiennych trzewiach megalopolis. Wszyscy
- na stacji odnosili się do niego z szacunkiem i tego samego uczyli swoje
- 8
- dzieci, dlatego pewnie Artem go zapamiętał, a zapamiętał na całe życie:
- wyniszczonego chudego człowieka, zmarniałego przez długie lata pracy pod
- ziemią, w wytartym, wyblakłym uniformie pracownika metra, który to strój
- dawno już stracił fason, ale nadal był zakładany z dumą, z jaką
- emerytowany admirał wdziewa paradny mundur. Artem zaś, wówczas
- jeszcze zupełny dzieciak, widział w mizernej postaci pomocnika maszynisty
- niewypowiedzianą siłę i charakter...
- Trudno się dziwić! Pracownicy metra byli dla pozostałych jego
- mieszkańców tym, kim tubylczy przewodnicy dla ekspedycji naukowych w
- dżungli. święcie im wierzono i całkowicie na nich polegano, od ich wiedzy
- i umiejętności zależało przeżycie pozostałych. Wielu z nich zostało
- przywódcami stacji po tym, jak rozpadł się jedyny system władzy i metro z
- kompleksowego obiektu obrony cywilnej, ogromnego schronu
- przeciwatomowego zmieniło się w mrowie niezwiązanych jedną władzą
- stacji i pogrążyło w chaosie i anarchii. Stacje stały się swego rodzaju
- karłowatymi państewkami, niezależnymi i samodzielnymi, każde ze swoją
- ideologią, ustrojem, przywódcą i wojskiem. Wojowały ze sobą, łączyły się
- w federacje i konfederacje, jednego dnia będąc metropoliami powstających
- imperiów, by następnego upaść i dać się skolonizować wczorajszym
- przyjaciołom czy niewolnikom. Zawierały krótkotrwałe sojusze przeciw
- wspólnemu zagrożeniu, aby, kiedy niebezpieczeństwo minie, z nowymi
- siłami rzucić się sobie do gardeł. Tłukły się z zapamiętaniem o wszystko: o
- przestrzeń życiową, o jedzenie - hodowle drożdży białkowych, plantacje
- niepotrzebujących światła dziennego grzybów, kurniki i chlewy, w których
- blade podziemne świnie i kurczaki karmiono bezbarwnymi podziemnymi
- grzybami - i oczywiście o wodę, to jest o filtry. Barbarzyńcy, nie potrafiący
- naprawić urządzeń filtrujących, które przestały działać, umierali od skażonej
- promieniowaniem wody i ze zwierzęcą zawziętością rzucali się na ostoje
- cywilizacji, stacje, gdzie sprawne były prądnice i małe, chałupnicze
- elektrownie wodne, gdzie regularnie remontowano i czyszczono filtry, gdzie
- dzięki dbałości troskliwych kobiecych rąk mokrą ziemię przebijały białe
- kapelusiki pieczarek, a w zagrodach chrumkały syte świnie.
- Naprzód, do niekończącego się, szalonego szturmu, gnał ich instynkt
- samozachowawczy i odwieczna zasada rewolucji: odebrać i podzielić.
- Obrońcy dostatnich stacji, łączeni przez byłych zawodowych wojskowych
- w oddziały bojowe, walcząc do ostatniej kropli krwi odpierali ataki
- barbarzyńców, przechodzili do kontrnatarcia, oddając i odbierając w boju
- każdy metr tuneli. Stacje budowały potęgę wojskową, żeby na najazdy
- odpowiadać ekspedycjami karnymi, by wypierać swych cywilizowanych
- sąsiadów z ważnych życiowo obszarów, jeśli nie udało się osiągnąć
- porozumienia drogą pokojową, a wreszcie żeby odpierać całe to plugastwo
- wyłażące ze wszystkich dziur i tuneli. Wszystkie te dziwne, pokraczne i
- groĽne stworzenia, z których każde z łatwością mogłoby doprowadzić
- 9
- Darwina do obłędu swym jawnym nieprzestrzeganiem praw ewolucji.
- Jakkolwiek wyraĽnie różniły się od znanych człowiekowi zwierząt,
- wszystkie te potwory - czy to nieszkodliwi przedstawiciele miejskiej fauny
- przeobrażeni w stworzenia z piekła rodem, czy to istoty od zawsze
- zamieszkujące podziemne głębiny, a teraz rozdrażnione przez ludzi - one
- również były częścią życia na Ziemi. Zniekształconą i wynaturzoną, ale
- jednak. I wszystkimi rządził ten główny impuls, któremu podlega całe
- organiczne życie na tej planecie: przeżyć. Za wszelką cenę przeżyć.
- Artem wziął biały emaliowany kubek, w którym chlupotała ich zwykła
- stacyjna herbata. Nie była to oczywiście żadna herbata, a napar z suszonych
- grzybów z dodatkami, bo tej prawdziwej prawie już nie było. Oszczędzano
- ją i pito tylko w wielkie święta, zresztą była kilkadziesiąt razy droższa od
- naparu z grzybów. Mimo to mieszkańcy WOGN-u lubili swój napój, byli z
- niego dumni i nazywali "herbatą". Co prawda obcy, nieprzyzwyczajeni, na
- początku go wypluwali, ale potem, kiedy przywykli, całkiem im
- smakowało. Fama ich herbaty rozniosła się nawet poza granice stacji -
- ruszyli do nich straganiarze. Najpierw przychodzili pojedynczo, ryzykując
- własną skórą, lecz wkrótce herbata obiegła całą linię, zainteresowała się nią
- nawet Hanza, a po czarodziejski napar zaczęły ciągnąć do WOGN-u wielkie
- karawany. Popłynęły pieniądze. A gdzie są pieniądze, tam jest i broń, i
- drewno, i witaminy. Tam jest życie. Odkąd na WOGN-ie zaczęto robić
- herbatę, stacja zaczęła rosnąć w siłę, przenieśli się tu przedsiębiorczy ludzie
- z okolicznych stacji i tuneli, nadszedł czas rozkwitu. Mieszkańcy WOGN-u
- byli też bardzo dumni ze swoich świń i opowiadali legendy o tym, że to
- właśnie tutaj trafiły do metra: stało się to jeszcze na samym początku, kiedy
- jacyś śmiałkowie dostali się do na wpół zburzonego pawilonu "Hodowla
- Trzody Chlewnej" na terenie właściwej Wystawy Osiągnięć Gospodarki
- Narodowej i przygnali zwierzęta na stację.
- - Słuchaj, Artem! Co tam u Suchego? - spytał Andriej, siorbiąc herbatę
- małymi, ostrożnymi łykami, co chwila na nią dmuchając.
- - U wujka Saszy? Wszystko dobrze. Niedawno wrócił z naszymi ludĽmi
- z wyprawy wzdłuż linii. Z ekspedycji. Ale pan to na pewno wie.
- Andriej był jakieś piętnaście lat starszy od Artema. Był w zasadzie
- zwiadowcą i rzadko stał na posterunku bliżej niż na czterysta
- pięćdziesiątym metrze, a i wtedy zawsze był dowódcą blokady. Teraz
- wystawili go na trzechsetnym, za osłoną, ale jego i tak ciągnęło w głąb
- tunelu, więc wykorzystał pierwszy pretekst, pierwszy fałszywy alarm, żeby
- podejść bliżej ciemności, bliżej tajemnicy. Lubił i dobrze znał tunel i
- wszystkie jego odnogi. Na stacji zaś, wśród farmerów, wśród pracusiów,
- handlarzy i urzędników, czuł się nieswojo, jakby był niepotrzebny. Nie
- umiał się zmusić do spulchniania ziemi pod uprawę grzybów czy, co jeszcze
- gorsze, do tuczenia tymi grzybami tłustych świń, stojąc po kolana w
- 10
- nawozie na stacyjnych farmach. Handlować też nie mógł, po prostu nie
- cierpiał handlu, bo zawsze był żołnierzem, wojownikiem, i wierzył całą
- duszą, że jest to jedyne zajęcie godne mężczyzny. Był dumny z tego, że to
- on, Andriej, całe życie zajmował się obroną i tych cuchnących farmerów, i
- wiecznie zaaferowanych straganiarzy, i niemożliwie rzeczowych
- rządzących, i dzieci, i kobiet. Kobiety przyciągała jego drwiąca,
- lekceważąca niebezpieczeństwo siła, jego stuprocentowa pewność siebie,
- jego spokój o siebie i tych, którzy z nim byli, bo zawsze umiał ich obronić.
- Kobiety obiecywały mu miłość, obiecywały dom, lecz on czuł się w domu
- dopiero za pięćdziesiątym metrem, kiedy światła stacji znikały za zakrętem.
- Kobiety tam za nim nie szły. Bo po co?
- A teraz, rozgrzany herbatą, zdjął swój stary czarny beret i wycierając
- rękawem mokre od pary wąsy, zaczął chciwie wypytywać Artema o nowiny
- i plotki przyniesione z ostatniej ekspedycji przez jego ojczyma
- - tego
- samego człowieka, który dziewiętnaście lat temu uratował Artema przed
- szczurami na Timirjazewskiej, a potem nie potrafił zostawić chłopczyka i go
- wychował.
- - Coś tam może i wiem, ale posłucham z przyjemnością i drugi raz. Nie
- chce ci się opowiadać, czy jak? - nalegał Andriej.
- Nie trzeba było go długo przekonywać: Artemowi i tak było miło
- przypomnieć sobie i przekazać opowieści ojczyma, w końcu wszyscy będą
- go słuchać z otwartymi ustami.
- - Cóż, dokąd szli, to pan na pewno wie... - zaczął Artem.
- - Wiem, że na południe. Cholernie wszystko utajnione u tych waszych
- wysłanników - uśmiechnął się Andriej. - Specjalne zadania od władz, sam
- rozumiesz! - mrugnął porozumiewawczo do jednego ze swoich ludzi.
- - Nic w tym nie było tajnego
- - zaprotestował Artem. - Celem ich
- ekspedycji było rozpoznanie sytuacji, zebranie informacji... Wiarygodnych
- informacji. Dlatego obcym straganiarzom, co to na naszej stacji strzępią
- języki, nie można wierzyć, bo może to straganiarze, a może prowokatorzy
- szerzący dezinformacje.
- - Straganiarzom w ogóle nie można wierzyć
- - burknął Andriej.
- -
- Wyrachowani z nich ludzie. Nigdy nie wiesz: dziś sprzedaje taki twoją
- herbatę Hanzie, a jutro opchnie komuś ciebie samego z całym kramem.
- Może i u nas zbierają informacje? Po prawdzie, to nawet naszym
- niespecjalnie ufam.
- - Co do naszych, to się pan myli, Andrieju Arkadiewiczu. Nasi są w
- porządku. Sam znam prawie wszystkich. Ludzie jak ludzie. Tyle, że lubią
- pieniądze. Chcą żyć lepiej od innych, do czegoś dążą - spróbował ująć się
- za miejscowymi straganiarzami Artem.
- 11
- - Chwileczkę. Ja właśnie o tym. Lubią pieniądze. Chcą żyć lepiej niż
- inni. A kto wie, co oni robią, kiedy wychodzą do tunelu? Możesz mi z
- przekonaniem powiedzieć, że na pierwszej lepszej stacji nie zwerbują ich
- jacyś agenci? Możesz, czy nie?
- - Jacy agenci? Czyim agentom sprzedali się nasi straganiarze?
- - No właśnie, Artem! Jesteś jeszcze młody i nie wiesz wielu rzeczy. A
- jak będziesz słuchał starszych, to dłużej pożyjesz.
- - Ktoś musi się tym zajmować! Jak by nie było straganiarzy, to byśmy tu
- kwiczeli bez amunicji, walilibyśmy z berdanek solą do czarnych i popijali
- sobie herbatkę - nie ustępował Artem.
- - Dobra, dobra, znalazł się ekonomista... Nie gorączkuj się. Opowiadaj
- lepiej co tam Suchy widział. Co u sąsiadów? Na Aleksiejewskiej? Na
- Ryżskiej?
- - Na Aleksiejewskiej? Nic nowego. Hodują własne grzyby. Bo co to za
- stacja? Taki przysiółek... Mówi się - tu Artem zniżył głos, gdyż
- przekazywał tajną informację - że chcą się do nas przyłączyć. A Ryżska w
- sumie też nie jest przeciwna. Rośnie na nich presja z południa. Nastroje
- mają ponure: wszyscy szepczą o jakimś zagrożeniu, wszyscy czegoś się
- boją, a czego - nikt nie wie. Albo w tamtej części linii powstało jakieś
- imperium, albo boją się, że Hanza będzie się chciała rozszerzać, albo
- jeszcze coś. I wszystkie te przysiółki się do nas tulą. I Ryżska, i
- Aleksiejewska.
- - A czego dokładnie chcą? Co proponują? - interesował się Andriej.
- - Proszą, żeby zjednoczyć się z nimi w federację ze wspólnym systemem
- obrony, wzmocnić po obu stronach granice, w tunelach między stacjami
- założyć stałe oświetlenie, zorganizować milicję, zasypać boczne tunele i
- korytarze, uruchomić drezyny transportowe, położyć kabel telefoniczny, na
- wolnym miejscu posadzić grzyby... Żeby mieć wspólną gospodarkę,
- pracować, pomagać sobie nawzajem jeśli będzie trzeba.
- - A gdzie oni byli wcześniej? Gdzie byli, kiedy z Ogrodu Botanicznego,
- z Miedwiedkowa, szły na nas te śmierdziele? Kiedy czarni nas szturmowali,
- to gdzie oni byli? - burczał Andriej.
- - Hej, Andriej, uważaj, żeby nie zapeszyć!
- - wtrącił się Piotr
- Andriejewicz. - Na razie czarnych nie ma, i bardzo dobrze. Nie my z nimi
- wygraliśmy. Coś tam się u nich dzieje i się uspokoili. Może na razie zbierają
- siły? Tak więc sojusz nam nie zaszkodzi. Tym bardziej zjednoczenie z
- sąsiadami. To korzystne i dla nich, i dla nas.
- - I będziemy mieli wolność, równość i braterstwo!
- - rzucił ironicznie
- Andriej wyłamując palce.
- 12
- - Nie interesuje pana, co mówię, tak? - obrażonym głosem spytał
- Artem.
- - Nie, mów dalej, Artem, mów dalej - powiedział Andriej. - Z Piotrem
- skończymy się kłócić póĽniej. To nasz dyżurny temat.
- - No, dobra. I mówi się, że nasz główny niby się zgadza. Nie ma
- zasadniczych przeszkód. Trzeba tylko przedyskutować szczegóły. Niedługo
- będzie zjazd. A potem referendum.
- - A jakże! Referendum. Lud powie tak - znaczy tak. Powie nie
- -
- znaczy, że lud się pomylił. Niech się namyśli jeszcze raz - szydził Andriej.
- - Artem, a co się dzieje za Ryżską?
- - nie zwracając na niego uwagi
- dopytywał się Piotr Andriejewicz.
- - Co tam dalej mamy? Prospekt Mira. No, Prospekt Mira to wiadomo.
- Granica Hanzy. Ojczym mówił, że między Hanzą a czerwonymi jest bez
- zmian: pokój. Nikt już nie wspomina o wojnie - opowiadał Artem.
- "Hanza" była nazwą Związku Stacji Linii Okrężnej. Stacje te, znajdując
- się na przecięciu wszystkich pozostałych nitek, a więc również szlaków
- handlowych, połączone tunelami, prawie od samego początku były
- miejscami spotkań kupców ze wszystkich krańców metra. Bogaciły się z
- niewiarygodną szybkością i wkrótce, rozumiejąc, że ich bogactwo u zbyt
- wielu wywołuje zawiść, postanowiły się zjednoczyć. Oficjalna nazwa była
- zbyt długa i ludzie przezwali związek Hanzą - ktoś kiedyś trafnie porównał
- go ze związkiem miast handlowych w średniowiecznych Niemczech.
- Słówko było dĽwięczne i tak już zostało. Hanza początkowo składała się
- tylko z części stacji, zjednoczenie odbywało się stopniowo. Był odcinek
- Linii Okrężnej od stacji Kijewskiej do Prospektu Mira, tak zwany Północny
- Łuk, i stowarzyszone z nim Kurska, Tagańska i Oktiabrska. Potem już
- Hanza wchłonęła Pawielecką i Dobrynińską i utworzył się drugi
- łuk -
- Południowy. Jednak główny problem i główna przeszkoda w zjednoczeniu
- Łuku Północnego z Południowym tkwiła w Linii Sokolniczeskiej.
- Oto w czym rzecz
- - opowiadał Artemowi jego ojczym.
- - Linia
- Sokolniczeska zawsze była osobno. Jak popatrzeć na plan, to zaraz zwraca
- się na nią uwagę. Po pierwsze, jest prosta jak strzała. Po drugie, na
- wszystkich planach jest jaskrawo czerwona. A i nazwy stacji pasują:
- Krasnosielska, Krasnyje Worota, Komsomolska, Biblioteka im. Lenina i
- znów Lenińskie, tym razem Gory. I czy to przez takie nazwy, czy to z
- jakiejś innej przyczyny, ciągnęli na tę linię wszyscy czujący nostalgię za
- chwalebną socjalistyczną przeszłością. Wyjątkowo dobrze przyjęły się na
- niej idee odrodzenia państwa sowieckiego. Najpierw jedna stacja oficjalnie
- wróciła do ideałów komunizmu i ustroju socjalistycznego, potem sąsiednia,
- potem ludzie z drugiej strony tunelu zarazili się od nich rewolucyjnym
- optymizmem, obalili swoją administrację i wtedy już poszło z górki.
- Pozostali przy życiu kombatanci, byli działacze Komsomołu i partyjni
- 13
- funkcjonariusze, niezmienny lumpenproletariat
- - wszyscy napływali na
- rewolucyjne stacje.
- Utworzono komitet odpowiedzialny za rozpowszechnianie nowej
- rewolucji i idei komunistycznych po całym metrze, pod nieledwie
- leninowską nazwą: Międzystacjonówka. Szkolono tam grupy zawodowych
- rewolucjonistów i propagandystów i wysyłano ich coraz dalej w głąb
- wrogiego obozu. Wszystko szło w zasadzie bez większych zgrzytów, gdyż
- wygłodniali ludzie na bezpłodnej Linii Sokolniczeskiej pragnęli
- przywrócenia sprawiedliwości, która w ich rozumieniu mogła przyjąć tylko
- formę urawniłowki. Wkrótce szkarłatny płomień rewolucji, który zapłonął
- na jednym jej końcu, ogarnął całą nitkę. Dzięki cudem ocalałemu mostowi
- przez Jauzę, połączenie między stacją Sokolniki a Placem Prieobrażeńskim
- nadal istniało. Z początku krótki odcinek naziemny trzeba było pokonywać
- tylko nocami w jadących z pełną prędkością drezynach. Potem, siłami
- skazanych na śmierć, na moście postawiono ściany i dach. Stacjom
- przywracano stare sowieckie nazwy: Czystyje Prudy znów zostały
- Kirowską, Łubianka - Dzierżyńską, Ochotnyj Riad - Prospektem Marksa.
- Stacje o nazwach neutralnych zostały gorliwie przemianowane na coś
- bardziej oczywistego ideologicznie: Sportiwna
- - na Komunisticzeską,
- Sokolniki na Stalińską, a Plac Prieobrażeński, od którego wszystko się
- zaczęło, na Sztandar Rewolucji. I tak oto linia, niegdyś Sokolniczeska, choć
- przez masy nazywana "czerwoną" - w rozmowach moskwian przyjęło się
- wówczas nazywanie wszystkich nitek metra według kolorów, którymi były
- oznaczone na mapie - w pełni oficjalnie została Linią Czerwoną.
- Dalej jednak tak łatwo nie poszło.
- Do czasu, kiedy Linia Czerwona ostatecznie się ukształtowała i zaczęła
- wysuwać pretensje do stacji z innych nitek metra, wyczerpała się
- cierpliwość wszystkich pozostałych. Zbyt wielu ludzi pamiętało czym jest
- sowiecka władza. Zbyt wielu ludzi widziało w grupach agitacyjnych,
- rozsyłanych przez Międzystacjonówkę po całym metrze, przerzuty
- nowotworu grożącego unicestwieniem całego organizmu. I niezależnie jak
- długo agitatorzy i propagandyści z Międzystacjonówki obiecywali
- elektryfikację całej sieci kolejki, zapewniając, że w połączeniu z sowiecką
- władzą da to komunizm (to tak bezwstydnie nadużywane leninowskie hasło
- chyba nigdy nie było bardziej aktualne), ludzie spoza ich linii nie dawali
- posłuchu tym obietnicom. Międzystacjonalnych bajkopisarzy wyłapywano i
- wydalano z powrotem do państwa sowieckiego.
- Wtedy przywódcy czerwonych postanowili, że pora działać bardziej
- zdecydowanie: jeśli pozostała część metra w żaden sposób nie zajmuje się
- wesołym ogniem rewolucji, trzeba ją podpalić. Sąsiednie stacje,
- zaniepokojone nasileniem komunistycznej propagandy i działalności
- 14
- wywrotowej, doszły do podobnego wniosku. Doświadczenie historii jasno
- dowodziło, że bakcyl komunizmu najlepiej przenosi się na bagnetach.
- I uderzył grom.
- Koalicja antykomunistycznych stacji, prowadzona przez Hanzę, przeciętą
- Linią Czerwoną na pół i chcącą zamknąć koło, przyjęła wyzwanie.
- Czerwoni nie liczyli oczywiście na zorganizowany opór i przecenili swoje
- siły. Oczekiwane przez nich łatwe zwycięstwo trudno było wróżyć nawet w
- dalekiej przyszłości.
- Wojna, która okazała się długa i krwawa, mocno uszczupliła i tak niezbyt
- liczną ludność metra. Zmagania trwały bez mała półtora roku i składały się
- w większości z walk pozycyjnych, ale były też konieczne wypady i
- działania dywersyjne partyzantów, zawały tuneli, rozstrzeliwanie jeńców,
- kilka przypadków bestialstwa z obu stron. Było tam wszystko: operacje
- wojskowe, manewry okrążające i przełamania, bohaterskie czyny,
- zwycięscy wodzowie, bohaterowie i zdrajcy. Lecz najbardziej
- charakterystyczne w tej wojnie było to, że żadnej z walczących stron nie
- udało się przesunąć linii frontu na jakąś znaczącą odległość. Czasem
- zdawało się, że komuś udało się zdobyć przewagę, zająć jakąś graniczną
- stację, lecz wróg sprężał się, mobilizował dodatkowe siły i szala przechylała
- się na drugą stronę.
- A wojna pochłaniała zasoby. Wojna zabierała najlepszych ludzi. Wojna
- była wyniszczająca.
- I pozostali przy życiu zmęczyli się nią. Władze rewolucyjne po cichu
- zmieniły pierwotne plany na bardziej skromne. Jeśli na początku głównym
- celem wojny było rozprzestrzenienie socjalistycznej władzy i
- komunistycznych idei na teren całego metra, to teraz czerwoni chcieli
- chociaż przejąć kontrolę nad tym, co uważali za największą świętość
- -
- stacją Plac Rewolucji. Po pierwsze ze względu na nazwę, po drugie ze
- względu na to, że było z niej bliżej niż z jakiejkolwiek innej stacji metra do
- Placu Czerwonego i Kremla, którego wieże wciąż jeszcze wieńczyły
- rubinowe gwiazdy, jeśli wierzyć nielicznym śmiałkom, tak silnym mocą
- ideologii, że wybrali się na powierzchnię, by na niego popatrzeć. No, i
- oczywiście tam, na górze, obok Kremla, w samym centrum Placu
- Czerwonego znajdowało się Mauzoleum. Czy ciało Lenina tam jeszcze
- było, czy nie, nikt nie wiedział, ale nie miało to nawet specjalnego
- znaczenia. Przez długie lata sowieckich rządów Mauzoleum przestało być
- po prostu grobowcem, a stało się wartością samą w sobie, sakralnym
- symbolem ciągłości władzy. To właśnie tam przyjmowali defilady dawni
- wielcy wodzowie. To właśnie do niego dążyli wodzowie dzisiejsi. A
- powiadali, że to właśnie ze stacji Plac Rewolucji, z jej pomieszczeń
- technicznych, prowadziły tajemne przejścia do sekretnych laboratoriów
- przy Mauzoleum, a stamtąd - do samego grobu.
- 15
- W posiadaniu czerwonych była stacja Plac Swierdłowa, dawniej
- Ochotnyj Riad, którą umocnili i uczynili przyczółkiem, z którego
- dokonywali wypadów i ataków na Plac Rewolucji.
- Niejedna wyprawa krzyżowa z błogosławieństwem władz rewolucyjnych
- ruszyła, by wyzwolić tę stację i ten grób. Ale jej obrońcy też rozumieli jakie
- znaczenie ma ona dla czerwonych i walczyli do ostatka. Plac Rewolucji
- zmienił się w niedostępną fortecę. Najzacieklejsze i najbardziej krwawe
- walki toczyły się właśnie na przedpolu tej stacji. Poległo tam najwięcej
- ludzi. Bitwy te miały swoich Aleksandrów Matrosowów, wystawiających
- pierś na ogień karabinów, i bohaterów, którzy obwiązywali się granatami,
- by wylecieć w powietrze razem ze stanowiskiem ogniowym nieprzyjaciela,
- nie mówiąc już o wykorzystywaniu przeciw ludziom zakazanych miotaczy
- płomieni... Wszystko na nic. Odbijali stację na jeden dzień, ale nie udawało
- im się na niej umocnić, więc ginęli i wycofywali się nazajutrz, kiedy
- koalicja przechodziła do kontrnatarcia.
- To samo, tyle że w przeciwnym kierunku, działo się na stacji Biblioteka
- im. Lenina. Tam bronili się czerwoni, a siły koalicyjne wielokrotnie
- próbowały ich wyprzeć. Stacja miała dla koalicji znaczenie strategiczne,
- gdyż ewentualny udany szturm pozwoliłby rozbić Linię Czerwoną na dwie
- części, a poza tym umożliwiała bezpośrednie przejście na trzy inne linie, i to
- takie, których Linia Czerwona w żadnym innym miejscu nie przecinała.
- Była więc węzłem chłonnym, który, zainfekowany przez czerwoną zarazę,
- otworzyłby jej drogę do ważnych dla życia organów. I żeby temu zapobiec,
- Bibliotekę im. Lenina trzeba było zdobyć, zdobyć za wszelką cenę.
- Lecz tak jak nieudane były wysiłki czerwonych, by zająć Plac Rewolucji,
- tak bezowocne okazały się działania koalicji, by wyprzeć ich z Biblioteki.
- A tymczasem ludność była coraz bardziej zmęczona. Zaczęły się już
- dezercje, coraz częściej występowały przypadki bratania się walczących,
- kiedy po obu stronach frontu żołnierze rzucali broń... Ale, w odróżnieniu
- od pierwszej wojny, czerwonym to nie pomagało. Rewolucyjny zapał
- powoli wygasał. Nie lepiej wyglądało to u koalicji: ludzie, niezadowoleni z
- tego, że muszą stale drżeć o swoje życie, rzucali wszystko i całymi
- rodzinami uciekali ze stacji centralnych na peryferia. Hanza słabła i
- pustoszała. Wojna boleśnie uderzyła w handel, straganiarze znajdowali
- ścieżki omijające ją kołem, ważne szlaki handlowe pustoszały i cichły...
- Politycy, coraz mniej popierani przez wojsko, musieli szybko szukać
- możliwości zakończenia wojny, zanim ich broń obróci się przeciwko nim.
- Wtedy, w warunkach ścisłej tajemnicy i, co konieczne w takich wypadkach,
- na neutralnej stacji, spotkali się przywódcy wrogich stron: towarzysz
- Moskwin ze strony sowieckiej, a z koalicji
- - prezydent Hanzy Łoginow i
- szef Konfederacji Arbackiej Kołpakow.
- 16
- Traktat pokojowy został podpisany bardzo szybko. Strony wymieniły się
- stacjami. Linia Czerwona zyskała pełnię władzy nad na wpół zburzonym
- Placem Rewolucji, lecz oddawała Konfederacji Arbackiej Bibliotekę im.
- Lenina. Dla jednych i drugich był to niełatwy krok. Konfederacja traciła
- jednego ze swoich członków, a razem z nim tereny na północnym
- wschodzie. W Linii Czerwonej pojawiła się wyrwa, bo na samym jej środku
- znalazła się stacja od niej niezależna, która przecinała ją na pół. Mimo że
- obie strony miały zagwarantowany swobodny tranzyt przez swoje dawne
- terytoria, taka sytuacja nie mogła nie niepokoić czerwonych... Lecz to, co
- proponowała koalicja, było zbyt kuszące. I Linia Czerwona się nie oparła.
- Na traktacie pokojowym najwięcej zyskiwała oczywiście Hanza, która
- mogła teraz swobodnie zamknąć krąg stacji i pokonać ostatnie przeszkody
- na drodze do rozkwitu. Ustalono też zachowanie status quo i zakaz
- prowadzenia działalności agitacyjnej i wywrotowej na terenie dawnego
- nieprzyjaciela. Wszyscy byli zadowoleni. A teraz, kiedy umilkły działa i
- głosy polityków, nadeszła kolej propagandystów, którzy musieli wyjaśnić
- masom, że to właśnie ich strona osiągnęła wspaniałe sukcesy
- dyplomatyczne i, w istocie, wygrała wojnę.
- Minęły lata od owego pamiętnego dnia, kiedy podpisano traktat
- pokojowy. Przestrzegały go obie strony: Hanza dojrzała w Linii Czerwonej
- wygodnego partnera ekonomicznego, a ta porzuciła swoje agresywne
- zamiary:
- towarzysz
- Moskwin,
- gensek
- Komunistycznej
- Partii
- Moskiewskiego Metra imienia W.I. Lenina dialektycznie dowiódł
- możliwości stworzenia komunizmu na jednej, izolowanej linii i podjął
- historyczną decyzję o zapoczątkowaniu owego tworzenia. Stare urazy
- zostały zapomniane.
- Tę lekcję historii najnowszej Artem świetnie zapamiętał, tak jak starał się
- zapamiętywać wszystko, co mówił mu ojczym.
- - Dobrze, że przestali się zarzynać... - stwierdził Piotr Andriejewicz. -
- Przecież półtora roku nie można było postawić nogi za Okrężną: człowiek
- był wszędzie osaczony, dokumenty sprawdzali po sto razy. Miałem tam
- wtedy sprawę do załatwienia i nie mogłem przejść inaczej niż przez Hanzę.
- No to poszedłem. I zatrzymali mnie od razu na Prospekcie Mira. O mało co,
- a postawiliby pod ścianę.
- - Naprawdę? Nigdy o tym nie opowiadałeś, Piotrze... Jak to z tobą
- było? - zainteresował się Andriej.
- Artem nieco zmarkotniał, widząc, że berło opowiadającego zostało
- brutalnie wyrwane z jego rąk. Ale historia zapowiadała się ciekawie, więc
- nie wchodził im w słowo.
- - Jak? Bardzo prosto. Wzięli mnie za szpiega czerwonych. Znaczy,
- wychodzę z tunelu na Prospekcie Mira, na naszej linii. A ten Prospekt też
- należy do Hanzy. Można powiedzieć, aneksja. Więc tam to jeszcze nie było
- 17
- zbyt surowej kontroli - mieli tam targ, strefę handlową. Wiecie, w Hanzie
- wszędzie tak jest: te stacje, które znajdują się na samej Okrężnej, to jakby
- ich dom; w przejściach ze stacji "okrężnych" na "promieniste" jest granica -
- urząd celny, kontrola paszportowa...
- - Przecież my to wszystko wiemy, co tu nam będziesz wykłady robił...
- Opowiadaj lepiej co się tam z tobą stało! - przerwał mu Andriej.
- - Kontrola paszportowa
- - powtórzył z uporem Piotr Andriejewicz,
- surowo marszcząc brwi.
- - Na stacjach linii promienistych mają targi,
- bazary... Tam obcy mogą wejść. A przez granicę - nie da rady. Wylazłem
- na Prospekcie Mira, miałem przy sobie pół kilo herbaty... Potrzebowałem
- nabojów do karabinu. Chciałem wymienić. A tam - stan wojenny. Amunicji
- nie sprzedają. Pytam jednego straganiarza, drugiego - wszyscy się
- wymawiają i powolutku odsuwają na bok. Jeden tylko mi szepnął: "Jakie
- naboje, matole... Spływaj stąd i to szybko, na pewno już cię namierzyli".
- Podziękowałem i ruszyłem powolutku z powrotem do tunelu. I przy samym
- wyjściu zatrzymuje mnie patrol, a ze stacji słyszę gwizdki i biegnie jeszcze
- jeden oddział. Dokumenty, mówią. Daję im paszport ze stemplem naszej
- stacji. Przyglądają mu się uważnie i pytają: "A przepustka gdzie?". Ja
- zdziwiony: "Co za przepustka?". Okazuje się, że aby wejść na stację trzeba
- mieć obowiązkową przepustkę: przy wyjściu z tunelu jest stolik, kancelarię
- tam mają. Sprawdzają tożsamość i, jeśli to konieczne, wydają przepustkę.
- Nadmuchali sobie biurokrację, szczury jedne...
- Jak przeszedłem obok tego stołu, nie wiem... Czemu mnie wtedy te
- dranie nie zatrzymały? I tłumacz to teraz tym z patrolu. Stoi tam taki żłób,
- ostrzyżony na zero, i krzyczy: wślizgnąłeś się! Przekradłeś! Potajemnie
- przedostałeś! Kartkuje mi dalej paszport i widzi pieczątkę Sokolników.
- Wcześniej mieszkałem na Sokolnikach... Widzi stempel i oczy mu wręcz
- nabiegają krwią. Normalnie jak czerwona płachta na byka. ściąga z pleców
- karabin i ryczy: ręce za głowę, na ziemię! Od razu widać, że szkolony.
- Łapie mnie za kark i ciągnie tak po ziemi przez całą stację, do przejścia na
- torach, do dowódcy. I gada przy tym: poczekaj no, dostanę tylko zezwolenie
- od dowództwa - i zaraz pod ścianę, szpiegu zakichany. Aż mi się słabo
- zrobiło. Próbuję się wytłumaczyć, mówię do niego: "Jaki tam ze mnie
- szpieg? Handlowcem jestem! Zobacz, przywiozłem herbatę, z WOGN-u". A
- on na to, że mi całą tę herbatę wsadzi i jeszcze karabinem upchnie, żeby się
- więcej zmieściło. Widzę, że mało jestem przekonujący i że jeśli dowództwo
- da mu teraz wolną rękę, to zaciągną mnie na dwusetny metr, postawią
- twarzą do rur i zgodnie z prawem wojennym zrobią mi parę dodatkowych
- dziurek. Myślę sobie, jakoś kiepsko to wygląda... Podchodzimy do bramki,
- a ten żłób idzie się poradzić, gdzie będzie lepiej mnie zastrzelić. Patrzę na
- jego dowódcę - i po prostu kamień z serca: Paszka Fiedotow, do jednej
- klasy żeśmy chodzili, jeszcze po szkole długo się przyjaĽniliśmy, a potem
- jakoś straciliśmy się z oczu...
- 18
- - O żesz w mordę! Aleś nas przestraszył! A ja już myślałem, że po tobie,
- zabili cię - złośliwie wtrącił Andriej i wszyscy zebrani przy ognisku na
- czterysta pięćdziesiątym metrze, zgodnie się roześmiali.
- Nawet sam Piotr Andriejewicz, choć najpierw zerknął ze złością na
- Andrieja, potem nie wytrzymał i uśmiechnął się. śmiech poniósł się po
- tunelu budząc gdzieś w jego głębinach zniekształcone echo, niepodobne do
- niczego, nieco niesamowite huczenie... Przysłuchując mu się, wszyscy
- stopniowo ucichli.
- Wtedy, z głębi tunelu, z północy, całkiem wyraĽnie dało się słyszeć te
- same podejrzane dĽwięki: szmery i lekkie, drobne kroki.
- Andriej był oczywiście pierwszym, który to wszystko usłyszał.
- Natychmiast umilkł i dając innym znak, żeby też się nie odzywali, podniósł
- z ziemi karabin i zerwał się z miejsca. Powoli odciągnął zamek, wprowadził
- nabój do komory i bezszelestnie, przyciskając się do ściany, ruszył od
- ogniska w głąb tunelu. Artem też się podniósł: ciekawiło go, kogo
- oszczędził poprzednim razem, ale Andriej odwrócił się do niego i gniewnie
- syknął.
- Z kolbą przy ramieniu zatrzymał się w miejscu, gdzie ciemność
- zaczynała gęstnieć, położył się plackiem i zawołał:
- - Dajcie światło!
- Jeden z jego ludzi, trzymający w pogotowiu silną, zasilaną akumulatorem
- lampę, złożoną przez miejscowych majstrów z części starego
- samochodowego reflektora, włączył ją i mrok przecięła oślepiająco biała
- smuga światła. W ich polu widzenia pojawił się na ułamek sekundy
- wyrwany z ciemności niewyraĽny kształt: zupełnie mały, zdawałoby się
- niegroĽny, i pędem rzucił się do tyłu, na północ. Artem nie wytrzymał i
- krzyknął co sił:
- - No, strzelaj! Przecież ucieknie!
- Ale Andriej z jakiegoś powodu nie strzelał. Piotr Andriejewicz także
- wstał, trzymając w gotowości karabin, i zawołał:
- - Andriucha! Żyjesz?
- Ludzie przy ognisku zaczęli niespokojnie szeptać, dało się słyszeć
- szczękanie zamków. Wreszcie Andriej, otrzepując kurtkę, pojawił się w
- świetle lampy.
- - Ano żyję, żyję! - wydusił przez śmiech.
- - Czego rżysz? - spytał z niepokojem Piotr Andriejewicz.
- - Trzy nogi! I dwie głowy. Mutanty! Czarni podchodzą! Wyrżną
- wszystkich! Strzelaj, bo ucieknie! Ile hałasu narobili. Ale numer! - ciągle
- śmiał się Andriej.
- 19
- - Czemu nie dałeś rady strzelić? Mojego chłopaka jeszcze rozumiem
- -
- młody jest, nie załapał. A ty, jak go przegapiłeś? Przecież nie jesteś małym
- chłopcem, wiesz, co się stało z Poleszajewską?
- - spytał gniewnie Piotr
- Andriejewicz, kiedy Andriej wrócił do ogniska.
- - Słuchałem o tej waszej Poleszajewskiej już z dziesięć razy! - machnął
- ręką Andriej. - To był pies! Nawet nie pies, a szczeniak... Już drugi raz się
- wam skrada do ognia, do ciepła i światła. A wy go żeście o mało nie
- zaciukali i jeszcze mnie teraz pytacie: czemuż to się z nim cackam?
- Oprawcy!
- - Skąd miałem wiedzieć, że to pies?
- - obraził się Artem. - Wydawał
- takie dĽwięki... A potem mówią, że tydzień temu widzieli szczura wielkości
- świni - wzdrygnął się. - Wywalili w niego pół magazynka, a ten nawet nie
- drgnął.
- - Tak, wierz sobie we wszystkie bajki! Poczekaj no, zaraz ci przyniosę
- tego szczura! - powiedział Andriej, przewiesił karabin przez ramię, odszedł
- od ogniska i rozpłynął się w mroku.
- Po chwili z ciemności dobiegł jego wysoki gwizd. A potem dał się też
- słyszeć głos, łagodny, wabiący:
- - No, chodĽ tu... ChodĽ tu, malutki, nie bój się!
- Namawiał dość długo, jakieś dziesięć minut, wołając i gwiżdżąc, aż w
- końcu jego sylwetka znów zamajaczyła w półmroku. Wrócił do ogniska,
- uśmiechnął się triumfalnie i rozchylił kurtkę. Wypadł z niej na ziemię
- szczeniak, trzęsący się, wynędzniały, mokry, niewiarygodnie ubłocony, ze
- zmierzwioną sierścią niewidomej maści, o czarnych, pełnych strachu oczach
- i stulonych maleńkich uszkach. Znalazłszy się na ziemi, natychmiast
- spróbował dać drapaka, ale mocna ręka Andrieja złapała go za kark i
- przeniosła z powrotem. Głaszcząc go po głowie, Andriej zdjął kurtkę i
- przykrył pieska.
- - Niech się psina ogrzeje... - wyjaśnił.
- - Zostaw go, Andriucha, na pewno jest zapchlony!
- - próbował go
- ugadać Piotr Andriejewicz. - Może i robaki ma. I w ogóle, złapiesz jakąś
- zarazę, zaniesiesz na stację...
- - Już dobra, Andriejewicz! Przestań nudzić. Popatrz na niego! - i,
- rozchylając połę kurtki, Andriej zademonstrował mu mordkę szczeniaka,
- ciągle jeszcze drżącego, czy to ze strachu, czy z zimna.
- - Andriejewicz,
- spójrz mu w oczy! Te oczy nie mogą kłamać!
- Piotr Andriejewicz spojrzał sceptycznie na szczeniaka. Jego oczy, choć
- przestraszone, były niewątpliwie uczciwe. Piotr Andriejewicz złagodniał.
- - Dobra... Znalazł się młody przyrodnik... Czekaj, poszukam mu czegoś
- na ząb - mruknął i zaczął grzebać w plecaku.
- 20
- - Szukaj, szukaj. Może wyrośnie z niego coś przydatnego. Owczarek
- niemiecki, na przykład
- - stwierdził Andriej i przesunął kurtkę ze
- szczeniakiem bliżej ognia.
- - A skąd tu się wziął szczeniak? Z tej strony przecież nie ma ludzi.
- Tylko czarni. Czy czarni trzymają
- psy? - patrząc podejrzliwie na
- drzemiącego w cieple szczeniaka, spytał jeden z ludzi Andrieja,
- wynędzniały chudy mężczyzna z potarganymi włosami, który do tej pory
- słuchał w milczeniu.
- - Masz oczywiście rację, Kirył - z powagą odparł Andriej. - Z tego co
- wiem, czarni wcale nie trzymają zwierząt.
- - To jak oni żyją? Coś jedzą?
- - głucho spytał drugi człowiek, który z
- nimi przyszedł, z cichym elektrycznym trzaskiem drapiąc się po nieogolonej
- szczęce.
- Był to wysoki, wyglądający na doświadczonego, barczysty i krzepki
- mężczyzna, z ogoloną na łyso głową. Ubrany był w długi i dobrze skrojony
- skórzany płaszcz, co w dzisiejszych czasach samo w sobie było rzadkością.
- - Czy jedzą? Mówią, że wszystkie świństwa zjadają, padlinę, szczury,
- ludzi. Niewybredni są, rozumiesz...
- - krzywiąc twarz z obrzydzenia,
- odpowiedział Andriej.
- - Kanibale? - spytał ogolony bez śladu zdziwienia; czuło się, że
- przychodziło mu już spotykać się z ludożerstwem.
- - Kanibale... To nie ludzie. Potwory. Licho ich wie, czym oni w ogóle
- są. Dobrze, że broni nie mają, to ich odpieramy. Na razie. Piotr! Pamiętasz,
- pół roku temu udało się wziąć jednego żywcem do niewoli?
- - Pamiętam - odezwał się Piotr Andriejewicz.
- - Dwa tygodnie
- przesiedział u nas w karcerze, wody naszej nie pił, jedzenia nie ruszał, tak i
- zdechł.
- - Nie przesłuchiwaliście go?
- - Ani słowa po naszemu nie rozumiał. Mówią do niego po rosyjsku, a on
- milczy. W ogóle cały czas milczał. Jakby nabrał wody w gębę. Bili go -
- milczał. Dawali jeść - milczał. Czasem tylko ryczał. I jeszcze wył przed
- śmiercią, i to tak, że cała stacja się obudziła.
- - To skąd się tu wziął ten pies? - przypomniał rozczochrany Kirył.
- - A cholera go wie, skąd się wziął... Może uciekł od nich. Może i jego
- chcieli zeżreć. Tunel ma wszystkiego ze dwa kilometry. Pies dałby chyba
- radę od nich przybiec... A może do kogoś należał? Szedł ktoś z północy,
- natrafił na czarnych. A piesek zdążył na czas dać nogę. Zresztą nieważne,
- skąd się tu wziął. Sam na niego popatrz
- - przypomina jakąś poczwarę?
- Przypomina mutanta? Psinka jak psinka, nic specjalnego. I do ludzi ją
- 21
- ciągnie - znaczy, że wyuczona. Niby czemu od trzech godzin się szwenda
- przy ognisku?
- Kirył zamilkł, rozmyślając nad tymi argumentami. Piotr Andriejewicz
- dolał do czajnika wody z kanistra i zapytał:
- - Komuś jeszcze herbaty? Ostatni kubek, niedługo już koniec zmiany.
- - Herbata, to jest coś! Dawaj
- - zaaprobował Andriej, pozostali też się
- ożywili.
- Woda w czajniku zaczęła wrzeć. Piotr Andriejewicz nalał chętnym
- jeszcze po kubku i poprosił:
- - Wy, tego... O czarnych lepiej nie rozmawiać. Poprzednim razem tak
- sobie siedzieliśmy, mówiliśmy o nich, aż przyleĽli. I chłopaki mi
- opowiadali, że z nimi też tak wyszło. Może to zbiegi okoliczności, ja tam
- przesądny nie jestem, ale jeśli nie? Jeśli oni to wyczuwają? Prawie już
- skończyliśmy zmianę, po co nam w ostatnim momencie to diabelstwo?
- - A jak... Pewnie, że nie warto - poparł go Artem.
- - Już dobra, chłopie, nie pękaj! Damy im radę! - spróbował podnieść go
- na duchu Andriej, ale zabrzmiało to niezbyt przekonująco.
- Jedna myśl o czarnych i nieprzyjemny dreszcz przeszywał nawet
- Andrieja, chociaż starał się tego nie pokazywać. Ludzi nie bał się żadnych:
- ani bandytów, ani zbirów-anarchistów, ani żołnierzy Armii Czerwonej. Za
- to wszystkie potwory napełniały go obrzydzeniem, i nie to żeby ich się bał,
- ale myśleć o nich tak spokojnie, jak o jakimkolwiek niebezpieczeństwie ze
- strony ludzi nie potrafił.
- Wszyscy umilkli. Ciężka, dławiąca cisza otoczyła skupionych przy
- ognisku ludzi. Trzaski płonących poskręcanych polan były tylko ledwo
- słyszalne, ale z daleka, z północy, od czasu do czasu dochodziło głuche
- dudniące burczenie, tak jakby moskiewskie metro było gigantycznym
- jelitem nieznanego monstrum. I od tych dĽwięków ogarniał ludzi strach.
- 22
- ROZDZIAŁ 2
- MYśLIWY
- W głowie Artema znów pojawiły się myśli o różnych paskudztwach.
- Czarni... Przeklęci nieludzie podczas jego warty tylko raz podchodzili do
- stacji, ale zdrowo się wtedy przestraszył, bo jak tu się nie przestraszyć...
- Siedzi człowiek na straży. Grzeje się przy ognisku. I nagle słyszy: z
- tunelu, gdzieś z głębi, rozlega się miarowy, głuchy stukot - najpierw gdzieś
- daleko, cicho, a potem coraz bliżej i głośniej... I nagle uszy rozsadza
- straszne cmentarne wycie, już całkiem niedaleko... Popłoch! Wszyscy się
- zrywają, worki z piaskiem i skrzynie, na których siedzieli, zwalają na
- barykadę, naprędce, żeby było gdzie się ukryć, a dowódca nie żałując
- gardła, krzyczy ze wszystkich sił: "Alarm!".
- Ze stacji biegną na pomoc odwody, na trzechsetnym metrze zdejmują
- pokrowiec z karabinu maszynowego, a tu, gdzie trzeba będzie przyjąć na
- siebie główne uderzenie, ludzie rzucają się na ziemię, za workami z
- piaskiem, mierzą w czeluść tunelu karabinami, celują... Wreszcie, kiedy
- wyczekają aż upiory podejdą całkiem blisko, zapalają reflektor i w jego
- świetle widać dziwaczne, absurdalne sylwetki. Nagie, z połyskującą czarną
- skórą, ogromnymi oczami i wyrwami ust... Miarowo idą naprzód, na
- umocnienia, na ludzi, na śmierć, wyprostowani, nie schylając się, wciąż
- bliżej i bliżej... Trzy... Pięć... Osiem stworów... I nagle ten, który idzie
- pierwszy zadziera głowę i wydaje z siebie żałobne wycie.
- Dreszcz idzie po skórze, człowiek ma ochotę zerwać się i uciec, rzucić
- karabin, rzucić towarzyszy, wszystko rzucić w diabły i uciekać... Reflektor
- wymierzony jest w pyski koszmarnych stworów, by ostre światło cięło ich
- po Ľrenicach, ale widać, że nawet nie mrużą powiek, nie osłaniają się
- dłońmi, lecz szeroko otwartymi oczami patrzą w snop i dalej miarowo idą
- naprzód i naprzód... Bo czy oni w ogóle mają Ľrenice?
- I wtedy, w końcu, z trzechsetnego metra przybiegają z ciężkim
- karabinem, kładą się obok, dĽwięczą komendy... Wszystko gotowe...
- Rozbrzmiewa długo oczekiwany rozkaz: "Ognia!". Naraz zaczyna terkotać
- kilka automatów, dudni cekaem. Mimo to czarni nie zatrzymują się, nie
- schylają: wyprostowani, nie myląc kroku, tak jak wcześniej, miarowo i
- spokojnie kroczą naprzód. W świetle reflektora widać, jak kule rozrywają
- lśniące ciała, jak odrzucają je w tył, czarni padają, lecz znów się podnoszą,
- prostują i idą dalej. I znów, tym razem ochrypłe, bo gardło już
- przestrzelone, rozlega się straszliwe wycie. Minie jeszcze kilka minut,
- zanim grad stali złamie wreszcie ten nieludzki, bezmyślny upór. A potem,
- kiedy wszystkie upiory padną już na ziemię, znieruchomieją i przestaną
- 23
- oddychać, z daleka, z dobrych pięciu metrów, będą jeszcze kontrolnie
- dobijane strzałami w głowę. I nawet kiedy będzie po wszystkim, kiedy
- wrzuci się już trupy do szybu, przed oczami długo jeszcze będzie stał ten
- straszny widok: jak w ich czarne ciała wbijają się kule, a szeroko otwarte
- oczy spala światło reflektora, lecz oni i tak miarowo idą naprzód...
- Artem wzdrygnął się przy tej myśli. Owszem, lepiej o nich nie gadać,
- pomyślał. Tak na wszelki wypadek.
- - Hej, Andriejewicz! Zbierajcie się! Już idziemy!
- - zawołali do nich z
- południa, z ciemności. - Koniec waszej zmiany!
- Siedzący przy ognisku zaczęli się ruszać, otrząsać z odrętwienia,
- wstawać, rozciągać, zakładać broń i plecaki, przy czym Andriej wziął też z
- sobą przygarniętego szczeniaka. Piotr Andriejewicz i Artem wracali na
- stację, a Andriej ze swymi ludĽmi do siebie, na trzechsetny metr: ich warta
- jeszcze się nie skończyła.
- Podeszli do nich zmiennicy, wymienili uściski dłoni, zapytali, czy nie
- działo się coś dziwnego, nietypowego, życzyli, jak należy, dobrego
- wypoczynku i usiedli blisko ognia, kontynuując swoją wcześniejszą
- rozmowę.
- Kiedy wszyscy ruszyli tunelem na południe, do stacji, Piotr Andriejewicz
- zaczął rozmawiać o czymś z ożywieniem z Andriejem, widocznie wracając
- do jednego z ich wiecznych sporów, a ostrzyżony na zero wielkolud, który
- wypytywał o dietę czarnych, został w tyle, zrównał się z Artemem i zmienił
- krok, żeby iść z nim ramię w ramię.
- - Czyli co, znasz Suchego, tak? - spytał Artema głuchym, niskim
- głosem, nie patrząc mu w oczy.
- - Wujka Saszę? Jasne, że tak! To mój ojczym. I mieszkamy razem
- -
- odpowiedział zgodnie z prawdą Artem.
- - Coś takiego... Ojczym. Nic nie wiedziałem... - mruknął łysy.
- - A jak pan się nazywa? - postanowił spytać Artem, sądząc, że jeśli ktoś
- pyta o jego krewnego, to on ma prawo odwrócić pytanie.
- - Ja? Jak się nazywam? - powtórzył ze zdziwieniem łysy. - A po co ci
- to?
- - No, bo przekażę wujkowi Saszy... Suchemu, że pan o niego pytał.
- - Aha, po to... Hunter... Powiedz, że pytał o niego Hunter. Myśliwy. I
- że go pozdrawia.
- - Hunter? To przecież nie jest imię. To pana nazwisko? Czy
- przezwisko? - dopytywał się Artem.
- 24
- - Nazwisko? Hmm... - uśmiechnął się Hunter. - A co? Całkiem... Nie,
- chłopcze, to nie nazwisko. To mój, jakby ci to powiedzieć... Zawód. A ty
- jak masz na imię?
- - Artem.
- - No i dobrze. Poznaliśmy się. Na pewno będziemy tę naszą znajomość
- kontynuować. I to już wkrótce. Trzymaj się!
- Mrugnął do Artema na pożegnanie i zatrzymał się na trzechsetnym
- metrze, razem z Andriejem.
- Droga była dość krótka, z daleka słychać już było ożywiony gwar stacji.
- Piotr Andriejewicz, idący obok Artema, spytał go z niepokojem:
- - Słuchaj, Artem, a co to w ogóle za facet? Co on ci tam mówił?
- - Dziwny jakiś... Pytał o wujka Saszę. Jakiś jego znajomy, czy co? A
- pan go nie zna?
- - Właściwie nie... Przyszedł do nas na stację tylko na parę dni, ma tu
- jakieś sprawy, zdaje się, że Andriej w sumie jakby go znał, no to wprosił się
- z nim na wartę. Licho wie, do czego mu to potrzebne. Fizjonomię ma jakoś
- znajomą...
- - Tak. Kogoś z takim wyglądem na pewno trudno zapomnieć
- -
- przypuścił Artem.
- - No właśnie. Gdzie ja go widziałem? A nie wiesz, jak się nazywa?
- -
- zainteresował się Piotr Andriejewicz.
- - Hunter. Tak powiedział - Hunter. I weĽ tu się domyśl, co to znaczy.
- - Hunter? Jakieś
- Andriejewicz.
- nierosyjskie
- nazwisko...
- - spochmurniał
- Piotr
- W oddali ukazała się już czerwona łuna: na WOGN-ie, jak na większości
- stacji, nie działało zwykłe oświetlenie, i oto już trzecią dekadę ludzie żyli tu
- pod szkarłatnym światłem lamp awaryjnych. Tylko w "apartamentach
- prywatnych" - namiotach i pokojach - z rzadka świeciły normalne lampki
- elektryczne. Zaś tylko kilka najbogatszych stacji metra rozświetlały
- prawdziwe lampy rtęciowe. Opowiadano o nich legendy i bywało, że
- prowincjusze z końcowych, zapomnianych przez Boga stacyjek, latami
- pielęgnowali marzenia, by dotrzeć tam i popatrzeć na to cudo.
- Przy wyjściu z tunelu zdali broń na wartowni, podpisali pokwitowanie, i
- Piotr Andriejewicz, ściskając Artemowi rękę na pożegnanie, powiedział:
- - Uderzamy w kimono! Sam ledwo trzymam się na nogach, a ty pewnie
- w ogóle śpisz na stojąco. I pozdrów gorąco Suchego. Niech wpadnie w
- gości.
- Artem pożegnał się i, czując jak nagle zwaliło się na niego zmęczenie,
- powlókł się do siebie, "do mieszkania".
- 25
- Na stacji WOGN mieszkało około dwustu ludzi. Niektórzy w
- pomieszczeniach służbowych, ale większość w namiotach na peronie. Były
- to namioty wojskowe, stare już i podniszczone, ale bardzo dobrze
- wykonane. Nie miały tu, pod ziemią, okazji spotkać się z wiatrem ani
- deszczem, były też często naprawiane, więc dało się w nich całkiem dobrze
- żyć: nie przepuszczały ciepła ani światła, nawet wygłuszały dĽwięki, a
- czego więcej chcieć od mieszkania...
- Namioty były przytulone do ścian po obu ich stronach, wzdłuż torów, jak
- i w głównym holu. Peron został przekształcony w rodzaj ulicy: pośrodku
- pozostawiono dość szerokie przejście. Niektóre namioty, te większe, dla
- licznych rodzin, były rozstawione pomiędzy filarami. Kilka arkad - w obu
- końcach i w środku sali - było jednak, co konieczne, pustych, by można
- było przejść. Niżej, pod podłogą peronu, znajdowały się też inne
- pomieszczenia, lecz niskie sklepienie sprawiało, że nie nadawały się do
- mieszkania; na WOGN-ie wykorzystywano je jako składy żywności.
- Między dwoma północnymi tunelami, kilkadziesiąt metrów za stacją,
- znajdował się krótki łącznik, zbudowany niegdyś, by pociągi mogły
- zawracać i jechać w przeciwną stronę. Teraz jeden z tych tuneli był
- zasypany tuż za rozwidleniem do łącznika, drugi natomiast prowadził na
- północ, do stacji Ogród Botaniczny i niemal już podmoskiewskiego
- Mytiszczi. Pozostawiono go jako drogę ucieczki w razie ostateczności i to
- właśnie w nim Artem miał wartę. Niezasypany odcinek drugiego przejazdu i
- tunel łączący go z pierwszym były przeznaczone na uprawę grzybów.
- Rozmontowano tam szyny, spulchniono i użyĽniono ziemię; zwoziło się tu
- zawartość dołów na odpadki i wszędzie, równymi rzędami, bielały
- kapelusze grzybów. Na trzechsetnym metrze zasypany był również jeden z
- dwóch tuneli wiodących na południe, i na samym jego końcu, jak najdalej
- od ludzkich siedzib, mieściły się kurniki i zagrody dla świń.
- Dom Artema stał na ulicy Głównej - mieszkał tu z ojczymem w jednym
- z niewielkich namiotów. Jego ojczym był ważnym człowiekiem,
- związanym z administracją, odpowiadał za kontakty z innymi stacjami, więc
- nie dokwaterowano im do namiotu nikogo więcej, dostali go jako osobiste
- mieszkanie najwyższej kategorii.
- Dość często ojczym znikał na dwa-trzy tygodnie i nigdy nie brał z sobą
- Artema, wymawiając się tym, że sprawy, którymi będzie musiał się
- zajmować, są zbyt niebezpieczne i nie chce narażać go na ryzyko. Wracał z
- tych swoich wypraw wychudzony, zarośnięty, czasem ranny, i pierwszy
- wieczór spędzał zawsze z Artemem opowiadając mu rzeczy, w które trudno
- było uwierzyć nawet przywykłemu do niewiarygodnych historii
- mieszkańcowi tego groteskowego świata.
- Artema ciągnęło oczywiście do podróży, ale włóczyć się tak po prostu po
- metrze było zbyt niebezpiecznie: patrole niezależnych stacji były bardzo
- 26
- nieufne, z bronią nie przepuszczały, a wchodzić do tuneli bez broni to
- pewna śmierć. Tak więc od czasu, kiedy przybył tu z ojczymem z
- Sawielowskiej, Artem nie miał okazji brać udziału w dalszych wyprawach.
- Wybierał się czasem w różnych sprawach na Aleksiejewską, oczywiście nie
- sam, a w grupie, która docierała nawet do Ryżskiej. Ciągnęła się za nim
- jeszcze jedna wyprawa, o której nie mógł nawet nikomu opowiedzieć,
- chociaż tak bardzo chciał...
- Wydarzyło się to dawno temu, kiedy w Ogrodzie Botanicznym nie było
- nawet słychać o żadnych czarnych, a była to po prostu opuszczona,
- nieoświetlona stacja, posterunki WOGN-u stały o wiele dalej na północ, zaś
- sam Artem był jeszcze zupełnym dzieciakiem. Wtedy to, razem z
- przyjaciółmi, zebrali się na odwagę: w trakcie zmiany warty przekradli się
- przez ostatni posterunek z latarkami i ukradzioną czyimś rodzicom
- dwururką i długo łazili po Ogrodzie Botanicznym. Było strasznie, ale też
- ciekawie. W świetle latarek wszędzie było widać resztki ludzkiej obecności:
- zwęglone szczątki, spalone książki, zepsute zabawki, porwane ubrania...
- Spod stóp czmychały im szczury, a z północnego tunelu od czasu do czasu
- rozlegały się dziwne pomruki. I któryś z przyjaciół Artema, nie pamiętał już
- kto konkretnie, ale pewnie musiał to być Żeńka, najbardziej żywy i
- ciekawski ze wszystkich trzech, zaproponował: a może spróbować usunąć
- zaporę i dostać się na górę, schodami ruchomymi... popatrzeć po prostu, jak
- tam jest? Co tam jest?
- Artem natychmiast zaprotestował. Zbyt świeże były w jego pamięci
- niedawne opowieści ojczyma o ludziach, którzy przebywali na powierzchni,
- o tym, jak potem długo chorują i jakie straszne rzeczy można czasem
- zobaczyć tam, na górze. Zaraz jednak zaczęli go przekonywać, że to
- wyjątkowa szansa: kiedy następnym razem uda im się tak sobie, bez
- dorosłych, wejść na prawdziwą porzuconą stację, a tu jeszcze można
- wyjechać na powierzchnię i zobaczyć, na własne oczy zobaczyć, jak to jest,
- kiedy nad głową jest tylko pusta przestrzeń... A kiedy stracili nadzieję, że
- przekonają go po dobroci, oznajmili, że skoro jest takim tchórzem, to niech
- siedzi tu na dole i czeka, póki nie wrócą. Myśl, by zostać samemu na
- porzuconej stacji, a przy tym zepsuć sobie opinię u dwóch najlepszych
- przyjaciół, wydała się Artemowi zupełnie nie do zniesienia, więc z ciężkim
- sercem zgodził się pójść.
- O dziwo, mechanizm podnoszący zaporę oddzielającą peron od
- ruchomych schodów działał. I to właśnie Artemowi udało się go włączyć po
- pół godzinie zaciekłych starań. Pordzewiała żelazna ściana z piekielnym
- zgrzytem odsunęła się na bok i ich oczom ukazał się krótki rząd stopni
- prowadzących w górę schodów ruchomych. Niektóre zapadły się i przez
- ziejące dziury w świetle latarek widać było gigantyczne koła zębate, które
- wiele lat wcześniej zatrzymały się na zawsze, przeżarte rdzą, porosłe czymś
- brunatnym, wprawionym w niemal niezauważalne kołysanie... Nie było im
- 27
- łatwo zmusić się do wejścia na górę. Parę razy stopnie, na które wchodzili,
- poddawały się ze skrzypnięciem i zapadały w dół, a chłopcy przechodzili
- nad wyrwą łapiąc za wystające resztki lamp. Droga na górę nie była długa,
- ale początkowe zdecydowanie ulotniło się już po pierwszym zapadniętym
- stopniu, i, żeby nabrać odwagi, wyobrażali sobie, że są prawdziwymi
- stalkerami.
- Stalkerami...
- Słowo to, dziwne i obce językowi rosyjskiemu, całkiem dobrze się w nim
- przyjęło. Wcześniej mówiono tak też o ludziach, których bieda popychała
- do tego, by przekradać się na porzucone poligony wojska i rozbierać
- niewybuchłe pociski i bomby, a potem oddawać mosiężne łuski do punktu
- skupu metali kolorowych; nazywano tak i dziwaków, którzy w czasie
- pokoju łazili po kanałach, i jeszcze wielu innych... Wszystkie te znaczenia
- miały jednak coś wspólnego: był to zawsze zawód skrajnie niebezpieczny,
- zawsze było to zetknięcie z niezbadanym, niepojętym, zagadkowym,
- złowieszczym, niewyjaśnionym... Kto wie, co działo się na porzuconych
- poligonach, gdzie pokaleczona tysiącami wybuchów, poorana transzejami i
- zryta katakumbami radioaktywna ziemia dawała potworne plony? I można
- się było tylko domyślać, co mogło zamieszkać w kanałach megalopolis po
- tym, jak ich budowniczowie zamykali za sobą włazy, by na zawsze opuścić
- te mroczne, ciasne i cuchnące korytarze...
- W metrze stalkerami nazywano tych rzadkich śmiałków, którzy mieli
- odwagę pokazać się na powierzchni. W ochronnych skafandrach z
- przyciemnionymi szkłami, uzbrojeni po zęby, ludzie ci wychodzili na górę
- po niezbędne wszystkim przedmioty: amunicję, sprzęt, części zamienne,
- paliwo... Ludzi, którzy się na to odważyli były setki. Ujść przy tym z
- życiem i wrócić potrafili nieliczni - i tacy byli na wagę złota, ceniono ich
- jeszcze bardziej niż byłych pracowników metra. Najróżniejsze
- niebezpieczeństwa czekały tam, na górze, na tych, którzy ośmielili się
- wyjść - od samego promieniowania po straszne, zdeformowane przez nie
- stwory. Na powierzchni też istniało życie, lecz nie było to już życie w
- zwykłym ludzkim rozumieniu.
- Każdy stalker był człowiekiem legendą, półbogiem, na którego
- wszyscy - od małych po wielkich
- - patrzyli w zachwycie. Kiedy dzieci
- rodzą się w świecie, w którym nie ma już dokąd i po co latać i żeglować, a
- słowa "lotnik" i "marynarz" zacierają się i stopniowo tracą swój sens, dzieci
- te chcą zostać stalkerami. Wychodzić odzianym w lśniącą zbroję, gdy
- odprowadzają cię setki pełnych zachwytu i uwielbienia spojrzeń, wychodzić
- na górę, do bogów, by walczyć z potworami i wracając tu, pod ziemię,
- przynosić ludziom paliwo, amunicję, światło i ogień. Przynosić życie.
- Stalkerem chciał zostać i Artem, i jego przyjaciel Żeńka, i WitalikMaruda. Tak więc, zmuszając się do pięcia w górę po przeraĽliwie
- 28
- skrzypiących schodach o zapadających się stopniach, wyobrażali sobie
- siebie w skafandrach ochronnych, z miernikami radiacji, z wielkimi
- giwerami w dłoniach, jak na prawdziwych stalkerów przystało. Lecz nie
- mieli ani radiometrów, ani ochrony, a zamiast groĽnych wojskowych
- karabinów jedynie przedpotopową dwururkę, z której może wcale nie dało
- się strzelać...
- Schody skończyły się dość szybko i chłopcy znaleĽli się prawie na
- powierzchni. Na szczęście była noc, inaczej z pewnością by oślepli. Oczy,
- przez długie lata życia pod ziemią przywykłe do ciemności, do szkarłatnego
- światła ognisk i lamp awaryjnych, nie wytrzymałyby takiego obciążenia.
- Oślepieni i bezradni, mieliby małe szanse wrócić jeszcze do domu.
- Hol stacji Ogród Botaniczny był prawie doszczętnie zburzony, połowa
- dachu zawaliła się i przez wyrwę widać było wolne już od chmur
- radioaktywnego pyłu, ciemnogranatowe letnie niebo, usiane miriadami
- gwiazd. Cóż to gwiaĽdziste niebo znaczy dla dziecka, które nawet nie jest w
- stanie sobie wyobrazić, że nad głową może nie być sufitu? Kiedy podnosi
- się wzrok i nie opiera się on o betonowy strop i przegniłe sploty przewodów
- i rur, a gubi w granatowej otchłani, rozpostartej nagle nad głową - cóż to za
- uczucie! A gwiazdy! Czy człowiek, który nigdy nie widział gwiazd, może
- sobie wyobrazić, czym jest nieskończoność, jeśli samo pojęcie
- nieskończoności z pewnością pojawiło się kiedyś wśród ludzi natchnionych
- widokiem nocnego nieboskłonu? Miliony świetlistych ogników, srebrne
- gwoĽdzie wbite w sklepienie z granatowego aksamitu...
- Chłopcy stali tak trzy... pięć... dziesięć minut, nie mając sił, by się
- odezwać. Nie ruszyliby się z miejsca i do rana na pewno usmażyliby się
- żywcem, gdyby gdzieś całkiem blisko nie rozległo się straszne, mrożące
- krew w żyłach wycie. Ocknęli się i błyskawicznie odskoczyli w tył, do
- ruchomych schodów i co tchu rzucili się w dół, zupełnie zapominając o
- środkach ostrożności i kilka razy prawie wpadając w wyrwy, wprost na
- ostrza kół zębatych. Pomagając i wyciągając się nawzajem, w krótkim
- czasie pokonali całą drogę powrotną.
- Przeskoczywszy na złamanie karku ostatnie dziesięć stopni i gubiąc po
- drodze dwururkę, rzucili się od razu do pulpitu sterującego barierą. Ale
- -
- niech to licho! - zardzewiałe żelastwo zaklinowało się i zapora nie chciała
- wrócić na swoje miejsce. śmiertelnie przerażeni, że będą ich gonić monstra
- z powierzchni ziemi, chłopcy pomknęli do swoich, do północnego
- posterunku.
- Rozumiejąc jednak, że zostawiając śluzę otwartą, zrobili coś bardzo
- złego - być może otworzyli mutantom drogę w dół, do metra, do ludzi
- -
- zdołali umówić się, że będą trzymać język za zębami i nie powiedzą
- żadnemu dorosłemu, gdzie byli. Na posterunku powiedzieli, że weszli w
- 29
- boczny tunel, żeby zapolować na szczury, ale zgubili broń, przestraszyli się
- i wrócili.
- Artem, oczywiście, dostał wtedy od ojczyma lanie jak się patrzy. Tylna
- część ciała jeszcze długo piekła go od oficerskiego pasa, ale Artem
- wytrzymał niczym wzięty w niewolę partyzant i nie wygadał tajemnicy
- wojskowej. Jego koledzy też milczeli.
- Uwierzyli im.
- I właśnie teraz, gdy wspominał tę historię, Artem coraz częściej się
- zastanawiał: czy tamta wyprawa, a co najważniejsze, otwarta przez nich
- zapora, nie jest przypadkiem związana z tym diabelstwem, które szturmuje
- ich posterunki od kilku lat?
- Witając napotkanych po drodze ludzi, zatrzymując się to tu, to tam, by
- wysłuchać nowin, uścisnąć dłoń przyjaciela, cmoknąć w policzek znajomą
- dziewczynę, powiedzieć starszym co słychać u ojczyma, Artem dotarł
- wreszcie do domu. W środku nikogo nie było i postanowił nie czekać na
- ojczyma, tylko pójść spać: ośmiogodzinny dyżur każdego mógł zwalić z
- nóg. Zdjął buty, zrzucił kurtkę i wtulił twarz w poduszkę. Sen nie kazał na
- siebie czekać.
- Zasłona namiotu uniosła się i do środka bezszelestnie wślizgnęła się
- masywna sylwetka, której twarzy nie można było dojrzeć
- - widać było
- tylko, jak wygolona czaszka złowieszczo połyskuje w czerwonym
- oświetleniu awaryjnym. Zabrzmiał głuchy głos: "Proszę, znów się
- spotykamy. Widzę, że twojego ojczyma tu nie ma. To nic. Jego też
- dopadniemy. Wcześniej, czy póĽniej. Nie ucieknie. A na razie pójdziesz ze
- mną. Mamy o czym rozmawiać. Na przykład o zaporze na Botanicznym".
- Artem zlodowaciał - poznał w nim swojego niedawnego znajomego z
- posterunku, tego, który przedstawił się jako Hunter. A ten już zbliżał się do
- niego, powoli, bezszelestnie, a jego twarzy wciąż nie było widać, światło
- padało pod jakimś dziwnym kątem... Artem chciał zawołać o pomoc, lecz
- potężna ręka, zimna jak u trupa, zasłoniła mu usta. Wreszcie udało mu się
- wymacać lampę, włączyć ją i poświecić tamtemu w twarz. To, co zobaczył,
- pozbawiło go na ułamek sekundy sił i napełniło przerażeniem: zamiast
- ludzkiej twarzy, choćby srogiej i groĽnej, zamajaczył przed nim straszny
- czarny pysk z parą ogromnych bezmyślnych oczu bez białek i rozwartą
- paszczą... Artem szarpnął się, wyślizgnął z uścisku i rzucił do wyjścia z
- namiotu. Nagle zgasło światło i na stacji zrobiło się całkiem ciemno, tylko
- gdzieś w oddali widać było słaby poblask ogniska. Artem, niewiele myśląc,
- rzucił się tam, w stronę światła. Wampir wyskoczył za nim rycząc: "Stój!
- Nie masz dokąd uciec!". Gruchnął straszny śmiech, stopniowo przechodząc
- w znajome cmentarne wycie. Artem biegł nie odwracając się, słysząc za
- sobą tupot ciężkich butów, powolny, miarowy, zupełnie jakby jego
- 30
- prześladowca wiedział, że nie musi się nigdzie śpieszyć, że Artem i tak,
- wcześniej, czy póĽniej, wpadnie w jego ręce...
- Kiedy Artem podbiegł do ogniska, dostrzegł, że przy ogniu, plecami do
- niego, siedzi jakiś człowiek. Zaczął nim potrząsać, prosić o pomoc, ale ten
- od razu upadł na wznak i stało się jasne, że od dawna nie żyje, a twarz ma z
- jakiejś przyczyny pokrytą szronem. I w tym zamarzniętym człowieku Artem
- rozpoznał wujka Saszę, swojego ojczyma...
- - Hej, Artem! Starczy już tego spania! Wstawaj no! Kimasz już siedem
- godzin non stop... Wstawaj już, śpiochu! Gości trzeba przyjąć! - rozległ się
- głos Suchego.
- Artem usiadł na legowisku i utkwił w nim ogłupiały wzrok.
- - Oj, wujku Saszo... To ty... Wszystko z tobą w porządku?
- - spytał
- wreszcie, po minucie mrugania oczami. Z trudem zwalczył w sobie chęć
- spytania, czy Suchy w ogóle żyje, i to tylko dlatego, że fakt ten był
- widoczny gołym okiem.
- - Jak widzisz, tak! Wstawaj no, nie ma co się pokładać. Poznasz mojego
- przyjaciela - powiedział Suchy.
- Tuż obok dał się słyszeć znajomy głuchy głos i Artem pokrył się potem -
- wspomniał niedawny koszmar.
- - Ach, to wy już się znacie?
- - zdziwił się Suchy. - Obrotny z ciebie
- chłopak, Artem!
- Wreszcie do namiotu wsunął się gość. Artem wzdrygnął się i przycisnął
- do ściany namiotu - to był Hunter. Koszmar znów stanął mu przed oczyma:
- puste ciemne oczy, łoskot ciężkich butów za plecami, skostniały trup przy
- ognisku...
- - Tak. Już się poznaliśmy - przemówił Artem, niechętnie podając rękę
- gościowi.
- Dłoń Huntera okazała się ciepła i sucha, i Artem powoli zaczął nabierać
- pewności, że to był tylko sen, nie ma w tym człowieku nic złego, po prostu
- wyobraĽnia, rozpalona strachem z ośmiu godzin spędzonych na posterunku,
- znalazła ujście w jego snach...
- - Słuchaj, Artem! Zrób nam przysługę! Zagotuj troszkę wody na
- herbatę! Próbowałeś już naszej herbaty? - mrugnął Suchy do gościa. - Ech,
- mocne zielsko!
- - Już miałem okazję
- - odparł Hunter, kiwając głową.
- - Dobra ta
- herbata. Na Pieczatnikach też robią, ale straszną lurę. A wasza to zupełnie
- co innego.
- Artem poszedł po wodę, potem do wspólnego ogniska, żeby zagrzać ją w
- czajniku. Rozpalanie ognia w namiotach było surowo wzbronione: spaliło
- się tak już kilka stacji.
- 31
- Po drodze myślał o tym, że Pieczatniki są przecież zupełnie po drugiej
- stronie metra, licho wie, ile tam się idzie, tyle po drodze przesiadek, przejść,
- przez tyle stacji trzeba się przedostać
- - tu fortelem, tam siłą, gdzie indziej
- dzięki znajomościom... A ten tak niedbale rzuca: "Na Pieczatnikach też...".
- Tak, nie ma co, ciekawa postać, chociaż trochę straszna. A łapska ma, jakby
- ścisnął imadłem, a przecież z Artema też nie słabeusz i nie jest z tych, co to
- nie zmierzą się siłą przy podaniu ręki.
- Kiedy zagotował wodę w czajniku, wrócił do namiotu. Hunter zrzucił już
- swój płaszcz, pod którym ukazał się czarny golf, ściśle opinający mocną
- szyję i potężne, umięśnione ciało, włożony w zapięte oficerskim pasem
- wojskowe spodnie. Na golfie miał kamizelkę taktyczną z mnóstwem
- kieszeni, a pod pachą, w kaburze na szelkach tkwił potwornych wręcz
- rozmiarów pistolet ze stali oksydowanej. Dopiero kiedy przyjrzał się
- dokładnie, Artem zrozumiał, że jest to stieczkin z przykręconym do lufy
- długim tłumikiem i jeszcze jakimś przyrządem przytwierdzonym od góry,
- najprawdopodobniej celownikiem laserowym. Taki potwór musiał
- kosztować cały majątek. A przy tym, jak od razu zauważył Artem, nie była
- to zwykła broń do samoobrony, to na pewno. I tu przypomniało mu się, jak
- Hunter, przedstawiając się, dodał do swojego imienia: "Myśliwy".
- - No, Artem, polewaj gościowi herbaty! Siadaj Hunter, siadaj!
- Opowiadaj! - pohukiwał Suchy. - Cholera wie, ile cię nie widziałem!
- - O mnie póĽniej. Nic ciekawego. Za to słyszałem, że u was dzieją się
- dziwne rzeczy. Przyłazi do was jakieś cholerstwo. Z północy. Usłyszałem
- dziś parę historii, kiedy staliśmy na posterunku. Co to jest? - w swoim
- stylu, krótkimi, jakby wyciosanymi słowami spytał Hunter.
- - To jest śmierć, Hunter - nagle sposępniał Suchy. - Skrada się tu nasza
- przyszła śmierć. Pełznie nasz los. Oto, co to jest.
- - A dlaczego śmierć? Słyszałem, że bardzo skutecznie ich odpieracie.
- Przecież nie mają broni. Ale co to jest? Kim są i skąd przychodzą? Nigdy
- nie słyszałem o czymś takim na innych stacjach. Nigdy. A to znaczy, że
- nigdzie więcej tego nie ma. Chcę wiedzieć, co to jest. Czuję ogromne
- niebezpieczeństwo. Chciałbym znać stopień tego niebezpieczeństwa,
- zrozumieć jego naturę. Po to tu jestem.
- - Niebezpieczeństwo należy likwidować, tak, Myśliwy? Ciągle
- pozostajesz kowbojem... Ale czy niebezpieczeństwo można zlikwidować?
- Oto jest pytanie
- - uśmiechnął się smutno Suchy. - Oto zagadka. Tu
- wszystko jest bardziej złożone, niż ci się wydaje. O wiele bardziej. To nie są
- zwykłe zombi, chodzące truposze z filmów. Tam wszystko jest proste:
- ładujesz rewolwer srebrnymi kulami
- - ciągnął, obrazowo podnosząc dłoń
- złożoną w kształt pistoletu - pif-paf i siły zła zostają zwyciężone. Ale to
- jest coś innego. Coś strasznego... A przecież trudno mnie wystraszyć,
- Hunter, i ty to wiesz.
- 32
- - Panikujesz? - ze zdziwieniem spytał Hunter.
- - Ich główną bronią jest strach. Ludzie ledwo wytrzymują na swoich
- pozycjach. Leżą z automatami, z karabinami maszynowymi, a na nich idą
- tamci, bezbronni. I wszyscy, wiedząc, że mają jakościową i liczebną
- przewagę, o mało nie uciekają, tracą zmysły ze strachu, a niektórzy, powiem
- ci w tajemnicy, stracili je na dobre. I to nie jest zwykły strach, Hunter!
- -
- Suchy zniżył głos.
- - To jest... Nie wiem nawet, jak ci to wyjaśnić
- słowami... To za każdym razem jest silniejsze. Oni jakoś oddziałują na
- głowę... I mnie się wydaje, że świadomie. Czujesz ich już z daleka i to
- uczucie ciągle narasta, taki ohydny niepokój, czy coś, i zaczynają ci się
- trząść łydki. A niczego jeszcze nie słychać i nie widać, ale wiesz już, że są
- gdzieś blisko, idą... Idą... I wtedy słychać wycie, że tylko uciekać... A jak
- podejdą bliżej, zaczyna cię trząść. I jeszcze długo póĽniej widzi się, jak idą
- z otwartymi oczami prosto na reflektor...
- Artem wzdrygnął się. Okazuje się, że koszmary prześladowały nie tylko
- jego. Wcześniej starał się nie rozmawiać z nikim na ten temat
- - bał się, że
- uznają go za tchórza lub wariata.
- - Psychikę człowiekowi osłabiają, bestie! - ciągnął Suchy. - I wiesz co,
- nastrajają się jakby na twoją falę, i następnym razem jeszcze mocniej ich
- czujesz, jeszcze bardziej się boisz. To nie jest zwykły strach... Ja to wiem.
- Umilkł. Hunter siedział nieruchomo badając go wzrokiem, najwidoczniej
- myśląc o tym, co usłyszał. Potem upił trochę gorącego napoju i powiedział
- cicho i powoli:
- - To zagrożenie dla nas wszystkich, Suchy. Dla całego tego zafajdanego
- metra, nie tylko dla waszej stacji.
- Suchy milczał, jakby nie chcąc odpowiadać, ale nagle wybuchnął:
- - Dla całego metra, powiadasz? No nie, nie tylko dla metra. Dla całej
- naszej postępowej ludzkości, która się z całym tym swoim postępem
- doigrała. Czas zapłacić! Walka gatunków, Myśliwy. Walka gatunków. Ci
- czarni to nie diabelstwo, ani żadne wampiry. To homo novus - następne
- stadium ewolucji, lepiej od nas przystosowane do otaczającego nas
- środowiska. Przyszłość należy do nich, Myśliwy! Może homo sapiens
- pogniją jeszcze ze dwadzieścia, nawet pięćdziesiąt lat w cholernych norach,
- które sami sobie wykopali kiedy jeszcze było ich zbyt wielu i nie mieścili
- się wszyscy naraz na powierzchni, więc tych biedniejszych w dzień trzeba
- było upychać pod ziemią. Staniemy się bladzi, wątli, jak Morlokowie
- Wellsa, pamiętasz Wehikuł czasu: w przyszłości żyły tam pod ziemią takie
- stwory? Oni też kiedyś byli homo sapiens... Tak, jesteśmy optymistami, nie
- chcemy zdychać! Na własnym gównie będziemy hodować grzybki, a świnia
- zostanie nowym najlepszym przyjacielem człowieka, można powiedzieć
- wspólnikiem w przeżyciu... Z apetycznym chrzęstem będziemy żreć
- multiwitaminy, których całe tony przygotowali nasi troskliwi przodkowie.
- 33
- Będziemy lękliwie wypełzać na powierzchnię, żeby szybko złapać jeszcze
- jeden kanister benzyny, jeszcze kilka czyichś łachów, a jak będziemy mieli
- dużo szczęścia - jeszcze jedną garść nabojów, a potem biegiem z powrotem,
- do swych dusznych podziemi, jak złodzieje oglądając się na boki, czy ktoś
- nie zauważył. Bo tam, na górze, nie jesteśmy już u siebie w domu. świat nie
- należy już do nas, Myśliwy... świat nie należy już do nas.
- Suchy umilkł, patrząc jak para unosi się powoli znad filiżanki z herbatą i
- niknie w półmroku namiotu. Hunter nie odpowiadał i nagle Artem
- pomyślał, że nigdy jeszcze nie słyszał takich słów od swojego ojczyma. Nic
- nie zostało z jego zwykłej pewności, że wszystko na pewno będzie dobrze, z
- jego "Nie pękaj, damy radę!", z jego krzepiącego puszczania oczka... Czy
- może to zawsze było tylko na pokaz?
- - Milczysz, Myśliwy? Milczysz... Dalej, no, kłóć się ze mną! Gdzie
- twoje argumenty? Gdzie ten twój optymizm? Jak rozmawialiśmy ze sobą
- ostatnim razem, to jeszcze dowodziłeś, że poziom promieniowania spadnie i
- ludzie wrócą kiedyś na powierzchnię ziemi. Ech, Myśliwy... "Wstanie
- słońce nad lasem, ale nie dla mnie już..."
- - szyderczo zaśpiewał Suchy. -
- Wczepimy się zębami w życie, będziemy się go trzymać ze wszystkich sił,
- bo przecież cokolwiek mówili filozofowie i twierdzili sekciarze, a nuż nic
- tam nie ma? Nie chce się wierzyć, nie chce, ale gdzieś tam, w głębi duszy,
- wiesz, że tak właśnie jest... A przecież podoba nam się to wszystko,
- Myśliwy, nieprawdaż? Obaj bardzo lubimy żyć! Obaj będziemy pełzać po
- śmierdzących podziemiach, spać w objęciach wieprzy i żreć szczury, ale
- przeżyjemy! Tak? ObudĽ się, Myśliwy! Nikt nie napisze o tobie książki pt.
- "Opowieść o prawdziwym człowieku", nikt nie będzie opiewał twojej chęci
- życia, twojego przerośniętego instynktu przetrwania... Jak długo
- wytrzymasz na grzybach, multiwitaminach i wieprzowinie? Poddaj się,
- homo sapiens! Nie jesteś już władcą przyrody! Zostałeś obalony! Nie, nie
- musisz koniecznie od razu zdychać, nikt nie nalega. Poczołgaj się jeszcze w
- agonii, zachłystując się własnymi ekskrementami... Ale wiedz, homo
- sapiens, przeżyłeś już swoje! Ewolucja, której prawa pojąłeś, zatoczyła już
- pełne koło, i nie jesteś już jej ostatnim stadium, nie jesteś koroną
- stworzenia. Jesteś dinozaurem. Trzeba ustąpić miejsca nowym,
- doskonalszym gatunkom. Nie należy być egoistą. Gra skończona, pora dać
- pograć innym. Twój czas minął. Wymarłeś. I niech przyszłe cywilizacje
- łamią sobie głowy nad tym, dlaczego homo sapiens wymarł. Chociaż
- wątpię, żeby to kogokolwiek zainteresowało...
- Hunter, podczas tego monologu uważnie studiujący swoje paznokcie,
- podniósł w końcu wzrok na Suchego i ciężko przemówił:
- - NieĽle się załamałeś odkąd cię ostatnio widziałem. Przecież pamiętam
- jak mi mówiłeś, że jeśli zachowamy kulturę, jeśli się nie poddamy, nie
- oduczymy się mówić po rosyjsku, jeśli nauczymy nasze dzieci czytać i
- 34
- pisać, to nieważne, może i pod ziemią pociągniemy... Ty mi to mówiłeś,
- czy nie ty? A teraz - poddaj się, homo sapiens... Jak to tak?
- - Po prostu co nieco zrozumiałem, Myśliwy. Odczułem to, co ty może
- jeszcze zrozumiesz, a może nie zrozumiesz nigdy: jesteśmy dinozaurami i
- dożywamy swoich dni... Niech to potrwa dziesięć czy nawet sto lat, ale i
- tak...
- - Opór jest bezcelowy, tak? - złym głosem pociągnął Hunter. - Do tego
- zmierzasz?
- Suchy milczał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nigdy nikomu nie
- przyznał się do swojej słabości i najwidoczniej dużo go kosztowało, by
- powiedzieć coś takiego staremu przyjacielowi i to jeszcze przy Artemie.
- Ciężko mu się było przyznać do kapitulacji...
- - A właśnie, że nie! Niedoczekanie!
- - powoli przemówił Hunter
- prostując się do pełnej wysokości.
- - I oni też się nie doczekają! Nowe
- gatunki, powiadasz? Ewolucja? Nieodwracalne wymieranie? Gówno?
- świnie? Witaminy? Nie takie rzeczy przeżyłem. Nie boję się tego.
- Rozumiesz? Ja rąk do góry nie będę podnosił. Instynkt przetrwania? Możesz
- tak to nazwać. Tak, będę się łapał życia zębami. Znam ja tę twoją ewolucję.
- Inne gatunki niech poczekają wspólnie w kolejce. Nie jestem bydłem, które
- prowadzą na rzeĽ. Kapituluj sobie i idĽ do tych swoich doskonalszych i
- lepiej przystosowanych, ustępuj im swojego miejsca w historii! Jeśli
- czujesz, że już się nawojowałeś, to wal - dezerteruj, ja cię nie osądzę. Ale
- nie próbuj mnie przestraszyć. I nie staraj się ciągnąć mnie za sobą na rzeĽ.
- Po co prawisz mi kazania? Jak nie będziesz sam, jak poddasz się w grupie,
- to będzie mniejszy wstyd? Czy może wrogowie obiecują miskę gorącej
- kaszy za każdego towarzysza wziętego w niewolę? Moja walka jest
- beznadziejna? Twierdzisz, że jesteśmy na skraju przepaści? Pluję w tę twoją
- przepaść. Jeśli uważasz, że twoje miejsce jest na dnie, to bierz jak najwięcej
- powietrza i skacz. Bo mnie z tobą nie po drodze. Jeśli Człowiek Rozumny,
- wyrafinowany i cywilizowany homo sapiens wybiera kapitulację, to
- rezygnuję z tego zaszczytnego określenie i lepiej stanę się zwierzęciem. I
- jak zwierzę będę chwytać się życia i rzucać innym do gardeł, żeby przeżyć.
- I przeżyję. Rozumiesz?! Przeżyję!
- Usiadł i cicho poprosił Artema, żeby nalał mu jeszcze herbaty. Suchy
- sam wstał, mroczny i milczący, i poszedł napełnić czajnik i zagrzać wodę.
- Artem został w namiocie w cztery oczy z Hunterem. Jego ostatnie słowa, ta
- jego dĽwięcząca w uszach pogarda, jego zawziętość i pewność, że uda mu
- się przeżyć, rozpaliły Artemowi serce. Długo nie mógł się zdecydować by
- przemówić jako pierwszy. I wtedy Hunter sam zwrócił się do niego:
- - No, a ty co myślisz, chłopcze? Mów, nie wstydĽ się... Też tak chcesz,
- jak roślinka? Jak dinozaur? Siedzieć na tyłku i czekać aż po ciebie przyjdą?
- Znasz przypowieść o żabie w śmietanie? Jak dwie żaby wpadły do dzbanka
- 35
- ze śmietaną? Jedna, myśląc racjonalnie, szybko zrozumiała, że opór jest
- bezcelowy i że losu nie da się oszukać. A może jest jakieś życie
- pozagrobowe, więc po co się niepotrzebnie wysilać i na próżno pocieszać
- płonnymi nadziejami? Złożyła łapki i poszła na dno. A druga była na pewno
- durna, albo niewierząca. I zaczęła się szamotać. Wydawałoby się, po co się
- szarpać, jeśli wszystko przesądzone? Szamotała się i szamotała... Aż ubiła
- śmietanę na masło. I wylazła z dzbanka. Uczcijmy pamięć jej towarzyszki,
- przedwcześnie poległej w imię postępu filozofii i racjonalnego myślenia.
- - Kim pan jest? - odważył się w końcu spytać Artem.
- - Kim jestem? Już wiesz. Jestem Myśliwym.
- - Ale co to znaczy myśliwy? Czym pan się zajmuje? Poluje pan?
- - Jak by ci to wyjaśnić... Wiesz, jak jest zbudowany ludzki organizm?
- Składa się z milionów maluteńkich komórek
- - jedne przekazują sygnały
- elektryczne, drugie przechowują informacje, trzecie wchłaniają substancje
- odżywcze, czwarte transportują tlen... Ale wszystkie, nawet najważniejsze
- z nich, zginęłyby szybciej niż w jeden dzień, zginąłby cały organizm, gdyby
- nie było komórek odpowiedzialnych za odporność. Nazywają się one
- makrofagi. Pracują metodycznie i regularnie, jak zegarek, jak metronom.
- Kiedy choroba wnika w organizm, znajdują ją, śledzą, gdziekolwiek się
- zapuści, wcześniej czy póĽniej łapią i... - Hunter wykonał gest jakby
- ukręcał komuś szyję i wydał nieprzyjemny chrzęszczący
- dĽwięk -
- likwidują.
- - Ale jaki to ma związek z pańskim zawodem? - upierał się Artem.
- - WyobraĽ sobie, że całe metro to ludzki organizm. Złożony organizm,
- składający się z czterdziestu tysięcy komórek. Ja jestem makrofagiem.
- Myśliwym. To mój zawód. Każde niebezpieczeństwo, dostatecznie
- poważne by zagrażać całemu organizmowi, należy likwidować. To jest
- moja praca.
- Wrócił wreszcie Suchy z czajnikiem i, nalewając wrzący wywar do
- kubków, najwidoczniej w czasie swej nieobecności zebrawszy myśli,
- zwrócił się do Huntera:
- - I cóż zamierzasz przedsięwziąć, by zlikwidować Ľródło
- niebezpieczeństwa, kowboju? Wybrać się na polowanie i powystrzelać
- wszystkich czarnych? Wątpię, żeby cokolwiek z tego wyszło. Nie ma rady,
- Hunter. Nie ma.
- - Zawsze zostaje jeszcze jedno wyjście, ostatnie. Zawalić wasz północny
- tunel w cholerę. Całkowicie. I odciąć się od twojego nowego gatunku.
- Niech się rozmnażają na górze i nie ruszają nas, kretów. Podziemia to teraz
- nasze środowisko życia.
- - Opowiem ci coś ciekawego. Mało kto o tym wie na naszej stacji.
- Zasypaliśmy już jeden tor. Dokładnie nad nami, nad północnymi tunelami,
- 36
- płyną wody gruntowe. I już wtedy, kiedy zasypywaliśmy drugą linię
- północną, o mało nas nie zalało. Użylibyśmy trochę silniejszego ładunku - i
- żegnaj, ojczysta stacjo WOGN. Tak więc, jeśli teraz zawalimy kolejny
- północny tunel, nie tylko nas zaleje. Zmyje nas stąd radioaktywna zupa.
- Wtedy to będzie nie tylko nasz koniec. Oto gdzie kryje się prawdziwe
- zagrożenie dla metra. Jeśli właśnie teraz i w taki sposób rozpoczniesz wojnę
- gatunków, to nasz przegra. Szach.
- - A co ze śluzą? Czy nie można po prostu zamknąć śluzy w tunelu z tej
- strony? - przypomniał sobie Hunter.
- - śluzy z całej linii rozebrali nieznani mędrcy jeszcze jakieś piętnaście
- lat temu i przeznaczyli na umocnienia jakiejś tam stacji, dziś nikt już nie
- pamięta której. Czyżbyś sam o tym nie wiedział? No, to jeszcze raz: szach.
- - Powiedz mi... Czy ostatnimi czasy ich ataki się nasilają?
- - Hunter
- chyba się poddał i zmienił temat rozmowy.
- - Nasilają? Jeszcze jak! A przecież, w co trudno uwierzyć, jakiś czas
- temu nic o nich w ogóle nie wiedzieliśmy. A teraz proszę - główne
- zagrożenie. I wierz mi, bliski jest dzień, kiedy po prostu nas zmiotą, ze
- wszystkimi naszymi umocnieniami, reflektorami i karabinami
- maszynowymi. Przecież nie można poderwać całego metra dla jednej
- marnej stacji... Fakt, robią tu całkiem niezłą herbatę, ale wątpię, żeby
- ktokolwiek zgodził się ryzykować życie nawet dla tak wspaniałej herbaty
- jak nasza. W końcu zawsze jest konkurencja z Pieczatników... Znów
- szach! - smutno uśmiechnął się Suchy. - Nikomu nie jesteśmy potrzebni.
- Sami już wkrótce nie będziemy w stanie wytrzymać ich naporu. Odciąć ich
- zasypując tunel nie możemy. Wyjść na powierzchnię i tam ich wybić też nie
- jesteśmy w stanie, z powszechnie zrozumiałych powodów... Mat.
- Przegrałeś, Myśliwy! Ja też. Wszyscy w najbliższym czasie całkowicie
- przegramy, jeśli rozumiesz, co mam na myśli
- - krzywo uśmiechnął się
- Suchy.
- - Zobaczymy - odparł Hunter. - Zobaczymy.
- Siedzieli dalej rozmawiając o najrozmaitszych rzeczach; często padały
- nieznane
- Artemowi
- imiona,
- urywki
- niedopowiedzianych
- lub
- niewysłuchanych kiedyś do końca historii. Od czasu do czasu nagle
- wybuchały jakieś stare spory, z których Artem niewiele rozumiał i które
- widocznie ciągnęły się latami, przygasając na czas rozstania i znów
- rozpalając się przy spotkaniu.
- W końcu Hunter wstał, powiedział, że czas iść spać, bo w odróżnieniu od
- Artema nie kładł się po dyżurze, i pożegnał się z Suchym. Ale przed
- wyjściem nagle obrócił się do Artema i szepnął mu: "WyjdĽ na chwilę".
- 37
- Artem wyskoczył z namiotu od razu za nim, nie zwracając uwagi na
- zdziwiony wzrok ojczyma. Hunter czekał na niego na zewnątrz, szczelnie
- zapinając swój długi płaszcz i podnosząc kołnierz.
- - Przejdziemy się? - zaproponował i ruszył nieśpiesznie po peronie
- przed siebie, w stronę namiotu dla gości, w którym nocował. Artem
- niepewnie poszedł za nim, próbując domyślić się, o czym taki człowiek
- chce porozmawiać z nim, chłopaczkiem, który jak dotąd nie zrobił dla
- innych absolutnie nic znaczącego, a nawet zwyczajnie przydatnego.
- - Co myślisz o tym, czym się zajmuję? - spytał Hunter.
- - Fantastyczne... Przecież jeśli by pana nie było... No, i innych, takich
- jak pan, jeśli jest was więcej... To my wszyscy już dawno byśmy...
- -
- wymamrotał zmieszany Artem.
- Zrobiło mu się wstyd własnej nieumiejętności wysławiania się. Akurat
- teraz, kiedy taki człowiek zwrócił na niego uwagę i osobiście chce mu coś
- powiedzieć, poprosił nawet żeby z nim wyjść, żeby tak w cztery oczy, bez
- ojczyma, on czerwieni się jak panienka i coś tam smętnie mamrocze...
- - Doceniasz to? No, jeśli lud docenia
- - uśmiechnął się Hunter
- - to
- znaczy, że nie ma co słuchać defetystów. Trzęsie się twój ojczym, ot co. A
- przecież to naprawdę odważny człowiek... W każdym razie był nim. Dzieje
- się u was coś strasznego, Artem. Coś, czego nie można tak zostawić. Twój
- ojczym ma rację: to nie jest po prostu jakieś cholerstwo, jak na dziesiątkach
- innych stacji, nie wandale, nie wyrodki. Tu jest coś nowego. Coś
- złowieszczego. Od tych nowin wieje zimnem. Mogiłą. Wszystkiego dwie
- doby na waszej stacji i już zaczyna mnie przenikać ten strach. I im więcej o
- nich wiesz, im dłużej ich obserwujesz, im częściej ich widzisz, tym
- silniejszy jest strach, tak to rozumiem. Ty, na przykład, niewiele razy ich
- widziałeś, tak?
- - Do tej pory jeden raz: dopiero niedawno zacząłem chodzić na dyżury
- na północ - przyznał się Artem. - Ale szczerze mówiąc, wystarczył mi ten
- jeden raz. Do dziś męczą mnie koszmary. Ostatniej nocy, na przykład. A
- przecież tyle czasu już minęło od tamtego spotkania!
- - Koszmary, powiadasz? Ty też je masz? - spochmurniał Hunter. - Tak,
- nie wygląda to na przypadek... Pomieszkać tu jeszcze trochę, parę
- miesięcy, pochodzić regularnie na te wasze dyżury i nie wykluczone, że też
- skapcanieję... Nie, dzieciaku. W jednym twój ojczym się pomylił. To nie on
- to mówi. Nie on tak uważa. To oni myślą za niego i oni za niego mówią.
- Poddajcie się, mówią, opór jest bezcelowy. A on jest dla nich tubą. I sam
- tego pewnie nie rozumie... I pewnie rzeczywiście dostrajają się dranie i
- naciskają na psychikę. Co za diabelstwo! Powiedz mi, Artem - zwrócił się
- do niego bezpośrednio, po imieniu, i chłopak zrozumiał, że zamierza
- powiedzieć mu coś naprawdę ważnego.
- - Masz jakąś tajemnicę? Coś
- 38
- takiego, czego nie powiedziałbyś nikomu ze stacji, a postronnemu
- człowiekowi możesz zdradzić?
- - Nno... - zawahał się Artem i przenikliwemu
- wystarczyłoby to, by wiedzieć, że taka tajemnica istnieje.
- człowiekowi
- - Ja też mam swój sekret. Wymienimy się? Muszę się z kimś podzielić
- swoją tajemnicą, ale chcę być pewny, że nikt jej nie wypaple. Dlatego
- zdradĽ mi swoją
- - i nie jakieś pierdoły o dziewczynach, tylko coś
- poważnego, czego nikt nie powinien usłyszeć. Ja też ci powiem coś niecoś.
- To dla mnie ważne. Bardzo ważne, rozumiesz?
- Artem się wahał. Męczyła go oczywiście ciekawość, ale strach było
- zdradzić właśnie tę tajemnicę człowiekowi, który był nie tylko ciekawym
- rozmówcą, którego życie pełne było przygód, ale, jak można sądzić,
- zimnokrwistym zabójcą, który bez najmniejszego wahania usuwał wszelkie
- przeszkody na swojej drodze. A przecież jeśli Artem rzeczywiście okaże się
- mieć związek z inwazją czarnych...
- Hunter spojrzał mu zachęcająco w oczy:
- - Nie masz powodu się mnie bać. Gwarantuję ci nietykalność!
- - i
- konspiracyjnie mrugnął.
- Podeszli do namiotu dla gości, na tę noc oddanego Hunterowi do pełnej
- dyspozycji, ale zostali na zewnątrz. Artem zastanowił się ostatni raz i jednak
- się zdecydował. Nabrał jak najwięcej powietrza, a następnie pośpiesznie, na
- jednym oddechu, przedstawił całą historię wyprawy na stację Ogród
- Botaniczny. Kiedy przerwał, Hunter przez jakiś czas milczał, by przetrawić
- to co usłyszał. Potem odezwał się ochrypłym głosem:
- - Ogólnie biorąc, ciebie i twoich przyjaciół powinno się za to zabić, ze
- względów wychowawczych. Ale zagwarantowałem ci już nietykalność. Na
- twoich przyjaciół się to jednak nie rozciąga...
- Artemowi ścisnęło się serce, poczuł jak drętwieje mu ze strachu ciało i
- uginają się pod nim nogi. Nie był w stanie mówić i dlatego milcząc
- oczekiwał dalszego ciągu mowy oskarżycielskiej.
- - Jednak ze względu na wiek i ogólny kretynizm w chwili zajścia, a
- także na długi czas, jaki od tego minął, zostajecie ułaskawieni. Będziecie
- żyć - i, żeby szybciej wyprowadzić Artema z odrętwienia, Hunter jeszcze
- raz mrugnął do niego, tym razem na zachętę.
- - Ale pamiętaj, że twoi
- sąsiedzi ze stacji nie będą mieli dla ciebie litości. Tak więc dobrowolnie
- włożyłeś mi w ręce potężną broń przeciw samemu sobie. A teraz wysłuchaj
- mojej tajemnicy...
- I, póki Artem żałował swej gadatliwości, mówił dalej:
- - Nie szedłem na tę stację przez całe metro na próżno. Nie poddam się.
- Zagrożenie powinno zostać usunięte, jak już na pewno nie raz dziś
- 39
- słyszałeś. Powinno i zostanie usunięte. Ja to zrobię. Twój ojczym się boi.
- Jak rozumiem, powoli zmienia się w ich narzędzie. Sprzeciwia się coraz
- słabiej i jeszcze mnie próbuje przekonać. Jeśli te wody gruntowe to prawda,
- to o wariancie z zawaleniem tunelu trzeba oczywiście zapomnieć. Ale twoja
- opowieść cokolwiek mi rozjaśniła. Jeśli czarni po raz pierwszy zaczęli się tu
- zakradać po waszej wycieczce, to znaczy, że przychodzą z Ogrodu
- Botanicznego. Zdaje się, że hodowali nie to, co trzeba w tym Ogrodzie
- Botanicznym, jeśli coś takiego się tam urodziło... A to znaczy, że można
- ich zablokować tam, bliżej powierzchni. Bez niebezpieczeństwa uwolnienia
- wód gruntowych. Tylko że licho wie, co się dzieje za siedemsetnym metrem
- północnego tunelu. Tam wasza władza się kończy. Zaczyna się władza
- mroku - najbardziej rozpowszechniona forma rządów na terytorium
- moskiewskiego metra. Pójdę tam. Nikt nie może o tym wiedzieć. Powiesz
- Suchemu, że wypytywałem cię o sytuację na stacji i to będzie prawda. Nie
- będziesz raczej musiał niczego wyjaśniać: jak wszystko pójdzie gładko, sam
- wszystko wyjaśnię komu trzeba. Ale może się też zdarzyć tak - przerwał na
- moment badawczo patrząc Artemowi w oczy
- - że nie wrócę. Usłyszysz
- wybuch czy nie, jeśli nie wrócę do jutra rano, ktoś powinien przekazać, co
- się ze mną stało, i opowiedzieć moim kolegom, co za cholerstwo siedzi w
- waszych północnych tunelach. Wszystkich swoich dawnych znajomych z tej
- stacji, w tym twojego ojczyma, dziś widziałem. I czuję, widzę niemal, jak
- maleńki robak zwątpienia i strachu zżera mózgi wszystkim, którzy są często
- poddani ich wpływowi. Nie mogę polegać na ludziach o robaczywych
- mózgach. Potrzebuję zdrowego człowieka, którego rozsądku nie
- szturmowały jeszcze te wampiry. Potrzebuję ciebie.
- - Mnie? Ale jak ja mogę panu pomóc? - zdziwił się Artem.
- - Posłuchaj. Jeśli nie wrócę, będziesz musiał za wszelką cenę - za
- wszelką cenę, słyszysz?! - dotrzeć do Polis. Do Miasta... I odnaleĽć tam
- człowieka o przezwisku Młynarz. Opowiesz mu całą historię. I jeszcze
- jedno. Dam ci teraz pewną rzecz, przekażesz mu ją jako dowód, że to ja cię
- posłałem. WejdĽ na chwilę!
- - Hunter zdjął kłódkę z wejścia, podniósł
- zasłonę i przepuścił Artema do środka.
- W namiocie było ciasno przez stojący na podłodze ogromny plecak w
- barwach ochronnych i imponujących rozmiarów kufer. W świetle lampki
- Artem dojrzał ciemno połyskującą w głębi torby lufę jakiejś solidnej broni,
- najprawdopodobniej rozłożonego wojskowego erkaemu. Zanim Hunter
- ukrył go przed oczami postronnych, Artem zdołał zauważyć matowoczarne
- metalowe skrzynki z taśmami z amunicją, ułożone ciasno w rzędzie po
- jednej stronie broni oraz małe zielone granaty przeciwpiechotne po drugiej.
- Bez żadnego komentarza na temat tego arsenału, Hunter otworzył boczną
- kieszeń plecaka i wyciągnął z niej małą metalową kapsułkę, zrobioną z łuski
- 40
- naboju. Ze strony, po której powinna była znajdować się kula, kapsułka
- kończyła się przykręconym wieczkiem.
- - Proszę, trzymaj. Nie czekaj na mniej dłużej niż dwa dni. I nie bój się.
- Wszędzie spotkasz ludzi, którzy ci pomogą. Zrób to koniecznie! Wiesz, co
- od ciebie zależy. Przecież nie muszę ci tego jeszcze raz wyjaśniać, prawda?
- To wszystko. Życz mi powodzenia i spływaj... Muszę się wyspać.
- Artem ledwie wydusił z siebie słowa pożegnania, ścisnął potężną łapę
- Huntera i powlókł się do swojego namiotu, garbiąc się pod ciężarem
- obarczającej go misji.
- 41
- ROZDZIAŁ 3
- JEśLI NIE WRÓCĘ
- Artem myślał, że po przyjściu do domu nie ominie go przesłuchanie:
- ojczym z pewnością będzie wyciągał z niego informacje, dopytując się o
- czym rozmawiał z Hunterem. Jednak wbrew jego oczekiwaniom, ten wcale
- nie czekał na niego z przygotowanymi dybami i hiszpańskimi butami, a
- spokojnie pochrapywał - dotychczas, przez ponad dobę, nie mógł się
- wyspać.
- Przez nocne patrole i spanie w dzień, Artema znów czekała praca na
- nocną zmianę, w fabryce herbaty.
- Dziesięciolecia życia pod ziemią, w ciemności częściowo rozpraszanej
- słabym czerwonym światłem sprawiły, że prawdziwe rozumienie dnia i
- nocy stopniowo zatarło się. Nocą oświetlenie stacji nieco przygasało, tak jak
- niegdyś w pociągach dalekobieżnych, aby ludzie mogli się wyspać, lecz
- nigdy, oprócz sytuacji awaryjnych, nie gasło całkowicie. Jakkolwiek
- wyostrzył się ludzki wzrok przez lata przeżyte w ciemności, wciąż jednak
- nie mógł się równać z oczami stworzeń zamieszkujących tunele i porzucone
- przejścia.
- Podział na "dzień" i "noc" odbywał się bardziej z przyzwyczajenia, niż z
- konieczności. "Noc" miała sens o tyle, o ile większości mieszkańców stacji
- wygodnie było spać w jednym czasie, odpoczywała też wtedy trzoda,
- przygaszano światło i zabraniano hałasować. O dokładnym czasie
- mieszkańcy stacji dowiadywali się dzięki dwóm stacyjnym zegarom,
- zawieszonym nad wejściami do tuneli z przeciwnych stron. Owe zegary
- miały wagę porównywalną z takimi obiektami o strategicznym znaczeniu,
- jak skład amunicji, filtry wodne i generator prądu. Wiecznie o nie dbano,
- najmniejsze awarie były natychmiast naprawiane, a wszelkie, nie tylko
- dywersyjne, ale nawet zwykłe, chuligańskie próby ich zniszczenia były
- karane w najsurowszy sposób, aż do wygnania ze stacji.
- Obowiązywał tu surowy kodeks karny, według którego administracja
- WOGN-u sądziła przestępców przy pomocy trybunału błyskawicznego, ze
- względu na stan nadzwyczajny, wprowadzony obecnie, jak wszystko na to
- wskazywało, na zawsze. Akcje dywersyjne dotyczące obiektów
- strategicznych pociągały za sobą najwyższy wymiar kary. Za palenie i
- zaprószanie ognia na peronie poza specjalnie wydzielonym miejscem, jak i
- za nieprawidłowe obchodzenie się z bronią i materiałami wybuchowymi,
- groziło natychmiastowe wygnanie ze stacji i konfiskata majątku.
- Te drakońskie prawa miały swoje wytłumaczenie w tym, że już kilka
- stacji spłonęło do szczętu. Ogień błyskawicznie rozprzestrzeniał się po
- 42
- namiotowych miasteczkach, pożerając wszystkich bez różnicy, i oszalałe,
- pełne bólu krzyki jeszcze wiele miesięcy po katastrofie dĽwięczały echem w
- uszach mieszkańców sąsiednich stacji, a zwęglone ciała, sklejone stopionym
- plastikiem i brezentem, szczerzyły popękane od niewyobrażalnego gorąca
- zęby w świetle latarek mijających je przestraszonych straganiarzy i
- wędrowców, którzy przypadkiem zabłądzili do tego piekła.
- By uniknąć tak strasznego losu, na większości stacji nieostrożne
- obchodzenie się z ogniem zaliczono do kategorii ciężkich zbrodni.
- Wygnaniem karano także kradzieże, sabotaż i celowe uchylanie się od
- pracy. Przy tym, biorąc pod uwagę, że prawie cały czas wszyscy byli na
- widoku, a na stacji mieszkało coś ponad dwustu ludzi, przestępstwa takie, i
- w ogóle jakiekolwiek, popełniano dość rzadko, i przeważnie byli to obcy.
- Praca na stacji była obowiązkowa, i wszyscy, od małego do dużego,
- mieli wypracować swoją codzienną normę. Ferma świń, uprawy grzybów,
- fabryka herbaty, kombinat mięsny, służba przeciwpożarowa i inżynieryjna,
- cech producentów broni - każdy z mieszkańców pracował w jednym, albo i
- dwóch z tych miejsc. MężczyĽni mieli do tego obowiązek raz na dwie doby
- odbyć wartę pod bronią w jednym z tuneli, a podczas konfliktów lub gdy w
- głębinach metra pojawiało się jakieś nowe niebezpieczeństwo, patrole były
- wielokrotnie wzmacniane, zaś na torach bez przerwy stały gotowe do walki
- odwody.
- Życie było tak dokładnie wyregulowane na bardzo nielicznych stacjach i
- dobra sława, która przylgnęła do WOGN-u, przyciągała mnóstwo ludzi
- chcących na nim zamieszkać. Jednak na osiedlanie się obcych zgadzano się
- rzadko i niechętnie.
- Do nocnej zmiany w fabryce herbaty było jeszcze kilka godzin i Artem,
- nie wiedząc gdzie się podziać, powlókł się do swojego najlepszego
- przyjaciela, Żeńki - tego samego, z którym swego czasu odbyli zapierającą
- dech w piersiach wyprawę na powierzchnię.
- Żeńka był jego rówieśnikiem, ale, w odróżnieniu od Artema, mieszkał ze
- swoją prawdziwą rodziną: ojcem, matką i młodszą siostrzyczką. Przypadki,
- kiedy udało się uratować całej rodzinie, były nieliczne, i Artem w głębi
- duszy zazdrościł swojemu przyjacielowi. Oczywiście bardzo kochał
- ojczyma i szanował go nawet teraz, po tym jak puściły mu nerwy, ale
- świetnie przy tym rozumiał, że Suchy to dla niego nie ojciec, w ogóle nie
- rodzina, i nigdy nie nazywał go tatą.
- A Suchy, który na początku sam poprosił Artema, żeby mówił mu
- "wujku Saszo", z czasem tego pożałował. Przybywało mu lat, a on, stary
- wilk tunelowy nadal nie założył prawdziwej rodziny, nie miał nawet
- kobiety, która czekałaby na jego powroty. Na widok matek z małymi
- dziećmi ściskało mu się serce i marzył o tym, że i w jego życiu przyjdzie
- taki dzień, kiedy nie będzie już trzeba kolejny raz odchodzić w ciemność,
- 43
- znikając z życia stacji na długie dni i tygodnie, a może i na zawsze. A
- wtedy, myślał z nadzieją, znajdzie się kobieta gotowa zostać jego żoną, i
- urodzą im się dzieci, które, kiedy nauczą się mówić, zaczną nazywać go nie
- wujkiem Saszą, a ojcem.
- Starość i niemoc były coraz bliżej, zostawało coraz mniej czasu i z
- pewnością trzeba się było śpieszyć, ale wciąż nijak nie udawało się wyrwać.
- Jedna misja zastępowała drugą i nie było na razie nikogo, komu mógłby
- przekazać część swojej pracy, powierzyć swoje kontakty, zdradzić sekrety
- zawodowe, żeby samemu zająć się jakąś lekką robotą na stacji. Już od
- dawna zastanawiał się nad spokojniejszym zajęciem, wiedział nawet, że z
- pewnością może liczyć na posadę we władzach stacji, dzięki swojemu
- autorytetowi, wzorowemu przebiegowi służby i przyjacielskim stosunkom z
- administracją.
- Na razie jednak nie widział nawet na horyzoncie nikogo zasługującego
- na rolę zmiennika i, pocieszając się myślami o szczęśliwym jutrze, żył
- dniem dzisiejszym, wciąż odkładając ostateczny powrót i nadal zraszając
- swym potem i krwią granit obcych stacji i beton odległych tuneli.
- Artem wiedział, że ojczym, mimo prawie ojcowskiej miłości do niego,
- nie myśli o nim jako o kontynuatorze swojego dzieła i ogólnie biorąc uważa
- go za nicponia, i to zupełnie niezasłużenie. Nie brał Artema w dalsze
- wyprawy, chociaż ten już wydoroślał i nie można już było wymawiać się
- tym, że jest jeszcze mały i porwą go zombi albo zjedzą szczury. Nawet się
- nie domyślał, że właśnie tą niewiarą w Artema popychał go do najbardziej
- szalonych awantur, za które zresztą sam go potem lał. Widać chciał, żeby
- Artem nie narażał życia na bezsensowne niebezpieczeństwo w wędrówkach
- po metrze, a żył tak jak marzyło się samemu Suchemu: w spokoju i
- bezpiecznie, przy pracy i wychowywaniu dzieci, nie tracąc na próżno
- młodości. Lecz życząc Artemowi takiego życia, zapominał, że sam, zanim
- zaczął do niego dążyć, przeszedł przez ogień i wodę, wyszedł cało z setek
- przygód i nasycił się nimi. I to nie mądrość, która przyszła z wiekiem,
- przemawiała teraz przez niego, a przeżyte lata i zmęczenie. Zaś w Artemie
- kipiała energia, on dopiero zaczynał żyć i wieść żałosne życie rośliny,
- krojąc i susząc grzyby, zmieniając pieluchy, nie ośmielając się nigdy
- wychodzić za pięćsetny metr, wydawało mu się zupełnie nie do pomyślenia.
- Pragnienie, by dać nogę ze stacji rosło w nim z każdym dniem, kiedy coraz
- jaśniej rozumiał jaki los przygotowuje dla niego ojczym. Kariera producenta
- herbaty i rola ojca wielu dzieciom zupełnie się Artemowi nie podobała. To
- właśnie pociąg do przygód, chęć, by dać się porwać, ot tak, przeciągom
- tuneli, i dać się im nieść w nieznane, na spotkanie losu, odgadł w nim
- pewnie Hunter prosząc go o taką niełatwą, związaną z ogromnym ryzykiem
- przysługę. Myśliwy miał dobrego nosa do ludzi i już po godzinnej
- rozmowie zrozumiał, że może na Artemie polegać. Nawet jeśli ten nie
- dojdzie do miejsca przeznaczenia, to przynajmniej nie zostanie na stacji
- 44
- zapomniawszy o zadaniu, jeśli Hunterowi stanie się cokolwiek na stacji
- Ogród Botaniczny.
- I Myśliwy nie pomylił się w swym wyborze.
- Żeńka na szczęście był w domu, i teraz Artem mógł przeputać wieczór
- przy najnowszych plotkach, rozmowach o przyszłości i mocnej herbacie.
- - Czołem! - zawołał przyjaciel na powitanie Artema. - Ty też dziś w
- nocy pracujesz w fabryce? Mnie też wpisali. Tak mnie łamało w kościach,
- że chciałem już prosić kierownictwo o zastępstwo. Ale jak ciebie wpisali ze
- mną, to nieważne, wytrzymam. Byłeś dzisiaj w patrolu, tak? Na warcie? No,
- opowiadaj! Słyszałem, że mieliście tam wypadek... Co tam się działo, co?
- Artem spojrzał z ukosa na młodszą siostrzyczkę Żeńki, którą tak
- zaciekawiła ich rozmowa, że przestała nawet opychać obierkami z grzybów
- szmacianą lalkę uszytą przez mamę i wstrzymała oddech patrząc na nich z
- kąta namiotu okrągłymi oczami.
- - Słuchaj, młoda! - rozumiejąc, co Artem konkretnie miał na myśli,
- surowo odezwał się Żeńka
- - teraz, tego, zabieraj swoje rzeczy i idĽ się
- pobawić do sąsiadów. Katia cię chyba zapraszała w gości. Należy
- utrzymywać dobre stosunki z sąsiadami. Tak więc zbieraj swoje dzidzie i
- uciekaj!
- Dziewczynka pisnęła coś z oburzeniem i z miną skazańca zaczęła się
- zbierać, żaląc się przy tym swojej lalce, tępo zapatrzonej w sufit na wpół
- wytartymi oczyma.
- - Myślałby kto, że tacy ważni! Ja i tak wszystko wiem! Będziecie gadać
- o tych waszych muchomorach! - rzuciła z pogardą na pożegnanie.
- - A ty, Leńka, jeszcze za mała jesteś na dyskusje o muchomorach.
- Mleko masz jeszcze pod nosem! - przywrócił ją do pionu Artem.
- - Co to jest mleko? - z niedowierzaniem spytała dziewczynka dotykając
- ust.
- Ale do wyjaśnień nikt się nie zniżył, i pytanie zawisło w powietrzu.
- Kiedy poszła, Żeńka zasunął od środka wejście do namiotu i spytał:
- - No, to co się stało? No, wal! Tyle już tu słyszałem. Jedni mówią, że z
- tunelu wylazł ogromny szczur, inni, że zwiadowcę czarnych odstraszyliście,
- a nawet żeście go ranili. Komu wierzyć?
- - Nikomu nie wierz!
- - poradził Artem. - Wszyscy łżą. To był pies.
- Malutki szczeniak. Andriej go przygarnął, ten z piechoty morskiej.
- Powiedział, że wyrośnie mu z niego owczarek niemiecki
- - uśmiechnął się
- Artem.
- - A ja przecież od Andrieja jak nic słyszałem, że to był szczur! -
- powiedział zmieszany Żeńka. - Specjalnie mi naściemniał, czy co?
- 45
- - To ty nie wiesz? Przecież to jego ulubiony dowcip: o szczurach
- wielkości świni. Żartowniś z niego, rozumiesz - odparł Artem. - A u ciebie
- co nowego? Co słyszałeś od chłopaków?
- Przyjaciele Żeńki byli straganiarzami, dostarczali herbatę i wieprzowinę
- na Prospekt Mira, na targ. Z powrotem wieĽli multiwitaminy, szmatki i
- wszelakie badziewie, czasem nawet książki, zatłuszczone, często z
- brakującymi stronicami, które nieznanymi drogami docierały na Prospekt
- Mira, przebywając połowę metra, wędrując ze skrzyni do skrzyni, z kieszeni
- do kieszeni, od handlarza do handlarza, aby w końcu odnaleĽć swojego
- pana.
- Mieszkańcy WOGN-u byli dumni z tego, że mimo oddalenia od centrum
- i głównych szlaków handlowych, udawało im się nie tylko przeżyć w
- pogarszających się z dnia na dzień warunkach, ale też podtrzymywać,
- choćby w obrębie stacji, błyskawicznie wygasającą w całym metrze ludzką
- kulturę.
- Władze stacji starały się poświęcać tej kwestii jak najwięcej uwagi.
- Dzieci obowiązkowo uczono czytać, a na stacji była nawet mała biblioteka,
- do której zwoziło się w zasadzie wszystkie kupione na jarmarkach książki.
- Bieda była w tym, że straganiarzom nie wypadało przebierać w tytułach, co
- im dawano to brali, i wszelakiej makulatury gromadziło się bez liku.
- Lecz mieszkańcy stacji odnosili się do książek tak, że nawet z najbardziej
- bezużytecznej książki w bibliotece nikt nigdy nie wyrwał ani stroniczki.
- Były traktowane jak świętość, ostatnia pamiątka przepięknego świata, który
- pogrążył się w niebycie. I dorośli, ceniąc każdą sekundę wspomnień
- przywoływanych przez lekturę, przekazywali to uczucie do książek swoim
- dzieciom, które nie miały już czego pamiętać, które nigdy nie znały
- - bo
- nie mogły znać
- - innego świata oprócz niekończącego się labiryntu
- ponurych i ciasnych tuneli, korytarzy i przejść.
- W metrze miejsca, w których drukowane słowo było równie czczone,
- były nieliczne, i mieszkańcy WOGN-u z dumą uważali swoją stację za
- jedną z ostatnich ostoi kultury, północną forpocztę cywilizacji na Linii
- Kałużsko-Ryżskiej. Książki czytali i Artem, i Żeńka. Żeńka za każdym
- razem wyczekiwał powrotu swoich znajomych z targu i pierwszy leciał do
- nich dowiedzieć się, czy nie dostali czegoś nowego. Wtedy książka
- najpierw trafiała do Żeńki, a dopiero potem do biblioteki.
- Artemowi książki ze swoich wypraw przynosił ojczym, a w ich namiocie
- było coś w rodzaju prawdziwej półki z książkami. Stały na niej pożółkłe ze
- starości, czasem nieco nadgryzione przez szczury i pleśń, czasem pokryte
- brunatnymi plamkami czyjejś zaschłej krwi, rzeczy, których nie miał nikt
- inny na stacji, a może i w całym metrze: Márquez, Kafka, Borges, Vian,
- kilka tomów rosyjskiej klasyki.
- 46
- - Tym razem chłopaki nic nie przywieĽli
- - powiedział Żeńka. - Lecha
- mówi, że jeden facet za miesiąc dostanie partię książek z Polis. Obiecał parę
- przynieść.
- - Przecież ja nie o książkach! - machnął ręką Artem. - Co tam słychać?
- Jak sytuacja?
- - Sytuacja? Właściwie nic ciekawego. Oczywiście chodzą różne słuchy,
- ale to tak zawsze, wiesz przecież, straganiarze nie potrafią żyć bez plotek i
- opowieści. Od razu chudną. Nie trzeba ich wtedy karmić, tylko dać plotki
- opowiedzieć. Ale wierzyć w te historie, czy nie
- - to też jest pytanie. Teraz
- jest niby spokojnie. Oczywiście jeśli porównać z czasami, kiedy Hanza
- walczyła z czerwonymi. Aha! - przypomniał sobie. - Na Prospekcie Mira
- zabronili sprzedawać kwasa. Teraz, jeśli znajdą u straganiarza kwasa,
- wszystko konfiskują, wywalają ze stacji i jeszcze spisują dane. Lecha mówi,
- że jak znajdą kolejny raz, to na kilka lat zabraniają w ogóle wchodzić na ich
- terytorium. Do całej Hanzy! Dla straganiarza to jest w ogóle śmierć.
- - No ładnie! Tak po prostu zabronili? Co ich ugryzło?
- - Według Lechy, uznali, że to narkotyk, bo ma się po nim haluny. I że
- mózg zaczyna obumierać, jeśli długo się go pije. Niby o zdrowie ludzi się
- troszczą.
- - Lepiej by się zatroszczyli o swoje zdrowie! Co się tak nagle naszym
- zaniepokoili?
- - Wiesz co? - powiedział Żeńka o ton ciszej.
- - Lecha mówi, że oni w
- ogóle rozpuszczają dezy, jeśli chodzi o szkodliwość dla zdrowia.
- - Jakie dezy? - spytał ze zdziwieniem Artem.
- - Dezinformację. Posłuchaj tego. Lecha zaszedł raz wzdłuż naszej linii
- za Prospekt Mira. Dotarł do Suchariewskiej. Miał tam jakieś ciemne
- sprawki, nie zaczął nawet opowiadać jakie. I napotkał tam pewnego
- ciekawego gościa. Maga.
- - Kogo?! - Artem nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. - Maga? Na
- Suchariewskiej? Ześwirował ten twój Lecha! I co, mag mu podarował
- czarodziejską różdżkę? Czy kwiat paproci?
- - Głupi jesteś
- - obraził się Żeńka.
- - Myślisz, że wszystko wiesz
- najlepiej? To, że do tej pory nie widziałeś magów ani o nich nie słyszałeś,
- nie znaczy, że ich nie ma. A w mutantów z Filowki wierzysz?
- - A co tu wierzyć? I tak istnieją, to jasne. Ojczym mi opowiadał. A o
- magach jakoś nic nie słyszałem.
- - Nawiasem mówiąc, Suchy, przy całym moim szacunku do niego, też
- na pewno nie jest wszechwiedzący. A może, po prostu, nie chciał cię
- straszyć. Krótko mówiąc, nie chcesz słuchać, idĽ w cholerę.
- 47
- - Dobra już, Żeńka, opowiadaj. To jednak ciekawe. Chociaż brzmi
- oczywiście... - Artem uśmiechnął się ironicznie.
- - Więc tak. Nocowali tam przy ognisku. Wiesz, na Suchariewskiej nikt
- nie mieszka na stałe. Tylko straganiarze z innych stacji zatrzymują się tam
- na noc, bo władze Hanzy wypraszają ich po sygnale z Prospektu Mira. No, i
- różne typy się tam wałęsają, jacyś szarlatani, złodziejaszki - kleją się do
- straganiarzy. I podróżni tam odpoczywają, przed wyprawą na południe.
- Tam, za Suchariewską, w tunelach, zaczyna się jakiś obłęd. Niby niczego
- tam nie ma: ani szczurów, ani żadnych mutantów, a jednak ci, którzy chcą
- przejść, bardzo często przepadają. Po prostu znikają bez śladu. Następna
- stacja za Suchariewską to Turgieniewska. Przylega do Linii Czerwonej:
- było tam przejście na Czystyje Prudy, czerwoni teraz nazwali ją z powrotem
- Kirowska - był podobno taki komuch, Kirow... Przestraszyli się, że
- sąsiadują z taką stacją. Zamurowali przejście. I Turgieniewska stoi teraz
- pusta. Porzucona. Tak więc tunel od Suchariewskiej do najbliższej ludzkiej
- siedziby jest długi... I właśnie w nim giną ludzie. Jak idą pojedynczo, to
- prawie na pewno nie przejdą. A jeśli karawana ma ponad dziesięć osób, to
- przechodzą. I mówią, że nic tam nie ma, normalny tunel, czysty, spokojny,
- pusty, nie ma nawet żadnych rozgałęzień, więc w sumie nie za bardzo jest
- gdzie się podziać... Nie ma żywego ducha, nic nie szeleści, ani stworów
- żadnych nie widać... A potem, nazajutrz, ktoś się nasłucha o tym, jak tam
- czysto i przytulnie, splunie na zabobony, pójdzie tym tunelem
- - i po nim,
- jakby krowa jęzorem machnęła. Był człowiek, nie ma człowieka.
- - Mówiłeś coś o jakimś magu - cicho przypomniał Artem.
- - Zaraz dojdę i do maga, trochę cierpliwości
- - obiecał Żeńka. - Tak
- więc, ludzie boją się iść sami tymi tunelami na południe. I szukają sobie na
- Suchariewskiej towarzyszy, w sensie, żeby przejść tamtędy razem. A jak nie
- ma akurat targu, to ludzi jest mało i czasem trzeba siedzieć i czekać całymi
- dniami, jak nie tygodniami, aż zbierze się wystarczająco dużo ludzi, żeby
- iść. W końcu, im więcej luda, tym większa szansa. Lecha mówi, że można
- tam czasem spotkać bardzo ciekawych ludzi. Hołoty, oczywiście, też jest
- sporo, trzeba umieć odróżnić. Bywa jednak tak, że się uda - i wtedy takich
- rzeczy się człowiek nasłucha... Ale do rzeczy... Lecha spotkał tam maga.
- Nie takiego jak myślisz, jakiegoś wyłysiałego staruszka Hassana z
- czarodziejskiej lampy...
- - Hassan to dżin, a nie mag - ostrożnie poprawił go Artem, lecz Żeńka
- zignorował jego uwagę i mówił dalej:
- - Facet jest okultystą. Pół życia poświęcił na studiowanie mistycznej
- literatury. Lecha mówił konkretnie o jakimś Castanedzie... Więc gość niby
- czyta myśli i widzi przyszłość, odnajduje zaginione przedmioty, wie
- zawczasu o niebezpieczeństwie. Twierdzi, że widzi duchy. WyobraĽ sobie,
- facet nawet... - Żeńka zrobił artystyczną pauzę
- - wędruje po metrze bez
- 48
- broni! W ogóle, bez żadnej broni. Tylko składany nożyk - żeby kroić
- jedzenie - i taki kijek, z plastiku. Właśnie! Twierdzi, że ci co tego kwasa
- robią, i ci co go piją, to wariaci. Bo to w ogóle nie jest to, co myślimy. To
- nie jest żaden kwas, a te muchomory, to nie są tak naprawdę żadne
- muchomory. Odkąd pamięta, w europejskiej części Rosji nic takiego nie
- rosło. Wpadł mi zresztą kiedyś w ręce podręcznik grzybiarza, ale o tych
- muchomorach rzeczywiście nie ma tam ani słowa. I nie ma nawet nic do
- nich podobnego... Ci, którzy je jedzą, myślą, że to po prostu halucynogen,
- żeby film sobie obejrzeć, ale mylą się
- - tak powiedział ten mag. I gdyby
- przygotować te muchomory troszkę inaczej, to da się dzięki nim wejść w
- taki stan, z którego można kontrolować wydarzenia w świecie realnym
- będąc w świecie tych muchomorów, do którego się dostajesz, kiedy je jesz.
- - Czyli ten twój mag to prawdziwy narkoman!
- - oznajmił pewnym
- głosem Artem. - Tutaj też wielu popija kwasa dla odprężenia, sam wiesz,
- ale nikt do takiego stopnia się jeszcze nie nażłopał. Chłop się uzależnił, na
- sto procent. Niewiele mu już pewnie zostało. Słuchaj, wujek Sasza
- opowiedział mi kiedyś taką historię... Na jakiejś stacji, nie pamiętam już
- jakiej, przysiadł się do niego nieznajomy dziadyga, i dawaj opowiadać, że
- jest potężnym telepatą i toczy bezustanną bitwę przeciw takim samym
- silnym telepatom i przybyszom z innych planet, tyle że złym. I że tamci już
- go prawie pokonali, a on może nie przetrzyma już nawet tego dnia, bo
- wszystkie siły traci na walkę. A stacja była podobna do Suchariewskiej, taka
- stacyjka: ogniska, ludzie siedzą bliżej środka peronu, dalej od tuneli, żeby
- się wyspać i nazajutrz znów ruszyć w drogę. I wtedy obok wujka i tego
- staruszka przechodzi, powiedzmy, jakichś trzech ludzi, a stary ze strachem
- mówi: widzisz, o, ten pośrodku, to jeden z głównych złych telepatów, agent
- ciemności. A po bokach idą kosmici. Pomagają mu. A ich wódz mieszka w
- najgłębszym punkcie metra. Jak mu tam było, ojczym mi opowiadał...
- Kończy się na "-ski". I mówi dalej: tamci nie chcą do mnie podchodzić, bo
- tu ze mną siedzisz. Nie chcą, żeby zwykli ludzie dowiedzieli się o naszej
- walce. Ale teraz atakują mnie energią, a ja ich blokuję. Jeszcze powalczę!
- Ciebie to śmieszy, a mojemu ojczymowi nie było wtedy zbytnio do
- śmiechu. WyobraĽ sobie: zapomniany przez Boga zakątek metra, wiadomo,
- co tam się może dziać? Brzmi to oczywiście bzdurnie, ale mimo wszystko. I
- tu wujkowi Saszy, choć powtarza sobie, że to po prostu chory człowiek,
- zaczyna się już wydawać, że ten, co szedł w środku, między dwoma
- kosmitami, jakoś tak wrogo na niego spojrzał, i oczy mu się jakby trochę
- świeciły...
- - Jakaś bzdura - niepewnie powiedział Żeńka.
- - Może i to była bzdura, ale na odległych stacjach, sam rozumiesz,
- trzeba być gotowym na wszystko. Więc staruszek mówi mu, że wkrótce
- czeka go, to jest tego staruszka, ostatnia bitwa ze złymi telepatami. I że jeśli
- przegra - a sił ma coraz mniej - to wszystkich czeka koniec. Opowiada, że
- 49
- wcześniej dobrych było więcej i walczyli jak równi z równymi, ale potem
- Ľli zaczęli przeważać i ten staruszek jest jednym z ostatnich. A może i
- zupełnie ostatni. I jeśli zginie i Ľli zwyciężą, to będzie koniec. Totalna
- kaszana!
- - Moim zdaniem i tak tu mamy totalną kaszanę - zauważył Żeńka.
- - Czyli póki nie jest totalna, to jest do czego dążyć
- - odrzekł Artem. -
- No, i na do widzenia, stary mówi: "Synku! Daj mi cokolwiek do jedzenia.
- Mało sił mi zostało. A ostatnia bitwa się zbliża... I od jej wyniku zależy
- nasza wspólna przyszłość. Twoja też!". Rozumiesz? Dziadek sępił jedzenie.
- Myślę, że tak samo z tym magiem. Też ma na pewno nierówno pod sufitem.
- Tylko na innym gruncie.
- - Nie, jednak stanowczo jesteś idiota! Nie posłuchałeś nawet do końca...
- poza tym, kto ci powiedział, że staruszek łgał? Przy okazji, jak on się
- nazywał? Ojczym ci nie mówił?
- - Mówił, ale już dokładnie nie pamiętam. Jakieś śmieszne imię...
- Zaczynało się "Cu". Czy to "Cumak", czy "Cudak"... Ci włóczędzy często
- tak mają: jakaś kretyńska ksywa zamiast imienia. A czemu pytasz? Jak się
- ten twój mag nazywał?
- - Powiedział Lesze, że obecnie mówią na niego Carlos. Że niby
- podobny. Nie wiadomo, co miał na myśli, ale tak to właśnie wyjaśnił. ¬le,
- że nie dosłuchałeś do końca. Na koniec rozmowy powiedział Lesze, że
- następnego dnia lepiej nie iść południowym tunelem
- - a on właśnie
- nazajutrz zamierzał wracać. Posłuchał go i nie poszedł. I słusznie.
- Dokładnie tego dnia jacyś zwyrodnialcy napadli na karawanę w tunelu
- między Suchariewską a Prospektem Mira, chociaż wydawało się, że to
- bezpieczne przejście. Połowa straganiarzy zginęła. Reszta ledwo uszła z
- życiem. Taki
- numer!
- Artem umilkł i zamyślił się.
- - Ogólnie biorąc, to nic na pewno nie wiadomo. Wszystko się może
- zdarzyć. Ojczym mi opowiadał, że kiedyś też się działy takie rzeczy. Mówił
- jeszcze, że na najbardziej oddalonych stacjach, gdzie ludzie dziczeją i robią
- się z nich jaskiniowcy, zapominają o tym, że człowiek jest rozumnym
- stworzeniem, tam się dzieją takie dziwne rzeczy, których my, ze swoim
- logicznym myśleniem, nie jesteśmy w ogóle w stanie wyjaśnić. Co prawda
- nie chciał uściślać, co to za rzeczy. Zresztą tego mi nie opowiadał,
- przypadkiem podsłuchałem.
- - Ha! Mówię ci: tu czasem o takich numerach można usłyszeć, że
- normalny człowiek w życiu nie uwierzy. Przykładowo Lecha poprzednim
- razem jeszcze jedną historię mi opowiedział... Chcesz posłuchać? Czegoś
- takiego, to pewnie nawet od swojego ojczyma nie usłyszysz. Lesze na targu
- 50
- opowiadał jeden straganiarz z Sierpuchowskiej... Tylko powiedz, wierzysz
- w duchy?
- - No... Po rozmowach z tobą za każdym razem zaczynam się nad tym
- zastanawiać. Ale potem, jak pobędę sam, albo porozmawiam z normalnymi
- ludĽmi, to raczej przestaję
- - z trudem powstrzymując uśmiech,
- odpowiedział Artem.
- - A poważnie?
- - No cóż, coś tam oczywiście o tym czytałem. I wujek Sasza sporo
- opowiadał. Ale szczerze mówiąc, nie bardzo chce się wierzyć we wszystkie
- te historie. Tak w ogóle, Żeńka, to cię nie rozumiem. I tak mamy tu na stacji
- niekończący się koszmar z tymi czarnymi, czegoś takiego pewnie nie ma
- nigdzie indziej, w całym metrze. Gdzieś na centralnych stacjach o naszym
- życiu opowiadają dzieciom straszne bajki i pytają się nawzajem: "Wierzysz
- w te bajki o czarnych, czy nie?". A tobie i tego mało. Chcesz się jeszcze
- czegoś bać?
- - Czyli ciebie nie interesuje nic innego oprócz tego, co możesz zobaczyć
- i dotknąć? Czyli uważasz, że świat ogranicza się do tego, co widzisz? Do
- tego, co słyszysz? Taki kret, na przykład, nie widzi. Jest ślepy od urodzenia.
- Ale przecież to nie znaczy, że wszystkie rzeczy, których kret nie widzi, tak
- naprawdę nie istnieją. Tak samo ty...
- - Dobra. Co za historię chciałeś opowiedzieć? O straganiarzu z Linii
- Sierpuchowskiej?
- - Straganiarzu? A... Lecha na tym targu poznał jednego gościa. Tak w
- ogóle, to on niezupełnie był z Sierpuchowskiej. Pochodził z Linii Okrężnej.
- Obywatel Hanzy, ale mieszka na Dobrynińskiej. I mają tam przejście na
- Sierpuchowską. Na tej linii, nie wiem czy twój ojczym ci opowiadał, za
- skrzyżowaniem z Okrężną nie ma życia, to jest, wydaje mi się, że do
- następnej stacji, Tulskiej, stoją posterunki Hanzy. To taki rodzaj
- zabezpieczenia: pomyśleli, linia jest niezamieszkała, nigdy nie wiadomo, co
- stamtąd przylezie, więc zrobili sobie strefę buforową. I dalej niż do Tulskiej
- nikt nie chodzi. Mówią, że nie ma tam czego szukać. Wszystkie stacje
- puste, sprzęt zniszczony - nie da się tam żyć. Martwa strefa: ani zwierząt,
- ani żadnych stworów, nawet szczurów nie ma. Pusto. Ale ten straganiarz
- miał znajomego, takiego włóczęgę, który poszedł za Tulską. Nie wiem,
- czego tam szukał. No, i on potem opowiadał temu straganiarzowi, że nie
- wszystko jest na Linii Sierpuchowskiej takie proste. I że nie przypadkiem
- tak tam pusto. Mówił, że wyczyniają się tam takie rzeczy, że normalnie nie
- można sobie tego wyobrazić. To nie przypadek, że nawet Hanza nie próbuje
- jej kolonizować, choćby pod uprawę czy hodowlę...
- Żeńka zamilkł, czując że Artem wreszcie zapomniał o swoim zdrowym
- cynizmie i słucha go z otwartymi ustami. Rozsiadł się wtedy wygodnie i
- powiedział ledwo kryjąc uczucie triumfu:
- 51
- - Ale ciebie to na pewno nie interesuje, nie chcesz słuchać bzdur. Tak,
- bajeczki na dobranoc. Nalać ci herbatki?
- - Poczekaj z tą twoją herbatką! Powiedz mi lepiej, dlaczego tak
- naprawdę Hanza nie zaczęła kolonizować tego odcinka. To rzeczywiście
- dziwne. Ojczym mówił, że ostatnimi czasy mają w ogóle problem z
- przeludnieniem - nie starcza im już dla wszystkich miejsca. I jak to?
- Zrezygnowali z takiej szansy zagarnięcia dodatkowej ziemi? Zupełnie to do
- nich niepodobne!
- - Aha, jednak cię to ciekawi? Tak więc, ten wędrowiec zabrnął całkiem
- daleko. Mówił, że idzie się i idzie, i ani ducha. Nie ma w ogóle nikogo i
- niczego, jak w tym tunelu za Suchariewską. Wyobrażasz sobie, nawet
- szczurów nie ma! Tylko woda kapie. Stacje stoją porzucone, ciemne,
- dosłownie, jakby nigdy nie były zamieszkane. I coraz bardziej przytłacza
- cię poczucie niebezpieczeństwa. Aż miażdży... Szedł szybko, w niecałe pół
- dnia przeszedł cztery stacje. Człowiek był pewnie niespełna rozumu. No bo,
- żeby w taką dzicz wybrać się samemu! Tak czy owak, doszedł do
- Sewastopolskiej. Tam jest przejście na Kachowską. Wiesz co to za linia, ta
- Kachowska, ma wszystkiego trzy stacje. Jakieś nieporozumienie. Jak
- wyrostek robaczkowy... I na Sewastopolskiej postanowił przenocować.
- Namęczył się, nadenerwował... Znalazł tam jakieś szczapki, rozpalił
- ognisko, żeby nie było tak strasznie, wlazł do śpiwora i położył się spać na
- środku peronu. A nocą...
- W tym miejscu Żeńka wstał, przeciągnął się i z uśmiechem sadysty
- powiedział:
- - No, rób jak chcesz, ale ja akurat mam wielką ochotę napić się
- herbaty! - i, nie czekając na odpowiedĽ, wyszedł z czajnikiem z namiotu,
- zostawiając Artema sam na sam z wrażeniami po opowieści.
- Artem był na niego oczywiście zły za to wyjście, ale postanowił
- wytrzymać do końca historii, i dopiero potem wygarnąć Żeńce, co o nim
- myśli. Nieoczekiwanie przypomniał sobie Huntera i jego prośbę... bardziej
- nawet rozkaz... Lecz potem myśli znów wróciły do opowieści Żeńki.
- Kiedy ten wrócił, nalał Artemowi naparu do szklanki z rżniętego szkła,
- umieszczonej w bardzo rzadkim żelaznym koszyczku
- - w takich
- roznoszono kiedyś prawdziwą herbatę w pociągach - i kontynuował:
- - Tak więc położył się spać obok ogniska, a wokoło cisza, ciężka taka,
- jakbyś uszy zatkał watą. I w środku nocy nagle budzi go dziwny dĽwięk...
- kompletnie szalony, niemożliwy dĽwięk. Od razu oblał się zimnym potem i
- podskoczył na miejscu. Usłyszał dziecięcy śmiech. DĽwięczny dziecięcy
- śmiech... Od strony torów. Był cztery stacje od ostatnich ludzkich siedzib!
- W miejscu, gdzie nie ma nawet szczurów, rozumiesz? Było się czego
- wystraszyć... Wyskakuje ze śpiwora, biegnie między filarami do torów... I
- widzi... Do stacji podjeżdża pociąg. Prawdziwy, kilka wagonów. Reflektory
- 52
- świecą oślepiającym światłem
- - włóczęga mógłby stracić wzrok, na
- szczęście na czas zakrył oczy ręką. Z okien bije żółty blask, w środku siedzą
- ludzie, i wszystko to odbywa się w pełnej ciszy! Jak makiem zasiał! Nie
- słychać hałasu silnika, ani stukotu kół. Zupełnie bezdĽwięcznie pociąg sunie
- przez stację i nieśpiesznie odjeżdża w głąb tunelu... Rozumiesz? Facet
- usiadł jak stał i słabo mu się zrobiło na sercu. A tu ludzie w oknach, jakby
- żywi, o czymś bezgłośnie rozmawiają... Pociąg, wagon za wagonem,
- przejeżdża obok niego, a on widzi, że w ostatnim oknie ostatniego wagonu
- stoi chłopczyk, jakieś siedem lat, i patrzy na niego. Patrzy, pokazuje go
- palcem, śmieje się... I ten śmiech słychać! Jest tak cicho, że facet słyszy,
- jak serce mu się kołacze w piersi i jeszcze ten dziecięcy śmiech... Pociąg
- zagłębia się w tunelu i śmiech dĽwięczy coraz ciszej i ciszej... milknie w
- oddali. I znów pustka. I absolutna, straszliwa cisza.
- - I wtedy się obudził? - złośliwie, ale z nadzieją w głosie, spytał Artem.
- - Chciałoby się! Rzucił się z powrotem, do wygasłego ogniska, szybko
- zebrał manatki i biegł bez przerwy aż do Tulskiej. Całą drogę pokonał w
- godzinę. Zdaje się, bardzo się bał...
- Artem milczał, pod wrażeniem opowieści. W namiocie zapanowała cisza.
- Wreszcie Artem zebrał się w sobie, odkaszlnął upewniając się, że nie
- załamie mu się głos, i spytał Żeńkę tak obojętnie, jak tylko mógł:
- - I co, ty w to wierzysz?
- - Po prostu nie pierwszy raz słyszę takie historie o Linii
- Sierpuchowskiej - odpowiedział
- tamten.
- - Tylko
- nie
- zawsze
- ci
- opowiadam. Przecież z tobą nie da się o tym pogadać jak należy. Od razu
- zaczynasz robić sobie jaja... Dobra, zasiedzieliśmy się, zaraz trzeba będzie
- iść do pracy. Zbierajmy się. Pogadamy tam.
- Artem niechętnie wstał, przeciągnął się i powlókł do domu, żeby wziąć
- co nieco do jedzenia do roboty. Ojczym ciągle jeszcze spał, na stacji było
- całkiem cicho: było już pewnie po sygnale i do końca nocnej zmiany w
- fabryce zostało mało czasu. Należało się pośpieszyć. Mijając namiot dla
- gości, w którym zatrzymał się Hunter, Artem zobaczył, że wejście jest
- odsłonięte, a w środku jest pusto. Coś ścisnęło mu gardło. Zaczęło do niego
- w końcu docierać, że wszystko, o czym mówił z Hunterem, to nie był sen,
- że wszystko to naprawdę się stało, a rozwój wydarzeń może mieć na niego
- całkiem bezpośredni wpływ. A nawet
- - a bo to wiadomo?
- - wyznaczyć
- jego dalsze losy.
- Fabryka herbaty znajdowała się w ślepym zaułku, pod zablokowaną
- śluzą oddzielającą ich od nowego wyjścia z metra, przed prowadzącymi w
- górę schodami ruchomymi. Fabryką można ją było nazwać tylko bardzo
- umownie: cała praca odbywała się ręcznie. Strata drogocennego prądu na
- wyrób herbaty była zbytnim marnotrawstwem.
- 53
- Za żelaznymi parawanami oddzielającymi teren fabryki od reszty stacji,
- od ściany do ściany rozciągnięty był metalowy drut, na którym suszyły się
- oczyszczone kapelusiki grzybów. Kiedy było wyjątkowo wilgotno,
- rozpalano pod nimi niewielkie ogniska, żeby suszyły się szybciej i nie
- pokrywały pleśnią. Pod drutami były stoły, na których pracownicy najpierw
- kroili, a potem kruszyli zasuszone grzyby. Gotową herbatę pakowano w
- papierowe lub foliowe paczuszki, w zależności od tego, co akurat było na
- stacji, i dodawano do niej różne ekstrakty i proszki, których skład był
- trzymany w tajemnicy i znany tylko naczelnikowi fabryki. Tak oto wyglądał
- nieskomplikowany proces produkcji herbaty. Gdyby nie ciągłe dyskusje w
- trakcie pracy, osiem godzin krojenia i proszkowania grzybów byłoby z
- pewnością skrajnie nudnym zajęciem.
- Artem pracował na tej zmianie razem z Żeńką i tym rozczochranym
- facetem o imieniu Kirył, z którym wcześniej stał na warcie. Widząc Żeńkę,
- Kirył bardzo się ożywił, widać było, że już wcześniej o czymś rozmawiali, i
- natychmiast zaczął opowiadać mu jakąś historię, widocznie niedokończoną
- poprzednim razem. Artem nie był zainteresowany słuchaniem od środka,
- więc całkowicie pogrążył się we własnych myślach. Niedawna opowieść
- Żeńki o Linii Sierpuchowskiej zaczęła stopniowo blaknąć w pamięci, a na
- powierzchnię znów wypłynęła rozmowa z Hunterem, o której, wydawałoby
- się, Artem zupełnie zapomniał.
- Cóż robić? Zadanie, jakim obarczył go Hunter, było zbyt poważne, aby o
- nim nie myśleć. A jeśli Hunterowi nie uda się to, co zamierzał? Zdecydował
- się na kompletnie szalony krok, wybierając się do jaskini wroga, do samego
- piekła. Niebezpieczeństwo, na które się naraża jest ogromne, a nawet on
- sam nie zna jego prawdziwych rozmiarów. Może się tylko domyślać, co go
- czeka za pięćsetnym metrem, tam gdzie niknie ostatni odblask ogniska
- pograniczników, być może ostatniego na świecie płomienia skrzesanego
- ludzką ręką na północ od WOGN-u. Wszystko, co wiedział o czarnych,
- wiedział każdy mieszkaniec stacji, jednak nikt nie decydował się na coś
- takiego. Tak naprawdę, nie było nawet wiadomo, czy rzeczywiście to na
- stacji Ogród Botaniczny znajduje się przejście, którym stwory z
- powierzchni ziemi przenikają do metra.
- Prawdopodobieństwo tego, że Hunterowi nie uda się wykonać misji,
- którą wziął na siebie, było zbyt wysokie. Widocznie zagrożenie idące z
- północy okazało się tak duże i tak szybko rosło, że nie można było dopuścić
- do żadnego opóĽnienia. Być może Myśliwy wiedział o jego naturze coś,
- czego nie zdradził ani dyskutując z Suchym, ani w rozmowie z Artemem.
- Przy tym chyba świetnie zdawał sobie sprawę z poziomu ryzyka i
- rozumiał, że może nie podołać swojemu zadaniu, inaczej po co
- przygotowywałby Artema na taki obrót wydarzeń? Hunter nie wyglądał na
- 54
- nadmiernie strachliwego, a to znaczy, że prawdopodobieństwo tego, iż nie
- wróci na WOGN, istniało i było nawet całkiem spore.
- Ale jak Artem miałby rzucić wszystko i odejść ze stacji nic nikomu nie
- mówiąc? W końcu Hunter sam bał się uprzedzać kogokolwiek innego, w
- obawie przed "robaczywymi mózgami"... Czy jest możliwe, by dotrzeć do
- Polis, do legendarnej Polis, samotnie, pokonując wszystkie te znane i ukryte
- niebezpieczeństwa, które czekały podróżników w ciemnych i głuchych
- tunelach? Artem od razu pożałował, że poddał się surowemu urokowi i
- hipnotyzującemu spojrzeniu Myśliwego, zdradził mu swój sekret i zgodził
- się spełnić tak ryzykowne polecenie.
- - Hej, Artem! Artem! śpisz tam, czy co? Czemu nie odpowiadasz?
- -
- potrząsnął go za ramię Żeńka. - Słyszysz, co mówi Kirył? Jutro wieczorem
- zbiera się u nas karawana na Ryżską. Mówią, że nasze władze postanowiły
- się z nimi zjednoczyć, a na razie ślemy im pomoc humanitarną z racji tego,
- że wkrótce się połączymy. A tamci niby znaleĽli jakiś magazyn z kablami.
- Góra chce taki przeciągnąć między stacjami, gadają, że telefon zrobią. A
- przynajmniej telegraf. Kirył mówi, że jutro ma wolne i może pójść. A ty
- chcesz?
- Artem pomyślał w tym momencie, że los sam daje mu szansę, by
- wykonał zadanie, jeśli okaże się to konieczne. Milcząc kiwnął głową.
- - Super! - ucieszył się Żeńka. - Ja też się wybieram. Kirył! Zapisz nas,
- dobrze? O której jutro wychodzimy, o dziewiątej?
- Do końca zmiany Artem nie wyrzekł już ani słowa, nie potrafiąc
- odpędzić zajmujących go mrocznych myśli. Żeńka był wydany na pastwę
- rozczochranego Kiryła i wyraĽnie się za to obraził. Artem nadal
- mechanicznie szatkował grzyby, kruszył je na proszek, zdejmował z drutu
- nowe kapelusiki i znów kruszył, i tak w nieskończoność.
- Przed oczami stała mu twarz Huntera w chwili, kiedy mówił, że może nie
- wrócić - spokojna twarz człowieka, który przywykł ryzykować życie. A w
- sercu, jak plama z atramentu, rozlewało się przeczucie nadciągającego
- nieszczęścia.
- Po pracy Artem wrócił do swojego namiotu. Ojczyma już nie było,
- widocznie wyszedł załatwiać swoje sprawy. Artem położył się na posłaniu,
- wtulił twarz w poduszkę i od razu zasnął, choć zamierzał jeszcze raz, w
- ciszy i spokoju, przemyśleć swoje położenie.
- Sen, gorączkowy i pełen majaków ze wszystkich rozmów, myśli i
- przeżyć minionego dnia, omotał go i wciągnął całkowicie w swoje odmęty.
- Artem zobaczył siebie siedzącego przy ognisku na stacji Suchariewska,
- razem z Żeńką i wędrownym magiem o nietypowym hiszpańskim imieniu
- Carlos. Carlos uczył go i Żeńkę prawidłowo robić kwasa z grzybków i
- wyjaśniał, że wykorzystywanie go tak, jak to jest przyjęte na WOGN-ie, to
- 55
- zwykła zbrodnia, bo te muchomory tak naprawdę w ogóle nie są grzybami,
- tylko nowym rodzajem rozumnego życia na Ziemi, który, być może, z
- czasem zastąpi człowieka. Że owe grzyby to nie niezależne organizmy, a
- jedynie cząstki jednej, połączonej neuronami całości, rozciągającej się na
- całe metro gigantycznej grzybni. I że w rzeczywistości każdy, kto pije
- kwasa, nie tyle przyjmuje środki psychotropowe, a wchodzi w kontakt z tym
- nowym rodzajem rozumnego życia. I jeśli wszystko zrobić prawidłowo, to
- można się z nią zaprzyjaĽnić, a wtedy będzie pomagać temu, kto
- komunikuje się z nią poprzez kwasa. Lecz potem nagle pojawił się Suchy i,
- grożąc palcem, powiedział, że kwasa w ogóle nie można brać, gdyż od jego
- długotrwałego przyjmowania mózgi stają się robaczywe. I Artem
- postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest: oznajmił wszystkim, że
- idzie się przewietrzyć, a sam ostrożnie zaszedł za plecy maga o hiszpańskim
- imieniu i zrozumiał, że ten nie ma potylicy i widać mu mózg poczerniały od
- mnóstwa dziur zrobionych przez robaki. Długie białawe robaki, wijąc się w
- kółko, wgryzały się w tkankę mózgową i tworzyły nowe przejścia, a mag
- ciągle mówił, jak gdyby nigdy nic... Wtedy Artem przestraszył się i chciał
- stamtąd uciec, zaczął ciągnąć Żeńkę za rękaw, żeby wstał i poszedł z nim,
- ale Żeńka tylko machał na niego niecierpliwie i prosił Carlosa, żeby
- opowiadał dalej, a Artem widział, jak robaki pełzną po posadzce z głowy
- maga w stronę Żeńki i, wspinając się po plecach, próbują dostać się mu do
- uszu...
- W tym momencie Artem zeskoczył na tory i rzucił się biegiem co sił, jak
- najdalej od stacji, lecz przypomniał sobie, że to ten sam tunel, którym nie
- można chodzić samotnie, a tylko w grupie, odwrócił się i pobiegł z
- powrotem na stację, ale z jakiegoś powodu nijak nie mógł do niej dotrzeć.
- Za plecami nagle zapaliło mu się światło, i Artem, jak na sen porażająco
- wyraĽnie i logicznie zobaczył na dnie tunelu swój cień... Odwrócił się
- - z
- głębi metra nieubłaganie jechał na niego pociąg, z diabelskim zgrzytem i
- hukiem kół, ogłuszając go i oślepiając reflektorami...
- Tu nogi odmówiły mu posłuszeństwa, stały się bezsilne, jakby były to
- tylko puste nogawki, wypchane dla pozoru jakimiś szmatami. I kiedy pociąg
- był już w odległości kilku metrów od Artema, wizja nagle straciła swój
- realizm, zblakła i zniknęła.
- Zamiast tego pojawiło się przed nim coś nowego, zupełnie innego: Artem
- ujrzał Huntera ubranego od stóp do głów w śnieżną biel, w pokoju z równie
- oślepiająco białymi ścianami i bez żadnych mebli. Hunter stał z opuszczoną
- głową, świdrował oczami podłogę. Potem podniósł wzrok i popatrzył prosto
- na Artema. Wrażenie było bardzo dziwne, bo w owym śnie Artem nie czuł
- swojego ciała, lecz patrzył na wydarzenie jakby z boku. Kiedy popatrzył w
- oczy Hunterowi, wypełnił go niepojęty niepokój, oczekiwanie na coś bardzo
- ważnego, co już, już miało się
- 56
- wydarzyć...
- Hunter odezwał się do niego, i Artema uderzyło poczucie niewiarygodnej
- realności tego, co się działo. Kiedy poprzednio śniły mu się koszmary,
- zdawał sobie sprawę z tego, że po prostu śpi i wszystkie wydarzenia, w
- których bierze udział to tylko płody pobudzonej wyobraĽni. W tym
- widzeniu świadomość tego, że w dowolnym momencie można się obudzić,
- była całkowicie nieobecna.
- Szukając wzroku Artema
- - choć ten miał wrażenie, że Hunter tak
- naprawdę go nie widzi i podejmuje te wysiłki na ślepo
- - Myśliwy powoli i
- ciężko przemówił: "Nadszedł czas. Musisz wypełnić to, co mi obiecałeś.
- Musisz to zrobić. Pamiętaj, to nie jest sen! To nie jest sen!".
- Artem szeroko otworzył oczy. I nawet wtedy, w głowie, ostatni raz,
- przerażająco wyraĽnie znów rozległ się głuchy i nieco zachrypnięty głos:
- "To nie jest sen!".
- - To nie jest sen - powtórzył Artem. Szczegóły koszmaru o robakach i
- pociągu szybko się zacierały, lecz swoją drugą wizję Artem zapamiętał
- świetnie, ze wszystkimi detalami. Ciągle miał w głowie dziwny ubiór
- Myśliwego, zagadkowy, pusty biały pokój, i słowa: "Musisz wypełnić to, co
- mi obiecałeś!".
- Wszedł ojczym i z niepokojem w głosie spytał Artema:
- - Powiedz no, nie widziałeś Huntera po naszej wczorajszej dyskusji?
- Robi się już wieczór, a on gdzieś przepadł, i namiot pusty. Poszedł czy co?
- Nic ci wczoraj nie mówił o swoich planach?
- - Nie, wujku Saszo, pytał po prostu o sytuację na stacji, co tu się u nas
- dzieje - sumiennie skłamał Artem.
- - Boję się o niego. Oby nie napytał sobie biedy i jeszcze na nas czegoś
- nie sprowadził - powiedział nerwowo Suchy.
- - Nie wie, z kim ma do
- czynienia... Ech! A ty co, nie pracujesz dzisiaj?
- - Zgłosiliśmy się na dziś z Żeńką do karawany na Ryżską, żeby
- przekazać im pomoc, a potem zaczniemy stamtąd przeciągać kabel
- telegraficzny - odpowiedział Artem, uświadamiając sobie nagle, że już
- podjął decyzję. Z tą myślą coś w jego wnętrzu pękło, poczuł dziwną ulgę, a
- przy tym jakąś pustkę w środku, zupełnie jakby wycięto mu z piersi guza
- ciążącego mu na sercu i przeszkadzającemu oddychać.
- - Karawana? Siedziałbyś lepiej w domu, zamiast szlajać się po tunelach.
- Ja tam powinienem iść, akurat mam sprawę na Ryżskiej, ale nieszczególnie
- się dziś czuję. Następnym razem na pewno... Ale nie idziesz jeszcze? O
- dziewiątej? No, to jeszcze będzie czas się pożegnać. Na razie się pakuj!
- - i
- zostawił Artema samego.
- 57
- Chłopak zaczął gorączkowo chować do plecaka rzeczy, które mogły się
- przydać w drodze: latarka, baterie, więcej baterii, grzyby, paczka herbaty,
- pasztetowa ze świni, pełny magazynek do automatu, który kiedyś skądś
- świsnął, plan metra, dodatkowe baterie... Nie można zapomnieć o
- paszporcie: na Ryżskiej się oczywiście nie przyda, ale już poza jej obrębem
- pierwszy patrol niezależnej stacji może go zawrócić, a i postawić pod
- ścianą, w zależności od sytuacji politycznej. Jeszcze kapsułka, którą dał mu
- Hunter. Wszystko.
- Założywszy plecak, Artem ostatni raz obrzucił wzrokiem swój dom i
- stanowczym krokiem ostatecznie wyszedł z namiotu.
- Grupa, która miała ruszać z karawaną, zbierała się na peronie, przy
- wejściu do południowego tunelu. Na torach stała już ręczna drezyna z
- załadowanymi skrzyniami z mięsem, grzybami i paczkami z herbatą, a na
- nich leżał jakiś wymyślny przyrząd, sporządzony przez miejscowych
- speców, prawdopodobnie aparat telegraficzny.
- Oprócz Żeńki i Kiryła w drogę wybierało się jeszcze dwóch ludzi:
- ochotnik i dowódca przysłany przez administrację, który miał nawiązywać
- stosunki i prowadzić rozmowy. Wszyscy oprócz Żeńki już się zebrali i grali
- teraz w domino, w oczekiwaniu na sygnał do wyjścia. W pobliżu stały
- ułożone w piramidę, lufami w górę, wydane im na czas wyprawy karabiny z
- zapasowymi magazynkami przyczepionymi do tych pierwszych taśmą
- izolacyjną.
- W końcu pojawił się Żeńka, który przed wyjściem musiał nakarmić
- siostrę i odesłać ją do sąsiadów do powrotu rodziców z pracy.
- W ostatnim momencie Artem nagle przypomniał sobie, że w końcu nie
- pożegnał się z ojczymem. Przeprosił i obiecał, że za chwilę wróci, rzucił
- plecak i pobiegł do domu. W namiocie nikogo nie było, i Artem ruszył w
- stronę pomieszczeń, w których niegdyś przebywał personel metra, a teraz
- pracowała administracja stacji. Suchy tam był, siedział naprzeciwko
- Dyżurnego stacji, wybranego w głosowaniu naczelnika WOGN-u, i z
- ożywieniem z nim dyskutował. Artem zapukał w futrynę i cichutko
- zakasłał.
- - Dzień dobry, Aleksandrze Nikołajewiczu. Mogę porozmawiać
- sekundkę z wujkiem Saszą?
- - Oczywiście Artem, proszę. Herbaty? - serdecznie odrzekł Dyżurny.
- - No, co, wychodzicie już? Kiedy będziecie z powrotem?
- - spytał
- Suchy, odsuwając się z krzesłem od stołu.
- - Nie wiem dokładnie... - wymamrotał Artem.
- - Zobaczymy jak
- wyjdzie...
- 58
- Rozumiał, że może nigdy więcej nie zobaczy ojczyma, i trudno mu było
- kłamać właśnie jemu, jedynemu człowiekowi, który go naprawdę kocha, że
- wróci jutro czy pojutrze i wszystko będzie jak dawniej.
- Artem poczuł, że pieką go oczy i ze wstydem odkrył, że zrobiły się
- wilgotne. Zrobił krok do przodu i mocno objął ojczyma.
- - No, co ty, Artemka, co ty... Przecież wy już pewnie jutro wrócicie...
- No? - uspokajał go zdziwiony Suchy.
- - Jutro wieczorem, jeśli wszystko pójdzie według planu - potwierdził
- Aleksander Nikołajewicz.
- - BądĽ zdrowy, wujku Saszo! Powodzenia!
- - ochrypłym głosem
- powiedział Artem, ścisnął ojczymowi dłoń i szybko wyszedł wstydząc się
- swojej słabości.
- Suchy ze zdziwieniem patrzył w ślad za nim.
- - Czemu to się chłopak rozkleił? Niby nie pierwszy raz idzie na
- Ryżską...
- - Nie martw się, Sasza, to nic, przyjdzie czas, to zmężnieje ci dzieciak.
- Będziesz jeszcze tęsknił za czasami, kiedy żegnał się z tobą ze łzami w
- oczach idąc na wycieczkę dwie stacje dalej! Więc co tam mówiłeś, co myślą
- na Aleksiejewskiej o patrolowaniu tuneli? Nam by to bardzo pasowało...
- Kiedy Artem dołączył biegiem do grupy, dowódca oddziału wydał
- każdemu karabin za pokwitowaniem i powiedział:
- - No co, chłopy? Przysiądziemy przed wyjściem? - i pierwszy usiadł na
- wypolerowanej przez długie lata drewnianej ławce. Pozostali w milczeniu
- poszli za jego przykładem.
- - No, z Bogiem!
- - dowódca wstał, ciężko
- zeskoczył na tory i zajął miejsce na czele oddziału.
- Artem i Żeńka, jako najmłodsi, wleĽli na drezynę gotując się na ciężką
- pracę. Kirył i drugi ochotnik ulokowali się z tyłu, zamykając oddział.
- - Jedziemy! - odezwał się dowódca.
- Artem i Żeńka naparli na dĽwignie, Kirył popchnął lekko drezynę z tyłu,
- pojazd skrzypnął, ruszając z miejsca, i powoli potoczył się naprzód.
- Zamykający ruszyli w ślad za nim, i grupa zniknęła w czeluści
- południowego tunelu.
- 59
- ROZDZIAŁ 4
- GŁOS TUNELI
- Niepewne światełko latarki dowódcy błądziło bladożółtą plamą po
- ścianach tunelu, lizało wilgotną ziemię i znikało bez śladu, kiedy latarka
- kierowała się do przodu. Przed nimi był głęboki mrok, chciwie pożerający
- słabe promienie kieszonkowych latarek już w odległości dziesięciu kroków.
- Nudno i przygnębiająco poskrzypywała drezyna, tocząc się donikąd, a ciszę
- przerywali ciężkimi oddechami i miarowym stukiem podkutych butów
- idący za nią ludzie.
- Wszystkie południowe posterunki zostały już w tyle, dawno już zgasły za
- ich plecami ostatnie odblaski ognisk - terytorium WOGN-u skończyło się. I
- chociaż odcinek między WOGN-em a Ryżską był w ostatnich czasach
- uważany za praktycznie pozbawiony niebezpieczeństw, dzięki dobrym
- stosunkom sąsiedzkim i dość ożywionej wymianie między stacjami,
- regulamin nakazywał być ciągle w pogotowiu.
- Niebezpieczeństwo wcale nie zawsze pochodziło z północy lub
- południa - dwóch możliwych kierunków w tunelu. Mogło się czaić w
- górze, w szybach wentylacyjnych, z lewej lub z prawej strony, w licznych
- rozgałęzieniach, za zamkniętymi na głucho drzwiami dawnych pomieszczeń
- gospodarczych czy tajemnych przejść. Czekało w dole, w zagadkowych
- włazach, pozostawionych przez budowniczych metra, zapomnianych i
- zasypanych przez ekipy remontowe, gdzie w głębinach miażdżących
- największych śmiałków uczuciem irracjonalnego lęku zaczęło się lęgnąć
- coś strasznego, kiedy metro było jeszcze po prostu środkiem komunikacji...
- Oto dlaczego promień latarki dowódcy niespokojnie błądził po ścianach,
- a palce zamykających pochód nieustannie dotykały bezpieczników
- karabinów, gotowe w każdym momencie włączyć ogień ciągły i nacisnąć
- spust. Oto dlaczego między idącymi padało tak mało słów: gadanie
- osłabiało czujność i przeszkadzało w słuchaniu oddechu tuneli.
- Artem poczuł już zmęczenie, ale wciąż pracował i pracował, a dĽwignia
- po każdym opuszczeniu znów wracała do dawnej pozycji, mechanizm
- zgrzytał monotonnie, wciąż i wciąż obracały się koła. Bezskutecznie
- wpatrywał się w mrok przed sobą, a w głowie, w takt stukotu kół, równie
- ciężkim i urywanym rytmem, kołatało mu się zdanie, jakie dzień wcześniej
- usłyszał od Huntera, jego słowa o tym, że władza mroku to najbardziej
- rozpowszechniona forma rządów na terytorium moskiewskiego metra.
- Starał się myśleć o tym, jak właściwie ma się dostać do Polis, próbował
- układać plany, lecz powoli rozlewający się po mięśniach palący ból i
- zmęczenie podnoszące się od na wpół zgiętych nóg, poprzez krzyż, i
- 60
- ogarniające ręce wypierało
- skomplikowane myśli.
- mu
- z
- głowy
- wszystkie
- co
- bardziej
- Gorący słony pot, z początku zbierający się na czole drobnymi
- kropelkami, teraz, kiedy krople urosły i stały się ciężkie, zaczął obficie
- spływać mu po twarzy, zalewał oczy, a nie było kiedy go wytrzeć, bo po
- drugiej stronie mechanizmu stał Żeńka i puścić dĽwignię oznaczało zrzucić
- całą pracę na niego. W uszach coraz głośniej huczała krew i Artem
- przypomniał sobie, że kiedy był mały, lubił przyjmować różne niewygodne
- pozy, żeby poczuć to pulsowanie w uszach, gdyż ten dĽwięk przypominał
- mu miarowy krok szeregu żołnierzy na defiladzie... I można było zamknąć
- oczy i wyobrazić sobie, że to on jest przyjmującym tę defiladę marszałkiem,
- a wierne dywizje wybijają krok przechodząc przed nim i każdy skrajny
- żołnierz w szeregu równa na niego krok... Jak było to narysowane w
- książkach o wojsku.
- Wreszcie dowódca, nie odwracając się, powiedział:
- - Dobra, chłopaki, złaĽcie, zamieniajcie się miejscami. Przeszliśmy
- połowę.
- Artem wymienił spojrzenie z Żeńką, zeskoczył z drezyny, i obaj bez
- uzgadniania usiedli na szynach, chociaż powinni byli zająć pozycję przed i
- za pojazdem.
- Dowódca spojrzał na nich uważnie i rzekł ze współczuciem:
- - Smarkacze...
- - Smarkacze - ochoczo przyznał Żeńka.
- - Wstawajcie, no, nie ma co się rozsiadać. Ruszamy. Opowiem wam
- ładną bajeczkę.
- - My też możemy panu opowiedzieć różne historie!
- - oznajmił z
- przekonaniem Żeńka, nie chcąc wstawać.
- - Te wasze, to ja wszystkie znam. O tych czarnych, o mutantach... O
- tych waszych grzybach oczywiście. Ale jest i parę takich, o których nic nie
- słyszeliście. A może to i nie żadne bajki, tylko akurat nikt nie może tego
- udowodnić... To jest, bywali tacy, co próbowali, ale czego się dokładnie
- dowiedzieli, już nam nie mogą opowiedzieć.
- Artemowi dość było tego wstępu, by znaleĽć u siebie drugi oddech.
- Teraz każda informacja o tym, co zaczyna się za stacją Prospekt Mira, miała
- dla niego ogromne znaczenie. Spiesznie wstał z torów, przewiesił karabin z
- pleców na pierś i zajął swoje miejsce za drezyną.
- Małe popchnięcie dla rozpędu i koła znów zaczęły śpiewać swą smętną
- pieśń. Grupa ruszyła. Dowódca patrzył przed siebie, niespokojnie badając
- ciemność, dlatego nie wszystko, co mówił, było słychać.
- 61
- - Ciekaw jestem, co wasze pokolenie w ogóle wie o metrze? - mówił
- dowódca. - Tak, opowiadacie sobie nawzajem różne bajki. Ktoś tam gdzieś
- tam był, ktoś inny sam wszystko wymyślił. Jeden drugiemu przerwał
- historię, którą szepnął mu trzeci, który z kolei podkoloryzował opowieść,
- usłyszaną przy herbacie od czwartego, a podawał za własne przygody... To
- główny problem metra: brak niezawodnej komunikacji. Nie ma możliwości
- szybkiego przemieszczania się z jednego końca na drugi: gdzieś nie ma
- przejścia, gdzieś jest zagrodzone, gdzieś indziej jakieś dziwactwa się dzieją,
- a sytuacja codziennie się zmienia... Bo myślicie, że to całe metro jest duże?
- Pociągiem z jednego końca na drugi jedzie się wszystkiego godzinę. A
- przecież teraz ludzie idą całymi tygodniami i najczęściej nie dochodzą. I
- nigdy nie wiesz, co cię tak naprawdę czeka za zakrętem. Teraz niby
- wyprawiliśmy się na Ryżską z pomocą humanitarną... Ale problem w tym,
- że nikt - w tym ja i Dyżurny
- - nie da głowy, czy kiedy tam przyjdziemy
- nie przywitają nas gradem ołowiu. Albo czy stacja nie będzie doszczętnie
- spalona, bez żywej duszy. Albo nagle się okaże, że Ryżska należy teraz do
- Hanzy i dlatego nie ma i nigdy nie będzie dla nas przejścia do pozostałej
- części metra. Nie ma dokładnych informacji... Wczoraj rano dostałem
- wieści - wszystkie jeszcze przed wieczorem się zdezaktualizowały i
- polegać na nich dzisiaj nie można. Zupełnie jakby iść przez ruchome piaski
- według mapy sprzed stu lat. Gońcy tak długo idą, że wiadomości, które
- niosą, często okazują się już albo niepotrzebne, albo nieprawdziwe. Prawda
- ulega zniekształceniu. Ludzie nigdy nie znajdowali się w takich
- warunkach... I strach pomyśleć co się stanie, jak skończy nam się paliwo do
- generatorów i nie będzie już prądu. Czytaliście Wehikuł czasu Wellsa? Tam
- byli tacy Morlokowie...
- Dla Artema była to już druga rozmowa w tym stylu w ciągu ostatnich
- dwóch dni, wiedział już o Morlokach i Herbercie Wellsie i jakoś nie chciał
- znów o nich słuchać. Dlatego, nie zważając na Żeńkę, który próbował
- protestować, zdecydowanie popchnął rozmowę z powrotem na dawne tory:
- - No, a co wiadomo o metrze waszemu pokoleniu?
- - Hmm... Mówić o diabelstwie w tunelach to zły omen... O Metrze-2 i
- Niewidzialnych Obserwatorach? Nie będę. Ale o tym, gdzie kto mieszka,
- mogę opowiedzieć coś niecoś ciekawego. Wiecie, na przykład, że tam,
- gdzie kiedyś była Puszkińska - jest tam przejście na dwie inne stacje,
- Czechowską i Twerską - wszystko to teraz zajęli faszyści?
- - Jacy znów faszyści? - z niedowierzaniem spytał Żeńka.
- - Nasi, rodzimi. Kiedyś, dawno, kiedy jeszcze żyliśmy tam
- - dowódca
- wskazał palcem sklepienie - też tacy byli. Byli faszyści z ogolonymi
- głowami i jeszcze tacy, co się nazywali RJN, i inne jeszcze kloce, przeciwni
- imigracji, i różni tam jeszcze, taka już była w tamtych czasach moda. Licho
- wie, co znaczą te skróty, teraz już nikt nie pamięta, nawet oni już pewnie nie
- 62
- pamiętają. Potem jakby zniknęli. Ani widu, ani słychu. Aż tu nagle, jakiś
- czas temu, objawili się na Puszkińskiej. "Metro dla Rosjan!" Słyszeliście
- coś takiego? Albo: "Dobra rzecz - obcy precz!". Wyrzucili wszystkich nieRosjan z Puszkińskiej, potem z Czechowskiej, dotarli do Twerskiej. Pod
- koniec zrobiły się z nich zwierzęta, zaczęły się pogromy. Teraz zrobili sobie
- Rzeszę. Czwartą czy piątą... Coś koło tego. Dalej na razie niby nie idą, ale
- nasze pokolenie jeszcze pamięta historię dwudziestego wieku. Ale że
- faszyści... Zresztą mutanty z Filewskiej, jakby kto pytał, istnieją
- naprawdę... A nasi czarni, ile są warci! I są jeszcze różni sekciarze,
- sataniści, komuniści... Panoptikum. Po prostu panoptikum.
- Jadąc minęli wyważone drzwi do opuszczonych pomieszczeń
- służbowych. Wcześniej były tam czy to łazienki, czy to schrony... Całe
- wyposażenie - żelazne piętrowe łóżka, albo ciężki sprzęt sanitarny
- -
- dawno już zabrano i nikt się już teraz nie pchał do pustych ciemnych
- pokojów porozrzucanych po tunelach. Chociaż wszyscy niby wiedzieli, że
- niczego tam nie ma... Ale licho nie śpi!
- Przed nimi dało się zauważyć słabe migotanie. Zbliżali się do
- Aleksiejewskiej. Stacja była słabo zaludniona i wystawiała tylko jeden
- posterunek, na pięćdziesiątym metrze - na więcej nie mogli sobie pozwolić.
- Dowódca dał rozkaz zatrzymać się jakieś 40 metrów od ogniska
- rozpalonego przez wartowników z Aleksiejewskiej, i kilka razy włączył i
- wyłączył latarkę w określonej kolejności dając umówiony sygnał. Na tle
- płomieni zarysowała się czarna sylwetka - szedł do nich kontroler. Będąc
- jeszcze daleko, krzyknął:
- - Stójcie w miejscu! Nie zbliżajcie się!
- Artem zadał sobie pytanie: czyżby naprawdę mogło się tak zdarzyć, że
- kiedyś nie wezmą ich za swoich na stacji, która zawsze uważała się za
- zaprzyjaĽnioną, i przyjmą jak wrogów?
- Człowiek zbliżył się do nich nie śpiesząc się. Ubrany był w wytarte
- spodnie w panterkę i waciak z grubo namalowanym znakiem
- "A" -
- widocznie pierwszą literą nazwy stacji. Zapadłe policzki miał nieogolone,
- oczy podejrzanie mu błyszczały, a ręce nerwowo gładziły lufę wiszącego na
- szyi automatu. Przypatrzył się ich twarzom, a poznając, uśmiechnął się i na
- znak zaufania zarzucił karabin na plecy.
- - Czołem, chłopcy! Żyjecie jakoś? Na Ryżską idziecie? Wiemy, wiemy,
- uprzedzali nas. ChodĽcie!
- Dowódca zaczął o coś wypytywać wartownika, ale niewyraĽnie, i Artem,
- w nadziei, że jego też nikt nie usłyszy, powiedział cicho do Żeńki:
- - Jakiś wygłodniały. Wydaje mi się, że nie z sympatii wzięli się do tego
- sojuszu z nami.
- 63
- - No, i co z tego? - odparł jego przyjaciel.
- - My też mamy swoje
- interesy. Jeśli nasza administracja na to idzie, to znaczy, że tego
- potrzebujemy. To, że zamierzamy ich karmić, to nie filantropia.
- Minąwszy ognisko na pięćdziesiątym metrze, gdzie siedział drugi
- wartownik, ubrany tak samo jak człowiek, który ich powitał, drezyna
- wtoczyła się na stację. Aleksiejewska była słabo oświetlona, a
- zamieszkujący ją ludzie wydawali się małomówni i ponurzy. Na gości z
- WOGN-u patrzyli jednak przyjaĽnie. Grupa zatrzymała się pośrodku peronu
- i dowódca zarządził przerwę na dymka. Artema z Żeńką zostawili na
- drezynie - żeby pilnowali, a resztę wezwali do ogniska.
- - O faszystach i Rzeszy to ja jeszcze niczego nie słyszałem - powiedział
- Artem.
- - Mnie opowiadali, że gdzieś w metrze są faszyści
- - odrzekł Żeńka. -
- Ale mówili tylko, że są na NowokuĽnieckiej.
- - Kto tak mówił?
- - Lecha opowiadał - niechętnie przyznał Żeńka.
- - Dużo ciekawych rzeczy ci opowiadał - przypomniał Artem.
- - Ale faszyści przecież naprawdę istnieją! No, pomylił chłopak miejsce.
- Ale przecież nie skłamał! - tłumaczył się przyjaciel.
- Artem umilkł i zamyślił się. Przerwa na Aleksiejewskiej powinna
- potrwać nie krócej niż pół godziny: dowódca prowadził jakąś rozmowę z
- miejscowym naczelnikiem - pewnie o mającym nastąpić połączeniu. Potem
- powinni byli ruszyć dalej, żeby przed końcem dnia dojść do Ryżskiej. Po
- noclegu, rozwiązaniu wszystkich kwestii i obejrzeniu znalezionego kabla,
- należałoby wysłać z powrotem gońca po dalsze wytyczne. Jeśli kabel będzie
- można wykorzystać do komunikacji między trzema stacjami, będzie trzeba
- go rozwinąć i tworzyć łączność telefoniczną. Ale jeśli okaże się, że się nie
- nadaje, przyjdzie od razu wracać na stację.
- W ten sposób Artem miał do dyspozycji nie więcej niż dwa dni. W tym
- czasie koniecznie musiał wynaleĽć pretekst, pod którym można by było
- przebić się przez posterunki graniczne Ryżskiej, jeszcze bardziej
- podejrzliwe i upierdliwe od patroli WOGN-u. Ich nieufność była w pełni
- uzasadniona: tam, na południu, zaczynało się wielkie metro i południowa
- granica Ryżskiej była celem ataków o wiele częściej. Niechby
- niebezpieczeństwa grożące ludności Ryżskiej były nie tak tajemnicze i
- straszne jak zagrożenie wiszące nad WOGN-em, ale cechowała je za to
- niewiarygodna różnorodność. Żołnierze broniący południowych dojść do
- Ryżskiej nigdy nie wiedzieli czego się spodziewać i dlatego musieli być
- gotowi na wszystko.
- Od Ryżskiej do Prospektu Mira prowadziły dwa tunele. Zasypanie
- jednego z nich z jakichś powodów nie było możliwe i mieszkańcom stacji
- 64
- przychodziło obstawiać jeden i drugi. Zużywali na to zbyt wiele sił, dlatego
- właśnie tak ważne było dla nich zabezpieczenie choćby od północy.
- Jednocząc się z Aleksiejewską i, co najważniejsze, z WOGN-em,
- przerzucali ciężar obrony z tego kierunku na ich barki i zapewniali spokój w
- tunelach między stacjami, a to oznacza możliwość wykorzystania ich do
- celów gospodarczych. Zaś na stacji WOGN widziano w tym dobry pretekst
- do rozszerzenia swoich wpływów, terytorium i potęgi.
- W związku ze zbliżającym się zjednoczeniem, posterunki graniczne
- Ryżskiej przejawiały podwyższoną czujność: konieczne było dowieść
- przyszłym sojusznikom, że w kwestii obrony południowych rubieży można
- na nich liczyć. Dlatego przedostanie się przez nie tak w jednym, jak i w
- drugim kierunku wydawało się sprawą bardzo trudną, za trudną. I problem
- ten Artem musiał rozwiązać w ciągu jednego, najwyżej dwóch dni.
- Jednak, mimo swego skomplikowania, nie był to wcale problem
- nierozwiązywalny. Pytanie brzmiało: co robić dalej. Nawet jeśli uda się
- przeniknąć za południową granicę, trzeba jeszcze znaleĽć względnie
- bezpieczną drogę do Polis. Ponieważ decyzję trzeba było podjąć szybko, na
- WOGN-ie Artem nie miał właściwie czasu przemyśleć swojej trasy do
- Polis. W domu mógłby wypytać o niebezpieczeństwa znajomych
- straganiarzy bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Pytać o drogę Żeńkę, a
- tym bardziej innego członka oddziału, Artem nie chciał, bo świetnie
- rozumiał, że z pewnością wzbudzi to podejrzenia, a już Żeńka będzie dobrze
- wiedział, że Artem coś ukrywa. Przyjaciół ani na Aleksiejewskiej, ani na
- Ryżskiej Artem nie miał, a nie zamierzał wierzyć nieznajomym w tak
- ważnej kwestii.
- Korzystając z tego, że Żeńka odszedł pogadać z siedzącą nieopodal na
- peronie dziewczyną, Artem ukradkiem wydobył z plecaka mały plan metra,
- wydrukowany na odwrocie przypalonej na skrajach ulotki reklamowej,
- zachwalającej dawno nieistniejący bazar z ciuchami, i kilka razy obrysował
- Polis ogryzkiem zwykłego ołówka.
- Droga do niej wydawała się tak prosta i krótka... W tych mitycznych,
- starodawnych czasach, o których opowiadał dowódca, kiedy ludzie nie
- potrzebowali broni podróżując od stacji do stacji, nawet jeśli trzeba się było
- przesiąść i znaleĽć na obcej linii; w czasach, kiedy droga od jednej
- końcowej stacji do drugiej nie zajmowała nawet godziny; w tych czasach,
- kiedy tunele przemierzały tylko grzmiące, pędzące pociągi - wtedy
- odległość dzielącą WOGN i Polis można było pokonać szybko i bez
- przeszkód.
- Prosto, wzdłuż linii do Turgieniewskiej, tam przejść na Czystyje Prudy,
- jak nazywała się stacja na stareńkim planie, który oglądał Artem, czy też
- Kirowską, na którą znów przemianowali ją komuniści, i czerwoną,
- 65
- Sokolniczeską linią prosto do Polis... W epoce pociągów i lamp światła
- dziennego taka wyprawa nie zajęłaby nawet trzydziestu minut. Ale od kiedy
- słowa "czerwona linia" zaczęto pisać z wielkich liter, czerwona flaga
- zawisła nad przejściem na Czystyje Prudy, a i same Czystyje Prudy
- przestały nimi być, nie można było nawet myśleć o tym, żeby próbować
- dostać się do Polis najkrótszą drogą.
- Ze znanych powodów władze Linii Czerwonej dały spokój próbom
- uszczęśliwienia na siłę ludności całego metra przez objęcie jej władzą Rad, i
- przyjęły nową doktrynę, dopuszczającą możliwość budowy komunizmu na
- wydzielonej linii metra. Chociaż, nie potrafiąc zrezygnować ze swego
- marzenia, wciąż ambitnie nazywały je Metrem im. W.I. Lenina, żadnych
- praktycznych kroków w tym kierunku dawno już nie przedsiębrały.
- Mimo to, nie bacząc na pozorne pokojowe nastawienie reżimu, jego
- wewnętrzna paranoiczna istota ani trochę się nie zmieniła. Setki agentów
- służby bezpieczeństwa wewnętrznego, dawnym zwyczajem i nawet z pewną
- nostalgią nazywanej KGB, stale uważnie śledziło szczęśliwych
- mieszkańców Linii Czerwonej, a już ich zainteresowanie gośćmi z innych
- linii było prawdziwie bezgranicznie. Bez specjalnego zezwolenia władz
- "czerwonych" nikt nie mógł przeniknąć na żadną z ich stacji. A ciągłe
- sprawdzanie paszportów, permanentna inwigilacja i ogólna kliniczna
- podejrzliwość szybko wyławiały zarówno obcych wędrowców, którzy
- zabłądzili tu przypadkiem, jak i specjalnie wysłanych szpiegów. Pierwszych
- zrównywano z drugimi, los jednych i drugich był bardzo smutny. Dlatego
- Artemowi nie przyszło nawet do głowy, żeby dostać się do Polis przez trzy
- stacje i trzy tunele należące do Linii Czerwonej.
- Bo i nie mogła być tak prosta droga do samego serca metra. Do Polis...
- Sama ta nazwa, wymówiona przez kogoś w rozmowie, zmuszała Artema, i
- nie tylko jego, by milkł z szacunkiem. Jeszcze dzisiaj pamiętał ze
- szczegółami, kiedy pierwszy raz usłyszał nieznajome słowo w opowieści
- jakiegoś gościa ojczyma, a potem, kiedy ów gość poszedł, spytał cichutko
- Suchego, co to słowo znaczy. Ojczym popatrzył wtedy na niego uważnie i z
- ledwo zauważalnym smutkiem w głosie powiedział: "To jest, Artemka,
- pewnie ostatnie miejsce na Ziemi, gdzie ludzie żyją jak ludzie. Gdzie nie
- zapomnieli jeszcze co to znaczy >>człowiek<<, i jak właściwie to słowo
- powinno brzmieć". Ojczym uśmiechnął się smutno i dodał: "To jest
- Miasto...".
- Polis znajdowała się w miejscu największego w moskiewskim metrze
- przejścia między stacjami, na skrzyżowaniu czterech różnych linii, i
- zajmowała całe cztery stacje metra: Aleksandrowski Sad, Arbacką,
- Borowicką i Bibliotekę im. Lenina, razem z łączącymi te stacje przejściami.
- Na tym ogromnym terytorium mieściło się ostatnie autentyczne ognisko
- cywilizacji, ostatnie miejsce, w którym mieszkało tyle ludzi, że
- 66
- przebywający tam niekiedy prowincjusze nie nazywali go póĽniej inaczej
- niż Miasto. Ktoś dał Miastu inną nazwę, oznaczającą w sumie to samo:
- Polis. I może stąd, że w tym słowie dało się słyszeć dalekie i ledwo
- wyczuwalne echo potężnej i pięknej starożytnej kultury, która jakby
- obiecywała opiekę nad tym skupiskiem ludzkim, obca nazwa przyjęła się.
- Polis pozostawała dla metra zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Tam i
- tylko tam można było spotkać strażników tych starych i dziwnych gałęzi
- wiedzy, które nie znajdowały po prostu zastosowania w surowym nowym
- świecie, z jego zmienionymi prawami. Wiedza ta była dla mieszkańców
- prawie wszystkich pozostałych stacji, właściwie dla całego, pogrążającego
- się powoli w otchłani chaosu metra, tak bezużyteczna, jak i jej posiadacze.
- Zewsząd wyganiani, swoją jedyną przystań znajdowali w Polis, gdzie
- oczekiwano ich zawsze z otwartymi ramionami, gdyż rządzili tu ich
- współbracia. Dlatego w Polis i tylko w Polis można było spotkać
- zgrzybiałych profesorów, którzy kiedyś mieli swoje katedry na słynnych
- uniwersytetach, teraz na wpół zburzonych, opuszczonych, przejętych przez
- szczury i pleśń. Tylko tam mieszkali ostatni artyści, twórcy, poeci. Ostatni
- fizycy, chemicy, biolodzy... Ci, którzy pod sklepieniem swoich czaszek
- przechowywali wszystko, co ludzkości udało się osiągnąć i odkryć przez
- tysiące lat nieprzerwanego rozwoju. Ci, z których śmiercią wszystko to
- zostałoby stracone na wieki.
- Polis znajdowała się w miejscu, gdzie niegdyś było samo centrum
- miasta, od którego imienia nazwano metro. Przy tym, dokładnie nad Polis
- wznosił się gmach Biblioteki im. Lenina
- - najobszerniejszego zbioru
- informacji minionej epoki. Setki tysięcy książek w dziesiątkach języków,
- obejmujących z pewnością wszystkie obszary, w których pracowała ludzka
- myśl i gromadzono informacje. Setki ton papieru usianego wszelkimi
- możliwymi literami, znakami, hieroglifami, z których części nie miał już kto
- czytać, wszak języki, w których były napisane, zginęły wraz z mówiącymi
- w nich narodami... Lecz wciąż ogromną liczbę książek można było jeszcze
- przeczytać i zrozumieć, i umarli setki lat temu ludzie, którzy je napisali,
- mogli wiele jeszcze opowiedzieć żyjącym.
- Ze wszystkich tych nielicznych konfederacji, imperiów i po prostu
- potężnych stacji, które były w stanie wysyłać na powierzchnię ekspedycje,
- tylko Polis wyprawiała stalkerów po książki. Tylko tam wiedza miała taką
- wartość, że ludzie byli gotowi ryzykować życie ochotników, płacić bajeczne
- honoraria najemnikom i odmawiać sobie dóbr materialnych, aby zdobyć
- dobra duchowe.
- Mimo pozornej niepraktyczności i idealizmu swoich władz, Polis
- przetrwała przez te wszystkie lata, a bieda obchodziła ją z daleka, zaś jeśli
- coś groziło jej bezpieczeństwu, zdawało się, że całe metro gotowe było
- połączyć siły, by ją obronić. Echa ostatnich zmagań, do których doszło tam
- 67
- w czasie pamiętnej wojny między Linią Czerwoną a Hanzą już ucichły i
- wokół Polis znów zapanowała czarodziejska aura niedostępności i
- dobrobytu.
- I kiedy Artem myślał o tym zdumiewającym miejscu, nie dziwiło go, że
- droga do niego zwyczajnie nie może być łatwa, musi obowiązkowo być
- zawiła, pełna niebezpieczeństw i prób, inaczej sam cel wyprawy straciłby
- część swojej zagadkowości i czaru.
- Jeżeli droga przez Kirowską, Linią Czerwoną do Biblioteki im. Lenina
- wydawała się niemożliwa do pokonania i zbyt ryzykowna, to minąć
- posterunki Hanzy i przejść po Linii Okrężnej można było spróbować. Artem
- uważniej wpatrzył się w przypalony plan. Jeśli udałoby mu się przeniknąć
- do wewnętrznego terytorium Hanzy, po wymyśleniu jakiegokolwiek
- pretekstu, zagadaniu wartowników, przebiciu się siłą czy jeszcze inaczej,
- wtedy droga do Polis byłaby całkiem krótka. Artem przytknął palec do
- planu i powiódł nim wzdłuż linii. Gdyby zejść z Prospektu Mira w prawo,
- wzdłuż Okrężnej, zaledwie dwie stacje należące do Hanzy dalej, wyszedłby
- na Kurską. Tam można by było zmienić linię na Arbacko-Pokrowską, a
- stamtąd już rzut kamieniem do Arbackiej, czyli do samej Polis. Co prawda
- na drodze stał Plac Rewolucji, oddany po wojnie Linii Czerwonej w zamian
- za Bibliotekę im. Lenina, ale przecież czerwoni zagwarantowali wolny
- tranzyt wszystkim podróżnym, co było jednym z głównych punktów
- traktatu pokojowego. I ponieważ Artem w ogóle nie zamierzał wchodzić na
- stację jako taką, a jedynie przejść obok, to w zasadzie powinni go
- przepuścić bez przeszkód. Po zastanowieniu postanowił pozostać na razie
- przy tym planie i spróbować dowiedzieć się po drodze więcej o tych
- stacjach, przez które miał przejść. Jeśli coś nie pójdzie zgodnie z planem,
- powiedział do siebie, to zawsze będzie można znaleĽć zapasową trasę.
- Wpatrując się w splot wielu stacji Artem pomyślał, że dowódca jednak
- lekko przesadził malując trudności podczas nawet najkrótszych wypraw po
- metrze. Na przykład, można było zejść z Prospektu Mira nie w prawo, a w
- lewo - Artem pociągnął palcem w dół, wzdłuż Linii Okrężnej
- - do
- Kijewskiej, a tam przejściem czy Linią Filewską, czy Arbacko-Pokrowską
- tylko dwie stacje do Polis. Zadanie nie wydawało się już Artemowi
- niemożliwe do wykonania. To małe ćwiczenie z planem dodało mu wiary w
- siebie. Wiedział teraz jak działać i nie wątpił już, że kiedy karawana dotrze
- do Ryżskiej, nie wróci z grupą do domu, na WOGN, a będzie kontynuował
- wyprawę do Polis.
- - Studiujesz plan? - spytał go nad samym uchem Żeńka, który podszedł
- do Artema tak, że ten nie zauważył go, pogrążony w swoich myślach.
- Zaskoczony, Artem aż podskoczył w miejscu i w zmieszaniu próbował
- schować plan.
- 68
- - Nie, nie... Ja, tego... Chciałem znaleĽć te stacje, w których jest ta
- Rzesza, o której nam dziś opowiadali.
- - No i co, znalazłeś? Nie? Ech ty, daj, pokażę
- ci - z poczuciem
- wyższości powiedział Żeńka.
- W rozkładzie stacji orientował się o wiele lepiej od Artema, od innych
- swoich rówieśników też, i bardzo był z tego dumny. Za pierwszym razem
- bezbłędnie wskazał potrójne przejście między Czechowską, Puszkińską i
- Twerską. Artem westchnął z ulgą, lecz Żeńka uznał, że to zazdrość.
- - To nic, przyjdzie czas, że też będziesz się orientował w tych sprawach
- nie gorzej ode mnie - chciał pocieszyć Artema.
- Ten zrobił minę oznaczającą wdzięczność i szybko zmienił temat
- rozmowy.
- - A ile będzie trwała przerwa? - spytał.
- - Młodzież! Wstajemy! - rozległ się dĽwięczny bas dowódcy i Artem
- zrozumiał, że to koniec odpoczynku, i w końcu nie udało mu się nic zjeść.
- Znów przyszła kolej, by wsiadł z Żeńką na drezynę. Zazgrzytał
- mechanizm, zastukały o beton kirzowe buty i grupa znów weszła do tunelu.
- Tym razem oddział szedł naprzód w milczeniu, i tylko dowódca,
- zawoławszy do siebie Kiryła, szedł z nim równym krokiem i o czymś
- cichutko dyskutował. Artem nie miał ani chęci, ani sił, by ich
- podsłuchiwać - całą jego energię pochłaniała przeklęta drezyna.
- Zamykający pochód, pozostawiony sam, czuł się wyraĽnie nieswojo i co
- chwilę bojaĽliwie oglądał się za siebie. Artem stał na drezynie twarzą w
- jego stronę i doskonale widział, że akurat z tyłu nie ma niczego strasznego,
- ale kusiło, żeby obejrzeć się przez ramię i popatrzeć w przód, w głąb tunelu.
- Ten strach i niepewność prześladowały go cały czas, zresztą nie tylko jego.
- Każdy samotny podróżny zna to uczucie. Wymyślono nawet dla niego
- własną nazwę, "strach tunelu"
- - kiedy idzie się tunelem, szczególnie ze
- słabą latarką, cały czas wydaje się, że niebezpieczeństwo jest tuż za
- plecami. Czasem wrażenie to tak się nasila, że czuje się na potylicy czyjś
- ciężki wzrok, a nawet wcale nie wzrok... Kto wie kto lub co tam jest i jak
- postrzega świat... Bywa też, że dręczy to człowieka nie do wytrzymania, a
- gdy odwróci się błyskawicznie, wyceluje latarką w ciemność, nie ma tam
- nikogo... Cisza... Pustka... Wszystko wydaje się spokojne. Ale póki
- patrzysz przed siebie, aż do bólu oczu wpatrujesz się w mrok, to coś
- gęstnieje za twoimi plecami, znów za plecami, i znów masz ochotę rzucić
- się do przodu, oświetlić tunel za sobą i sprawdzić, czy nikogo tam nie ma,
- czy ktoś nie podszedł, kiedy patrzyłeś w drugą stronę... I znów...
- Najważniejsza rzecz to nie tracić panowania nad sobą, nie poddać się temu
- lękowi, przekonać samego siebie, że to wszystko bzdury, że nie ma się
- czego bać, że nic tam nie było słychać...
- 69
- Lecz bardzo trudno być opanowanym, szczególnie kiedy idziesz sam.
- Ludzie tracili w ten sposób zmysły. Po prostu nie mogli się już uspokoić,
- nawet kiedy dotarli do zamieszkanej stacji. Potem, oczywiście, stopniowo
- dochodzili do siebie, ale nie mogli już się zmusić, by ponownie wejść do
- tunelu - natychmiast ogarniała ich ta sama dławiąca trwoga, znana
- każdemu mieszkańcowi metra, która jednak dla nich zmieniła się w zgubną
- chorobę.
- - Nie bój się, patrzę! - krzyknął Artem, by dodać otuchy zamykającemu.
- Ten kiwnął głową, ale po paru minutach nie wytrzymał i znów się obejrzał.
- Trudno wytrzymać...
- - Jeden znajomy Siergieja dokładnie w ten sposób odleciał - cicho
- powiedział Żeńka, domyślając się, o co chodzi Artemowi.
- - On miał co
- prawda poważniejszy powód. Postanowił, rozumiesz, samemu przejść ten
- sam tunel na Suchariewskiej, pamiętasz, o którym ci kiedyś opowiadałem.
- Tam, gdzie samotny człowiek nijak nie może przejść, a z karawaną
- prościutko? Chłopak przeżył. A wiesz dlaczego przeżył?
- - Żeńka krzywo
- się uśmiechnął. - Bo nie starczyło mu odwagi, żeby dojść dalej niż do
- setnego metra. Jak tam szedł, to taki był dzielny i zdecydowany. Ha...
- Wrócił po dwudziestu minutach - oczy wytrzeszczone, włosy mu dęba stoją
- ze strachu, ani słowa po ludzku nie potrafi wymówić. I niczego się już od
- niego nie dowiedzieli
- - od tej pory gada jakoś bez sensu, a głównie
- mamrocze. I w żadnym tunelu już nogi nie postawił, więc sterczy ciągle na
- Suchariewskiej i żebrze. Teraz jest tamtejszym wioskowym głupkiem.
- Morał jest jasny?
- - Tak - niepewnie powiedział Artem.
- Przez jakiś czas oddział poruszał się w pełnej ciszy. Artem znów
- pogrążył się w swoich rozmyślaniach i szedł tak dość długo próbując
- wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo, którego można byłoby użyć na
- blokadzie przy wyjściu z Ryżskiej.
- Ciągnęło się to tak długo, aż dotarło do niego, że myśleć przeszkadza mu
- wciąż narastający dziwny szum, dochodzący z tunelu przed nimi. Odgłos
- ten, z początku prawie niesłyszalny, gdzieś na chwiejnej granicy między
- dĽwiękami słyszalnymi dla ludzkiego ucha a ultradĽwiękami, powoli i
- całkiem niezauważalnie stawał się głośniejszy, tak że nie dało się określić
- momentu, kiedy Artem zaczął go słyszeć. W chwili, gdy to spostrzegł,
- dĽwięk był już całkiem silny, przypominając najbardziej świszczący szept -
- niezrozumiały, nieludzki.
- Artem szybko zerknął na pozostałych. Wszyscy szli zgodnie i w ciszy.
- Dowódca nie rozmawiał już o niczym z Kiryłem, Żeńka rozmyślał o jakichś
- swoich sprawach, a zamykający spokojnie patrzył w przód, nie kręcąc się
- już nerwowo. Żaden z nich nie okazywał najmniejszego niepokoju. Nic nie
- słyszeli. Nic! Artem poczuł lęk. Spokój i milczenie całej grupy, jeszcze
- 70
- bardziej zauważalne na tle narastającego świstu, były zupełnie niepojęte i
- przerażające. Artem puścił dĽwignię drezyny i wyprostował się. Żeńka
- popatrzył na niego ze zdziwieniem. Oczy miał jasne, nie było w nich ani
- ślady otumanienia, czy czegoś podobnego, co bał się w nich znaleĽć Artem.
- - A ty co?
- - zapytał z niezadowoleniem.
- - Zmęczyłeś się, czy co?
- Powiedziałbyś zawczasu, a nie - rzucasz tak po prostu.
- - Niczego nie słyszysz? - z niedowierzaniem spytał Artem, i coś w jego
- głosie sprawiło, że Żeńka zmienił się na twarzy.
- Zaczął nasłuchiwać nie przestając pracować rękami. Drezyna jednak
- zwolniła, bo Artem wciąż jeszcze stał z wyrazem zakłopotania, łowiąc
- odgłosy tajemniczego szumu.
- Dowódca zauważył to i odwrócił się.
- - Co z wami? Bateryjki się skończyły?
- - Niczego pan nie słyszy? - spytał go Artem.
- W tej samej chwili do serca zakradło mu się straszne uczucie, że tak
- naprawdę nie ma żadnego szumu
- - proszę, nikt niczego nie słyszy. Po
- prostu odbił mu dekiel i ma zwidy ze strachu... Od tych wszystkich
- opowiadań i nieodstępującego ich, skradającego się zaraz za plecami
- zamykającego, mroku.
- Dowódca dał znak, by się zatrzymać, by nie przeszkadzało skrzypienie
- drezyny i stukot butów, i zamarł. Ręce podniosły mu się do karabinu, stał
- nieruchomo i naprężony wsłuchiwał się obróciwszy się jednym uchem w
- stronę tunelu.
- Dziwny dĽwięk był obecny cały czas, Artem słyszał go teraz wyraĽnie, i
- im był wyraĽniejszy, tym uważniej Artem wpatrywał się w twarz dowódcy,
- próbując zrozumieć, czy ten słyszy to wszystko, co napełniało świadomość
- chłopaka nasilającym się niepokojem.
- Lecz twarz dowódcy stopniowo się wypogodziła i Artema uderzyło
- gorące poczucie wstydu. Trudno, żeby było inaczej: zatrzymał oddział przez
- jakieś głupoty, stchórzył i jeszcze innych przestraszył.
- Żeńka najwidoczniej też niczego nie słyszał, chociaż i próbował.
- Porzucając w końcu to zajęcie spojrzał na Artema ze zjadliwym
- uśmieszkiem i, zaglądając mu w oczy, spytał z przejęciem:
- - Haluny?
- - Odwal się! - z niespodziewanym rozdrażnieniem rzucił Artem.
- - Co
- wy, ogłuchliście wszyscy, czy co?
- - Haluny! - podsumował z przekonaniem Żeńka.
- 71
- - Cisza. Zupełnie nic nie słychać. Widocznie ci się wydawało. To nic,
- zdarza się, nie napinaj się, Artem. Do roboty i jedziemy dalej
- - miękko, z
- wyczuciem sytuacji, powiedział dowódca i sam ruszył naprzód.
- Artemowi nie pozostało nic innego, jak wrócić na miejsce. Szczerze
- próbował utwierdzić się, że ten szept tylko mu się przywidział, że to
- wszystko z napięcia, próbował się rozluĽnić i nie myśleć o niczym w
- nadziei, że razem z wirującymi w panice myślami, z głowy uda się wyrzucić
- i ten diabelski szum. Na jakiś czas udało mu się zatrzymać myśli, ale w
- opustoszałej na mgnienie oka głowie dĽwięk stał się donośny, głośniejszy i
- wyraĽniejszy. Nabierał mocy w miarę jak wszyscy przemieszczali się coraz
- dalej na południe, a gdy nasilił się tak, że Artemowi wydało się, że wypełnił
- całe metro, nagle zauważył, że Żeńka pracuje tylko jedną ręką, a drugą,
- widocznie nieświadomy tego, co robi, trze sobie uszy.
- - Co ty? - szepnął do niego Artem.
- - Nie wiem... Zatykają się... Jakoś swędzi... - odezwał się Żeńka.
- - A niczego nie słyszysz? - z cieniem nadziei spytał Artem.
- - Nie, słyszeć to nie słyszę, ale jakoś uszy mi zatyka - szepnął w
- odpowiedzi Żeńka, a w jego głosie z niedawnej ironii nie zostało już śladu.
- DĽwięk sięgnął apogeum i wtedy Artem pojął skąd on dochodzi. Jedna z
- rur biegnących wzdłuż ścian tunelu, mieszczących kable telefoniczne i licho
- wie co jeszcze, w tym miejscu dosłownie pękła i to właśnie z tej czarnej
- czeluści obramowanej poszarpanymi, sterczącymi w różnych kierunkach
- żelaznymi drzazgami wydobywał się ów dziwny szum. Dochodził z głębi
- rury i ledwo Artem zdążył pomyśleć o tym, czemu nie ma w niej żadnych
- przewodów ani niczego innego, a tylko całkowita pustka i ciemność, gdy
- dowódca nagle się zatrzymał i powoli, z wysiłkiem powiedział:
- - Chłopcy, może, tego... Zróbmy przerwę, coś Ľle się czuję. Mam jakiś
- mętlik w głowie.
- Zbliżył się na miękkich nogach do drezyny, żeby przysiąść na jej skraju,
- ale krok od niej runął jak wór na ziemię. Żeńka patrzył na niego z
- zakłopotaniem i tarł uszy już dwiema rękami, nie ruszając się z miejsca.
- Kirył z jakiegoś powodu szedł dalej sam, jak gdyby nic się nie stało, nie
- reagując w żaden sposób na wołanie. Zamykający usiadł na szynach i
- nieoczekiwanie rozpłakał się bezsilnie jak dziecko. Latarka wycelowana
- była w sklepienie tunelu i cała ta scena oświetlona z dołu stała się jeszcze
- bardziej złowieszcza.
- Artem spanikował. Najwidoczniej z całego ich oddziału tylko on nie
- stracił zmysłów, lecz dĽwięk stał się kompletnie nie do wytrzymania, nie
- pozwalając skupić się na żadnej, choćby nieco bardziej złożonej myśli.
- W rozpaczy zatkał sobie uszy i to trochę pomogło. Wtedy z rozmachem
- wymierzył policzek Żeńce, który z ogłupiałą miną tarł sobie uszy, i
- 72
- wrzasnął do niego starając się zagłuszyć hałas, zapomniawszy, że był on
- słyszalny tylko dla niego:
- - Podnieś dowódcę! Połóż go na drezynie! W żadnym wypadku nie
- możemy tu zostać! Trzeba się stąd zabierać! - i, podnosząc z ziemi latarkę,
- rzucił się za Kiryłem, kroczącym jak lunatyk coraz dalej i dalej, już na
- ślepo, bo bez latarki w tunelu przed nimi było ciemno choć oko wykol.
- Na jego szczęście Kirył szedł dość wolno. W parę długich susów Artem
- dogonił go i walnął w ramię. Kirył jednak nadal szedł i obaj coraz bardziej
- oddalali się od pozostałych. Artem wybiegł do przodu i, nie wiedząc co
- robić, skierował światło latarki w oczy Kiryła. Były zamknięte, ale Kirył od
- razu się skrzywił i stracił rytm kroku. Wtedy Artem, podtrzymując go jedną
- ręką, drugą podniósł mu powiekę i poświecił prosto w Ľrenicę. Kirył
- krzyknął, zamrugał trzęsąc głową i po ułamku sekundy jakby się ocknął,
- otworzył oczy patrząc nic nierozumiejącym wzrokiem na Artema.
- Oślepiony latarką, niemal niczego nie widział i z powrotem, do drezyny,
- Artem musiał ciągnąć go za rękę.
- Na drezynie leżało bezwładne ciało dowódcy, obok siedział Żeńka, wciąż
- z tym samym tępym wyrazem twarzy. Artem zostawił Kiryła przy drezynie
- i rzucił się do zamykającego, który nadal płakał siedząc na szynach.
- Popatrzywszy mu w oczy, Artem znalazł wzrok pełen bólu i cierpienia, i tak
- silne było to wrażenie, że aż się cofnął, czując, że wbrew woli płyną mu łzy.
- - Oni wszyscy, wszyscy zginęli... Tak cierpieli!
- - wychwycił Artem
- wśród spazmów.
- Artem spróbował podnieść zamykającego, ale ten wyrwał się i
- wykrzyknął z niespodziewaną wściekłością:
- - świnie! Nieludzie! Nigdzie z wami nie pójdę, wolę zostać tutaj! Oni są
- tacy samotni, tyle jest tu ich bólu, a wy chcecie mnie stąd zabrać? To wy
- jesteście wszystkiemu winni! Nigdzie nie pójdę! Nigdzie! Puść mnie,
- słyszysz?!
- Artem z początku chciał go uderzyć w policzek, w nadziei, że chociaż w
- jakimś stopniu wróci mu to przytomność, ale przestraszył się, że w takim
- wzburzeniu tamten może mu oddać. Zamiast tego padł przed zmykającym
- na kolana i, z trudem przebijając się przez szum we własnej głowie, miękko
- przemówił, sam nie do końca rozumiejąc o co chodzi:
- - Ale przecież chcesz im pomóc, prawda? Chcesz, żeby więcej nie
- cierpieli?
- Tamten popatrzył na Artema przez łzy i z nieśmiałym uśmiechem
- szepnął:
- - Oczywiście... Oczywiście, że chcę im pomóc.
- 73
- - A więc musisz pomóc mnie. Oni chcą, żebyś mi pomógł. WsiądĽ na
- drezynę i stań za dĽwignią. Musisz mi pomóc dostać się na stację.
- - Oni tak ci powiedzieli?
- - zamykający spojrzał na Artema z
- niedowierzaniem.
- - Tak - z przekonaniem odrzekł Artem.
- - A potem puścisz mnie z powrotem, do nich?
- - Daję słowo, że jeśli będziesz chciał wrócić, puszczę cię z powrotem
- -
- obiecał Artem i póki jego rozmówca nie zdążył się rozmyślić, zaciągnął go
- do drezyny.
- Postawił przy dĽwigniach zamykającego, mechanicznie posłusznego
- Żeńkę i Kiryła, nadal nieprzytomnego dowódcę zwalił na środek, po czym
- stanął na czele pochodu, wycelował karabin w ciemność i szybkim krokiem
- poszedł naprzód. Sam się sobie dziwiąc usłyszał, jak drezyna potoczyła się
- w ślad za nim. Artem wiedział, że zrobił rzecz niedopuszczalną nie
- zabezpieczywszy tyłów, ale rozumiał, że teraz najważniejsze to oddalić się
- jak można najszybciej z tego strasznego miejsca.
- DĽwigniami pracowało teraz trzech ludzi i oddział posuwał się szybciej
- niż przed zatrzymaniem, a Artem z ulgą słyszał jak ohydny szum cichnie i z
- wolna słabnie poczucie zagrożenia. Wciąż pokrzykiwał na pozostałych, aby
- przypadkiem nie zwalniali tempa, gdy nagle usłyszał za sobą zupełnie
- przytomny i zdziwiony głos Żeńki:
- - Co się tak rządzisz?
- Artem dał znak, by się zatrzymali. Zrozumiawszy, że minęli
- niebezpieczną strefę, wrócił do grupy i bez sił opadł na ziemię, opierając się
- plecami o drezynę. Wszyscy stopniowo dochodzili do siebie. Zamykający
- przestał szlochać i tylko masował sobie palcami skronie, rozglądając się z
- niedowierzaniem wokół. Dowódca poruszył się i podniósł z głuchym
- jękiem, żaląc się, że pęka mu głowa.
- W ciągu pół godziny można było ruszać dalej. Oprócz Artema nikt
- niczego nie pamiętał.
- - Wiesz, nagle opadła na mnie taka niemoc, mętlik w głowie i jakoś tak
- od razu wszystko zgasło. Raz tak miałem od gazu w jednym tunelu daleko
- stąd. Ale gdyby to był gaz, to powinien inaczej działać, na wszystkich
- naraz, bez wyboru... A ty cały czas słyszałeś ten twój dĽwięk? Tak, dziwne
- to wszystko, nie ma co gadać... - głośno myślał dowódca. - I jeszcze to, że
- Nikita beczał... Słuchaj, Wasilicz, nad kim tak płakałeś? - zapytał
- zamykającego.
- - Cholera wie... Ja nie pamiętam. To jest, minutę temu jeszcze jakbym
- coś pamiętał, a potem jakoś się to ulotniło... Wiesz, to jest jak ze snem:
- zaraz jak się obudzisz
- - wszystko pamiętasz i masz taki wyraĽny obraz
- 74
- przed oczami. A minie kilka minut, rozbudzisz się bardziej, i już pusto.
- Tylko jakieś skrawki... I teraz mam to samo. Pamiętam, że kogoś mi było
- bardzo żal... Ale kogo, dlaczego? Pustka.
- - A pan tam chciał zostać, w tunelu. Na zawsze. Z nimi. Bronił się pan
- przede mną. Obiecywałem panu jeszcze, że jeśli pan zechce, to panu
- pozwolę tam wrócić
- - powiedział Artem, spoglądając z ukosa na
- zamykającego Nikitę. - Tak więc, puszczam pana wolno - dodał i
- uśmiechnął się.
- - Nie, nie, dziękuję - ponuro odparł Nikita i wzdrygnął się. - Jakoś się
- rozmyśliłem.
- - Dobra, chłopcy. Koniec paplania. Nie będziemy sterczeć w środku
- tunelu. Najpierw dojdĽmy na miejsce, potem wszystko przedyskutujemy.
- Będziemy jeszcze musieli jakoś wrócić... Ale nie ma co planować na
- przyszłość, w taki dzionek to daj Boże, żeby choć dojść tam, gdzie trzeba.
- Jedziemy! - zakończył dowódca. - Słuchaj, Artem, chodĽ ze mną. Jesteś
- dziś w sumie naszym bohaterem - dodał nieoczekiwanie.
- Kirył zajął pozycję za drezyną, Żeńka, mimo protestów, został przy
- dĽwigniach z Nikitą Wasiliewiczem, i pochód ruszył dalej.
- - Mówisz, że rura tam pękła? I to z niej słyszałeś ten szum? Wiesz,
- Artem, może rzeczywiście wszyscy jesteśmy głuche kołki i ni cholery nie
- słyszymy? Ty jesteś pewnie specjalnie wyczulony na to cholerstwo. Jak
- widać, w tej sprawie ci się poszczęściło, chłopcze! - ocenił dowódca. -
- Bardzo dziwne, że to dochodziło z rury. Mówisz, że rura była pusta? Licho
- wie co tam teraz nimi płynie - kontynuował, spoglądając z niepokojem na
- wężowiska rur biegnących wzdłuż ścian tunelu.
- Do Ryżskiej było już całkiem niedaleko. Po kwadransie zamigotały w
- oddali odblaski ogniska na posterunku, dowódca zwolnił kroku i dał latarką
- umówiony sygnał. Przez posterunek przepuścili ich szybko, bez zwłoki, i
- drezyna wtoczyła się na stację.
- Ryżska była w lepszym stanie niż Aleksiejewska. Kiedyś dawno, na
- powierzchni nad stacją znajdował się wielki targ. Wśród tych, którzy zdołali
- wtedy dobiec do metra i się uratować, wielu było handlarzy właśnie z tego
- bazaru. Od tej pory stację zamieszkiwał lud przedsiębiorczy, a i niewielka
- odległość do Prospektu Mira, czyli do Hanzy, do głównych szlaków
- handlowych, uwidaczniała się w jej dobrobycie. Paliło się tam elektryczne
- awaryjne światło, tak jak i na WOGN-ie. Patrole były ubrane w stare,
- znoszone mundury w panterkę, które mimo wszystko wyglądały porządniej
- niż pomalowane waciaki na Aleksiejewskiej.
- Dla gości wydzielono osobny namiot. Teraz rychłego powrotu nie było w
- planach, niejasne było, co to za nowe zagrożenie kryje się w tunelu i jak
- sobie z nim poradzić. Administracja stacji i dowódca małego oddziału z
- 75
- WOGN-u zebrali się na naradę, a pozostali mieli nadmiar wolnego czasu.
- Artem, zmęczony fizycznie i wyczerpany nerwowo, od razu rzucił się na
- swoją leżankę, twarzą do dołu. Nie chciało mu się spać, ale był kompletnie
- bez sił. Za parę godzin obiecano przyrządzić dla gości uroczystą kolację,
- sądząc po wieloznacznych mrugnięciach i szeptach gospodarzy, można
- nawet było mieć nadzieję na mięso. Na razie jednak można było leżeć i o
- niczym nie myśleć.
- Za ściankami namiotu nasilał się gwar. Ucztę przygotowywano wprost
- na środku peronu, gdzie paliło się główne ognisko. Artem nie wytrzymał i
- wyjrzał na zewnątrz. Kilku ludzi sprzątało posadzkę i rozkładało brezent,
- kawałek dalej, na torach ktoś rozbierał tuszę wieprzową, obcęgami cięto na
- kawałki zwój stalowego drutu, co zapowiadało szaszłyki. ściany były tu
- nietypowe: nie pokryte marmurem, jak na WOGN-ie i Aleksiejewskiej, lecz
- wyłożone żółtymi i czerwonymi kafelkami. Połączenie to, jak się zdaje,
- wyglądało kiedyś całkiem wesoło. Teraz co prawda płytki i tynk pokrywała
- warstwa sadzy i tłuszczu, ale tak czy inaczej trochę dawnego uroku się
- zachowało. A co najważniejsze, na drugim torze stał, do połowy schowany
- w tunelu, prawdziwy pociąg, choć z wybitymi oknami i otwartymi
- drzwiami.
- Pociągi były spotykane nie na każdym przejeĽdzie i nie na każdej stacji.
- Przez dwie dekady wiele z nich - szczególnie te, które utknęły w tunelach i
- nie nadawały się do mieszkania
- - ludzie stopniowo rozebrali część po
- części, przystosowując koła, szyby i tapicerkę do swoich potrzeb, na każdej
- stacji innych. Ojczym mówił Artemowi, że w Hanzie jeden z torów nawet
- specjalnie oczyścili z pociągów, żeby towarowe i pasażerskie drezyny
- mogły bez przeszkód kursować między punktami przeznaczenia. Słuchy
- chodziły, że tak samo postąpiono na Linii Czerwonej. W tunelu, którym szli
- z WOGN-u do Prospektu Mira, nie ostał się ani jeden wagon, ale to akurat
- był najprawdopodobniej przypadek.
- Powoli zaczęli się zbierać miejscowi, z namiotu wyszedł zaspany Żeńka,
- po pół godzinie przyłączyło się do nich miejscowe kierownictwo i dowódca
- grupy Artema, a pierwsze kawałki mięsa zaskwierczały na ogniu. Dowódca
- i władze stacji dużo się uśmiechali i żartowali, widocznie zadowoleni z
- rezultatów rozmów. Przyniesiono butlę z jakimś miejscowym
- rozweselaczem, wzniesiono toasty i wszyscy wpadli w świetne humory.
- Artem jadł swój szaszłyk i zlizywał cieknący mu po rękach gorący tłuszcz,
- patrząc na tlące się węgle, od których szło gorąco i niejasne uczucie
- przyjemności i spokoju.
- - To ty ich wyciągnąłeś z tej pułapki? - zwrócił się do niego nieznajomy
- człowiek, siedzący obok i od kilku minut uważnie mu się przyglądający.
- 76
- Artem drgnął. Do tej pory, całkowicie pogrążony w swoich myślach i
- obserwacji głowni czerwieniejących w ognisku, nie zauważał nikogo
- dookoła.
- - Kto tak panu powiedział?
- - odpowiedział pytaniem na pytanie,
- wpatrując się w nieznajomego. Ten był krótko ostrzyżony, nieogolony, pod
- grubą, ale sztywną z wyglądu skórzaną kurtką widać było ciepłą marynarską
- bluzę. Artemowi nie udało się dojrzeć nic podejrzanego: z wyglądu jego
- rozmówca przypominał zwykłego straganiarza, jakich na Ryżskiej było do
- licha i trochę.
- - Kto? No, przecież wasz brygadzista to opowiadał
- - kiwnął na
- siedzącego nieopodal i z ożywieniem dyskutującego o czymś z kolegami
- dowódcę.
- - No, tak, ja - niechętnie przyznał Artem. Chociaż jeszcze całkiem
- niedawno planował zawrzeć parę przydatnych znajomości na Ryżskiej,
- teraz, kiedy powstawała ku temu świetna okazja, z jakiejś przyczyny poczuł
- się nieswojo.
- - Jestem Burbon. A jak ciebie zwą? - nadal interesował się mężczyzna.
- - Burbon? - zdziwił się Artem. - Dlaczego tak? To nie był jakiś król?
- - Nie, młody. Był taki alkohol. Woda ognista, rozumiesz. Mówią, że
- bardzo poprawiała nastrój. To jak ci dali na
- imię? - nie ustępował
- nieznajomy.
- - Artem.
- - Słuchaj, Artem, a kiedy wracacie do siebie?
- - dopytywał się Burbon,
- przez co Artem stał się jeszcze bardziej podejrzliwy.
- - Nie wiem. Teraz nikt dokładnie nie powie, kiedy będziemy wracać.
- Jeśli pan słyszał, co się z nami działo, to sam pan powinien zrozumieć -
- nieprzyjaĽnie odparł Artem.
- - Słuchaj, mów mi na ty, nie jestem od ciebie o tyle starszy, żebyś tu,
- tego... W skrócie, pytam, bo... Sprawę mam do ciebie, młody. Nie do
- wszystkich od was, a konkretnie do ciebie, w sensie, osobiście. Potrzebna
- mi twoja pomoc. Rozumiesz? Nie na długo...
- Artem nic nie zrozumiał. Facet mówił mętnie i coś w sposobie w jaki
- wymawiał słowa sprawiało, że Artem kulił się w sobie. Najmniej na świecie
- chciało mu się teraz ciągnąć tę niejasną rozmowę.
- - Słuchaj, młody, ty się, tego, nie spinaj - jakby wyczuwając jego
- wątpliwości, Burbon pośpieszył je rozwiać. - Nie ma w tym żadnego kitu,
- wszystko jest czyste... No, prawie wszystko. W skrócie, sprawa jest taka:
- przedwczoraj nasi poszli do Suchariewskiej, no, wiesz, prosta droga... ale
- nie doszli. Jeden tylko przyszedł z powrotem. Ni cholery nie pamięta,
- przybiegł na Prospekt cały zasmarkany, beczał jak ten od was, co wasz
- 77
- brygadzista o nim opowiadał. Pozostali się nie pojawili. Może doszli potem
- do Suchariewskiej... A może nigdzie nie doszli, bo już trzeci dzień nikt stąd
- na Prospekt nie przychodzi, a i stamtąd nikt nie chce już iść w tę stronę.
- Jakoś pękają, boją się tu iść. W skrócie, myślę, że tam jest to samo dziwo,
- co i wy mieliście. Jak posłuchałem waszego brygadzisty, to od razu... W
- sensie, zrozumiałem. No, linia w końcu ta sama. I rury te same...
- - tu
- Burbon odwrócił się gwałtownie przez ramię, widocznie sprawdzając, czy
- ktoś nie podsłuchuje.
- - A ciebie to dziwo nie bierze - cicho mówił dalej. - Rozumiesz?
- - Zaczynam - niepewnie odparł Artem.
- - W skrócie, muszę tam teraz iść. Koniecznie, rozumiesz? Koniecznie.
- Nie wiem dokładnie, ale możliwe, że mi tam odbije, jak wszystkim
- chłopakom od nas, tak samo jak całej waszej brygadzie. Oprócz ciebie.
- - Ty... - niepewnie, jakby próbując smaku tego słowa, czując jak
- nieprzyjemnie i dziwnie było mu zwracać się do takiego typa na "ty", zaczął
- Artem - chcesz, żebym cię przeprowadził przez ten tunel? Żebym cię
- doprowadził do Suchariewskiej?
- - Coś w tym stylu
- - z ulgą przytaknął Burbon.
- - Nie wiem, czy
- słyszałeś, czy nie, ale tunel tam, za Suchariewską, jest jeszcze lepszy od
- tego, takie cholerstwo, będę musiał go jeszcze jakoś przejść. A tu jeszcze ta
- sprawa z chłopakami wyszła. Ale spoko, nie rzucaj się, jak mnie
- przeprowadzisz, nie pozostanę twoim dłużnikiem. Co prawda będę potem
- musiał iść dalej, na południe, ale mam tam, na Suchariewce, swoich ludzi,
- odstawią cię z powrotem, z kurzu otrzepią i tak dalej.
- Artem, który z początku chciał posłać Burbona z jego propozycją do
- diabła, nagle zrozumiał, że pojawiła się dla niego szansa przeniknąć, bez
- walki i w ogóle jakichkolwiek problemów, za południowe posterunki
- Ryżskiej. I dalej... Burbon, choć nie rozgadywał się o swoich dalszych
- planach, mówił, że będzie szedł przez przeklęty tunel z Suchariewskiej do
- Turgieniewskiej. Właśnie tamtędy Artem zamierzał próbować przejść.
- Turgieniewska - Trubna - Cwietoj Bulwar - Czechowska... A stamtąd do
- Arbackiej rzut kamieniem... Polis... Polis...
- - Jak płacisz? - Artem postanowił pocertolić się dla pozoru.
- - Jak będziesz chciał. Generalnie walutą - Burbon spojrzał z
- powątpiewaniem na Artema, starając się ocenić, czy ten rozumie o co
- chodzi. - No, w sensie, naboje do kałacha. Ale jeśli wolisz żarcie, alkohol
- czy kwasa - mrugnął okiem - też da się załatwić.
- - Nie, naboje będą w porządku. Dwa magazynki. No, i jedzenie na drogę
- tam i z powrotem. Nie targuję się - jak mógł najbardziej pewnie podał
- swoją cenę Artem, starając się wytrzymać pytający wzrok Burbona.
- 78
- - Konkretnie... - z niejasną intonacją odparł ten. - Dobra. Dwie paczki
- do kałacha. I żarcie. No, nic
- - powiedział niewyraĽnie, widocznie sam do
- siebie - to jest tego warte. Dobra, młody, jak ci tam, Artem? Na razie idĽ
- się przespać, zajdę do ciebie niedługo, jak ta cała kołomyja się uspokoi.
- Spakuj szmatki, jak umiesz pisać, to zostaw kartkę, żeby nie organizowali
- za nami pościgu. Tego... BądĽ gotowy, jak przyjdę. Rozumiesz?
- 79
- ROZDZIAŁ 5
- ZA GARśĆ NABOJÓW
- Właściwie nie było potrzeby się pakować, ponieważ Artem, co
- zrozumiałe, jeszcze niczego nie wypakował, a zresztą nie miał nic
- szczególnego do wyjmowania. Nie wiadomo było tylko, jak niepostrzeżenie
- wynieść karabin, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi.
- Automaty wydali im ciężkie, wojskowe, kalibru 7.62, z drewnianymi
- kolbami. Na WOGN-ie karawany do najbliższych stacji zawsze wyprawiano
- z takimi maszynkami.
- Artem leżał z głową pod kołdrą, nie odpowiadając na pełne
- niedowierzania pytania Żeńki: czemu tu śpi, kiedy na zewnątrz jest tak
- fajnie, i czy on w ogóle przypadkiem nie zachorował. W namiocie było
- gorąco i duszno, tym bardziej pod kołdrą. Sen ciągle nie przychodził, choć
- Artem próbował wszystkiego, by zmusić się do zaśnięcia, a kiedy wreszcie
- się udało, miał bardzo niespokojne i niejasne sny, jakby widziane przez
- mętne szkło: dokądś biegł, rozmawiał z kimś bez twarzy, znowu biegł...
- Obudził go ten sam Żeńka, szarpiąc za ramię i szepcząc:
- - Słuchaj, Artem, jakiś facet do ciebie... Masz jakieś kłopoty, czy co?
- -
- spytał z niepokojem. - Może obudzę wszystkich naszych...
- - Nie, wszystko dobrze, po prostu muszę z nim porozmawiać. śpij,
- Żeńka. To chwila
- - równie cicho wyjaśnił Artem, zakładając buty i
- czekając aż Żeńka znów się położy. Potem ostrożnie wyciągnął z namiotu
- swój plecak i chciał zrobić to samo z karabinem, gdy nagle Żeńka, słysząc
- brzęk metalu, znów spytał z przestrachem:
- - Po co ci to? Jesteś pewny, że wszystko w porządku?
- Artemowi przyszło się wypierać i zmyślać, że po prostu chce coś
- pokazać znajomemu, że się założyli, że wszystko dobrze, i tak dalej.
- - Łżesz! - podsumował z przekonaniem Żeńka.
- - Dobra. Kiedy mam
- zacząć się niepokoić?
- - Za rok - mruknął Artem w nadziei, że zabrzmiało to wystarczająco
- niewyraĽnie, odwinął drzwi namiotu i wyszedł na peron.
- - No, młody, grzebiesz się
- - z niezadowoleniem wycedził przez zęby
- czekający na niego Burbon. Ubrany był tak, jak poprzednio, tyle że na
- ramionach wisiał mu wysoki plecak. - W mordę! Co ty, zamierzasz wlec się
- z tą armatą przez wszystkie posterunki?
- - spytał, z niesmakiem pokazując
- na automat. U niego, ku swemu zdziwieniu, Artem żadnej broni nie
- dostrzegł.
- 80
- światło na stacji przygasło. Na peronie nie było ludzi, wszyscy już się
- położyli, zmęczeni imprezą. Artem starał się iść jak najszybciej, wciąż
- obawiając się natknąć na kogoś ze swojej grupy, ale przy wejściu do tunelu
- Burbon zatrzymał go, każąc zwolnić kroku. Wartownicy na torach
- zauważyli ich i spytali z daleka, dokąd to wybrali się o wpół do drugiej w
- nocy, ale Burbon zwrócił się do jednego z nich po imieniu i wyjaśnił, że w
- interesach.
- - Słuchaj, generalnie... - pouczył Artema zapalając latarkę.
- - Teraz
- będą posterunki na setnym i dwieście pięćdziesiątym. Ty, przede
- wszystkim, bądĽ cicho. Sam się z nimi dogadam. Niedobrze, że masz
- kałacha w wieku mojej babci, nigdzie go nie schowasz... Gdzieś ty wykopał
- takie cholerstwo?
- Na setnym metrze wszystko poszło gładko. Tliło się tam małe ognisko,
- przy którym siedziało dwóch ludzi w ubraniach w panterkę. Jeden z nich
- drzemał, a drugi po przyjacielsku podał Burbonowi rękę.
- - Interesy?
- uśmiechem.
- Jasne...
- - powiedział
- Do dwieście pięćdziesiątego metra
- krocząc przodem z ponurą miną. Był
- zaczął już żałować, że zdecydował się z
- sprawdził czy z karabinem wszystko
- bezpieczniku.
- przeciągle
- z
- konspiracyjnym
- Burbon nie wyrzekł ani słowa,
- jakiś zły, nieprzyjemny, i Artem
- nim wyruszyć. Został krok w tyle,
- w porządku i położył palec na
- Przy ostatnim posterunku zatrzymano ich na dłużej. Tam Burbona czy to
- dobrze nie znali, czy też przeciwnie, znali właśnie zbyt dobrze, w każdym
- razie dowódca wziął go na bok, każąc zostawić plecak przy ognisku, i długo
- o coś wypytywał. Artem, czując się trochę głupio, został przy ognisku i
- lakonicznie odpowiadał na pytania wartowników. Ci wyraĽnie się nudzili i
- mieli ochotę na pogawędkę. Artem wiedział z własnego doświadczenia, że
- gadatliwi wartownicy to dobry znak: jeśli się nudzą, to znaczy, że jest
- spokojnie. Gdyby działo się teraz u nich coś dziwnego, coś wyłaziłoby z
- głębi tunelu, z południa, ktoś próbowałby się przedrzeć, czy byłoby słychać
- podejrzane dĽwięki, to skupiliby się wokół ogniska, milczeli w napięciu i
- nie spuszczali oczu z tunelu. Czyli dziś jest spokój i można iść bez obaw, w
- każdym razie do Prospektu Mira.
- - Ty przecież nie jesteś stąd. Z Aleksiejewskiej, czy co?
- - dopytywali
- się wartownicy, zaglądając Artemowi w oczy.
- Artem, pamiętając nakaz Burbona, by milczeć i z nikim nie rozmawiać,
- mruknął coś nieartykułowanego, co można było zrozumieć w dowolny
- sposób, dając pytającym pełną swobodę interpretacji. Wartownicy, znudzeni
- dopraszaniem się od niego odpowiedzi, przeszli do dyskusji o jakimś
- Michaju, który niedawno handlował na Prospekcie Mira i miał
- nieprzyjemności z władzami stacji.
- 81
- Zadowolony, że w końcu się od niego odczepili, Artem siedział i poprzez
- płomienie ogniska wpatrywał się w południowy tunel. Był to niby wciąż ten
- sam niekończący się szeroki korytarz, co na północ od WOGN-u, gdzie
- Artem całkiem niedawno tak samo siedział przy ognisku na placówce na
- czterysta pięćdziesiątym metrze. Z pozoru niczym się nie różnił. Lecz było
- w nim coś, czy to wyjątkowy zapach, który przywiewały tunelowe
- przeciągi, czy to osobny nastrój, aura, właściwa tylko temu tunelowi i
- nadająca mu indywidualność, czyniąca go niepodobnym do wszystkich
- innych. Artem przypomniał sobie, jak ojczym mówił, że nie ma w metrze
- dwóch jednakowych tuneli, a i w tym samym przeciwne kierunki różnią się
- od siebie. Taka ponadwrażliwość rozwijała się przez długie lata wypraw i to
- dalece nie u wszystkich. Ojczym nazywał to "słyszeniem tunelu" i "słuch"
- taki posiadał, szczycił się nim, i nie raz zwierzał się Artemowi, że będąc w
- takich czy innych opałach, ocalał tylko dzięki owemu zmysłowi. U wielu
- innych, mimo długich wędrówek po metrze, nic takiego się nie
- wykształcało. Niektórzy wpadali w niezrozumiały strach, ktoś słyszał głosy,
- dziwne dĽwięki, stopniowo tracił rozum, lecz wszyscy zgadzali się w
- jednym: nawet jeśli w tunelach nie ma żywego ducha, to jednak nie są
- puste. Płynie nimi powoli i ociężale coś niewidzialnego i prawie
- niewyczuwalnego, wypełniając je swoim własnym życiem, niczym ciężka,
- zimna krew w żyłach skamieniałego lewiatana.
- I teraz, nie słysząc już rozmowy wartowników, bezskutecznie usiłując
- dojrzeć cokolwiek w ciemnościach, gęstniejących gwałtownie dziesięć
- kroków od ognia, Artem zaczynał rozumieć, co miał na myśli ojczym,
- opowiadając mu o "czuciu tunelu". W świadomym życiu nie miał jeszcze
- okazji zapuścić się dalej. Choć Artem wiedział, że za tą niewyraĽną granicą
- wyznaczoną przez płomień ogniska, gdzie czerwony blask mieszał się z
- drżącymi cieniami, są jeszcze ludzie, to w tym ułamku sekundy wydawało
- mu się to niewiarygodne. Wydawało się, że życie kończyło się te dziesięć
- kroków od niego, przed nim nic już nie było, tylko czarna pustka
- odpowiadająca na krzyk zwodniczym, głuchym echem.
- Ale gdyby posiedzieć tak dłużej, gdyby zatkać uszy, gdyby spojrzeć w
- głąb tunelu, nie tak, jakby chciało się tam dostrzec coś konkretnego, a
- inaczej, próbując jakby rozpuścić swój wzrok w ciemności, zlać się z
- tunelem, stać się częścią tego lewiatana, komórką jego ciała, to poprzez
- dłonie broniące dostępu dĽwiękom z zewnętrznego świata, mijając narządy
- słuchu, prosto do mózgu zacznie się sączyć delikatna melodia
- - nieziemski
- głos z wnętrza, smutny, niepojęty... Zupełnie inny od tego przerażającego,
- brzęczącego szumu, wydobywającego się z rozerwanej rury w tunelu
- między Aleksiejewską i Ryżską, nie, to coś innego, coś czystego,
- głębokiego...
- Miał wrażenie, że przez chwilę udało mu się zanurzyć w cichej rzece tej
- melodii, i nagle, nie rozumem a prędzej intuicją, rozbudzoną pewnie tymże
- 82
- hałasem z rozerwanej rury, Artem pojął istotę tego zjawiska bez
- zrozumienia jego przyczyny. Potoki wypływające na zewnątrz z tej rury, jak
- mu się zdało, były tym samym, co eter nieśpiesznie płynący tunelami, ale te
- w rurze były zaropiałe, czymś zakażone, niespokojne i wrzące, a w tych
- miejscach, gdzie nabrzmiałe od napięcia rury pękały, owa ropa wylewała się
- na świat, przynosząc rozpacz, mdłości i szaleństwo wszystkim żywym
- stworzeniom...
- Artemowi wydało się nagle, że jest bliski zrozumienia czegoś bardzo
- ważnego, tak jakby ostatnie pół godziny jego błądzenia w
- nieprzeniknionych ciemnościach tuneli i mrokach własnej świadomości
- pomogły podnieść zasłonę kryjącą wielką tajemnicę, oddzielającą wszystkie
- rozumne stworzenia od poznania prawdziwej natury tego nowego świata,
- wydartego przez dawne pokolenia wnętrzu Ziemi.
- Równocześnie poczuł jednak strach, zupełnie jakby zajrzał za
- przymknięte drzwi, by dowiedzieć się, co jest za nimi, i zobaczył jedynie
- bijące stamtąd nieznośne, palące oczy światło. I jeśli otworzyć zakazane
- drzwi, to owo światło wyleje się niepowstrzymanie i spali na miejscu
- śmiałka, który ośmieli się to zrobić. Jednak owo światło, to była właśnie
- Wiedza.
- Wir wszystkich tych myśli, uczuć i przeżyć porwał Artema zupełnie
- niespodziewanie, był zupełnie nieprzygotowany na coś takiego i dlatego
- odrzucił to z przestrachem. Nie, wszystko to było tylko fantazją. Niczego
- nie słyszał i niczego nie wyczuwał, to znów tylko gra wyobraĽni. Z
- mieszanymi uczuciami ulgi i rozczarowania zajrzał w siebie i zauważył jak
- otwierająca się przed nimi na mgnienie oka porażająca, nieopisana
- perspektywa szybko niknie, przygasa, i mentalny wzrok znów widzi tylko
- niewyraĽny miraż.
- Przestraszył się tej wiedzy, odsunął się, i teraz podniesiona już nieco
- zasłona ciężko opadła z powrotem, być może na zawsze. Huragan w jego
- głowie ucichł równie nagle, jak się zaczął, męcząc tylko i pustosząc umysł.
- Artem, wstrząśnięty, siedział i nadal próbował pojąć, gdzie kończyły się
- jego fantazje, a zaczynała rzeczywistość, jeśli oczywiście takie odczucia w
- ogóle mogły być rzeczywiste. Powolutku duszę wypełniła mu gorzka
- obawa, że był o krok od oświecenia, najprawdziwszego oświecenia, lecz się
- nie zdecydował, nie odważył zdać na łaskę prądu eteru w tunelach, i teraz
- całe życie przyjdzie mu kroczyć w ciemnościach, bo wtedy przestraszył się
- światła autentycznej Wiedzy. "Ale co to jest Wiedza?"
- - pytał się znowu i
- znowu, próbując określić to, od czego tak pośpiesznie i tchórzliwie odstąpił.
- Pogrążony w myślach, nie zauważył nawet, że przynajmniej kilka razy
- wypowiedział już te słowa na głos.
- 83
- - Wiedza, chłopcze, to światło, a niewiedza
- - ciemność! - ochoczo
- objaśnił mu jeden z wartowników. - Dobrze mówię? - mrugnął wesoło do
- swoich towarzyszy.
- Artem wbił w niego zmieszany wzrok i siedziałby tak dłużej, gdyby nie
- powrót Burbona, który kazał mu wstać i pożegnał się z resztą, mówiąc, że
- chętnie by jeszcze, prawda, zostali, ale bardzo im się śpieszy.
- - Uważaj! - surowo rzucił w ślad za nim dowódca posterunku.
- - Stąd
- wypuszczam cię z bronią
- - machnął ręką w kierunku karabinu Artema
- -
- ale z powrotem już przy mnie tędy nie przejdziesz. Mam w tych sprawach
- dokładne rozkazy.
- - Mówiłem ci, durniu... - gniewnie syknął do Artema Burbon, kiedy już
- pośpiesznie oddalili się od ogniska.
- - No, to teraz sobie wrócisz...
- Przedzieraj się siłą. Wisi mi to, generalnie. Przecież wiedziałeś, że tak,
- kurna, będzie!
- Artem milczał, nie słysząc prawie jak rugał go Burbon. Zamiast tego,
- przypomniało mu się nagle, że ojczym mówił wtedy, gdy wyjaśniał
- unikalność i niepowtarzalność każdego z tuneli, że każdy z nich ma swoją
- melodię i że można nauczyć się ją słyszeć. Ojczym pewnie chciał to po
- prostu ładnie ująć, ale wspominając, co czuł siedząc przy ognisku, Artem
- pomyślał, że to było to, iż właśnie to mu się udało. Że słuchał, rzeczywiście
- słuchał - i słyszał! - melodię tuneli.
- Jednak wspomnienia o tym, co się wydarzyło, szybko blakły i po
- półgodzinie Artem nie mógł już ręczyć, że wszystko to rzeczywiście się
- stało, a nie było jedynie przywidzeniem, gdy patrzył w pełgające płomienie
- ogniska.
- - Dobra... Zapewne nie zrobiłeś tego celowo, a zwyczajnie brak ci po
- prostu oleju w głowie - powiedział pojednawczo Burbon. - Jeśli jestem dla
- ciebie, tego, nieuprzejmy, to wybacz. Nerwową mam pracę. No dobra, w
- sumie wyjść się udało, a to już coś. Teraz trzeba gnać prosto na Prospekt,
- bez żadnych przystanków. Tam odpoczniemy. Jak będzie spokojnie, to dużo
- czasu nam to nie zajmie. A dalej będzie kłopot.
- - A czy to nie problem, że tak idziemy? Chodzi mi o to, że kiedy
- ruszamy z WOGN-u karawanami, to jest nas nie mniej niż trzech,
- obowiązkowo jest zamykający i w ogóle...
- - powiedział Artem oglądając
- się za siebie.
- - To, młody, ma oczywiście swoje plusy: chodzić karawaną, z
- zamykającym i wszystkim - zaczął wyjaśniać Burbon. - Ale, zrozum, jest
- też jeden konkretny minus. To nie od razu widać. Trzeba się przekonać na
- własnej skórze. Kiedyś też się bałem. Co tam trzech - kiedyś z chłopakami
- w ogóle mniej niż w pięciu nie chodziliśmy, a nawet w sześciu i więcej.
- Myślisz, że to pomoże? Ni cholery nie pomaga. Szliśmy raz z towarem i
- 84
- dlatego mieliśmy ochronę: dwóch z przodu, trzech w środku, no i
- zamykający, niby według podręcznikowych zasad. Od Tretjakowskiej
- szliśmy do... kiedyś nazywała się Marksistowska. Tunel był taki sobie. Od
- razu mi się nie spodobał. Ciągnęło jakąś zgnilizną... I była mgła. Gówno
- było widać, pięć kroków od nas już niczego, latarka specjalnie nie
- pomagała. Więc postanowiliśmy przywiązać linę do paska zamykającego,
- przeciągnąć ją przez pasek jednego z tych cwaniaków, co szli pośrodku, a
- drugi koniec dać dowódcy na czele grupy. Żeby nie rozdzielić się w tej
- mgle. No i idziemy sobie spacerkiem, wszystko dobrze, spokojnie, śpieszyć
- się nie ma dokąd, nikogo nie ma, tfu-tfu, przynajmniej na razie, no to, myślę
- sobie, dojdziemy w czasie krótszym niż czterdzieści minut... A wyszło
- jeszcze szybciej... - wzdrygnął się i milczał chwilę zanim znów zaczął
- opowiadać.
- - Gdzieś w połowie drogi Tolian, gość, który szedł w środku, pyta, co
- tam u zamykającego. A ten milczy. Tolian poczekał i pyta znowu. Ten
- milczy. Tolian ciągnie wtedy za linkę i wyciąga koniec. A lina
- przegryziona. Dosłownie przegryziona, na końcu nawet jakieś mokre
- świństwo... A tamtego nigdzie nie ma. I nic nie słyszeli. Kompletnie nic. Ja
- sam szedłem z Tolianem w środku. Pokazuje mi tę końcówkę i kolana mu
- się trzęsą. No więc zawołaliśmy jeszcze, niby dla porządku, ale oczywiście
- nikt nie odpowiedział. Nie miał już kto odpowiadać. No to spojrzeliśmy na
- siebie, i w długą, tak że do Marksistowskiej doszliśmy błyskawicznie.
- - Może chciał zażartować? - z nadzieją w głosie spytał Artem.
- - Zażartować? Może i tak. Ale więcej nikt go nie widział. Tak więc,
- zrozumiałem wtedy jedną rzecz: jak masz dziś wykitować, to dziś
- wykitujesz, i nie pomoże ci żadna ochrona. Idzie się wtedy tylko wolniej. I
- wszędzie, z wyjątkiem jednego tunelu - od Suchariewskiej do
- Turgieniewskiej, bo tam jest inny problem
- - chodzę od tej pory tylko w
- parze ze zmiennikiem. Jakby co, wyniesie mnie. Za to idzie się szybciej.
- Kapujesz?
- - Kapuję. A czy nas chociaż wpuszczą na Prospekt Mira? W końcu idę z
- tym - Artem wskazał na swój automat.
- - Na stację promienistą cię wpuszczą. Na Linię Okrężną - na pewno nie.
- Tak czy owak by cię nie wpuścili, a z giwerą to w ogóle nie ma co marzyć.
- Ale tam nie musimy iść. W ogóle nie będziemy tam długo siedzieć.
- Odpoczniemy tylko i pójdziemy dalej. Ty, tego... Byłeś w ogóle kiedyś na
- Prospekcie?
- - Tylko jak byłem mały. A tak, to nie - przyznał się Artem.
- - No, to niech cię, że tak powiem, wprowadzę w sytuację... Właściwie
- żadnych posterunków tam nie ma, nie ma takiej potrzeby. Jest targ, a tak
- normalnie nikt tam nie mieszka. Ale jest tam i przejście na Okrężną, czyli
- do Hanzy... Stacja na linii promienistej jest niby niczyja, ale patrolują ją
- 85
- żołnierze Hanzy, żeby był porządek. Dlatego trzeba się zachowywać
- spokojnie, kapujesz? Bo jak nie, to wyrzucą człowieka do diabła, zamkną
- przed nim swoje stacje i będzie lament. Dlatego, kiedy tam dojdziemy, to
- wyłaĽ na peron i siedĽ sobie spokojnie, a tym swoim samowarem
- - kiwnął
- na pokiereszowany karabin - nikomu się specjalnie nie chwal. Ja tam,
- tego... muszę z tym i owym pogadać, będziesz musiał posiedzieć i
- poczekać. Kiedy dojdziemy do Prospektu, to pomyślimy, jak się przedostać
- przez ten diabelski tunel do Suchariewskiej.
- Burbon znowu umilkł i zostawił Artema samemu sobie. Tunel był tu niby
- niezły, ziemia tylko nieco wilgotna i wzdłuż szyn, w tym samym kierunku
- co oni, podążał wąski ciemny strumyczek. Ale po jakimś czasie z boku dał
- się słyszeć cichy szmer i zgrzytliwy pisk, brzmiący dla Artema jak gwóĽdĽ
- skrobiący po szkle, sprawiając, że wzdrygnął się z obrzydzenia. Małych
- stworów nie było na razie widać, ale ich obecność zaczynała już być
- odczuwalna.
- - Szczury... - Artem wypluł to ohydne słowo, czując jak dreszcz
- przechodzi mu po skórze.
- Wciąż jeszcze nawiedzały go w nocnych koszmarach, mimo że
- wspomnienia o tym strasznym dniu, kiedy zginęła jego matka i cała stacja,
- zalana potokami szczurów, już prawie się zatarły. Zatarły? Nie, po prostu
- weszły głębiej, tak jak wchodzi w ciało nie wyciągnięty na czas kolec. Jak
- przemieszcza się przegapiony przez nie dość sprawnego chirurga odłamek
- kuli. Z początku przyczaja się i nieruchomieje, nie przysparzając cierpień i
- nie przypominając o sobie, ale kiedyś, wprawiony w ruch niewiadomą siłą,
- rozpocznie swoją zgubną drogę przez arterie, sploty nerwów, rozpruwając
- życiowo ważne organy i skazując swego nosiciela na niewyobrażalne męki.
- Tak i pamięć o tym dniu, o ślepej wściekłości i bezmyślnym
- okrucieństwie nienasyconych bestii, o przeżytym wówczas przerażeniu,
- wbiła się stalową igłą głęboko w podświadomość, aby trwożyć Artema po
- nocach i kłuć go elektrycznym wyładowaniem, zmuszając ciało, by
- odruchowo wzdrygało się widząc te zwierzęta, czując tylko ich zapach. Dla
- Artema, jak i dla jego ojczyma, i może też dla pozostałej czwórki, która
- uratowała się wtedy z nimi na drezynie, szczury były czymś znacznie
- bardziej przerażającym i obrzydliwym, niż dla wszystkich innych
- mieszkańców metra.
- Na stacji WOGN szczurów prawie nie było: wszędzie stały pułapki i była
- rozsypana trutka, dlatego Artem odwykł już od ich widoku. Ale w całej
- reszcie metra aż się od nich roiło, o czym nie pamiętał, czy może starał się
- nie myśleć, kiedy podejmował decyzję o wyprawie.
- - Co ty, młody, szczurów się boisz?
- - złośliwie spytał Burbon. - Nie
- lubisz? Delikacik z ciebie... Przyzwyczajaj się. Bez szczurów się tu nigdzie
- nie obejdzie... Ale to nic, to nawet dobrze: przynajmniej nie będziesz
- 86
- głodował - dodał i puścił oczko, a Artem poczuł, że zaczyna go mdlić.
- -
- Ale tak serio
- - ciągnął już poważnie Burbon
- - to bój się raczej, kiedy
- szczurów nie ma. Jak nie ma szczurów, to znaczy, że jest tu jakieś niezłe
- cholerstwo, jeśli nawet szczury nie przeżyły. I jeśli to cholerstwo to nie
- ludzie, wtedy trzeba się bać. A jak szczury biegają, to znaczy, że to
- normalne miejsce. Zwyczajne. Kapujesz?
- Z kim jak z kim, ale z tym typem Artemowi zupełnie nie chciało się
- dzielić swoimi lękami. Dlatego w milczeniu kiwnął głową. Szczurów nie
- było tu zbyt wiele, uciekały od światła latarki i były prawie niezauważalne,
- ale mimo to jeden z nich zaplątał się Artemowi pod nogi i jego but zamiast
- napotkać twardą powierzchnię, dotknął czegoś miękkiego i śliskiego, a w
- uszy uderzył go przenikliwy pisk. Zaskoczony Artem stracił równowagę i o
- mało nie poleciał na twarz razem z całym swoim ekwipunkiem.
- - Nie bój się, młody, nie bój
- - dodał mu otuchy Burbon. - To jest nic.
- Jest w tej norze parę takich tuneli, gdzie jest ich takie mrowie, że wprost po
- nich się łazi. Bywało tak, że szło się, a pod nogami takie przyjemne
- chrupanie - i paskudnie zarechotał, zadowolony z wywołanego efektu.
- Artem się wzdrygnął. Znów zmilczał, ale pięści same mu się zacisnęły. Z
- jaką przyjemnością zasunąłby teraz Burbonowi w tę jego wyszczerzoną
- gębę! Z oddali dobiegł ich nagle jakiś niewyraĽny gwar i Artem
- momentalnie zapomniał o wszystkim, złapał za uchwyt karabinu i spojrzał
- pytająco na Burbona.
- - Nie napinaj się, wszystko w porządku. Podchodzimy już do
- Prospektu - uspokoił go Burbon i poklepał protekcjonalnie po ramieniu.
- Chociaż uprzedził już wcześniej Artema, że przed Prospektem Mira nie
- ma żadnych posterunków, ten i tak poczuł się nieswojo: wyjść tak od razu
- na obcą stację, nie zobaczywszy wcześniej z daleka słabego światełka
- ogniska, wyznaczającego granicę, nie spotkawszy na drodze żadnych
- przeszkód. Kiedy zbliżyli się do wyjścia z tunelu, harmider nasilił się i
- ujrzeli słabą łunę.
- Wreszcie po lewej ukazały się żeliwne schodki i mały mostek z
- balustradą, przyklejony do ściany tunelu, który pozwalał wejść z torów na
- poziom peronu. Na żelaznych stopniach załomotały podkute buciory
- Burbona i po kilku krokach tunel nagle otworzył się w lewo - wyszli na
- stację.
- W oczy uderzyło ich teraz ostre białe światło: z boku stał niewidoczny z
- tunelu mały stolik, za którym siedział człowiek w nieznanym i dziwnym
- szarym uniformie, w staroświeckiej czapce z otokiem.
- - Witamy - przywitał ich odsuwając lampę. - Handel, tranzyt?
- Kiedy Burbon wyjaśniał cel wizyty, Artem przypatrywał się temu, co
- przedstawiała sobą stacja metra Prospekt Mira. Na peronie, blisko torów,
- 87
- królował półmrok, lecz spomiędzy filarów dobiegało łagodne żółte światło,
- od którego Artemowi nieoczekiwanie ścisnęło się serce. Chciał skończyć
- wreszcie wszystkie formalności i popatrzeć, co się dzieje na właściwej
- stacji, tam, za arkadami, skąd dochodzi to do bólu znajome, ciepłe światło...
- I chociaż Artemowi wydało się, że nigdy wcześniej nie widział niczego
- podobnego, widok ten na mgnienie oka cofnął go w daleką przeszłość i
- przed oczami pojawił mu się dziwny obraz: małe pomieszczenie zalane
- ciepłym żółtym światłem, szeroki tapczan, na nim półleżąc czyta książkę
- młoda kobieta o niewidocznej twarzy, pośrodku pokrytej pastelową tapetą
- ściany granatowy kwadrat okna... Wizja przemknęła mu przez głowę i
- sekundę póĽniej uleciała, wprawiając go w konfuzję i podniecenie. Co
- właśnie zobaczył? Czyżby słabe światło ze stacji mogło rzucić na
- niewidzialny ekran zatarty gdzieś w podświadomości stary slajd z
- obrazkiem z dzieciństwa? Czyżby ta młoda kobieta, spokojnie czytająca
- książkę na obszernym, wygodnym tapczanie, była jego matką?
- Niecierpliwie podsunąwszy pogranicznikowi paszport, zgodziwszy się,
- mimo sprzeciwu Burbona, oddać karabin do przechowalni na czas pobytu
- na stacji, Artem pobiegł, przyciągany tym światłem niczym ćma, za filary,
- tam skąd dochodził targowy gwar.
- Prospekt Mira różnił się i od WOGN-u, i od Aleksiejewskiej, i od
- Ryżskiej. Prosperująca Hanza mogła pozwolić sobie na założenie lepszego
- oświetlenia niż lampy awaryjne dające światło tym stacjom, które Artemowi
- udało się zwiedzić w świadomym życiu. Nie, to nie były prawdziwe
- żyrandole, które oświetlały metro jeszcze wtedy, a po prostu słabe żarówki
- zwisające co dwadzieścia kroków z przewodu przeciągniętego pod
- sklepieniem przez całą stację. Ale dla Artema, który przywykł do
- mętnoczerwonego światła awaryjnych lamp, do niepewnego blasku ognisk,
- do słabego światła maciupeńkich kieszonkowych latarek rozjaśniających
- wnętrza namiotów, to, co tu widział, wydało się całkiem niezwykłe. Było to
- to samo światło, które rozświetlało jego wczesne dzieciństwo, jeszcze tam,
- na górze, miało w sobie magię, która przypominała o czymś, co już dawno
- pogrążyło się w niebycie. Znalazłszy się na stacji, Artem nie rzucił się ku
- straganom jak wszyscy pozostali, ale oparł się plecami o kolumnę,
- przysłonił sobie ręką oczy i ciągle stał i patrzył na te lampy, wciąż i wciąż,
- aż do bólu oczu.
- - Co ty, sfiksowałeś, czy co? Czego się tak na nie gapisz, chcesz żeby ci
- oczy wypaliło? Będziesz potem ślepy jak szczeniak i co ja z tobą zrobię?! -
- rozległ mu się nad uchem głos Burbona. - Jak już oddałeś im bałałajkę, to
- popatrz chociaż co tu się dzieje... A nie gap się na lampki!
- Artem spojrzał na Burbona nieprzyjaĽnie, ale posłuchał.
- Ludzi na stacji nie było zbyt wielu, ale wszyscy rozmawiali tak głośno
- przy targowaniu się, namawianiu, zamawianiu, próbach przekrzyczenia się
- 88
- nawzajem, że stało się jasne, dlaczego słychać ten harmider z daleka,
- jeszcze przy dojściu do stacji. Na obu torach stały resztki pociągów: po
- kilka wagonów przystosowanych do mieszkania. Wzdłuż peronu, w dwóch
- rzędach stały stragany, na których - tu porządnie ułożony, tam zwalony na
- niechlujne stosy - był wystawiony na sprzedaż różnoraki sprzęt. Z jednej
- strony stacja była zamknięta żelazną kurtyną
- - niegdyś otwierało się tam
- wyjście na powierzchnię
- - zaś z przeciwnego końca peronu, za linią
- płotów, widniało skupisko szarych worków, najwidoczniej stanowiska
- strzeleckie. Pod sufitem rozciągnięta była biała płachta z narysowanym na
- niej brązowym okręgiem, symbolem Linii Okrężnej. Tam, za tym
- ogrodzeniem, wznosiły się cztery pary krótkich schodów ruchomych
- -
- przejście na Okrężną - i zaczynało się terytorium potężnej Hanzy, gdzie
- żaden obcy nie miał prawa wstępu. Za blokadą i po stacji przechadzali się
- hanzeatyccy pogranicznicy, ubrani w porządne, nieprzemakalne
- kombinezony z kamuflażem, który z jakiegoś powodu był szary, w takich
- samych kepi i z przewieszonymi przez ramię krótkimi automatami.
- - Czemu mają szary kamuflaż? - spytał Artem.
- - A temu, że z dobrobytu w dupach im się poprzewracało - pogardliwie
- odrzekł Burbon. - Ty tu, tego... pospaceruj sobie na razie, a ja pohandluję z
- paroma ludĽmi.
- Artem nie zauważył na straganach niczego szczególnie ciekawego: była
- tu herbata, pęta kiełbasy, baterie do latarek, kurtki i płaszcze ze świńskiej
- skóry, jakieś podniszczone książki, głównie zwykła pornografia, półlitrowe
- butelki wypełnione jakąś podejrzaną substancją z dumnym napisem
- "Samogon" na krzywo naklejonych etykietkach, i faktycznie nie było ani
- jednego straganu z kwasem, który kiedyś można było dostać bez żadnego
- problemu. Nawet mizerny człowieczek z fioletowym nosem i załzawionymi
- oczami, ochrypłym głosem posłał Artema do diabła, kiedy ten spytał, czy
- nie ma choć trochę "towaru". Był za to stały kram z drewnem: sękate polana
- i gałęzie, które stalkerzy przynosili z powierzchni, paliły się zadziwiająco
- długo i prawie nie dymiły. Płacono tu za wszystko blado pobłyskującymi,
- spiczastymi nabojami do kałasznikowa, niegdyś najpopularniejszej i
- najbardziej rozpowszechnionej broni na Ziemi. Sto gramów herbaty
- - pięć
- nabojów, pęto kiełbasy
- - piętnaście nabojów, butelka samogonu
- -
- dwadzieścia. Mówili tu na nie pieszczotliwie: "kulki". "Słuchaj, chłopie,
- zobacz jaka konkretna kurtka, niedrogo, trzysta kulek i jest twoja! Dobra,
- dwieście pięćdziesiąt, stoi?".
- Patrząc na równe rzędy "kulek" na straganach, Artem wspomniał słowa
- swojego ojczyma: "Czytałem kiedyś, że Kałasznikow był dumny ze
- swojego dzieła, z tego, że jego automat jest najpopularniejszy na świecie.
- Mówił, że jest szczęśliwy, że to właśnie dzięki jego konstrukcji granice
- Ojczyzny są bezpieczne. Nie wiem, gdybym ja wymyślił ten mechanizm, to
- 89
- chyba bym zwariował. Pomyśleć tylko, że właśnie przy pomocy twojego
- wynalazku dokonuje się większość zabójstw na Ziemi! To nawet
- straszniejsze niż być wynalazcą gilotyny".
- Jeden nabój - jedna śmierć. Czyjeś zabrane życie. Sto gramów herbaty -
- pięć ludzkich żywotów. Kawałek kiełbasy? Proszę, zupełnie niedrogo:
- całych piętnaście trupów. Skórzana kurtka dobrej jakości, dzisiaj w
- promocji, zamiast trzystu tylko dwieście pięćdziesiąt, oszczędzacie życie
- pięćdziesięciu ludzi. Dzienny obrót tego targu był, można powiedzieć,
- równy całej pozostałej przy życiu populacji metra.
- - No, co, znalazłeś coś sobie? - spytał Burbon, który właśnie podszedł.
- - Nie ma tu nic ciekawego - machnął ręką Artem.
- - Rzeczywiście, to wszystko jeden chłam. Ech, młody, są w tej norze
- takie miejsca, gdzie można dostać wszystko, co zechcesz. Idziesz i
- namawiają cię na wyścigi: "Broń, narkotyki, dziewczynki, podrobione
- dokumenty" - westchnął rozmarzony Burbon.
- - A te gnidy
- - kiwnął w
- kierunku flagi Hanzy - urządziły tu żłobek: tego nie wolno, tamtego nie
- wolno... Dobra, idziemy po twoją motykę, i w drogę. Teraz będzie ten
- chromolony tunel.
- Odebrali karabin Artema i usiedli na kamiennej ławce przed wejściem do
- południowego tunelu. Panował tu półmrok i Burbon specjalnie wybrał
- właśnie to miejsce, żeby wzrok mógł się przyzwyczaić do ciemności.
- - Krótko mówiąc sprawa wygląda tak: ja za siebie nie ręczę. Wcześniej
- czegoś takiego nie miałem, więc nie wiem, co zacznę robić, jeśli natkniemy
- się na to dziwo. Tfu-tfu, oczywiście, odpukać w niemalowane i tak dalej, ale
- jeśli to napotkamy... No, jak się rozbeczę albo, nie wiem, ogłuchnę, to
- jeszcze pół biedy. Ale, z tego co rozumiem, każdy tam dostaje innego świra.
- Chłopaki od nas, w każdym razie, już na Prospekt nie wrócili. Myślę, że w
- ogóle nie wyszli z tunelu i jeszcze się na nich dzisiaj natkniemy. Tak więc
- ty, tego... BądĽ gotowy, w końcu jesteś naszą czujką... A jeśli zacznę się
- wściekać, drzeć się, będę chciał cię załatwić... To jest problem, kapujesz?
- Nie wiem co wtedy zrobić... Dobra!
- - postanowił w końcu Burbon po
- długich wahaniach. - W sumie porządny z ciebie chłopak, w plecy mi
- raczej nie strzelisz. Oddam ci swoją giwerę na czas przejścia przez ten tunel.
- Popatrz na mnie - uprzedził go, intensywnie patrząc mu w oczy
- - żartów
- sobie ze mną nie strój! Kiepsko u mnie z poczuciem humoru.
- Wytrząsnął z plecaka jakieś łachy i ostrożnie wyciągnął spomiędzy nich
- zawinięty w foliową torebkę automat. To też był kałasznikow, ale skrócony,
- jak u straży granicznej Hanzy, ze składaną kolbą i z krótką lufą bez muszki,
- którą miała broń Artema. Burbon wyjął z niego magazynek i schował z
- powrotem do plecaka, przykrywając z wierzchu bielizną.
- 90
- - Trzymaj! - przekazał broń Artemowi. - Nie chowaj go zbyt głęboko.
- Może się przydać. Chociaż przejście spokojne... - i, nie kończąc, zeskoczył
- na tory. - Dobra, idziemy. Wcześniej wejdziesz - szybciej wyjdziesz.
- To było przerażające. Kiedy szli z WOGN-u do Ryżskiej, Artem
- wiedział, że różne rzeczy mogą się zdarzyć, ale tak czy owak tymi tunelami
- codziennie tam i z powrotem uwijali się ludzie, a dalej, przed nimi, była
- zamieszkana stacja, na której ich oczekiwano. Tam było tylko
- nieprzyjemnie, jak zresztą każdemu i zawsze, gdy opuszczał spokojne,
- oświetlone miejsce. Nawet kiedy wyruszali w drogę do Prospektu Mira z
- Ryżskiej, mimo wszystkich wątpliwości, można było pocieszać się myślą,
- że przed nimi jest stacja należąca do Hanzy: mają dokąd iść, i można będzie
- odpocząć bez żadnych obaw.
- Ale teraz było po prostu strasznie. Rozciągający się przed nimi tunel
- pozostawał kompletnie czarny, królował tu jakiś niezwyczajny, pełny,
- absolutny mrok, gęsty i prawie namacalny. Porowaty jak gąbka, chciwie
- pochłaniał światło ich latarek, którego ledwo starczało na to, żeby rozjaśnić
- skrawek ziemi na krok przed nimi. Wytężając jak się dało słuch, Artem
- próbował wychwycić zalążek tego dziwnego, kłującego szumu, ale na
- próżno: widocznie dĽwięki przenikały przez tę ciemność równie ciężko i
- powoli jak światło. Nawet rześko stukające przez całą drogę podkute buty
- Burbona brzmiały w tym tunelu ospale i głucho.
- W prawej ścianie nagle pokazała się wyrwa: światło latarki utonęło w
- czarnej dziurze i Artem nie od razu zrozumiał, że było to po prostu
- odgałęzienie idące w bok od głównego tunelu. Obejrzał się pytająco na
- Burbona.
- - Nie bój się. Tu był przejazd między liniami - wyjaśnił Burbon - żeby
- pociągi mogły wyjechać stąd prosto na Okrężną. Ale Hanza go zasypała: nie
- są głupi, żeby zostawiać tu otwarty tunel...
- Szli potem dość długo w milczeniu, ale cisza była coraz bardziej
- przygniatająca, i pod koniec Artem nie wytrzymał.
- - Słuchaj, Burbon - powiedział, próbując rozwiać to diabelstwo - czy to
- prawda, że niedawno jacyś zwyrodnialcy napadli tu na karawanę?
- Ten nie odpowiedział od razu, Artem pomyślał nawet, że nie dosłyszał
- pytania i chciał je powtórzyć, ale wtedy Burbon się odezwał:
- - Słyszałem o czymś takim. Ale mnie tu wtedy nie było, dokładnie ci nie
- powiem.
- Jego słowa też brzmiały głucho i Artem z trudem uchwycił sens tego, co
- usłyszał, starając się oddzielić znaczenie słów od swoich ciężko płynących
- myśli o tym, dlaczego tak Ľle tu słychać.
- 91
- - Jak to? To nikt ich nie widział, czy jak? Przecież z jednej strony jest
- stacja i z drugiej? To dokąd poszli? - kontynuował, choć nie dlatego, że go
- to specjalnie interesowało, a po prostu żeby słyszeć swój głos.
- Minęło jeszcze kilka minut, zanim Burbon wreszcie odpowiedział, ale
- tym razem Artem nie miał już ochoty go przynaglać, w głowie słyszał echo
- słów, które sam przed chwilą wypowiedział i zbyt był zajęty
- wsłuchiwaniem się w te odgłosy.
- - Podobno jest tu gdzieś, tego... Coś w rodzaju włazu. Zamaskowanego.
- Normalnie go nie widać. Bo jak w takich ciemnościach cokolwiek
- zauważyć? - z jakimś nienaturalnym rozdrażnieniem dodał Burbon.
- Musiało minąć trochę czasu, by Artem zdołał przypomnieć sobie, o czym
- rozmawiali, z wysiłkiem spróbować uchwycić sens i zadać następne
- pytanie, znów po prostu dlatego, że chciał przeciągnąć rozmowę, choćby tak
- niezgrabną i trudną, lecz będącą wybawieniem od ciszy.
- - Czy tu zawsze jest tak... ciemno? - spytał Artem, czując ze strachem,
- że jego słowa zabrzmiały już całkiem cicho, zupełnie jakby miał zatkane
- uszy.
- - Ciemno? Tu jest tak zawsze. Wszędzie jest ciemno. Nadchodzi...
- wielka ciemność, która... otoczy Ziemię, i będzie... wiecznie panować
- - z
- dziwnymi pauzami odezwał się Burbon.
- - Co to, jakaś książka?
- - rzekł Artem, zauważając w duchu, że musi
- dokonywać coraz większych wysiłków, żeby usłyszeć własne słowa i przy
- okazji zwracając uwagę na to, że język Burbona niepokojąco się zmienił.
- Lecz Artem nie miał wystarczająco sił, żeby się tym zdziwić.
- - Księga... Bój się... prawd ukrytych w starych... foliałach, gdzie słowa
- tłoczone są złotem, a papier... czarny jak heban... nie płonie - rzekł ciężko
- Burbon, i Artema uderzyła myśl, że z jakiegoś powodu nie odwraca się już
- w jego stronę, jak wcześniej, kiedy coś mówił.
- - Piękne! - prawie krzyknął Artem. - Skąd to?
- - I piękno... będzie strącone i zdeptane, i... zaduszą się prorocy
- pragnący ogłosić swe... proroctwa, albowiem dzień... który nadchodzi,
- będzie... czarniejszy od ich najstraszliwszych... lęków, a to, co ujrzą...
- wypali im umysły... - ciągnął głucho Burbon.
- Nagle zatrzymał się, gwałtownie obrócił głowę w lewo, tak że Artem aż
- usłyszał, jak trzeszczą mu kręgi szyjne, i popatrzył chłopcu prosto w oczy.
- Artem cofnął się kilka kroków i na wszelki wypadek namacał
- bezpiecznik karabinu. Burbon patrzył na niego szeroko otwartymi oczami,
- ale Ľrenice miał dziwnie skurczone, zmienione w dwa maleńkie punkty,
- choć w nieprzeniknionych ciemnościach tunelu powinny, przeciwnie,
- rozszerzyć się do maksimum, próbując zaczerpnąć jak najwięcej światła.
- 92
- Jego twarz wydawała się nienaturalnie spokojna, ani jeden mięsień nie był
- napięty, z ust zniknął mu nawet stały pogardliwy uśmieszek.
- - Umarłem - odezwał się Burbon. - Mnie już nie ma.
- I, prosto jak kłoda, runął twarzą w dół.
- I wtedy w uszy Artema wdarł się ten sam przerażający dĽwięk, lecz teraz
- nie narastał i nie nasilał się stopniowo, jak wtedy - nie, spadł nagle z pełną
- mocą, ogłuszając go i na mgnienie oka usuwając mu grunt spod nóg. W tym
- miejscu dĽwięk okazał się o wiele silniejszy niż poprzednim razem, i Artem,
- przygnieciony do ziemi, zmiażdżony, długo nie mógł zebrać się w garść, by
- wstać. Zatkał uszy rękami, jak wtedy, krzyknął najgłośniej jak mógł i
- zerwał się z ziemi. Potem, podniósłszy latarkę, która wypadła Burbonowi z
- rąk, zaczął gorączkowo świecić nią po ścianach, szukając Ľródła dĽwięku,
- rozerwanej rury. Lecz rury były tu zupełnie nienaruszone, dĽwięk dochodził
- skądś z góry.
- Burbon leżał nieruchomo w tej samej pozycji, i kiedy Artem przewrócił
- go twarzą w górę, jego oczy nadal były otwarte. Artem, z trudem
- przypominając sobie co trzeba robić w takich wypadkach, chwycił go za
- nadgarstek, by wyczuć puls, choćby słaby jak nitka, choćby nierówny, ale
- wyczuwalny... Na próżno. Wtedy złapał Burbona za ręce i, oblewając się
- potem, ciągnął jego ciężkie ciało naprzód, jak najdalej od tego miejsca.
- Było to diabelnie trudne, szczególnie, że zapomniał zdjąć wspólnikowi
- plecak.
- Kilkadziesiąt kroków dalej Artem nagle potknął się o coś miękkiego i w
- nozdrza uderzył go mdlący, słodkawy zapach. Od razu przypomniały mu się
- słowa: "Jeszcze się na nich natkniemy", i starając się nie patrzeć pod nogi,
- ze zdwojonym wysiłkiem minął rozpostarte na szynach ciała.
- Wciąż ciągnął Burbona za sobą. Głowa zwisała mu bez życia, jego
- stygnące ręce wyślizgiwały się ze spoconych od wysiłku dłoni Artema, ale
- chłopak nie zwracał na to uwagi, nie chciał zwracać na to uwagi, musiał
- wyciągnąć stąd Burbona, przecież mu obiecał, przecież mieli umowę!
- Szum zaczął powoli cichnąć i nagle zupełnie zniknął. Znów nastała cisza
- i, czując ogromną ulgę, Artem pozwolił sobie wreszcie usiąść na szynach i
- złapać oddech. Burbon leżał obok nieruchomo, a Artem, ciężko dysząc, z
- rozpaczą patrzył na jego bladą twarz. Po jakichś pięciu minutach z trudem
- zmusił się, by powstać i chwyciwszy Burbona za przeguby, idąc tyłem,
- ruszył dalej. W głowie miał zupełną pustkę, dĽwięczało mu w niej tylko
- stanowcze postanowienie, by, cokolwiek się stanie, zaciągnąć tego
- człowieka na następną stację. Potem ugięły się pod nim nogi i zwalił się na
- tory, ale po kilkuminutowym odpoczynku znów zaczął się wlec naprzód,
- trzymając Burbona za kołnierz. "Dojdę tam, dojdę tam, dojdę tam, dojdę
- tam..." - zapewniał sam siebie, choć już w to prawie nie wierzył. Zupełnie
- wyczerpany, ściągnął z ramienia swój karabin, przełączył drżącymi palcami
- 93
- bezpiecznik na ogień pojedynczy i, kierując lufę na południe, wystrzelił i
- zawołał: "Ludzie!", ale ostatnim dĽwiękiem, jaki usłyszał, nie był ludzki
- głos, a zgrzyt szczurzych łap i głodne popiskiwanie.
- Nie wiedział jak długo tak leżał, uczepiwszy się kołnierza Burbona, i
- ściskając rękojeść automatu, kiedy w oczy uderzył go promień światła. Stał
- nad nim nieznajomy starszy mężczyzna z latarką w jednej ręce i osobliwą
- bronią w drugiej.
- - Mój młody przyjacielu
- - zwrócił się do niego przyjemnym,
- dĽwięcznym głosem. - Możesz porzucić swojego towarzysza. Jest martwy
- jak Ramzes Drugi. Chcesz tu zostać, żeby połączyć się z nim na łonie
- Abrahama, jak się da najszybciej, czy na razie na ciebie poczeka?
- - Proszę mi pomóc donieść go do stacji - słabym głosem poprosił
- Artem, osłaniając ręką twarz przed światłem.
- - Obawiam się, że przyjdzie nam ten niemądry pomysł odrzucić
- -
- zakomunikował ze smutkiem mężczyzna.
- - Jestem zdecydowanie
- przeciwny przekształcaniu stacji Suchariewska w kostnicę, i tak nie jest tam
- zbyt przytulnie. A poza tym, jeśli nawet doniesiemy tam martwe ciało
- twojego kolegi, wątpię, żeby ktokolwiek na tej stacji podjął się zabrać go w
- ostatnią drogę w należyty sposób. Jakie to ma znaczenie, że to ciało rozłoży
- się tutaj, a nie na stacji, jeśli jego nieśmiertelna dusza wzniosła się już do
- Stwórcy, lub ulegnie przeistoczeniu - w zależności od wyznania? Chociaż
- tu wszystkie religie mylą się w równym stopniu.
- - Obiecałem mu... - wyszeptał Artem. - Mieliśmy umowę...
- - Przyjacielu! - powiedział nieznajomy, spochmurniawszy. - Zaczynam
- tracić cierpliwość. Pomaganie nieboszczykom nie mieści się w moich
- zasadach, bo jest na świecie wystarczająco dużo żywych, którzy potrzebują
- pomocy. Wracam na Suchariewską: od długiego przebywania w tunelach
- zaczyna się u mnie reumatyzm. Jeśli chcesz jak najszybciej połączyć się ze
- swoim towarzyszem, proponuję ci tu zostać. Szczury i inne miłe stworzenia
- na pewno ci w tym pomogą. Poza tym, jeśli niepokoi cię prawna strona
- zagadnienia, to po śmierci jednej ze stron umowę uważa się za zerwaną,
- jeśli któryś z jej punktów nie stanowi inaczej.
- - Ale przecież nie można go tak zostawić!
- - cicho próbował przekonać
- swojego wybawcę Artem.
- - To przecież był żywy człowiek. Mam go
- zostawić szczurom?!
- - Sądząc z wszelkich oznak, to rzeczywiście był żywy człowiek
- -
- odrzekł ten, sceptycznie przyglądając się ciału.
- - Ale teraz jest to bez
- wątpienia człowiek martwy, a to nie to samo. Dobrze, jeśli bardzo chcesz,
- będziesz mógł tu potem wrócić, żeby rozpalić stos pogrzebowy, czy co tam
- jest u was przyjęte w takich wypadkach. Wstawaj!
- - wydał Artemowi
- polecenie i ten, wbrew swej woli, podniósł się z ziemi.
- 94
- Mimo protestów Artema, nieznajomy zdecydowanym ruchem ściągnął z
- Burbona plecak, zarzucił go sobie na ramię i, podtrzymując chłopca, szybko
- ruszył naprzód. Z początku Artemowi było ciężko iść, lecz z każdym
- kolejnym krokiem nieznajomy jakby przekazywał mu cząstkę swojej
- niespożytej energii. Ból w nogach minął i umysł nieco mu się rozjaśnił.
- Przypatrzył się uważniej twarzy swojego wybawcy. Z wyglądu był po
- pięćdziesiątce, ale prezentował się zadziwiająco świeżo i rześko. Ręka,
- którą podtrzymywał Artema, była twarda i ani razu w ciągu całej drogi nie
- drgnęła ze zmęczenia. Siwiejące, krótko ostrzyżone włosy i mała,
- wypielęgnowana bródka wzmogły czujność Artema: nieznajomy był zbyt
- zadbany jak na metro, a szczególnie jak na tę zapadłą dziurę, w której, jak
- można było przypuszczać, mieszkał.
- - Co się stało z twoim kolegą? - spytał nieznajomy. - Nie wyglądało to
- na napad, chyba że czymś go otruli... I mam wielką nadzieję, że to nie to, o
- czym myślę - dodał, nie rozwodząc się o tym, czego konkretnie się
- obawiał.
- - Nie... Sam umarł
- - nie mając sił wyjaśniać okoliczności śmierci
- Burbona, których sam dopiero co zaczął się domyślać, powiedział Artem. -
- To długa historia. Potem opowiem.
- Tunel nagle się skończył i znaleĽli się na stacji. Coś tu wydało się
- Artemowi dziwne, nietypowe, ale minęło kilka sekund zanim wreszcie
- dotarło do niego w czym rzecz.
- - Tu jest ciemno? - zbity z tropu spytał swojego towarzysza.
- - Tu nie ma władzy - odezwał się ten. - I nie ma kto dać mieszkańcom
- światła. Dlatego każdy, kto go potrzebuje, musi zdobyć je sam. Jedni
- potrafią to zrobić, inni nie. Ale nie bój się, na szczęście ja należę do tej
- pierwszej grupy - rześko wskoczył na peron i podał Artemowi rękę.
- Weszli w pierwszą arkadę i wkroczyli do sali. Tylko jedna długa nawa,
- kolumnady i arkady po bokach, zwyczajne żelazne ściany, odgradzające ich
- od schodów ruchomych
- - ledwo rozświetlona w niektórych miejscach
- wątłymi ogniskami, a w większej części pogrążona w ciemnościach,
- Suchariewska przedstawiała sobą widok przygnębiający i skrajnie ponury.
- Przy ogniskach krzątały się grupki ludzi, ktoś spał bezpośrednio na ziemi,
- od ogniska do ogniska kroczyły dziwne, zgięte w pół sylwetki w
- łachmanach. Wszyscy oni cisnęli się ku środkowi sali, jak najdalej od tuneli.
- Ognisko, do którego nieznajomy przyprowadził Artema było wyraĽnie
- jaśniejsze od pozostałych i znajdowało się daleko od centrum peronu.
- - Kiedyś ta stacja spali się i zostaną tylko zgliszcza
- - pomyślał na głos
- Artem, ponuro patrząc na salę.
- 95
- - Za czterysta dwadzieścia dni - spokojnie poinformował go jego
- towarzysz. - Tak że lepiej będzie, jak ją do tej pory opuścisz. W każdym
- razie ja właśnie tak zamierzam postąpić.
- - Skąd pan to wie?
- - spytał go zdumiony Artem, w mgnieniu oka
- przypominając sobie wszystkie zasłyszane opowieści o magach i
- jasnowidzach, wpatrując się w twarz rozmówcy, starając się dojrzeć na niej
- oznaki nadludzkiej wiedzy.
- - Serce matki wie najlepiej - odpowiedział ten z uśmiechem. - Dobrze,
- teraz musisz się przespać, a potem się poznamy i porozmawiamy.
- Z jego ostatnim słowem na Artema nagle znów spadło okropne
- zmęczenie, które nawarstwiało się w tunelu przed Ryżską, w nocnych
- koszmarach, w jego niedawnej próbie woli. Nie mając sił dalej się
- sprzeciwiać, Artem opadł na kawałek brezentu rozciągnięty przy ognisku,
- włożył sobie pod głowę plecak i zapadł w długi, ciężki i pusty sen.
- 96
- ROZDZIAŁ 6
- PRAWO SILNIEJSZEGO
- Sufit był tak mocno zakopcony, że po pokrywającym go kiedyś białym
- tynku nie zostało ani śladu. Artem patrzył na niego tępym wzrokiem, nie
- rozumiejąc, gdzie się znajduje.
- - Obudziłeś się? - usłyszał znajomy głos i zmusił rozsypaną układankę
- myśli i wydarzeń, by ułożyła się w obraz wczorajszego (czy rzeczywiście?)
- dnia. Wszystko to zdawało się teraz nierealne. Nieprzezroczysta jak mgła
- ściana snu oddzielała rzeczywistość od wspomnień.
- Wystarczy zasnąć i się obudzić, by wyrazistość przeżyć gwałtownie
- przygasła, i we wspomnieniach trudno już odróżnić marzenia od
- autentycznych wydarzeń, które stają się równie wyblakłe jak sny, jak myśli
- o przyszłości czy możliwej przeszłości.
- - Dobry wieczór - przywitał Artema ten, który go znalazł. Siedział po
- drugiej stronie ogniska, Artem widział swojego przewodnika poprzez
- płomienie i przez to jego twarz przybrała wygląd tajemniczy a nawet
- mistyczny. - Teraz chyba możemy przedstawić się sobie nawzajem.
- Posiadam zwyczajne imię, podobne do tych, które otaczają cię w tym życiu.
- Jest ono zbyt długie i niczego o mnie nie mówi. Ale jestem ostatnim
- wcieleniem Czyngis-chana, i dlatego możesz mi mówić Chan. Tak jest
- krócej.
- - Czyngis-chana? - Artem spojrzał nieufnie na swego rozmówcę,
- najbardziej jakoś zdziwiony tym, że ten przedstawił się właśnie jako
- ostatnie wcielenie, chociaż sam w ogóle nie wierzył w reinkarnację.
- - Przyjacielu mój! - urażonym tonem zaoponował Chan. - Nie warto z
- tak jawną podejrzliwością badać wykroju moich oczu i sposobu
- zachowania. Od tamtych czasów żyłem w wielu innych, bardziej
- przyzwoitych wcieleniach. Ale Czyngis-chan wciąż pozostaje najbardziej
- znaczącym etapem na mojej drodze, chociaż akurat z tamtego życia,
- przyznaję z najgłębszym żalem, nie pamiętam absolutnie nic.
- - A dlaczego Chan, a nie Czyngis? - nie poddawał się Artem. - Chan to
- przecież nawet nie nazwisko, a rodzaj stanowiska, jeśli dobrze pamiętam.
- - Wywołuje niepotrzebne skojarzenia, nie mówiąc już o Ajtmatowie
- -
- niechętnie i niezrozumiale wyjaśnił jego rozmówca.
- - A poza tym nie
- uważam za swój obowiązek informować byle kogo o genezie mojego
- imienia. A jak ty się nazywasz?
- - Ja jestem Artem, i nie wiem kim byłem w poprzednim życiu. Może
- kiedyś moje imię też było głośniejsze - powiedział Artem.
- 97
- - Bardzo
- mi miło - rzekł
- Chan,
- najwyraĽniej
- w
- pełni
- usatysfakcjonowany i tym. - Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszył w
- moim skromnym posiłku
- - dodał, wieszając nad ogniskiem poobijany
- żelazny czajnik, podobny do tego, który był na WOGN-ie
- na północnym posterunku.
- Artem podniósł się energicznie, wsadził rękę do swojego plecaka i
- wyciągnął stamtąd kawał kiełbasy, który wziął na drogę jeszcze na WOGNie.
- Składanym nożykiem ukroił kilka kawałków i rozłożył je na czystej
- ściereczce, którą także miał w plecaku.
- - Proszę - podsunął kiełbasę nowemu znajomemu - do herbaty.
- Herbata Chana była taka sama jak w domu, na WOGN-ie, Artem od razu
- ją poznał. Pociągając napój z metalowego emaliowanego kubka, w
- milczeniu przypominał sobie wydarzenia minionego dnia. Gospodarz
- najwidoczniej też myślał o jakichś swoich sprawach i na razie go nie
- niepokoił.
- Obłęd, wypływający na świat z pękniętych rur, działał na każdego
- inaczej. I kiedy Artem odczuwał go po prostu jako hałas, który go ogłuszał,
- nie dawał się skupić, zabijał myśli, lecz oszczędzał sam umysł, to Burbon
- zwyczajnie nie wytrzymał tak potężnego ataku i zginął. Tego, że ów szum
- potrafi zabijać, Artem się nie spodziewał, inaczej nie zgodziłby się
- wkroczyć w czarny tunel między Prospektem Mira a Suchariewską.
- Tym razem szum zakradł się niezauważalnie, z początku przytępiając
- zmysły. Artem był teraz przekonany, że wszystkie zwykłe dĽwięki były
- przez niego zagłuszone, zaś jego samego nie dało się usłyszeć, choć tylko
- do czasu, potem blokował bieg myśli, tak że te zamarzały, zamierały i
- pokrywały się szronem bezsilności, aż w końcu zadał ostatnie druzgoczące
- uderzenie.
- Ale jak on mógł nie zauważyć od razu, że Burbon nagle zaczął mówić
- językiem, który nie przyszedłby mu do głowy, nawet gdyby naczytał się
- apokaliptycznych proroctw? Wchodził w to z Burbonem coraz głębiej, jak
- zaczarowany, i spadło na nich jakieś straszne zamroczenie, lecz bez
- poczucia zagrożenia, i sam Artem myślał o jakichś bzdurach, o tym, że nie
- wolno milczeć, że trzeba mówić, zaś żeby spróbować sobie uświadomić, co
- się z nimi dzieje, jakoś nie przychodziło do głowy, coś przeszkadzało...
- Miał ochotę wszystkie te wydarzenia wyrzucić ze świadomości,
- zapomnieć, było to niedostępne rozumowi, w końcu przez wszystkie lata
- przeżyte na WOGN-ie o podobnych rzeczach miał okazję tylko słuchać, i
- łatwiej było wierzyć, że nic takiego nie może się zdarzyć na tym świecie, że
- po prostu nie ma w nim na to miejsca. Artem potrząsnął głową i znów
- rozejrzał się dookoła.
- 98
- Wokół panował ten sam duszny półmrok. Artemowi przyszło do głowy,
- że tu nigdy nie bywa jasno, może się tylko zrobić ciemniej, kiedy skończy
- się zapas chrustu na ogniska, który przyniosły tu jakieś karawany. Zegar nad
- wejściem do tuneli zgasł już dawno temu, na tej stacji nie było władzy, nie
- było komu troszczyć się o nich, i Artem zastanowił się, dlaczego Chan
- powiedział mu "dobry wieczór", chociaż, według jego obliczeń, powinien
- być ranek, albo południe.
- - To teraz jest wieczór? - z niedowierzaniem spytał Chana.
- - U mnie jest wieczór - odpowiedział ten w zadumie.
- - Co pan ma na myśli? - nie zrozumiał Artem.
- - Widzisz, jak sądzę pochodzisz ze stacji, gdzie zegar jest sprawny i
- wszyscy patrzą na niego z nabożeństwem, synchronizując wskazówki
- swoich ręcznych zegarków z czerwonymi cyframi nad wejściem do tuneli.
- Wasz czas jest dla wszystkich jeden, tak jak i światło. Tu wszystko jest na
- odwrót: nikt nie miesza się do spraw innych. Nikt nie musi zapewniać
- światła wszystkim, których tu przyniosło. PodejdĽ do ludzi i zaproponuj im
- to - twój pomysł wyda im się absurdalny. Każdy, kto potrzebuje światła,
- powinien przynieść je tu z sobą. To samo tyczy się czasu: każdy, kto go
- potrzebuje, w obawie przed chaosem, przynosi tutaj własny czas. Każdy ma
- tu swój własny i każdy z nich jest inny, w zależności od tego, kto kiedy
- stracił rachubę, ale wszystkie są jednakowo prawidłowe, każdy wierzy w
- swój czas, podporządkowuje swoje życie jego rytmom. U mnie jest teraz
- wieczór, u ciebie ranek, i co z tego? Tacy jak ty, podróżując, przechowują
- zegarki tak troskliwie, jak ludzie pierwotni strzegli rozżarzonego węgielka
- w wypalonej skorupie, w nadziei, że wykrzeszą z niego ogień. Ale są też
- inni: ci, którzy zgubili, a może wyrzucili swój węgielek. Rozumiesz, w
- metrze przecież w gruncie rzeczy zawsze jest noc, dlatego czas nie ma tu
- sensu, choćby jak najuważniej go kontrolować. Rozwal swój zegarek, a
- zobaczysz w co przeobrazi się czas, to bardzo interesujące. Zmieni się nie
- do poznania. Przestanie być rozdrobniony, rozbity na kawałki, godziny,
- minuty, sekundy. Czas jest jak rtęć: rozdrobni się go, a on znowu się
- zrośnie, znowu stanie się niepodzielną całością. Ludzie go oswoili, uwiązali
- na łańcuszki swoich zegarków kieszonkowych i stoperów, i dla tych, którzy
- trzymają go na łańcuchu, biegnie jednakowo. Ale spróbuj go oswobodzić, a
- zobaczysz: dla różnych ludzi czas płynie inaczej, dla kogoś wolno i
- ociężale, odmierzany wypalonymi papierosami, wejściami i wyjściami, a
- dla innego pędzi i zmierzyć go można tylko przeżytymi żywotami. Myślisz,
- że teraz jest rano? Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że masz rację: w
- przybliżeniu jeden do czterech. Tym niemniej ten poranek nie ma żadnego
- sensu, przecież on istnieje tam, na powierzchni, gdzie nie ma już życia. W
- każdym razie nie ma tam już ludzi. Czy ma znaczenie to, co dzieje się na
- górze, dla tych, którzy nigdy tam nie bywają? Nie. Dlatego też mówię ci
- 99
- "dobry wieczór", a ty, jeśli chcesz, możesz odpowiedzieć "dzień dobry". A
- co do samej stacji, to nie posiada ona w ogóle żadnego czasu, może oprócz
- jednego, przedziwnego: dziś jest czterysta dziewiętnasty dzień i jest to
- odliczanie wsteczne.
- Zamilkł i wypił łyk gorącej herbaty, a Artemowi zachciało się śmiać,
- kiedy sobie przypomniał, że na WOGN-ie stacyjny zegar był czczony jak
- świętość, i gdy tylko się zaciął, ściągało to na złapanych na gorącym
- uczynku oskarżenia o dywersję i sabotaż. Ale by się kierownictwo zdziwiło,
- dowiadując się, że nie ma już żadnego czasu, że zniknął sam sens jego
- istnienia! To, co powiedział Chan, przypomniało nagle Artemowi pewną
- zabawną rzecz, która nie raz go zadziwiała, kiedy podrósł.
- - Mówi się, że kiedyś, kiedy jeszcze jeĽdziły pociągi, w wagonach
- ogłaszano: "Uwaga, drzwi się zamykają, następna stacja taka-i-taka, peron z
- prawej albo z lewej strony" - powiedział. - To prawda?
- - Wydaje ci się to dziwne? - podniósł brwi jego rozmówca.
- - Ale jak można określić, z której strony jest peron? Jeśli idę z południa
- na północ, to peron jest z prawej, a jeśli idę z północy na południe, to z
- lewej. A siedzenia w pociągu stały w ogóle wzdłuż ścian, jeśli dobrze
- rozumiem. Więc dla pasażerów peron jest z przodu, albo z tyłu, przy czym
- dokładnie dla połowy jest tak, a dla drugiej połowy dokładnie odwrotnie.
- - Masz rację
- - poważnie odrzekł Chan.
- - Faktycznie, maszyniści
- mówili tylko w swoim imieniu, to oni jechali w kabinie z przodu i dla nich
- prawo było bezwzględnie po prawej, a lewo bezwzględnie po lewej. Ale oni
- przecież i tak o tym wiedzieli i mówili w istocie sami do siebie. Dlatego, w
- zasadzie, mogliby i milczeć. Ale słuchałem tych słów od dziecka, tak do
- nich przywykłem, że nigdy się nad nimi nie zastanawiałem.
- - Obiecałeś mi, że opowiesz, co się stało z twoim towarzyszem
- -
- przypomniał Artemowi po jakimś czasie.
- Artem chwilę zwlekał, nie będąc pewnym, czy można opowiedzieć temu
- człowiekowi o tajemniczych okolicznościach śmierci Burbona, o hałasie,
- który słyszał dwa razy w czasie ostatniej doby, o jego zgubnym działaniu na
- ludzki umysł, o swych przeżyciach i przemyśleniach z chwili, gdy udało mu
- się podsłuchać melodię tunelu
- - i stwierdził, że jeśli jest sens opowiadać
- komuś o takich rzeczach, to tylko człowiekowi, który szczerze wierzy, że
- jest ostatnim wcieleniem Czyngis-chana i uważa, że czas już nie istnieje.
- A więc mętnie, nerwowo, nie zachowując kolejności zdarzeń, starając się
- przekazać raczej swoje odczucia niż fakty, zaczął streszczać swoje
- przygody.
- - To głosy umarłych - rzekł cicho Chan po tym, gdy Artem skończył
- opowiadać.
- - Co? - spytał Artem wstrząśnięty.
- 100
- - Słyszałeś głosy umarłych. Mówiłeś, że z początku przypominało to
- szept lub szelest? Tak, to oni.
- - Jakich umarłych? - nijak nie mógł sobie tego wyobrazić Artem.
- - Wszystkich ludzi, którzy od samego początku umarli w metrze. To
- właśnie wyjaśnia również, dlaczego jestem ostatnim wcieleniem Czyngischana. Więcej wcieleń nie będzie. Na wszystko przyszedł kres, mój
- przyjacielu. Nie wiem dokładnie jak to się stało, ale tym razem ludzkość
- przesadziła. Nie ma już ani raju, ani piekła. Nie ma już czyśćca. Po tym, jak
- dusza oddziela się od ciała
- - mam nadzieję, że wierzysz chociaż w
- nieśmiertelność duszy? - nie ma już schronienia. Ile potrzeba megaton,
- gigaton, żeby wyparowała noosfera? Przecież była tak samo realna jak ten
- czajnik. Jakkolwiek to się stało, nie ograniczaliśmy się. Unicestwiliśmy i
- niebo, i piekło. Wypadło nam żyć w przedziwnym świecie, w świecie, w
- którym dusza po śmierci musi zostać. Rozumiesz mnie? Umrzesz, ale twoja
- umęczona dusza nie ulegnie reinkarnacji, a ponieważ nie ma już nieba, nie
- będzie dla niej ukojenia ani odpoczynku. Jest skazana na pozostanie tam,
- gdzie spędziłeś całe swoje życie
- - w metrze. Chyba nie umiem podać ci
- dokładnego teozoficznego wyjaśnienia, dlaczego tak się dzieje, ale wiem na
- pewno: w naszym świecie dusza po śmierci zostaje w metrze... Będzie się
- miotać pod sklepieniami tych podziemi, w tunelach, do końca czasów, bo
- nie ma już gdzie iść. Metro łączy w sobie życie biologiczne i pozagrobowe
- w jego obydwu postaciach. Teraz zarówno Eden, jak i Piekło znajdują się w
- tym samym miejscu. Mieszkamy wśród dusz umarłych, otaczają nas
- szczelnym kręgiem
- - wszyscy przejechani przez pociąg, zastrzeleni,
- uduszeni, pożarci przez potwory, spaleni żywcem, ci, którzy zginęli tak
- dziwną śmiercią, że nikt z żyjących nic o tym nie wie i nie będzie sobie
- nawet umiał wyobrazić. Dawno już męczyłem się nad tą zagadką: dokąd oni
- odchodzą, dlaczego ich obecność nie jest codziennie wyczuwalna, dlaczego
- z ciemności nie czuć wciąż ich lekkiego zimnego wzroku... Poznałeś strach
- tunelu? Myślałem kiedyś, że to umarli na ślepo podążają za nami tunelami,
- krok za krokiem, znikając w ciemności kiedy tylko się odwrócimy. Oczy są
- tu nieprzydatne, nie da się nimi ujrzeć zmarłego, ale gdy po plecach
- przechodzą ci ciarki, włosy stają dęba, całym ciałem wstrząsa dreszcz,
- świadczy to o niewidzialnych prześladowcach. Tak myślałem kiedyś. Ale
- po tym, co mi opowiedziałeś, wiele rzeczy stało się dla mnie jasne.
- Nieznanym sposobem umarli dostają się do rur, do łączności... Kiedyś,
- dawno, zanim urodził się mój ojciec, a nawet dziadek, przez martwe miasto,
- które leży na powierzchni, płynęła rzeczka. Ludzie, którzy w nim wtedy
- mieszkali, potrafili ujarzmić tę rzekę i puścić ją rurami pod ziemię, gdzie
- pewnie płynie po dziś dzień. Podobnie tym razem - ktoś zamknął w rurach
- samą Letę, rzekę śmierci... Twój towarzysz nie mówił swoimi słowami i to
- nie on mówił. To były głosy umarłych, słyszał je w głowie i powtarzał, a
- 101
- potem oni pociągnęli go za sobą.
- Artem wlepił wzrok w swojego rozmówcę i nie mógł oderwać oczu od
- jego twarzy przez cały czas opowiadania. Po twarzy Chana przebiegały
- niewyraĽne cienie, oczy rozpalał mu piekielny ogień... Gdy kończył
- opowiadać, Artem był już prawie pewny, że Chan oszalał, że głosy z rur
- pewnie też coś mu podszepnęły. I chociaż Chan ocalił go przed śmiercią i
- tak gościnnie przyjął, dłuższy pobyt u niego stawał się niewygodny i
- nieprzyjemny. Trzeba było się zastanowić, jak przedostać się dalej, przez
- ten najbardziej złowieszczy ze wszystkich tuneli metra, o których przyszło
- mu dotąd słyszeć - od Suchariewskiej do Turgieniewskiej i dalej.
- - Tak więc będziesz musiał mi wybaczyć moje drobne oszustwo - dodał
- po krótkiej pauzie Chan.
- - Dusza twojego kolegi nie wzniosła się do
- Stwórcy, nie uległa przeistoczeniu i nie odrodziła się w innej formie.
- Zjednoczyła się z tymi nieszczęśnikami w rurach.
- Te słowa przypomniały Artemowi, że zamierzał wrócić po ciało
- Burbona, żeby przynieść je na stację. Burbon mówił, że ma tu przyjaciół,
- którzy mieli wyprawić Artema z powrotem, gdyby wyprawa się udała. To z
- kolei przypomniało mu o plecaku, którego Artem w końcu nie otworzył, i w
- którym, oprócz magazynków do automatu Burbona, mogły się znajdować
- inne przydatne rzeczy. Ale jakoś bał się zarządzać jego zawartością, do
- głowy przychodziły mu różne zabobony, i Artem postanowił tylko rozpiąć
- plecak i zajrzeć do niego, starając się niczego w nim nie ruszać, a tym
- bardziej nie przetrząsać.
- - Możesz się nie bać - jakby wyczuwając jego rozterki, nieoczekiwanie
- uspokoił go Chan. - Ten przedmiot jest teraz
- twój.
- - Moim zdaniem to, co pan zrobił, nazywa się rabunkiem
- - cicho
- powiedział Artem.
- - Możesz się nie obawiać zemsty, on już w nikogo się nie wcieli -
- powiedział Chan, odpowiadając nie na to, co Artem powiedział na głos, ale
- na to, co kołatało mu się w głowie. - Uważam, że umarli, kiedy dostają się
- do tych rur, zatracają siebie, stają się częścią całości, ich wola rozpływa się
- w woli pozostałych, a umysł usycha. On już nie jest osobą. A jeśli boisz się
- nie martwych, a żywych... Cóż, zanieś ten chlebak na środek stacji i wywal
- jego zawartość na ziemię. Wtedy nikt nie oskarży cię o kradzież, twoje
- sumienie będzie czyste. Ale ty starałeś się uratować tego człowieka, i byłby
- ci za to wdzięczny. Pomyśl o tym chlebaku, jako o swojej zapłacie za to, co
- zrobiłeś.
- 102
- Mówił z taką powagą i przekonaniem, że Artem odważył się włożyć rękę
- do plecaka i zaczął wyciągać i rozkładać na oświetlonym przez ognisko
- brezencie jego zawartość. Znalazł tam jeszcze cztery magazynki do
- karabinu Burbona, oprócz tych dwóch, które wyjął oddając Artemowi broń.
- Zadziwiające było, po co straganiarzowi, za którego Artem wziął Burbona,
- tak pokaĽny arsenał. Pięć z odnalezionych magazynków Artem dokładnie
- zawinął w ścierkę i schował do swojego plecaka, a jeden włożył do
- skróconego kałasznikowa. Karabin był w świetnym stanie: starannie
- nasmarowany i wypielęgnowany, błyszczał i przyciągał oczy kruczoczarną
- stalą. Zamek chodził płynnie, wydając przy tym głuchy szczęk, bezpiecznik
- przełączał się między ogniem ciągłym a pojedynczym nieco opornie
- -
- wszystko to świadczyło o tym, że automat był praktycznie nowy. Rękojeść
- wygodnie leżała w dłoni, łoże lufy było dobrze wypolerowane. Ta broń
- roztaczała aurę niezawodności, budziła spokój i pewność siebie. Artem od
- razu zdecydował, że jeśli zostawi sobie cokolwiek z własności Burbona, to
- będzie to właśnie ten karabin.
- Obiecanych magazynków z nabojami kalibru 7.62 do swojej starej
- "motyki" jednak nie znalazł. Niezrozumiałe było, jak Burbon zamierzał się
- z nim rozliczyć. Rozmyślając o tym, Artem doszedł do wniosku, że ten, być
- może, nie miał zamiaru niczego mu dawać, lecz, po minięciu
- niebezpiecznego odcinka, wypaliłby mu z karabinu w potylicę, wrzucił do
- jakiegoś szybu i już nigdy o nim nie wspomniał. A jeśli ktokolwiek spytałby
- go, gdzie się podział Artem, znalazłoby się mnóstwo wyjaśnień: mało to
- może się zdarzyć w metrze, a młody przecież sam się zgodził.
- Oprócz różnych szmat, planu metra upstrzonego notatkami zrozumiałymi
- tylko dla ich martwego właściciela, i jakichś stu gramów kwasa, na dnie
- plecaka pokazało się kilka kawałków wędzonego mięsa zawiniętych w
- foliowe torebki oraz notatnik. Artem nie zdecydował się go czytać, zaś
- reszta zawartości plecaka była dla niego rozczarowaniem. W głębi duszy
- miał nadzieję zdobyć coś tajemniczego, być może drogocennego, dla której
- to rzeczy Burbon tak bardzo chciał przebyć tunel do Suchariewskiej. Po
- cichu myślał o Burbonie jako o kurierze, może przemytniku albo kimś w
- tym rodzaju. To by w każdym razie wyjaśniało jego decyzję, by przeprawić
- się przez diabelski tunel za wszelką cenę i gotowość sypnięcia groszem. Ale
- po tym jak z plecaka wyciągnął ostatnią parę bielizny na zmianę i na dnie,
- choćby nie wiadomo ile świecił, nie dostrzegł już nic oprócz starych
- czerstwych okruchów chleba, stało się jasne, że przyczyna jego
- natarczywości była inna. Artem długo jeszcze łamał sobie głowę, czego
- właściwie Burbon tak potrzebował za Suchariewską, ale i tak nie potrafił
- wymyślić niczego prawdopodobnego.
- Domysły szybko wyparła myśl o tym, że w końcu porzucił tego
- nieszczęśnika na środku tunelu i zostawił szczurom, chociaż zamierzał
- wrócić, żeby zrobić coś z ciałem. Fakt, że miał dość mgliste wyobrażenie o
- 103
- tym, jak konkretnie oddać straganiarzowi ostatnie honory i co począć z
- trupem. Spalić go? Ale do tego potrzeba silnych nerwów, a duszący dym i
- smród palonego mięsa i tlejących włosów na pewno doleci do stacji, a
- wtedy nie będzie można uniknąć nieprzyjemności. Taszczyć ciało na stację
- będzie ciężko i strasznie, bo co innego ciągnąć za przeguby człowieka w
- nadziei że żyje i odpychając natrętne myśli, że nie oddycha, że ma
- niewyczuwalny puls, a zupełnie inna
- - złapać za ręce stuprocentowego
- nieboszczyka. A co potem? Burbon, kłamiąc w sprawie zapłaty, mógł tak
- samo oszukać go co do przyjaciół na stacji, którzy mieli na niego czekać.
- Wtedy, przyniósłszy tu ciało, Artem znalazłby się w jeszcze gorszym
- położeniu.
- - A co wy robicie z tymi, którzy umierają? - po długich rozmyślaniach
- Artem zwrócił się do Chana.
- - Co masz na myśli, przyjacielu?
- - odpowiedział ten pytaniem.
- -
- Mówisz o duszach zmarłych, czy też o ich śmiertelnych ciałach?
- - O trupach - burknął Artem, któremu cały ten galimatias z życiem
- pozagrobowym zaczął się już przejadać.
- - Z Prospektu Mira do Suchariewskiej wiodą dwa tunele
- - powiedział
- Chan, i Artem zrozumiał: rzeczywiście, pociągi chodziły przecież w dwie
- strony i zawsze były potrzebne dwa tunele... A więc czemu Burbon,
- wiedząc o drugiej drodze, wolał iść na spotkanie swojego losu? Czyżby w
- drugim tunelu kryło się jeszcze większe niebezpieczeństwo? - Ale przejść
- można tylko jednym - ciągnął jego rozmówca - ponieważ w drugim tunelu,
- bliżej naszej stacji, zapadła się ziemia i teraz jest tam coś w rodzaju
- głębokiego wąwozu, nieważne z której strony się stoi, drugiego końca nie
- widać, a światło nawet najsilniejszych lamp nie sięga dna. Dlatego wszelcy
- idioci opowiadają, że mamy tu bezdenną przepaść. Ten wąwóz to nasz
- cmentarz. Tam wysyłamy, jak to określasz, trupy.
- Artemowi zrobiło się niedobrze, kiedy wyobraził sobie, że przyjdzie mu
- wracać w miejsce, z którego zabrał go Chan, w drodze powrotnej taszczyć
- nadgryzione przez szczury ciało Burbona, nieść je przez stację, a potem do
- wąwozu w drugim tunelu. Sam sobie spróbował wytłumaczyć, że wrzucić
- nieboszczyka do wąwozu to w istocie to samo, co zostawić go w tunelu, bo
- nijak nie można tego nazwać pogrzebem. Lecz kiedy prawie już uwierzył,
- że pozostawienie wszystkiego bez zmian jest najlepszym wyjściem z
- sytuacji, przed oczami wstrząsająco wyraĽnie stanęła mu twarz Burbona
- mówiącego: "Umarłem", i od razu oblał go zimny pot. Podniósł się z
- trudem, przewiesił przez ramię swój nowy automat i powiedział:
- - No, to idę. Obiecałem mu. Umówiliśmy się. Muszę - i na uginających
- się nogach ruszył przez hol w stronę żelaznych schodków prowadzących z
- peronu na tory przy wejściu do tunelu.
- 104
- Latarkę przyszło mu zapalić jeszcze zanim po nich zszedł. Postukał
- butami po stopniach i zamarł na sekundę, wahając się czy iść dalej. W twarz
- wionęło mu ciężkie, napełnione odorem zgnilizny powietrze i na moment
- mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, chociaż z całych sił starał się zmusić
- do zrobienia następnego kroku. I kiedy wreszcie ruszył, przezwyciężywszy
- strach i obrzydzenie, na ramię spadła mu ciężka dłoń. Krzyknął zaskoczony
- i błyskawicznie się odwrócił, czując jak ściska mu się coś w środku,
- wiedząc, że już nie zdąży zerwać z ramienia karabinu, niczego nie zdąży...
- Lecz to był Chan.
- - Nie bój się - uspokajająco rzekł do Artema. - Chciałem cię sprawdzić.
- Nie musisz tam iść. Ciała twojego towarzysza już tam nie ma.
- Artem wlepił w niego wzrok nie rozumiejąc.
- - Kiedy spałeś, dokonałem obrzędu pogrzebowego. Nie masz po co tam
- iść. Tunel jest pusty - i Chan odwrócił się od Artema i ruszył z powrotem w
- kierunku arkad.
- Z poczuciem ogromnej ulgi chłopak pośpieszył za nim. Dogoniwszy
- Chana po dziesięciu krokach, Artem spytał go ze wzburzeniem:
- - Ale dlaczego pan to zrobił i dlaczego nic mi pan nie powiedział?
- Przecież mówił pan, że nie ma znaczenia, czy ciało zostanie w tunelu, czy
- przeniesie się je na stację.
- - Dla mnie to rzeczywiście nie ma znaczenia
- - wzruszył ramionami
- Chan. - Ale za to dla ciebie było to ważne. Wiem, że twoja wyprawa ma
- cel i że droga przed tobą jest długa i najeżona cierniami. Nie rozumiem na
- czym polega twoja misja, ale jej ciężar będzie zbyt duży dla ciebie samego,
- więc postanowiłem ci pomóc, choćby w takim stopniu - spojrzał na Artema
- z uśmiechem.
- Kiedy wrócili do ogniska i usiedli na pomiętym brezencie, Artem nie
- wytrzymał:
- - Co pan miał na myśli, kiedy wspominał o mojej misji? Mówiłem we
- śnie?
- - Nie, przyjacielu, we śnie akurat milczałeś. Ale miałem widzenie, a w
- nim prosił mnie o pomoc człowiek, którego połowa imienia brzmi jak moje
- imię. Uprzedzono mnie o twoim pojawieniu się i to właśnie dlatego
- wyszedłem ci naprzeciw i zabrałem, kiedy czołgałeś się z trupem twojego
- kolegi.
- - A więc to dlatego?
- - z niedowierzaniem spojrzał na niego Artem.
- -
- Myślałem, że usłyszał pan strzały...
- - Słyszałem i strzały, echo jest tu głośne. Ale naprawdę nie myślisz
- chyba, że wychodzę do tuneli za każdym razem, kiedy ktoś strzela?
- 105
- Skończyłbym swój ziemski żywot o wiele wcześniej i zupełnie haniebnie,
- gdybym tak postępował. Ale ten przypadek był wyjątkowy.
- - A co to za człowiek, którego połowa imienia brzmi jak pana imię?
- - Nie potrafię powiedzieć kto to jest, nigdy go wcześniej nie widziałem,
- nigdy z nim nie rozmawiałem, ale ty go znasz. Powinieneś sam do tego
- dojść. Zobaczyłem go tylko raz, i to nie na jawie, ale od razu poczułem jego
- ogromną siłę; kazał mi pomóc młodzieńcowi, który wyjdzie z północnych
- tuneli, i przed oczami stanęła mi twoja postać. Wszystko to był tylko sen,
- ale poczucie jego realności było tak silne, że kiedy się obudziłem, nie
- umiałem uchwycić granicy między snem a jawą. To był potężny człowiek z
- błyszczącą, ogoloną na zero głową, ubrany cały na biało... Znasz go?
- Tu Artemem jakby wstrząsnęło, wszystko przeleciało mu przed oczami i
- jasno ukazał mu się widok, o którym mówił Chan. Człowiek, którego
- połowa imienia brzmi jak imię jego wybawcy... Hunter! Podobne widzenie
- miał i Artem: kiedy się wahał, czy ruszać w podróż, zobaczył Myśliwego,
- ale nie w długim czarnym płaszczu, w którym pojawił się na WOGN-ie w
- ten pamiętny dzień, a w bezkształtnym śnieżnobiałym stroju.
- - Tak. Znam tego człowieka
- - zupełnie inaczej patrząc na Chana
- powiedział Artem.
- - Wtargnął w moje widzenia senne, a tego zwykle nikomu nie
- wybaczam. Ale z nim było zupełnie inaczej
- - ciągnął w zadumie Chan. -
- On, tak jak i ty, potrzebował mojej pomocy, i nie rozkazywał, nie zmuszał
- do poddania się jego woli, a prędzej natarczywie prosił. Nie umie
- hipnotyzować i wędrować po cudzych myślach, po prostu było mu ciężko,
- bardzo ciężko, rozpaczliwie myślał o tobie i szukał pomocnej dłoni,
- ramienia, na którym mógłby się oprzeć. Podałem mu dłoń i podstawiłem
- ramię. Wyszedłem ci na spotkanie.
- Artem zachłysnął się myślami, które kotłowały się i wypływały w jego
- świadomości jedna za drugą, rozwijały się, nieprzetłumaczalne na słowa, i
- znów szły na dno, język stanął mu kołkiem i chłopak długo nie mógł
- wydusić z siebie ani słowa. Czyżby ten człowiek rzeczywiście wiedział
- zawczasu o jego przyjściu? Czyżby Hunter umiał jakimś sposobem to
- przewidzieć? Czy Hunter żył, czy też komunikował się z nimi jego
- bezcielesny duch? Ale wtedy trzeba by było wierzyć w koszmarne i
- absurdalne obrazy życia pozagrobowego namalowane przez Chana, a
- przecież o tyle lżej i przyjemniej było wmawiać sobie, że to po prostu
- szaleniec. I, co najważniejsze, jego rozmówca wiedział coś o zadaniu, które
- Artem miał wykonać, nazywał to misją i nawet jeśli trudno mu było określić
- jej cel, rozumiał jej wagę i istotność, współczuł Artemowi i chciał mu
- pomóc w jego doli...
- - Dokąd idziesz? - patrząc Artemowi w oczy i jakby czytając w jego
- myślach, cicho spytał Chan. - Powiedz mi dokąd wiedzie twoja droga,
- 106
- pomogę ci uczynić następny krok do celu, jeśli będzie to w mojej mocy. On
- mnie o to prosił.
- - Polis - westchnął Artem. - Muszę się dostać do Polis.
- - A jak zamierzasz dojść do Miasta z tej zapomnianej przez Boga
- stacji? - zainteresował się Chan. - Przyjacielu, powinieneś był iść wzdłuż
- Linii Okrężnej, z Prospektu Mira do Kurskiej albo Kijewskiej.
- - Tam jest Hanza, nie mam tam żadnych znajomych, nie udałoby mi się
- tamtędy przejść. Zresztą wszystko jedno, teraz nie mogę już wrócić na
- Prospekt Mira, boję się, że nie wytrzymam drugi raz przejścia przez ten
- tunel. Chciałem dostać się do Turgieniewskiej: przeglądałem stary plan i
- widziałem tam przejście na stację Sreteński Bulwar. Stamtąd prowadzi
- niedokończona linia, i nią można dojść do Trubnej
- - Artem wydobył z
- kieszeni osmaloną ulotkę z planem na odwrocie. Ta nazwa zupełnie mi się
- nie podoba, szczególnie teraz, ale nie ma wyjścia. Z Trubnej jest przejście
- na Cwietoj Bulwar, widziałem je w domu na planie, a stamtąd, jeśli
- wszystko pójdzie dobrze, można iść prosto do Polis.
- - Nie - powiedział ponuro Chan kręcąc głową.
- - Nie uda ci się dostać
- do Polis tą drogą. Te plany kłamią. Drukowali je na długo zanim to
- wszystko się stało. Mówią o liniach, których nigdy nie dokończono, o
- stacjach, które się zawaliły, grzebiąc pod swymi sklepieniami setki
- niewinnych ludzi, milczą o straszliwych niebezpieczeństwach czających się
- na drodze i sprawiających, że wiele tras staje się niemożliwymi. Twój plan
- jest niemądry i naiwny jak trzyletnie dziecko. Daj mi go - wyciągnął
- rękę.
- Artem posłusznie włożył karteczkę w jego dłoń. Chan natychmiast ją
- zmiął i rzucił w ogień. Kiedy Artem rozmyślał o tym, że to chyba było
- niepotrzebne, choć nie odważył się protestować, Chan zażądał:
- - A teraz pokaż mi ten plan, który znalazłeś w plecaku swojego
- towarzysza.
- Artem pogrzebał w swoich rzeczach i wyciągnął plan, ale nie śpieszył się
- z przekazaniem go Chanowi, pamiętając o smutnym losie poprzedniego. Nie
- chciał zostać bez żadnego planu metra. Widząc jego wahanie, Chan
- pośpieszył z wyjaśnieniami:
- - Nic z nim nie zrobię, nie bój się. I wierz mi, niczego nie robię bez celu.
- Może ci się wydawać, że niektóre moje działania są pozbawione sensu, a
- nawet szalone. Ale sens w nich jest, po prostu tobie jest on niedostępny, bo
- twoja percepcja i rozumienie świata są ograniczone. Jesteś dopiero na
- samym początku drogi. Jesteś zbyt młody, by zrozumieć niektóre rzeczy.
- Nie mając siły się sprzeciwiać, Artem przekazał Chanowi znaleziony w
- rzeczach Burbona plan, kartonowy kwadracik rozmiarów kartki pocztowej,
- jak ta pożółkła stara pocztówka z pięknymi błyszczącymi bombkami
- 107
- pokrytymi szronem i napisem "Szczęśliwego Nowego 2007 Roku", którą
- udało mu się jakoś zdobyć od Witalika w zamian za wyliniałą żółtą
- gwiazdkę z pagonów, którą znalazł u ojczyma w kieszeni.
- - Ależ on ciężki - powiedział ochryple Chan, i Artem zauważył, że jego
- dłoń z leżącym na niej kawałkiem kartonu nagle opadła, tak jakby plan
- istotnie ważył ponad kilogram. Sekundę temu, trzymając go w ręku, Artem
- nie dostrzegł w nim niczego wyjątkowego. Papier jak papier.
- - Ten plan jest o wiele mądrzejszy od twojego
- - powiedział Chan. -
- Kryje się tu taka wiedza, że nie chce mi się wierzyć, że należała do
- człowieka, który szedł z tobą. Rzecz nawet nie w tych notatkach i znakach,
- którymi jest upstrzony, chociaż i one mogą wiele powiedzieć. Nie, on niesie
- z sobą coś...
- Jego słowa nagle się urwały.
- Artem podniósł wzrok i spojrzał na niego uważnie. Czoło Chana pokryły
- głębokie zmarszczki, i niedawny posępny ogień znów zapłonął mu w
- oczach. Jego twarz tak się zmieniła, że Artemowi zrobiło się strasznie i
- znów chciał się wynieść z tej stacji jak najszybciej i w dowolnym kierunku,
- nawet z powrotem do śmiertelnie niebezpiecznego tunelu, z którego z takim
- trudem uszedł z życiem.
- - Oddaj mi go - nie tyle poprosił, ile rozkazał Chan. - Podaruję ci inny,
- nie poczujesz różnicy. I dodam jeszcze dowolną rzecz, jakiej sobie
- zażyczysz - dodał.
- - Proszę, należy do pana
- - łatwo ustąpił Artem, z ulgą wypluwając
- słowa zgody, rosnące mu w ustach i ciągnące za język. Czekały tam od
- momentu, kiedy Chan wymówił: "Oddaj", i kiedy Artem wreszcie wyrzucił
- je z siebie, nagle pomyślał, że te słowa nie były jego, lecz jakby obce,
- podyktowane.
- Chan nagle odsunął się od ogniska, tak że jego twarz skryła się w mroku.
- Artem domyślił się, że próbuje zapanować nad sobą i nie chce, by chłopak
- był świadkiem jego wewnętrznej walki.
- - Widzisz, przyjacielu - rozległ się z ciemności jego głos, jakiś słaby,
- niezdecydowany, niemający już nic z tej mocy i woli, która przestraszyła
- Artema chwilę wcześniej - to nie jest plan. ściślej mówiąc, nie tylko plan.
- To Przewodnik po metrze. Tak, tak, to bez wątpienia on. Człowiek o
- odpowiedniej wiedzy potrafiłby przejść całe metro w dwa dni, bo ten plan...
- on jakby żyje... Sam mówi ci dokąd i którędy masz iść, przestrzega przed
- niebezpieczeństwem... Czyli jest dla ciebie przewodnikiem. Dlatego też tak
- się nazywa - Chan znów zbliżył się do ognia.
- - Przewodnik, z wielkiej
- litery, tak ma na imię. Słyszałem o nim. W całym metrze jest ich tylko
- kilka, a może został już tylko ten? Spuścizna jednego z najpotężniejszych
- magów minionej epoki.
- 108
- - Tego, który siedzi w najgłębszym punkcie metra?
- - chciał błysnąć
- wiedzą Artem, ale zaraz urwał: twarz Chana spochmurniała.
- - Nigdy więcej nie mów tak lekkomyślnie o rzeczach, o których nie
- masz pojęcia! Nie wiesz, co dzieje się w najgłębszym punkcie metra, nawet
- ja wiem niewiele, i daj Boże, żebyśmy niczego się nigdy nie dowiedzieli.
- Ale mogę cię zapewnić, że to, co tam się dzieje całkowicie różni się od tego,
- co opowiadali ci twoi znajomi. I nie powtarzaj cudzych czczych wymysłów
- o tym punkcie, bo przyjdzie ci kiedyś za to zapłacić. Nie ma to żadnego
- związku z Przewodnikiem.
- - Nieważne - szybko uspokoił go Artem, nie chcąc przegapić szansy, by
- znów skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory - może pan sobie wziąć
- ten Przewodnik. Przecież nie umiem z niego korzystać. Poza tym, jestem
- panu tak wdzięczny za to, że mnie pan uratował, że nawet jeśli weĽmie pan
- ode mnie plan, i tak nie spłaci to mojego długu wobec pana.
- - To prawda - zmarszczki na twarzy Chana wygładziły się, głos znów
- złagodniał. - Nie będziesz potrafił się nim posługiwać jeszcze przez długi
- czas. Cóż, jeśli dasz go mnie, to będziemy kwita. Mam zwyczajny rozkład
- linii, jeśli chcesz przerysuję wszystkie adnotacje z Przewodnika i oddam ci
- to w zamian. I jeszcze...
- - poszperał w swoich torbach
- - mogę ci
- zaproponować coś takiego - i wydobył małą latarkę o dziwnym kształcie. -
- Nie potrzebuje baterii, tu jest taki mechanizm, coś jak sprężyna do
- ćwiczenia nadgarstka: widzisz te dwie rączki? Trzeba je ściskać palcami i
- latarka sama produkuje prąd, żarówka się świeci. Słabo oczywiście, ale
- bywają sytuacje, kiedy to słabe światło wydaje się jaśniejsze od lamp
- rtęciowych w Polis... Nie raz mnie uratowała, mam nadzieję, że i tobie się
- przyda. Trzymaj, jest twoja. Bierz, bierz, transakcja i tak jest
- niesprawiedliwa, i to ja jestem twoim dłużnikiem, a nie odwrotnie.
- Według Artema wymiana była akurat wyjątkowo udana. Co mu
- przyjdzie z mistycznych właściwości planu, jeśli jest głuchy na jego głos?
- Możliwe przecież, że sam by go wyrzucił, pokręciwszy nim trochę w rękach
- i na próżno próbując zorientować się w wyrysowanych na nim znaczkach.
- - Tak więc trasa, jaką obrałeś, nie doprowadzi cię nigdzie indziej, tylko
- nad przepaść - kontynuował przerwaną rozmowę Chan, ostrożnie trzymając
- w rękach plan.
- - Czekaj no, proszę, weĽ mój stary plan i obserwuj
- -
- wręczył Artemowi maluteńki schemacik linii, wydrukowany na odwrocie
- starego kieszonkowego kalendarzyka.
- - Mówiłeś o przejściu z
- Turgieniewskiej na Sreteński Bulwar? Czyżbyś nie wiedział nic o złej
- sławie otaczającej tę stację i prowadzący z niej długi tunel do Kitaj-Gorodu?
- - No, mówili mi, że samemu nie można się w niego zapuszczać, a
- bezpiecznie jest tylko z karawaną, więc pomyślałem, że do Turgieniewskiej
- z karawaną, a tam ucieknę od nich do tego przejścia, przecież nie zaczną
- 109
- mnie gonić - odparł Artem, czując jak w głowie kłębią mu się jakieś
- niewyraĽne myśli, kłując go i strasząc. Ale co to jest?
- - Tam nie ma przejścia. Zamurowali. Nie wiedziałeś o tym?
- Jak mógł zapomnieć?! Oczywiście, mówili mu o tym wcześniej, ale
- wyleciało mu z głowy... Czerwoni przestraszyli się diabelstwa z tego tunelu
- i zamurowali jedyne wyjście z Turgieniewskiej.
- - Ale nie ma tam innego wyjścia? - spytał ostrożnie.
- - Nie, i plany milczą na ten temat. Przejście na linię w budowie nie
- zaczyna się na Turgieniewskiej. Ale nawet gdyby był tam otwarty korytarz,
- to wątpię czy starczyłoby ci odwagi zostawić grupę i tam wejść.
- Szczególnie jak w oczekiwaniu na zebranie się karawany nasłuchasz się
- najnowszych plotek o tym uroczym zakątku.
- - No to co mam zrobić? - ponuro spytał Artem studiując plan.
- - Można dojść do Kitaj-Gorodu. O, to bardzo interesująca stacja i ludzie
- tam są przezabawni; jednak tam, jak sądzę, nie da się przepaść bez śladu
- tak, że nawet twoi najbliżsi przyjaciele po jakimś czasie zaczną wątpić, czy
- w ogóle kiedyś istniałeś. Natomiast na Turgieniewskiej to jest akurat bardzo
- prawdopodobne. Od Kitaj-Gorodu, zobacz - powiódł palcem - tylko dwie
- stacje do Puszkińskiej, tam jest przejście na Czechowską, jeszcze jedno i
- jesteś w Polis. To będzie, proszę ciebie, jeszcze krótsza droga niż ta, którą
- chciałeś iść.
- Artem poruszał cicho ustami, podliczając liczbę stacji i przesiadek na
- obu trasach. Jakkolwiek liczył, droga wytyczona przez Chana była znacznie
- krótsza i bezpieczniejsza i niejasne było dlaczego Artem sam o niej nie
- pomyślał. A więc nie było już wyboru.
- - Ma pan rację - powiedział wreszcie. - A czy karawany często tędy
- chodzą?
- - Obawiam się, że nie. Jest jeszcze jeden mały, ale przykry szczegół:
- żeby ktoś zechciał przejść przez nasz przystanek na drodze do KitajGorodu, czyli wejść w południowy tunel, powinien najpierw dostać się tu z
- przeciwnej strony. A teraz zastanów się, czy łatwo jest tu przyjść z
- północy? - Chan pokazał palcem przeklęty tunel, z którego Artem ledwo
- uszedł z życiem. - Z drugiej strony ostatnia karawana na południe szła tędy
- dość dawno i jest nadzieja, że od tego czasu zebrała się już nowa grupa.
- Porozmawiaj z ludĽmi, popytaj, tylko nikomu za dużo nie chlapnij, bo kręci
- się tu kilku zbirów, którym w żadnym wypadku nie można ufać... No,
- dobra, pójdę z tobą, żebyś nie narobił głupot - dodał po namyśle.
- Artem chwycił za swój plecak, ale Chan powstrzymał go gestem:
- 110
- - Nie obawiaj się o swoje rzeczy. Mnie tak się tutaj boją, że żadna
- kanalia nie ośmieli się nawet zbliżyć do mojego legowiska. A póki tu
- przebywasz, jesteś pod moją ochroną.
- Artem zostawił plecak przy ognisku, ale automat mimo wszystko wziął,
- nie chcąc rozstawać się ze swoim nowym skarbem, i pośpieszył w ślad za
- Chanem, który długimi krokami, nieśpiesznie szedł w stronę ognisk
- płonących po drugiej stronie holu. Przyglądając się ze zdziwieniem
- uciekającym spod ich nóg wygłodzonym brodaczom zakutanym w
- śmierdzące łachmany, Artem pomyślał, że Chana faktycznie się tutaj boją.
- Ciekawe dlaczego?
- Pierwszy ogień minęli, ale Chan nie zwolnił kroku. Było to maciupeńkie
- ognisko, ledwo się tliło, a siedziały przy nim dwie przytulone do siebie
- postaci: kobieta i mężczyzna. W ich ustach szeleściły i ulatywały nie
- docierając do uszu ciche słowa w nieznanym języku. Artem był ich tak
- ciekawy, że o mało nie zwichnął sobie szyi, nie potrafiąc oderwać wzroku
- od tej pary.
- Przed nimi było drugie ognisko, duże, jasne, dookoła niego leżał cały
- obóz. Przy ogniu siedzieli i grzali ręce rośli faceci, wyglądający na
- twardzieli. Ryczeli ze śmiechu, powietrze wypełniały tak ciężkie
- przekleństwa, że Artem aż trochę się przestraszył i zwolnił kroku. Chan
- jednak spokojnie i pewnie podszedł do siedzących, pozdrowił ich i usiadł
- przy ogniu, tak że Artemowi nie pozostało nic innego jak pójść za jego
- przykładem i przysłuchiwać się rozmowie.
- - ...Patrzy na siebie i widzi, że na rękach ma taką samą wysypkę, a pod
- pachami coś twardego puchnie i strasznie boli. O żesz w mordę... WyobraĽ
- sobie jak się przestraszył! Różni ludzie różnie reagują. Jeden od razu się
- zastrzeli, inny wariuje, zaczyna się rzucać na innych, próbuje obłapiać, żeby
- nie samemu zdychać. Niektórzy uciekają do tuneli, za Okrężną, na
- pustkowia, żeby nikogo nie zarazić... Ludzie bywają różni. A on, jak to
- zobaczył, to pyta się naszego doktora: jest szansa na wyleczenie? Doktor
- mu wprost odpowiada: żadnych szans. Po tym jak się pojawi ta wysypka
- zostają ci dwa tygodnie życia. Patrzę, a Dowódca już powolutku wyjmuje
- makarowa z kabury, na wszelki wypadek, gdyby ten zaczął się rzucać...
- -
- opowiadał urywającym się ze szczerego zdenerwowania głosem chudy,
- zarośnięty facet w waciaku, patrząc na słuchających wodnistymi szarymi
- oczyma.
- I chociaż Artem nie rozumiał jeszcze do końca o co idzie, duch, który
- przenikał tę opowieść i cisza wzbierająca w rechoczącym jeszcze przed
- chwilą towarzystwie sprawiły, że wzdrygnął się i szeptem, by nie wzbudzać
- niczyjej uwagi, spytał Chana:
- - O czym on mówił?
- - Dżuma - ciężko odrzekł Chan. - Zaczęło się.
- 111
- W jego słowach czuć było odór rozkładających się ciał i tłusty dym z
- płonących stosów pogrzebowych, słychać w nich było bicie dzwonów na
- trwogę i wycie ręcznej syreny.
- Na stacji WOGN i w okolicach epidemie nigdy się nie zdarzały,
- roznoszące zarazę szczury trzebiono, poza tym na stacji było kilku
- doświadczonych lekarzy. O śmiertelnych chorobach zakaĽnych Artem
- wiedział tylko z książek. Niektóre z nich przeczytał zbyt wcześnie i
- zostawiły one głęboki ślad w jego pamięci, na długo zawładnęły światem
- dziecięcych strachów. Dlatego, kiedy usłyszał słowo "dżuma", poczuł
- zimny pot oblewający mu plecy i zakręciło mu się w głowie. Nie wypytywał
- już o nic Chana, tylko wsłuchiwał się z bolesną ciekawością w opowieść
- chudzielca w waciaku.
- - Ale Ryży nie był z takich, psychikę miał mocną. Postał z minutę w
- milczeniu i mówi: "Dajcie mi nabojów, pójdę stąd. Teraz już nie mogę być
- z wami". Dowódca od razu odetchnął z ulgą, tak głośno, że aż to
- usłyszałem. Jasna sprawa: strzelać do swojego to mało zabawne, nawet jeśli
- jest chory. Dali Ryżemu dwa magazynki
- - chłopaki się zrzucili. I poszedł
- na północny wschód, za Awiamotorną. Więcej go nie widzieliśmy. A
- dowódca spytał potem naszego doktora po jakim czasie widać objawy
- choroby. Ten mówi: okres inkubacji trwa tydzień. Jeśli po tygodniu od
- kontaktu nic się nie dzieje, to znaczy, że człowiek się nie zaraził. Wtedy
- dowódca postanowił: wyjdziemy na stację i zrobimy tygodniowy postój,
- potem zobaczymy. Do wnętrza pierścienia Okrężnej nie możemy wejść:
- jeśli zaraza tam przeniknie, to wymrze całe metro. Więc siedzieliśmy tam
- cały tydzień. Prawie do siebie nawzajem nie podchodziliśmy: skąd
- wiadomo, kto jest zarażony? Tam był jeszcze jeden chłopak, którego
- wszyscy nazywali Stakan, bo bardzo lubił wypić. Więc od niego wszyscy w
- ogóle uciekali, wszystko dlatego, że kumplował się z Ryżym. Podejdzie do
- kogoś ten Stakan, a tamten daje od niego nogę na drugi koniec stacji. A
- niektórzy nawet mierzyli do niego z broni, bo jeszcze mu odbije. Kiedy
- Stakanowi skończyła się woda, chłopaki się z nim podzielili, a jakże, ale
- tak, że stawiali na ziemi i odchodzili, do siebie nikt go nie dopuszczał. W
- ciągu tygodnia gdzieś przepadł. Mówili potem różne rzeczy, niektórzy
- opowiadali nawet bajki, że jakiś stwór go porwał, ale tunele są tam
- spokojne, czyste. Osobiście myślę, że po prostu zauważył u siebie wysypkę
- albo nabrzmiało mu pod pachami, i dlatego uciekł. Nikt więcej się w
- naszym oddziale nie zaraził, poczekaliśmy jeszcze, potem dowódca sam
- wszystkich sprawdził. Wszyscy zdrowi.
- Artem zauważył, że nie bacząc na jego zapewnienia, wokół
- opowiadającego robi się coraz luĽniej, chociaż miejsca przy ognisku wcale
- nie było tak dużo i wszyscy siedzieli skupieni ramię przy ramieniu.
- 112
- - Długo tu szedłeś, bratku? - cicho, ale z naciskiem spytał przysadzisty
- brodacz w skórzanej kamizelce.
- - Będzie już ze trzydzieści dni jak wyszliśmy z Awiamotornej - odrzekł
- chudy rzucając na niego niespokojne spojrzenia.
- - No to mam dla ciebie nowiny. Na Awiamotornej panuje dżuma.
- Dżuma, rozumiesz?! Hanza zamknęła i Tagańską, i Kurską. Mówią na to
- kwarantanna. Mam tam znajomych, obywateli Hanzy. I na Tagańskiej, i na
- Kurskiej w przejściach stoją miotacze płomieni i palą wszystkich, którzy
- znajdą się w zasięgu. Mówią na to dezynfekcja. Widać u jednych okres
- inkubacji trwa tydzień, a u innych dłużej, bo jednak zanieśliście tam zarazę.
- Zakończył, nieprzyjemnie obniżając głos.
- - No co wy, chłopaki? Jestem przecież zdrowy! No, sami popatrzcie! -
- chłopina zerwał się z ziemi i zaczął gorączkowo ściągać z siebie waciak,
- odsłaniając niewiarygodnie brudny podkoszulek, śpiesząc się w obawie, że
- nie zdoła ich przekonać.
- Napięcie narastało. Obok chudego nie został już nikt, wszyscy skupili się
- po drugiej stronie ogniska, ludzie zaczęli się nerwowo namawiać i Artem
- wyłowił ciche szczękanie bezpieczników. Spojrzał pytająco na Chana,
- przekładając swój nowy automat z pleców w położenie bojowe, lufą do
- przodu. Chan zachowywał milczenie, ale powstrzymał go ruchem dłoni.
- Potem szybko się podniósł i bezgłośnie odszedł od ogniska ciągnąc za sobą
- Artema. Po jakichś dziesięciu krokach zatrzymał się i dalej obserwował
- wydarzenia.
- Pośpieszne, nerwowe ruchy rozbierającego się mężczyzny wydawały się
- w świetle ogniska jakimś szalonym, pierwotnym tańcem. Gwar w tłumie
- ucichł i akcja trwała w złowieszczej ciszy. Wreszcie udało mu się uwolnić
- od górnej części bielizny i triumfalnie zawołał:
- - O, patrzcie! Jestem czysty! Jestem zdrowy! Nic nie ma! Jestem
- zdrowy!
- Brodacz w kamizelce wyciągnął z ogniska płonącą z jednego końca
- deskę i ostrożnie zbliżył się do chudego, przypatrując mu się z odrazą.
- Skóra zbyt rozmownego faceta była ciemna od brudu i świeciła się tłusto,
- ale widocznie brodaczowi nie udało się odkryć żadnych śladów wysypki, bo
- po wnikliwej obserwacji zakomenderował:
- - Podnieś ręce!
- Nieszczęśnik pośpiesznie zadarł ręce do góry odkrywając przed
- wzrokiem tłoczących się po drugiej stronie ogniska ludzi porosłe cienkim
- włosem pachy. Brodacz demonstracyjnie zatkał nos wolną ręką i podszedł
- jeszcze bliżej wypatrując dymienic, ale i tam nie mógł znaleĽć żadnych
- objawów dżumy.
- 113
- - Jestem zdrowy! Zdrowy! Czy przekonaliście się teraz?!
- - prawie w
- histerii wykrzykiwał chłopina przechodzącym w pisk głosem.
- W tłumie rozległy się nieżyczliwe szepty. Wyczuwając ogólne nastroje i
- nie chcąc się poddawać, przysadzisty nagle ogłosił:
- - No, przypuśćmy, że ty jesteś zdrowy. Ale to jeszcze nic nie znaczy!
- - Jak to, nic nie znaczy?
- - spytał ze zdziwieniem spłoszony chudy, i
- jakoś od razu zmarkotniał.
- - A tak. Ty mogłeś nie zachorować. Może jesteś uodporniony. A zarazę
- przywlec tu mogłeś, absolutnie. W końcu przebywałeś z tym twoim
- Ryżym? Byłeś z nim w jednym oddziale? Rozmawiałeś z nim, piłeś z jednej
- manierki? Rękę mu podawałeś na przywitanie? Podawałeś, bratku, nie łżyj.
- - No i co z tego, że podawałem? Przecież nie zachorowałem...
- -
- odpowiedział zgnębiony chudzielec. Zastygł, bezsilnie spoglądając na tłum
- jak zaszczute zwierzę.
- - A to, że nie jest wykluczone, że się zaraziłeś, bratku. Tak więc wybacz,
- nie możemy ryzykować. Profilaktyka, bratku, rozumiesz? - brodacz rozpiął
- guziki kamizelki odsłaniając brunatną skórzaną kaburę. Wśród stojących po
- drugiej stronie ogniska odezwały się głosy poparcia i znów zaszczękały
- zamki karabinów.
- - Chłopaki! Ale przecież jestem zdrowy! Przecież nie zachorowałem. O,
- patrzcie! - chudy znów podniósł ręce do góry, ale teraz wszyscy krzywili
- się tylko lekceważąco i z jawnym obrzydzeniem.
- Przysadzisty wyciągnął z kabury pistolet i wycelował w tamtego, który
- jakby nie mógł pojąć co się z nim dzieje, i tylko mamrotał, że jest zdrów,
- przyciskając do piersi zmięty waciak: było chłodnawo, a on już zaczynał
- marznąć.
- Tu Artem nie wytrzymał. Odbezpieczył broń i zrobił krok w kierunku
- tłumu, nie wiedząc dokładnie co zamierza zrobić. Czuł bolesne ssanie w
- dołku, gardło miał ściśnięte, tak że nie udałoby mu się teraz nic powiedzieć.
- Ale coś w tym człowieku, coś w jego opuszczonych, pełnych rozpaczy
- oczach, w bezmyślnym, mechanicznym mamrotaniu ukłuło Artema,
- zmusiło go, by zrobił krok naprzód. Nie wiadomo co zrobiłby póĽniej, ale
- na ramię spadła mu ręka, i Boże, jaka tym razem była ciężka!
- - Stój - spokojnie rozkazał Chan, i Artem zastygł jak wkopany w
- ziemię, czując, że jego krucha decyzja rozbija się o granit cudzej woli. - W
- niczym nie możesz mu pomóc. Możesz albo zginąć, albo skierować na
- siebie ich gniew. W obu przypadkach twoja misja pozostanie niewypełniona
- i powinieneś o tym pamiętać.
- W tym momencie chudy nagle podskoczył, krzyknął, przyciskając do
- siebie waciak, jednym ruchem zeskoczył na tory i z nadludzką szybkością
- 114
- pomknął w kierunku czarnej czeluści południowego tunelu, wydając dzikie,
- jakby zwierzęce krzyki. Brodacz wystartował za nim, próbując wycelować
- mu w plecy, ale potem machnął ręką. To już było zbyteczne i wiedzieli o
- tym wszyscy stojący na peronie. Niejasne tylko było, czy wygnany facet
- pamiętał dokąd biegnie i miał nadzieję na cud, czy po prostu ze strachu
- wszystko wyleciało mu z głowy.
- Po kilku minutach głuchą, ciężką ciszę przeklętego tunelu przeciął
- skowyt i odgłosy jego kroków nagle się urwały. Nie ucichły stopniowo, a
- umilkły w jednym momencie, zupełnie jakby ktoś wyłączył dĽwięk, nawet
- echo zniknęło od razu, i znów zapanowała cisza. Było to tak dziwne, tak
- nienormalne dla ludzkiego ucha i mózgu, że wyobraĽnia próbowała
- wypełnić tę lukę, i wydawało się, że gdzieś w oddali słychać jeszcze było
- krzyk. Ale wszyscy wiedzieli, że tylko im się to roiło.
- - Stado szakali bezbłędnie wyczuwa chorą jednostkę, przyjacielu
- -
- odezwał się Chan, i Artem o mało się nie cofnął dostrzegając błądzące w
- jego oczach drapieżne ogniki.
- - Chory jest dla stada ciężarem i
- zagrożeniem dla zdrowia. Dlatego stado chorego zagryza. Rozrywa go na
- strzępy. Na strzępy - powtórzył z naciskiem, jakby smakując te słowa.
- - Ale to przecież nie są szakale
- - Artem wreszcie znalazł w sobie
- odwagę by zaprotestować i nagle zaczął wierzyć, że istotnie ma do
- czynienia z reinkarnacją Czyngis-chana. - To przecież ludzie!
- - A co zrobisz? - odparował Chan. - Degradacja. Nasza medycyna jest
- na poziomie szakali. I człowieczeństwa też w nas tyle zostało. I stąd...
- Artem wiedział, co na to odpowiedzieć, ale kłócić się ze swoim jedynym
- obrońcą na tej dzikiej stacji byłoby mało stosowne. Chan zaś, po chwili
- oczekiwania na kontrargumenty, doszedł widać do wniosku, że Artem
- przyznał mu rację, i zmienił temat rozmowy.
- - A teraz, póki wśród naszych przyjaciół panuje takie ożywienie
- spowodowane rozprzestrzenianiem się chorób zakaĽnych i sposobami ich
- zwalczania, powinniśmy kuć żelazo póki gorące. Inaczej mogą nie
- zdecydować się na wyjście stąd jeszcze przez długie tygodnie. A teraz, kto
- wie, może uda się to przyśpieszyć.
- Ludzie przy ognisku dyskutowali z ożywieniem nad tym, co się stało.
- Wszyscy byli zdenerwowani i w rozterce, padł na nich upiorny cień
- straszliwego niebezpieczeństwa i próbowali teraz postanowić, co robić
- dalej, ale myśli ich, jak myszy doświadczalne w labiryncie, kręciły się w
- miejscu, bezradnie waliły w ściany, miotały się bezmyślnie to do przodu, to
- do tyłu, nie mogąc znaleĽć wyjścia.
- - Nasi przyjaciele są bardzo bliscy
- paniki - skomentował z
- zadowoleniem Chan, uśmiechając się kącikiem ust i wesoło spoglądając na
- Artema. - Poza tym, podejrzewają, że właśnie zlinczowali niewinnego
- 115
- człowieka, a taki postępek nie zachęca do racjonalnego myślenia. Teraz
- mamy do czynienia nie z kolektywem, a ze stadem. Doskonały stan
- mentalny do manipulacji psychiką! Wszystko się składa jak najlepiej.
- Od tego triumfalizmu Chana Artemowi znów zrobiło się nieswojo.
- Próbował się do niego uśmiechnąć - w końcu Chan starał się mu pomóc -
- ale wyszedł z tego żałosny i nieprzekonujący grymas.
- - Najważniejsze teraz, to mieć autorytet. Siłę. Stado szanuje siłę, a nie
- logiczne argumenty - dodał Chan kiwnąwszy głową. - Stój i patrz. Za
- mniej niż dzień będziesz mógł kontynuować wyprawę
- - i z tymi słowami
- zrobił kilka długich kroków i wcisnął się w tłum.
- - Tutaj nie można zostać! - zagrzmiał jego głos i gwar od razu ucichł.
- Ludzie z czujną ciekawością przysłuchiwali się jego słowom. Chan
- używał swego potężnego, nieomal hipnotycznego daru przekonywania. Już
- od pierwszych słów Artema uderzyło silne poczucie zagrożenia, jakie
- zawisło nad każdym, kto odważy się zostać na stacji po tym, co się stało.
- - On zakaził tu całe powietrze! Jeszcze trochę nim pooddychamy i
- koniec z nami. Wszędzie tu są zarazki i na pewno złapiemy to cholerstwo,
- jeśli zostaniemy tu choć chwilę dłużej. Pozdychamy jak szczury i będziemy
- gnić na środku sali, na ziemi. Nikt tu nie przyjdzie nam pomóc, nie ma co
- się łudzić! Możemy liczyć tylko na siebie. Musimy jak najszybciej uciekać
- z tej przeklętej stacji, pełno tu zarazków. Jeśli wyjdziemy teraz, wszyscy
- razem, to nie będzie trudno przebić się przez ten tunel. Ale trzeba działać, i
- to szybko!
- Ludzie zaszemrali z aprobatą. Większość z nich nie umiała, tak jak i
- Artem, sprzeciwić się kolosalnej sile przekonywania, jaką posiadał Chan. W
- ślad za jego słowami Artem posłusznie przeżywał wszystkie stany i uczucia,
- które miały wywołać: poczucie zagrożenia, strach, panikę, brak
- rozwiązania, potem słabą nadzieję, która rosła w miarę jak Chan mówił o
- proponowanym przez siebie wyjściu z sytuacji.
- - Ilu was jest?
- Od razu paru ludzi zaczęło liczyć zebranych. Oprócz Chana z Artemem,
- przy ognisku było osiem osób.
- - Czyli nie ma na co czekać! Jest nas już dziesięciu, możemy przejść!
- -
- obwieścił Chan i nie dając ludziom dojść do siebie, kontynuował:
- -
- Zbierajcie rzeczy, w ciągu godziny musimy wyjść! Szybko, wracaj do
- ogniska, i też weĽ swoje manatki - szepnął Artemowi Chan, ciągnąc go za
- sobą do ich małego biwaku.
- - Grunt to nie dać się im opamiętać. Jak
- będziemy się grzebać, zaczną wątpić, czy opłaca im się iść stąd na Czystyje
- Prudy. Niektórzy z nich szli w ogóle w drugą stronę, inni po prostu
- mieszkają na tej stacyjce i zwyczajnie nie będą mieli gdzie się podziać.
- 116
- Widać będę musiał cię odprowadzić do Kitaj-Gorodu, inaczej obawiam się,
- że w tunelu stracą motywację albo w ogóle zapomną dokąd i po co idą.
- Artem szybko wrzucił do plecaka co bardziej przydatne rzeczy należące
- do Burbona i kiedy Chan zwijał swój brezent i gasił ognisko, on mógł kątem
- oka obserwować co dzieje się na drugim końcu holu. Ludzie, którzy z
- początku biegali z ożywieniem pakując swoje skarby, poruszali się coraz
- mniej zgodnie i energicznie. Tu ktoś przysiadł przy ognisku, tam ktoś
- powlókł się po coś na środek peronu, a dwaj inni podeszli do siebie i zaczęli
- o czymś rozmawiać. Zaczynając już rozumieć co się święci, Artem
- pociągnął Chana za rękaw.
- - Oni tam rozmawiają - ostrzegł.
- - Co zrobić, komunikacja z podobnymi do siebie jest nieodłączną cechą
- istot ludzkich - odparł Chan. - I nawet jeśli ktoś zdławił ich wolę, a oni
- sami są w istocie zahipnotyzowani, to dalej ciągnie ich do rozmowy.
- Człowiek jest zwierzęciem społecznym i nic na to nie poradzisz. W innych
- okolicznościach pokornie przyjąłbym każdy przejaw człowieczeństwa jako
- Boży zamysł lub nieuchronny skutek ewolucji, w zależności od tego z kim
- bym rozmawiał. Jednak w tym przypadku taki sposób myślenia jest
- szkodliwy. Musimy im przeszkodzić, mój młody przyjacielu, i skierować
- ich myśli na prawidłowe tory
- - podsumował, zarzucając na plecy swój
- ogromny podróżny tobół.
- Ognisko zgasło i gęsty, nieledwie materialny mrok otoczył ich ze
- wszystkich stron. Wyjąwszy z kieszeni podarowaną mu latareczkę, Artem
- ścisnął jej rękojeść. Wewnątrz mechanizmu coś zabrzęczało i lampka ożyła.
- Wytrysnęło z niej nierówne, migotliwe światło.
- - Dawaj, dawaj, ciśnij, nie bój się - zachęcił go Chan - może pracować
- o wiele lepiej.
- Kiedy podeszli do pozostałych, nieświeże przeciągi z tuneli zdołały już
- wywiać im z głów pewność, że Chan ma rację. Naprzód wystąpił ten sam
- krępy typ z brodą, który uprzednio zajmował się kontrolą sanitarnoepidemiologiczną.
- - Słuchaj, bratku - zwrócił się niedbale do towarzysza Artema.
- Nawet na niego nie patrząc, Artem wyczuł przez skórę jak elektryzuje się
- atmosfera wokół Chana. Sądząc z wszelkich oznak, spoufalanie się
- doprowadzało go do wściekłości. Ze wszystkich ludzi, których Artem dotąd
- poznał, najmniej chciał oglądać rozwścieczonego Chana. Był wprawdzie
- jeszcze Myśliwy, lecz ten wydał się Artemowi na tyle chłodny i
- zrównoważony, że wyobrazić go sobie w gniewie było po prostu
- niemożliwe. Pewnie nawet zabijał z wyrazem twarzy, z jakim inni czyszczą
- grzyby albo parzą herbatę.
- 117
- - Naradziliśmy się tu i uważamy... - ciągnął przysadzisty - że coś bez
- sensu kombinujesz. Mnie, na przykład, zupełnie nie po drodze przez KitajGorod. I koledzy też są przeciw. Co nie, Siemionowicz?
- - zwrócił się o
- wsparcie do tłumu. Odezwał się czyjś głos poparcia, fakt, że na razie dość
- bojaĽliwy. - My to w ogóle szliśmy na Prospekt, do Hanzy, zanim się
- zaczęło to cholerstwo w tunelach. To przeczekamy i ruszymy dalej. I nic
- nam nie będzie. Spaliliśmy jego rzeczy, a z tym powietrzem, to ty nam
- wody z mózgu nie rób, przecież to nie dżuma płucna. Jak się mieliśmy
- zarazić, to się zaraziliśmy, nic nie poradzimy. Nie można roznosić zarazy po
- całym metrze. Tyle że, najpewniej, nie ma żadnej zarazy, tak więc spadaj,
- bratku, z tymi swoimi propozycjami!
- - coraz bardziej bezceremonialnie
- rozprawiał brodaty.
- Słysząc taki upór Artem nieco się speszył. Ale spojrzawszy ukradkiem na
- swojego towarzysza poczuł, że przysadzistemu nie wyjdzie to na zdrowie.
- W oczach Chana znów płonęły piekielne, pomarańczowe ogniki,
- emanowała od niego taka zwierzęca złość i taka siła, że Artema przeszedł
- dreszcz i włosy na głowie zaczęły mu stawać dęba, miał ochotę
- wyszczerzyć kły i zawyć.
- - To po co go było wysyłać na śmierć, jeśli żadnej zarazy nie było?
- -
- przymilnym i rozmyślnie miękkim głosem spytał Chan.
- - A dla profilaktyki! - odpowiedział przysadzisty, patrząc mu bezczelnie
- w oczy.
- - Nie, mój przyjacielu, to nie medycyna. To morderstwo. Jakim prawem
- to zrobiłeś?
- - Nie nazywaj mnie przyjacielem, nie jestem twoim psem, kapujesz?
- -
- odgryzł się rozeĽlony brodacz. - Jakim prawem? A prawem silniejszego!
- Słyszałeś o takim? Więc ty nam tu nie tego... Bo skończymy zaraz i z tobą,
- i z tym twoim gówniarzem! Dla profilaktyki. Kapujesz?!
- - i znanym już
- Artemowi ruchem rozpiął kamizelkę i położył rękę na kaburze.
- Tym razem Chanowi nie udało się powstrzymać Artema, i brodaty
- znalazł się na muszce jego karabinu zanim zdążył rozpiąć kaburę. Artem
- ciężko dyszał i słuchał jak bije mu serce, jak w skroniach pulsuje krew, a
- żadne rozumne myśli nie przychodziły mu do głowy. Wiedział tylko jedno:
- jeśli brodacz powie jeszcze jedno słowo, albo jego ręka powędruje dalej w
- stronę rękojeści pistoletu, natychmiast naciśnie na spust. Artem nie chciał
- zdychać jak tamten facet: nie pozwoli, by stado rozszarpało go na strzępy.
- Brodacz zastygł w miejscu i nie robił żadnych ruchów, pobłyskując ze
- złością ciemnymi oczyma. I wtedy stało się coś niepojętego. Chan, do tej
- chwili stojący z boku, nagle zrobił duży krok do przodu, tak że jego twarz
- znalazła się tuż przy twarzy ich przeciwnika, i patrząc mu w oczy cicho
- powiedział:
- 118
- - Stop. Albo mi się podporządkujesz, albo umrzesz.
- GroĽne spojrzenie brodacza zmiękło, ręce, niczym sznurki, bezsilnie
- zwisły mu wzdłuż ciała - tak nienaturalnie, że Artem nie miał wątpliwości:
- jeśli coś na niego podziałało, to nie automat, a słowa Chana.
- - Nigdy nie mów o prawie silniejszego. Jesteś na to zbyt słaby
- - rzekł
- Chan i wrócił do Artema, ku jego zaskoczeniu, nie próbując nawet rozbroić
- przeciwnika.
- Przysadzisty stał nieruchomo, rozglądając się z zakłopotaniem dookoła.
- Gwar ucichł i ludzie czekali, co Chan teraz powie. Odzyskał kontrolę nad
- sytuacją.
- - Uważamy dyskusję za zakończoną, doszliśmy do konsensusu.
- Wychodzimy za piętnaście minut - odwrócił się do Artema i powiedział: -
- Mówisz, że to ludzie? Nie, mój przyjacielu, to zwierzęta. Stado szakali.
- Zamierzali nas zagryĽć. I zrobiliby to. Ale jednego nie wzięli pod uwagę.
- Oni są szakalami, ale ja jestem wilkiem. I są stacje, gdzie znają mnie tylko
- pod tym imieniem.
- Artem milczał, porażony tym, co zobaczył i wreszcie rozumiejąc kogo
- Chan tak mu przypominał.
- - Ale z ciebie też jest wilczek
- - dodał po chwili, nie odwracając się, i
- Artemowi wydało się, że w jego głosie słyszy zaskakująco ciepłe nuty.
- 119
- ROZDZIAŁ 7
- KRÓLESTWO CIEMNOśCI
- Rzeczywiście, ten tunel był absolutnie pusty i czysty. Sucho pod nogami,
- przyjemny wiaterek wiejący w twarz, ani jednego szczura, żadnych
- podejrzanych rozgałęzień i ziejących czernią szybów, zaledwie parę
- zatrzaśniętych bocznych drzwi do pomieszczeń służbowych - w tym tunelu
- można by chyba żyć nie gorzej niż na dowolnej stacji.
- Ponadto, ten naprawdę nierzeczywisty spokój i czystość nie tylko nie
- budziły podejrzeń, ale błyskawicznie rozwiewały obawy, z którymi ludzie
- tu wchodzili. Opowieści o tych, którzy tu przepadli zaczynały się wydawać
- głupimi wymysłami, i Artem zaczął wątpić, czy dzika scena z
- nieszczęśnikiem wziętym za zadżumionego wydarzyła się naprawdę, czy
- tylko przyśniła mu się, kiedy drzemał na kawałku brezentu przy ognisku
- brodatego filozofa.
- Artem i Chan zamykali pochód, gdyż ten ostatni obawiał się, że ludzie
- zaczną po kolei zostawać w tyle i wtedy, wedle jego słów, do Kitaj-Gorodu
- nie dojdzie nikt. Teraz miękko kroczył obok Artema, spokojny, jak gdyby
- nigdy nic, i głębokie zmarszczki, które pokrywały mu twarz podczas zajścia
- na Suchariewskiej, wygładziły się. Burza ucichła i przed Artemem znów
- szedł mądry i opanowany Chan, a nie rozwścieczony wilk. Mimo to Artem
- czuł, że powrót do tamtego stanu nie zająłby nawet minuty.
- Rozumiejąc, że następna okazja, by uchylić zasłonę kryjącą niektóre z
- tajemnic metra nie nadarzy się szybko, jeśli w ogóle, Artem nie mógł
- powstrzymać pytania:
- - A pan rozumie, co się dzieje w tym tunelu?
- - Tego nie wie nikt, także ja - niechętnie odpowiedział Chan. - Tak, są
- rzeczy, o których nawet mnie zupełnie nic nie wiadomo. Jedyne, co mogę ci
- powiedzieć, to że jest to otchłań. Na własny użytek nazywam to miejsce
- czarną dziurą... Ty pewnie nigdy nie widziałeś gwiazd? Mówisz, że kiedyś
- widziałeś? I wiesz co nieco o kosmosie? Zatem umierająca gwiazda może
- zmienić się w taką dziurę, jeśli po swoim zgaśnięciu, pod wpływem
- własnego, niewiarygodnie silnego przyciągania, zacznie pożerać samą
- siebie, wciągając materię z powierzchni w głąb, do jądra, stając się coraz
- mniejsza rozmiarem, ale coraz gęstsza i coraz cięższa. I im gęstsza się staje,
- tym bardziej wzrasta jej siła ciążenia. Ten proces jest nieodwracalny i
- przypomina lawinę śnieżną: przy wzroście ciążenia cała ta rosnąca ilość
- materii będzie coraz gwałtowniej zapadać się do środka tego monstrum. Na
- pewnym etapie jego moc osiągnie takie rozmiary, że zacznie zasysać do
- siebie swoich sąsiadów, całą materię znajdującą się w zasięgu jego
- 120
- oddziaływania, a w końcu nawet fale świetlne. Gigantyczna siła pomoże mu
- pożerać promienie innych słońc i przestrzeń wokół niego będzie martwa i
- czarna - nic, co dostanie się do jego królestwa, nie będzie już na siłach się
- wyrwać. Jest to gwiazda ciemności, czarne słońce, które roztacza wokół
- siebie tylko chłód i mrok
- - umilkł, przysłuchując się rozmowom idących
- przed nimi.
- - Ale co to wszystko ma wspólnego z tunelem?
- - nie wytrzymał Artem
- po pięciominutowym milczeniu.
- - Wiesz, że posiadam dar jasnowidzenia. Czasem udaje mi się zajrzeć w
- przyszłość, przeszłość, albo przenieść się myślą w inne miejsca. Bywa, że
- coś jest niejasne, ukryte przede mną, na przykład nie mogę na razie
- zobaczyć jak skończy się twoja wyprawa, i w ogóle twoja przyszłość jest
- dla mnie zagadką. To takie uczucie, jakbyś patrzył przez mętną wodę i
- niczego nie możesz rozpoznać. Ale kiedy próbuję przeniknąć wzrokiem to,
- co się tutaj dzieje, lub pojąć naturę tego miejsca
- - przed sobą mam tylko
- czerń, światło mojej myśli nie wraca z absolutnej ciemności tego tunelu.
- Dlatego sam dla siebie nazywam go czarną dziurą. Oto wszystko, co mogę
- ci o nim opowiedzieć.
- - Umilkł, ale po kilku sekundach dodał
- niewyraĽnie: - I to dlatego tu jestem.
- - Czyli nie wie pan, dlaczego czasami tunel jest zupełnie bezpieczny, a
- innym razem połyka podróżnych? I dlaczego tylko tych, co idą pojedynczo?
- - Wiem o tym nie więcej niż ty, chociaż już trzeci rok staram się
- rozwikłać tę tajemnicę. Wszystko na nic.
- Echo niosło daleko ich kroki. Powietrze było tu jakieś przezroczyste,
- oddychało się zadziwiająco lekko, ciemność nie wydawała się straszna. I
- nawet słowa Chana nie były niepokojące ani przerażające, tak że Artemowi
- przyszło do głowy, że jego towarzysz był tak posępny nie z powodu
- sekretów tego tunelu, a w rezultacie własnych nieudanych poszukiwań. Jego
- niepokój wydał się Artemowi wydumany a nawet śmieszny. Przecież są tu i
- nie widać żadnego zagrożenia, przejście jest proste, czyste... W głowie
- zagrała mu nawet jakaś żywa melodia i, widocznie, wyrwała mu się
- niechcący na głos, bo Chan spojrzał na niego nagle z rozbawieniem i spytał:
- - Co tam, wesoło ci? Ładnie tu, prawda? Tak cicho i czysto, co?
- - Aha! - radośnie potwierdził Artem.
- I tak lekko i swobodnie zrobiło mu się od tego na duchu, że Chan wyczuł
- jego nastrój i zaraził się nim... Że on też idzie teraz z uśmiechem, a nie
- zatopiony w swoich chmurnych myślach, że on też teraz wierzy temu
- tunelowi...
- - A chodĽ, zamknij oczy, wezmę cię za rękę, żebyś się nie potknął...
- Widzisz coś? - spytał z zainteresowaniem Chan, miękko ściskając Artema
- za nadgarstek.
- 121
- - Nie, niczego nie widzę, tylko trochę światła latarek przez powieki
- -
- powiedział nieco rozczarowany Artem, posłusznie mrużąc oczy, i nagle
- cicho krzyknął.
- - Aha, wzięło cię! - z zadowoleniem zauważył Chan. - Pięknie, co?
- - Niesamowicie... Tak jak wtedy... Nie ma sufitu, i wszystko takie
- niebieskie... Boże mój, jakie to piękne! I jakie powietrze!
- - To, mój przyjacielu, jest niebo. Ciekawe, prawda? Jeśli będąc w
- odpowiednim nastroju zamknie się tu oczy i rozluĽni, wielu ludzi je widzi.
- To oczywiście dziwne, nie ma co... Nawet ci, którzy nigdy nie byli na
- powierzchni. A wrażenie jest takie, jakbyś był na górze... Jeszcze przed.
- - A pan? Pan to widzi? - nie chcąc otwierać oczu, błogo spytał Artem.
- - Nie - spochmurniał Chan. - Prawie wszyscy widzą, a ja nie. Tylko
- gęstą, intensywną czerń wokół tunelu, jeśli rozumiesz co chcę przez to
- powiedzieć. Czerń na górze, na dole, po bokach, i tylko jedna nitka światła
- wzdłuż tunelu, i to jej się trzymamy idąc przez labirynt. Może jestem ślepy.
- A może ślepi są wszyscy pozostali. Dobra, otwieraj oczy, nie jestem
- przewodnikiem niewidomych i nie zamierzam prowadzić cię za rękę do
- Kitaj-Gorodu - puścił nadgarstek Artema.
- Artem próbował iść dalej ze zmrużonymi oczyma, ale potknął się o szynę
- i o mało nie poleciał na ziemię z całym bagażem. Wtedy niechętnie podniósł
- powieki i długo jeszcze szedł w milczeniu, głupio się uśmiechając.
- - Co to było? - spytał wreszcie.
- - Fantazje. Majaki. Nastrój. Wszystko razem - rzekł Chan. - Ale to się
- zmienia. To nie twój nastrój i nie twoje sny. Jest nas tu dużo, i na razie nic
- się nie dzieje, ale ten nastrój może się zrobić zupełnie inny, i jeszcze to
- poczujesz. Popatrz no, wychodzimy już na Turgieniewską! Szybko
- doszliśmy. Ale zatrzymywać się na niej w żadnym wypadku nie możemy,
- nawet na odpoczynek. Ludzie na pewno będą prosić o przerwę, ale nie
- wszyscy wyczuwają tunel. Większości z nich nie jest nawet dostępne to, co
- widziałeś. Musimy iść dalej, chociaż teraz będzie coraz trudniej.
- Weszli na stację.
- Jasny marmur pokrywający ściany prawie nie różnił się od tego z
- Prospektu Mira i Suchariewskiej, ale tam ściany i sklepienie były tak
- zakopcone i tłuste, że kamienia nie dało się prawie dojrzeć. Tutaj
- prezentował się w całej swej krasie, i trudno było oderwać od niego wzrok.
- Ludzie odeszli stąd tak dawno, że nie zachowały się żadne ślady ich pobytu.
- Stacja była w zadziwiająco dobrym stanie, jakby nigdy nie zalewała jej
- woda i nie znała pożarów, i gdyby nie egipskie ciemności i warstwa pyłu na
- posadzce, można by było pomyśleć, że zaraz wyleje się na nią rzeka
- pasażerów, lub da się słyszeć melodyjka dla oczekujących i na peron
- 122
- wjedzie pociąg. Przez te wszystkie lata prawie nic się na niej nie zmieniło.
- Jeszcze ojczym opowiadał mu o tym z niedowierzaniem
- i podziwem.
- Na Turgieniewskiej nie było filarów. Niskie arkady przecinały marmur
- ścian co kilka metrów. Latarki karawany były za słabe, żeby przebić mrok
- holu i oświetlić przeciwległą ścianę, dlatego idący mieli wrażenie, że za
- tymi łukami nie ma nic, tylko czarna pustka, jak gdyby stali na samym
- skraju Wszechświata, nad krawędzią, za którą kończy się przestrzeń.
- Minęli stację całkiem szybko i, wbrew obawom Chana, nikt nie wyraził
- chęci, by zrobić tu postój. Ludzie wyglądali na zaniepokojonych i coraz
- częściej mówili, że trzeba jak najszybciej ruszać dalej, w kierunku
- zamieszkałych miejsc.
- - Czujesz, nastrój się zmienia... - cicho oznajmił Chan i podniósł palec
- w górę, jakby próbował określić kierunek wiatru. - Naprawdę powinniśmy
- przyśpieszyć, oni czują to przez skórę nie gorzej niż ja z tą moją mistyką.
- Ale coś nie pozwala mi iść dalej. Poczekaj chwilę...
- Ostrożnie wyjął z zanadrza plan, który nazywał "Przewodnikiem" i,
- nakazawszy pozostałym nie ruszać się z miejsca, z jakiegoś powodu zgasił
- latarkę, zrobił parę długich, miękkich kroków i rozpłynął się w ciemności.
- Kiedy odszedł, od grupki stojącej z przodu oddzielił się jeden człowiek, i
- powoli, jakby zmuszając się siłą, podszedł do Artema i odezwał się tak
- lękliwie, że ten z początku nawet nie poznał bezczelnego przysadzistego
- brodacza, który groził im na Suchariewskiej:
- - Słuchaj, chłopcze, niedobrze tak tutaj stać. Powiedz mu, że się boimy.
- Jest nas oczywiście dużo, ale różne rzeczy się zdarzają... Ten tunel jest
- przeklęty i stacja też. Powiedz mu, że powinniśmy iść. Słyszysz? Powiedz
- mu... Proszę - odwrócił wzrok i pośpieszył z powrotem.
- To jego ostatnie "proszę" wstrząsnęło Artemem i nieprzyjemnie go
- zaskoczyło. Zrobił kilka kroków do przodu, żeby zbliżyć się do grupy i
- słyszeć jej rozmowy. Nagle zauważył, że po jego dawnym wesołym
- nastroju nie było już śladu.
- W głowie, gdzie maleńka orkiestra dopiero co grała brawurowe marsze,
- było teraz boleśnie pusto i cicho, słychać było tylko wiatr wyjący ponuro w
- tunelach przed nimi. Artem ucichł. Cała jego istota zamarła, oczekując z
- przygnębieniem na jakieś nieodwracalne zmiany. I słusznie. W mgnieniu
- oka osnuł ich jakby niewidzialny cień, zrobiło się jakoś zimno i bardzo
- nieprzytulnie, Artema opuściło to uczucie spokoju i pewności, które
- opanowało go niepodzielnie, kiedy weszli do tunelu. Tu Artem wspomniał
- słowa Chana, że to nie jego nastrój, nie jego radość, i że to nie od niego
- zależy zmiana tego stanu. Poświecił nerwowo latarką dookoła: spadło na
- niego przytłaczające poczucie czyjejś obecności. Omiatał słabym światłem
- 123
- zakurzony biały marmur, lecz gruba czarna zasłona za arkadami nie
- ustępowała, mimo panicznego miotania się smugi światła, od czego
- wzmagała się iluzja, że za owymi arkadami kończy się świat. Artem nie
- wytrzymał i niemal biegiem rzucił się w kierunku pozostałych.
- - ChodĽ do nas, chodĽ, młody
- - powiedział mu ktoś o niewidocznej
- twarzy. Zapewne oni też starali się oszczędzać baterie.
- - Nie bój się. Ty
- jesteś ludĽ i my jesteśmy ludzie. Kiedy coś takiego się dzieje, ludĽ musi być
- razem z innymi. Ty też to czujesz?
- Artem przyznał z ochotą, że wyczuwa coś w powietrzu, i z
- zadowoleniem, robiąc się ze strachu nienormalnie gadatliwy, zaczął
- dyskutować z ludĽmi z karawany o swoich przeżyciach, lecz w głowie
- wciąż wracał myślą do tego, gdzie się podział Chan, czemu już od
- dziesięciu minut ani go nie widać, ani nie słychać. Przecież świetnie
- wiedział, i jeszcze Artemowi przypominał, że po tych tunelach nie można
- chodzić samemu, a jedynie w grupie, w tym jest ratunek. Dlaczegóż to się
- od nich odłączył, czemu ośmielił się rzucić wyzwanie niepisanemu prawu
- tego miejsca? Czyżby po prostu o nim zapomniał, albo może zawierzył
- swojemu wilczemu instynktowi? W to pierwsze Artemowi jakoś nie chciało
- się wierzyć, w końcu Chan wyznał, że stracił trzy lata życia na badanie tego
- dziwnego miejsca. A przecież wystarczy i jednego razu, żeby pojąć
- pierwszą regułę: nie rozdzielać się, zawsze pocić się i panicznie bać na myśl
- o wejściu do tunelu samemu.
- Lecz nim jeszcze Artem zdążył wymyślić, co też mogło się stać z jego
- wybawcą tam, przed nimi, kiedy ten bezszelestnie pojawił się obok,
- wzbudzając ożywienie w grupie.
- - Oni nie chcą już tu stać. Boją się. ChodĽmy szybciej naprzód -
- poprosił Artem. - Ja też czuję tu coś...
- - Oni się jeszcze nie boją - zapewnił go Chan, oglądając się za siebie, i
- kiedy kontynuował, Artemowi wydało się, że jego twardy, ochrypły głos
- zadrżał: - Ty też jeszcze nie wiesz, co to strach, więc nie warto bez sensu
- tracić tlenu. To ja się boję. I pamiętaj, nie rzucam takich słów na wiatr. Boję
- się, bo wszedłem w mrok za stacją. Przewodnik nie pozwolił mi zrobić
- następnego kroku, inaczej niechybnie bym zginął. Nie możemy iść dalej.
- Tam się coś kryje... Ale panują tam ciemności, mój wzrok ich nie przenika
- i nie wiem, co dokładnie tam na nas czeka. Popatrz!
- - szybkim ruchem
- podniósł plan na wysokość wzroku.
- - Widzisz? Poświeć tu! Popatrz na
- przejazd stąd do Kitaj-Gorodu! Nic nie zauważyłeś?
- Artem wpatrywał się w maleńki fragment planu z takim natężeniem, że
- aż rozbolały go oczy. Nie umiał dojrzeć w nim nic niezwykłego, ale nie
- znalazł śmiałości, żeby przyznać się do tego Chanowi.
- - ślepiec! Czy ty nic nie widzisz? Przecież jest cały czarny! To znaczy
- śmierć! - wyszeptał Chan i zabrał plan.
- 124
- Artem przyjrzał mu się z obawą. Chan znów wydał mu się szaleńcem.
- Przypomniała mu się zasłyszana od Żeńki historia o człowieku, który
- odważył się wejść do tuneli w pojedynkę, o tym, że udało mu się przeżyć,
- ale zwariował ze strachu. Czy coś takiego stało się również z Chanem?
- - I wracać też już nie można! - szeptał Chan. - Udało nam się przejść w
- momencie dobrego nastroju. Ale teraz kłębią się tam ciemności i nadciąga
- burza. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to iść naprzód, ale nie tym tunelem,
- lecz równoległym. Może na razie jest wolny.
- Hej! - zawołał do
- pozostałych. - Macie rację! Musimy ruszać. Ale nie możemy iść tą drogą.
- Tam przed nami śmierć.
- - To w takim razie jak pójdziemy? - niepewnie spytał któryś z ludzi.
- - Przejdziemy przez stację i do równoległego tunelu
- - tak powinniśmy
- zrobić. I to jak najszybciej!
- - O, nie! - uparł się niespodziewanie jeden z nich. - Przecież wiadomo,
- że iść lewym tunelem, kiedy ten jest wolny, przynosi pecha i śmierć! Nie
- pójdziemy lewym!
- Rozległo się kilka głosów poparcia. Grupa dreptała w miejscu.
- - O czym on mówi? - spytał ze zdziwieniem Artem.
- - Widocznie jakiś miejscowy folklor - skrzywił się z niezadowoleniem
- Chan. - Do diabła! Zupełnie nie mamy czasu ich przekonywać, zresztą nie
- mam już siły... Słuchajcie! - odezwał się do nich. - Ja idę drugim tunelem.
- Ci, którzy mi wierzą, mogą iść ze mną. Pozostałych żegnam. Na zawsze. W
- drogę! - rzucił Artemowi i wrzuciwszy najpierw plecak na peron, ciężko
- podciągnął się na rękach i wskoczył na poziom stacji.
- Artem zamarł niezdecydowany. Z jednej strony to, co Chan wiedział o
- tych tunelach i w ogóle o metrze, wychodziło poza ramy ludzkiego
- rozumienia i, jak się zdaje, można mu było wierzyć. Z drugiej, czy nie była
- to niezmienna zasada przeklętych tuneli, żeby iść jak największą grupą
- ludzi, bo tylko tak można było mieć nadzieję na sukces?
- - No, co ty? Nie masz siły? Daj rękę!
- - Chan przyklęknął na jedno
- kolano i wyciągnął do niego dłoń.
- Artem bardzo nie chciał napotkać w tym momencie jego wzroku,
- obawiał się, że dojrzy w nim te dawne iskry szaleństwa, które rozbłyskiwały
- od czasu do czasu i tak go za każdym razem przerażały. Czy Chan rozumie
- na co się decyduje rzucając wyzwanie nie tylko wszystkim ludziom w tej
- grupie, ale i naturze tuneli? Czy wystarczająco zrozumiał i czuje ich istotę?
- Odcinek, który pokazał mu na planie linii, nie był czarny. Artem gotów był
- przysiąc, że był bladopomarańczowy, jak i cała pozostała linia. I to jest
- pytanie: kto tu naprawdę jest ślepy?
- 125
- - No, już! Czego się grzebiesz? Czy ty nie rozumiesz, zwłoka nas zabija!
- Ręka! Do jasnej cholery, daj rękę! - krzyczał już Chan, ale Artem powoli,
- drobnymi kroczkami oddalał się od peronu, ciągle z opuszczonym
- wzrokiem, coraz dalej od Chana, coraz bliżej szepczącej grupy.
- - ChodĽ z nami, młody, nie zadawaj się z tym żłobem, to będziesz
- cały! - dało się od nich słyszeć.
- - Głupcze! Zginiesz z nimi wszystkimi! Jeśli plujesz na swoje życie, to
- pomyśl chociaż o misji! - płynęły im na przekór słowa Chana.
- Artem odważył się w końcu podnieść głowę i spotkać wzrokiem jego
- rozszerzone Ľrenice, ale nie było w nich widać nawet gasnącego płomyka
- szaleństwa, tylko desperację i śmiertelne zmęczenie.
- Zawahał się i zatrzymał, ale w tej samej chwili czyjaś ręka opadła na
- jego ramię i łagodnie pociągnęła go za sobą.
- - ChodĽmy! Niech zdycha sam, a chce jeszcze ciebie zaciągnąć za sobą
- do grobu! - usłyszał Artem. Sens słów docierał do niego opornie, myśli
- poruszały się ociężale i, po ułamku sekundy sprzeciwu, dał się pociągnąć za
- pozostałymi.
- Grupa wstała z miejsca i ruszyła naprzód, w czerń południowego tunelu.
- Szli dziwnie powoli, jakby pokonując opór jakiejś gęstej materii, jakby idąc
- po pas w wodzie.
- I wtedy Chan zaskakująco lekko oderwał się od ziemi, jednym
- sprężystym skokiem znalazł się na torach i w dwóch susach pokonał
- odległość, na którą zdążyli się oddalić, jednym ostrym ciosem zwalił z nóg
- człowieka trzymającego Artema, jego samego złapał wpół i rzucił się do
- tyłu. Artemowi wszystko to wydało się dziwnie spowolnione. Obserwował
- skok Chana przez ramię z niemym zdziwieniem, jego lot rozciągnął się dla
- niego na długie sekundy. Z tym samym tępym niedowierzaniem ujrzał jak
- wąsaty mężczyzna w kurtce z brezentu, miękko trzymający go za ramię i
- ciągnący ku pozostałym, ciężko wali się na ziemię.
- Ale od chwili, gdy przejął go Chan, czas znów przyśpieszył i reakcja
- tamtych na to, co się stało, kiedy odwrócili się na dĽwięk uderzenia, wydała
- mu się prawie błyskawiczna. Robili już pierwsze kroki w kierunku Chana,
- podnosząc lufy karabinów, a ten bokiem, miękkimi krokami odchodził do
- tyłu, jedną ręką przyciskając do siebie wciąż jeszcze oszołomionego
- Artema, chowając go za sobą i zasłaniając własnym ciałem. W wyciągniętej
- do przodu ręce Chana kołysał się, blado pobłyskując, nowiutki automat
- Artema.
- - Uciekajcie - ochryple powiedział Chan.
- - Nie widzę sensu w
- zabijaniu was, tak czy owak umrzecie przed upływem godziny. Zostawcie
- nas. Uciekajcie - mówił, krok za krokiem oddalając się w kierunku środka
- 126
- stacji, aż postacie zastygłych w niezdecydowaniu ludzi zamieniły się w
- niewyraĽne sylwetki i zaczęły się zlewać z ciemnością.
- Dał się słyszeć jakiś harmider, pewnie podnosili z ziemi wąsacza
- znokautowanego przez Chana, i grupa ruszyła w kierunku wejścia do
- południowego tunelu bez prób nawiązania kontaktu. Dopiero wtedy Chan
- opuścił karabin i ostrym tonem nakazał Artemowi wdrapać się na peron.
- - Jeszcze trochę i znudzi mi się ratowanie ci skóry, mój młody
- przyjacielu - wycedził z nieskrywanym rozdrażnieniem.
- Artem pokornie wdrapał się na górę, Chan poszedł w jego ślady.
- Podniósł swoje toboły i ciągnąc za sobą Artema ruszył w kierunku czarnej
- czeluści za arkadami.
- Hol na Turgieniewskiej był dość krótki. Z lewej kończył się marmurową
- ścianą, z prawej, z tego co było widać w świetle latarek, zamykała go
- zapora z karbowanego żelaza. Całą stację pokrywał nieco pożółkły ze
- starości marmur, jedynie trzy szerokie arkady wiodące do schodów na
- dawne Czystyje Prudy, przemianowane potem przez czerwonych na
- Kirowską, były obudowane grubymi szarymi blokami betonu. Stacja była
- zupełnie pusta, na ziemi nie walały się żadne przedmioty, nie widać było
- śladów człowieka, szczurów ani karaluchów. Artem rozglądając się dokoła
- przypomniał sobie rozmowę z Burbonem, który twierdził, że szczurów nie
- należy się bać, a sprawa jest podejrzana dopiero wtedy, kiedy ich nie ma.
- Chan wziął go za ramię i szybkim krokiem przeciął stację, przy czym
- Artem nawet przez kurtkę poczuł, że ręka Chana drży, jak gdyby miał
- dreszcze. Kiedy zrzucili swoje bagaże z krawędzi peronu, gotując się do
- skoku na tory, na ich plecy padła słaba smuga światła, i Artema znów
- zaskoczyła szybkość z jaką jego towarzysz zareagował na zagrożenie.
- Ułamek sekundy póĽniej Chan leżał już płasko na ziemi, celując w Ľródło
- światła. Latarka nie była mocna, ale świeciła im prosto w oczy, i trudno
- było określić, kto puścił się za nimi w pogoń. Z małym opóĽnieniem, na
- ziemię rzucił się też Artem. Doczołgał się do plecaków i zaczął odczepiać
- od jednego z nich swoją starą broń. Może i była ciężka i nieporęczna, ale za
- to nienagannie robiła w celu dziury średnicy 7.62 mm, a mało komu
- udawało się dalej funkcjonować z takimi dodatkowymi otworami w
- organizmie.
- - O co chodzi? - zadudnił głos Chana, i Artem zdążył jeszcze pomyśleć,
- że jeśli ktoś chciałby ich zabić, to z pewnością już dawno by to zrobił.
- Łatwo wyobraził sobie, jak musi wyglądać z boku: bezradnie wijący się
- na ziemi, w świetle latarki i na celowniku karabinu, wykonując bezmyślne
- ruchy, jak ślimak pod spadającym na niego butem. Tak, gdyby tamten
- chciał go zabić, leżałby już w kałuży krwi, bez szans na dosięgnięcie
- swojego automatu.
- 127
- - Nie strzelajcie! - rozległ się głos. - Nie trzeba...
- - Zabierz światło! - zażądał Chan, który korzystając z pauzy przesunął
- się za filar i wyjął własną latarkę.
- Artemowi udało się w końcu zerwać drut. Mocno chwycił kolbę i
- przeturlał się na bok, uciekając z linii strzału i skrył się w jednej z arkad.
- Był teraz gotów wychylić się z drugiej strony i posłać serię w
- nieznajomego, jeśli ten wystrzeli pierwszy.
- Ale gość najwidoczniej usłuchał, bo w ślad za poprzednim zabrzmiało
- kolejne polecenie Chana, wydane już nie tak napiętym głosem:
- - Dobrze! Teraz broń na ziemię, szybko!
- O granitową posadzkę zadzwoniło żelazo, i Artem z lufą skierowaną
- naprzód przesunął się w bok i znalazł się w holu. Jego podejrzenie okazało
- się słuszne: piętnaście kroków od nich, oświetlony bijącym z arkady
- światłem (Chan zdążył przejąć inicjatywę), stał, z rękami w górze, ten sam
- brodacz, z którym mieli utarczkę na Suchariewskiej.
- - Nie trzeba strzelać
- - drżącym głosem poprosił jeszcze raz. - Nie
- zamierzałem was atakować. Pozwólcie mi iść z wami. Mówiliście przecież,
- że chętni mogą się przyłączyć. Ja... Ja ci wierzę
- - powiedział do Chana. -
- Ja też czuję, że tam, w prawym tunelu, coś jest. Oni już poszli, wszyscy
- tam poszli. A ja zostałem i chcę spróbować z wami.
- - Masz węch - ocenił Chan przyglądając się badawczo facetowi.
- - Ale
- zaufania, przyjacielu, to ty we mnie nie wzbudzasz. Kto wie, skąd wziąłeś
- ten pomysł - dodał żartobliwie. - Tak czy owak rozpatrzymy twoją prośbę.
- Pod warunkiem, że cały swój arsenał na razie oddasz mnie. Tunelem idziesz
- przed nami. Jak będziesz robił głupie żarty, niczym dobrym się to dla ciebie
- nie skończy.
- Brodacz popchnął nogą w kierunku Chana swój pistolet, który leżał na
- ziemi, i delikatnie położył obok siebie kilka zapasowych magazynków.
- Artem wstał i zbliżył do niego cały czas mając go na muszce.
- - Trzymam go! - zawołał.
- - Trzymaj ręce w górze i naprzód!
- - zagrzmiał Chan. - Szybko, skacz
- na tory. Stań tam, plecami do nas.
- Jakieś dwie minuty od wejścia do tunelu, kiedy szli już zorganizowanym
- trójkątem - brodacz o imieniu Tuz pięć kroków z przodu, Chan z Artemem
- za nim - a szli szybko i sprawnie, nagle z prawej strony, przebiwszy się
- przez wielometrową masę ziemi, rozległ się przytłumiony krzyk. Urwał się
- tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawił...
- Tuz obejrzał się na nich z przestrachem, zapominając nawet skierować w
- bok latarkę. Skakała mu w drżących rękach i jego podświetlona od dołu
- 128
- twarz, wykrzywiona grymasem przerażenia, poraziła Artema nawet bardziej
- niż usłyszany przed chwilą krzyk.
- - Tak - kiwnął głową Chan w odpowiedzi na nieme pytanie. - Pozostali
- się pomylili. Ale nie możemy jeszcze być pewni, czy my mieliśmy rację
- Ruszyli dalej. Spoglądając od czasu do czasu na swojego opiekuna,
- Artem dostrzegał u niego coraz więcej oznak zmęczenia. Lekko drżące ręce,
- nierówny krok, wielkie krople potu zbierające mu się na twarzy. A przecież
- tak krótko szli... Ta droga była dla niego wyraĽnie bardziej męcząca, niż
- dla Artema. Zastanawiając się, na co traci siły jego towarzysz, chłopak
- wciąż wracał do myśli, że Chan okazał się mieć rację w tej sytuacji, że go
- uratował. Gdyby Artem dał się pociągnąć za karawaną, nieuchronnie
- zginąłby w prawym tunelu, zginąłby tajemniczą śmiercią, przepadłby bez
- śladu.
- A przecież było ich tam wielu: sześciu, czy coś koło tego. Żelazna zasada
- nie zadziałała? A Chan wiedział, wiedział! Czy to przewidział, czy też
- rzeczywiście podpowiedział mu to magiczny Przewodnik? Wydawałoby się
- to nawet śmieszne, kawałek papieru z kolorowymi kreskami... Czyżby te
- brednie mogły mu pomóc? Ale przecież ten przejazd, między
- Turgieniewską a Kitaj-Gorodem, przecież on był pomarańczowy, naprawdę
- pomarańczowy. A może jednak czarny?
- - Co to? - spytał Tuz, zatrzymując się nieoczekiwanie i patrząc z
- niepokojem na Chana. - Czujesz to? Za nami...
- Artem spojrzał na niego z niedowierzaniem i chciał już rzucić jakiś
- sarkastyczny komentarz na temat zszarganych nerwów, bo sam absolutnie
- niczego nie poczuł. Ustąpiło nawet to ściskające go niczym kleszcze,
- przygniatające poczucie zagrożenia, które spadło na niego na
- Turgieniewskiej. Lecz ku jego zdziwieniu Chan znieruchomiał, gestem
- nakazał ciszę i cofnął się parę kroków.
- - Co za słuch!
- - ocenił po pół minucie.
- - Jesteśmy zachwyceni.
- Królowa jest zachwycona
- - dodał nie wiadomo po co. - Jeśli się stąd
- wydostaniemy, stanowczo powinniśmy porozmawiać. Niczego nie
- słyszysz? - spytał Artema.
- - Nie, wszystko wydaje się w porządku
- - po chwili nasłuchiwania
- odrzekł chłopak. Poczuł w tej chwili coś jakby... Zazdrość? Urazę? Złość,
- że jego opiekun powiedział tak o tym nieokrzesanym brodatym diable, który
- jeszcze parę godzin wcześniej o mało nie załatwił ich obu. Chyba tak...
- - Dziwne. Wydawało mi się, że masz zaczątki umiejętności słyszenia
- tuneli... Może nie rozwinęła się jeszcze w pełni? Ale o tym póĽniej,
- póĽniej. To wszystko póĽniej
- - pokręcił głową Chan.
- - Masz rację -
- potwierdził, zwracając się do Tuza. - To tu idzie. Musimy ruszać, i to jak
- najszybciej - nasłuchiwał przez chwilę i zupełnie jak wilk, z niepokojem
- 129
- pociągnął nosem. - To płynie z tyłu, jak fala. Musimy uciekać! Jeśli nas
- dogoni, wszystko skończone - urwał ruszając z miejsca.
- Artem musiał rzucić się za nim i prawie biec, by nie zostać w tyle.
- Brodacz kroczył teraz obok nich, szybko przebierając krótkimi nogami i
- ciężko dysząc.
- Szli tak jakieś dziesięć minut, i przez cały ten czas Artem nijak nie mógł
- pojąć, po co się tak śpieszą, tracąc oddech, potykając się o szyny, kiedy w
- tunelu za nimi było pusto i cicho, bez żadnych oznak pościgu. Musiało
- minąć z dziesięć minut, nim poczuł to na plecach. To coś rzeczywiście
- deptało im po piętach, doganiając ich krok po kroku: coś czarnego, nie fala,
- a prędzej wicher, czarny wicher niosący pustkę... I jeśli im się nie uda, jeśli
- on doścignie ich małą grupkę, to czeka ich to, co tamtych sześciu, to, co
- wszystkich pozostałych śmiałków i głupców, którzy wchodzili do tuneli
- pojedynczo czy w złym momencie, kiedy szalały tam piekielne huragany,
- zmiatając wszystko, co żywe... Takie myśli, niejasne pojmowanie tego, co
- się tu działo, po kolei przemknęły Artemowi przez głowę, i popatrzył
- trwożliwie na Chana. Ten zauważył to spojrzenie i wszystko zrozumiał.
- - No co, ciebie też chwyciło?
- - wysapał. - Niedobrze! To znaczy, że
- jest już całkiem blisko.
- - Trzeba iść szybciej! - wychrypiał Artem, nie zatrzymując się.
- - Póki
- nie jest za póĽno!
- Chan przyśpieszył kroku i puścił się teraz kłusem, w milczeniu, nie
- odpowiadając już na pytania Artema. Ze zmęczenia, które przywidziało się
- chłopakowi, nie zostało już w tym człowieku nawet śladu, i na jego obliczu
- znów pojawiło się coś zwierzęcego. Żeby za nim nadążyć, Artem musiał
- zacząć biec, i kiedy wydawało się przez chwilę, że wreszcie udaje im się
- oddalić od nieubłaganej pogoni, Tuz potknął się o podkład kolejowy i jak
- długi poleciał na ziemię, rozbijając sobie do krwi twarz i ręce.
- Siłą rozpędu zdążyli jeszcze przebiec jakieś piętnaście kroków i Artem,
- widząc już, że brodacz upadł, złapał się na myśli, że nie ma ochoty się
- zatrzymywać i wracać, że wolałby zostawić go w diabły, tego
- krótkonogiego lizusa, razem z tą jego cudowną intuicją, i pędzić dalej,
- zanim to coś nie pochłonie ich samych.
- Te myśli napełniły go wstrętem, ale Artemem niespodzianie owładnęła
- taka niechęć do leżącego na torach i głucho jęczącego Tuza, że głos
- współczucia zupełnie w nim ucichł. Przez to poczuł nawet pewne
- rozczarowanie, kiedy Chan rzucił się z powrotem i mocnym szarpnięciem
- postawił brodacza na nogi. Artem miał cichą nadzieję, że Chan, z jego
- bardziej niż lekceważącym stosunkiem do cudzego życia, jak i cudzej
- śmierci, bez wahania porzuci go w tunelu jak zbędny balast i popędzą dalej.
- 130
- Suchym, niecierpiącym sprzeciwu głosem Chan nakazał Artemowi
- złapać utykającego Tuza pod rękę, i podtrzymując go z drugiej strony,
- pociągnął ich za sobą. Biec było teraz o wiele trudniej. Brodacz stękał i
- zgrzytał zębami z bólu przy każdym kroku, ale Artem nie czuł wobec niego
- nic prócz rosnącego rozdrażnienia. Długi, ciężki karabin boleśnie obijał mu
- się o nogi i nie miał wolnej ręki, żeby go przytrzymać. Przytłaczała go
- świadomość, że dokądś się spóĽnia, i wszystko to razem rodziło już nie
- strach przed czarną próżnią za nimi, a złość i upór.
- A śmierć była tuż obok, wystarczyło się zatrzymać i chwilę poczekać, a
- złowieszczy wicher dogoni cię, porwie i rozerwie na atomy. W ciągu
- sekundy znikniesz z tego Wszechświata, i nienaturalnie szybko urwie się
- twój przedśmiertny krzyk... Ale teraz te myśli nie paraliżowały Artema,
- lecz w połączeniu ze złością i rozdrażnieniem dodawały mu sił, które
- zbierał na jeszcze jeden krok, potem na następny, i tak bez końca.
- I nagle to znikło, przepadło. Poczucie zagrożenia uleciało tak
- niespodziewanie, że miejsce, które zajmowało w świadomości, stało się
- nienormalnie puste, niewypełnione, jak po wyrwaniu zęba. Artem stanął jak
- wryty, jakby badając koniuszkiem języka powstałą dziurę. Za nimi nic już
- nie było, po prostu tunel - czysty, suchy, pusty, całkowicie bezpieczny.
- Cała ta ucieczka od własnych lęków i paranoidalnych fantazji, nadmierna
- wiara w jakieś wyjątkowe zmysły, intuicję, wydała się Artemowi tak
- śmieszna, tak głupia i bezsensowna, że nie wytrzymał i zachichotał. Tuz,
- który zatrzymał się razem z nim, z początku spojrzał na niego zdziwiony, a
- potem najpierw niepewnie się uśmiechnął aż w końcu wybuchnął
- śmiechem. Chan patrzył na nich z niezadowoleniem i w końcu splunął:
- - No, co, wesoło wam? Ładnie tu, prawda? Tak cicho i czysto, co? - i
- sam ruszył naprzód. Dopiero wtedy do Artema dotarło, że są zaledwie
- pięćdziesiąt kroków od stacji, że na końcu tunelu wyraĽnie widać światło.
- Chan czekał na nich przy wejściu, stojąc na żelaznych schodkach. Zdążył
- już wypalić wypełnionego czymś skręta, zanim tamci, rozchichotani i
- zupełnie rozluĽnieni, pokonali te pięćdziesiąt kroków.
- Artem poczuł przez ten czas sympatię i współczucie do kulejącego i
- jęczącego z bólu przez śmiech Tuza, trapił go wstyd na wspomnienie myśli,
- które przemknęły mu przez głowę tam, za nimi, kiedy Tuz się przewrócił.
- Nastrój był wyjątkowo beztroski i dlatego widok Chana, zmęczonego,
- wyczerpanego, obserwującego ich z dziwną pogardą, był dla Artema nieco
- nieprzyjemny.
- - Dziękuję! - stukając buciorami po schodkach, wyciągając do niego
- rękę, Tuz podszedł do Chana. - Gdyby nie ty... Pan... To byłoby po mnie.
- A... pan... mnie nie zostawił. Dziękuję! Takich rzeczy nie zapominam.
- - Nie trzeba - bez cienia entuzjazmu odparł Chan.
- 131
- - Czemu pan po mnie wrócił? - spytał brodacz.
- - Interesujesz mnie jako rozmówca
- - Chan rzucił peta na ziemię i
- wzruszył ramionami. - Ot i wszystko.
- Po tym jak wszedł nieco wyżej, Artem zrozumiał dlaczego Chan wszedł
- na peron po schodach, a nie szedł dalej wzdłuż torów. Przed samym
- wejściem na Kitaj-Gorod droga była zatarasowana przez stertę worków z
- piaskiem wysokości człowieka. Za nimi, na drewnianych taboretach
- rozsiedli się ludzie o bardzo groĽnej powierzchowności. Krótko ostrzyżone,
- wysoko wygolone głowy, szerokie bary pod luĽnymi kurtkami z wytartej
- skóry przypominające uniformy, znoszone spodnie od dresu - wszystko to
- wyglądało właściwie zabawnie, ale z jakiegoś powodu wcale nie nastrajało
- do śmiechu.
- Za workami siedziało ich trzech, na czwartym taborecie leżał stosik kart,
- a bandyci zamaszyście rzucali na niego kolejne. Słychać było takie
- przekleństwa, że Artem, nawet po wsłuchaniu się, nie potrafił wyłowić z ich
- rozmowy choćby jednego słowa nie będącego wulgaryzmem.
- Wejść na stację można było tylko przez wąską kładkę i furtkę na
- szczycie schodów. Lecz tam, blokując przejście, rozsiadł się jeszcze
- bardziej imponujący cielskiem czwarty strażnik. Artem obrzucił go
- wzrokiem: głowa wygolona na zero, wodnistoszare oczy, nieco skrzywiony
- nos, obwisłe uszy, rozciągnięte dresowe spodnie, czarna rękojeść pistoletu -
- ciężki TT bezpośrednio za pasem - i trudny do zniesienia odór alkoholu,
- zwalający z nóg i przeszkadzający myśleć.
- - Co tam, kurna?
- - ochryple przeciągnął czwarty strażnik, oglądając
- Chana i stojącego za nim Artema od stóp do głów.
- - Turyści, kurna? Czy
- straganiarze?
- - Nie jesteśmy straganiarzami, tylko podróżnymi, nie mamy żadnego
- towaru - wyjaśnił Chan.
- - Podróżni - sróżni! - zrymował mięśniak i głośno zarechotał.
- -
- Słuchaj tego, Kolian! Podróżni - sróżni! - powtórzył odwróciwszy się do
- grających.
- Dobiegły go stamtąd głosy aprobaty. Chan cierpliwie się uśmiechnął.
- Byk leniwym ruchem oparł się jedną ręką o ścianę, ostatecznie blokując
- przejście.
- - My tu tera mamy ten... urząd celny, kapujesz? - wyjaśnił życzliwie. -
- Tu się buli kasę. Chcesz przejść - płać. Nie chcesz - wal się na ryj!
- - A to z jakiej racji? - pisnął Artem z oburzeniem.
- I to był błąd.
- Byk pewnie nawet nie zrozumiał tego, co usłyszał, ale ton bardzo mu się
- nie spodobał. Odsunął Chana na bok, zrobił ciężki krok naprzód i znalazł się
- 132
- twarzą w twarz z Artemem. Opuścił podbródek i zmierzył chłopaka mętnym
- wzrokiem. Oczy miał zupełnie puste, wydawały się prawie przezroczyste i
- nie zdradzały żadnych oznak inteligencji. Wyrażały tylko tępotę i złość, i z
- trudem wytrzymując ten wzrok i mrugając ze zdenerwowania, Artem czuł
- jak rośnie w nim strach i nienawiść do stworzenia ukrytego za tymi
- mętnymi szkiełkami i patrzącemu przez nie na świat.
- - A ty co, kurna?! - spytał z pogróżką strażnik.
- Był od Artema wyższy więcej niż o głowę i jakieś trzy razy szerszy.
- Artem przypomniał sobie opowiedzianą mu przez kogoś legendę o
- Dawidzie i Goliacie; szkoda tylko, że zapomniał który był który, jednak
- historia kończyła się dobrze dla małych i słabych, a to budziło w nim
- pewien optymizm.
- - A ja nic! - odważył się niespodziewanie dla samego siebie.
- Ta odpowiedĽ z jakiejś przyczyny rozstroiła jego rozmówcę, i ten
- rozczapierzył krótkie grube palce i pewnym ruchem położył łapę na czole
- Artema. Skóra na jego dłoni była żółta i zrogowaciała, a śmierdziała
- tytoniem zmieszanym z olejem silnikowym, lecz Artemowi nie udało się
- wyczuć pełnej gamy aromatów, gdyż mięśniak popchnął go do tyłu.
- Pewnie nie włożył w to specjalnie dużo siły, ale Artem przeleciał jakieś
- półtora metra, zbił z nóg stojącego za nim Tuza, i obaj niezdarnie zwalili się
- na ziemię, a mięśniak nieśpiesznie wrócił na swoje miejsce. Lecz tam
- czekała go niespodzianka. Chan zrzuciwszy plecak stał na rozstawionych
- nogach i mocno trzymając w obu rękach automat Artema. Demonstracyjnie
- szczęknął bezpiecznikiem i odezwał się cichym głosem, tak bardzo nie
- zapowiadającym niczego dobrego, że nawet Artemowi, do którego te słowa
- się nie odnosiły, włosy stanęły dęba:
- - No, i po co być niegrzecznym?
- I w sumie nie powiedział nic takiego, ale szamoczącemu się na ziemi,
- próbującemu wstać, urażonemu i zawstydzonemu Artemowi te słowa
- wydały się głuchym, ostrzegawczym ryknięciem, po którym może nastąpić
- błyskawiczny skok. Wreszcie podniósł się, zerwał z ramienia swój stary
- karabin, wycelował w napastnika, odbezpieczył i odciągnął zamek. Teraz
- był gotów nacisnąć na spust w dowolnym momencie. Serce biło mu w
- przyśpieszonym tempie, nienawiść ostatecznie przeważyła nad strachem i
- spytał Chana:
- - Mogę go stuknąć?
- - i sam zdziwił się swojej gotowości, by bez
- wahania zabić człowieka za to, że go popchnął. Spocona, ogolona głowa
- wyraĽnie odznaczała się na przedłużeniu muszki i szczerbinki i pokusa, by
- nacisnąć spust była ogromna. A potem niech będzie, co chce, teraz
- najważniejsze to wykończyć tego gada, utopić go we własnej krwi.
- - Szucher! - orientując się, co się dzieje, ryknął byk.
- 133
- Chan błyskawicznym ruchem wyrwał mu zza pasa pistolet, odskoczył na
- bok i wziął na muszkę podrywających się ze swoich miejsc "celników".
- - Nie strzelaj! - zdążył krzyknąć do Artema i ożywiona przez chwilę
- scena znów zamarła: zastygły z rękami w górze byk w przejściu i
- nieruchomy Chan, celujący w trzech bandytów, którzy nie zdążyli podnieść
- swoich ustawionych w kozioł automatów.
- - Nie potrzebujemy rozlewu krwi
- - spokojnie i dobitnie powiedział
- Chan, nie tyle prosząc, ile nakazując.
- - Są tu pewne zasady, Artem
- -
- ciągnął, nie spuszczając oczu z trzech karciarzy zastygłych w głupich
- pozach.
- Kto jak kto, ale ci bandyci na pewno doceniali kałasznikowa i jego
- zabójczą siłę na tak krótkim dystansie, dlatego nie chcieli budzić
- wątpliwości, że będą grzeczni, u tego, który trzymał ich na celowniku.
- - Ich zasady zobowiązują nas, żebyśmy zapłacili im myto za wejście. Ile
- wynosi opłata? - spytał Chan.
- - Trzy kulki od łebka - odezwał się ten, który stał w przejściu.
- - Potargujmy się - złośliwie zaproponował bykowi Artem, kierując lufę
- automatu w rejon jego podbrzusza.
- - Dwie - wykazał elastyczność ten, wrogo patrząc na Artema, ale nie
- decydując się na żadne działanie.
- - Daj mu! - polecił Tuzowi Chan. - Przy okazji rozliczysz się ze mną.
- Tuz chętnie wsadził rękę do swojej torby podróżnej, zbliżył się do
- strażnika, odliczył i położył na jego wyciągniętej dłoni sześć błyszczących,
- ostro zakończonych nabojów. Ten szybko zacisnął pięść i przesypał je do
- wypchanej kieszeni kurtki, a potem znów podniósł ręce i wyczekująco
- spojrzał na Chana.
- - Cło uiszczone? - podniósł pytająco brwi Chan.
- Byk ponuro kiwnął głową nie spuszczając wzroku z jego karabinu.
- - Incydent zażegnany? - uściślił Chan.
- Bandzior milczał. Chan wyjął z zapasowego magazynka, przyklejonego
- taśmą do głównego, jeszcze pięć pocisków i włożył je do kieszeni strażnika.
- Opadły na dno z cichym brzękiem i razem z tym dĽwiękiem napięty grymas
- na twarzy byka zniknął i znów zagościł na niej zwykły leniwo-pogardliwy
- wyraz.
- - Kompensata za straty moralne
- - wyjaśnił Chan, ale te słowa nie
- wywarły żadnego wrażenia.
- Najprawdopodobniej byk zwyczajnie ich nie zrozumiał, tak jak i
- poprzedniego pytania. Domyślał się znaczenia zawiłych wypowiedzi Chana
- 134
- po jego gotowości korzystania z pieniędzy bądĽ siły; ten język rozumiał
- doskonale i pewnie tylko nim operował.
- - Możesz opuścić ręce
- - powiedział Chan i powoli skierował lufę w
- górę, zdejmując karciarzy z celownika.
- Tak samo postąpił Artem, ale ręce drżały mu nerwowo, gotów był w
- dowolnym momencie wziąć na cel wygolony łeb bojówkarza. Nie ufał tym
- ludziom. Mimo to jego wątpliwości okazały się niepotrzebne: spokojnie
- opuściwszy ręce, strażnik burknął do pozostałych, że wszystko w porządku,
- oparł się o ścianę i przyjął sztucznie obojętny wyraz twarzy, przepuszczając
- podróżnych na stację. Zrównawszy się z nim, Artem tak się rozzuchwalił, że
- spojrzał mu w oczy, lecz byk nie przyjął wyzwania i patrzył gdzieś w bok.
- Kiedy go minął, Artem usłyszał jednak za plecami z wściekłością
- wypowiedziane "Szczeniak..." i soczyste splunięcie na ziemię. Już chciał
- się odwrócić, ale Chan, idący krok przed nim, złapał go za rękę i pociągnął
- za sobą, tak że Artem z jednej strony tłumił w sobie chęć, by wyrwać się i
- wrócić do tego żałosnego typa, a z drugiej otrzymał świetne
- usprawiedliwienie dla drugiej części swojej osoby, która tchórzliwie chciała
- jak najszybciej stamtąd odejść.
- Kiedy wszyscy stanęli na ciemnej, granitowej posadzce stacji, za nimi
- rozległo się nagle przeciągłe:
- - Ee... Klamkę oddaj!
- Chan zatrzymał się, wytrząsnął z magazynka odebranego TT podłużne
- naboje z zaokrąglonymi końcami, wsadził go z powrotem i rzucił bykowi.
- Ten całkiem zręcznie złapał go w powietrzu i z przyzwyczajenia wsadził
- w spodnie, obserwując z niezadowoleniem jak Chan rozsypuje zabraną
- amunicję po posadzce.
- - Wybacz - rozłożył ręce Chan. - Profilaktyka. Tak to się nazywa?
- -
- mrugnął do Tuza.
- Kitaj-Gorod różnił się od pozostałych stacji, które Artem miał okazję
- odwiedzić: nie miał trzech naw jak WOGN, a składał się z jednej dużej sali
- z szerokim peronem, po obu stronach którego szły tory, i stwarzało to nieco
- niepokojące wrażenie niespotykanie wielkiej przestrzeni. Pomieszczenie
- było chaotycznie oświetlone kołyszącymi się w te i wewte słabymi
- żarówkami w kształcie gruszek, ognisk nie było żadnych, widocznie ich
- palenie było tu zabronione. Na środku holu, hojnie rozlewając wokół siebie
- światło, lśniła biała lampa rtęciowa - dla Artema prawdziwy cud. Ale
- otaczający go zamęt tak odciągał uwagę, że nawet na tej osobliwości nie
- mógł zatrzymać wzroku dłużej niż na sekundę.
- - Jaka wielka stacja! - westchnął zadziwiony.
- 135
- - Tak naprawdę widzisz tylko jej połowę
- - oznajmił Chan. - KitajGorod jest dokładnie dwa razy większy. O tak, to jedno z najdziwniejszych
- miejsc w metrze. Słyszałeś na pewno, że schodzą się tu różne linie. Na
- przykład ten tor, na prawo od nas, to już nitka TagańskoKrasnoprieznieńska. Trudno opisać to wariactwo i chaos, który się na niej
- wyczynia, a na tej stacji spotyka się z twoją pomarańczową, KałużskoRyżską, na której dzieją się rzeczy, w które ludzie z innych linii w ogóle nie
- chcą wierzyć. Poza tym ta stacja nie należy do żadnej z federacji, a jej
- mieszkańcy są całkowicie pozostawieni sami sobie. Bardzo, bardzo
- interesujące miejsce. Nazywam je Babilonem. Z sympatią
- - dodał Chan
- patrząc na peron i ludzi uwijających się dokoła.
- Stacja kipiała życiem. Z daleka przypominało to Prospekt Mira, ale tam
- wszystko było o wiele skromniejsze i bardziej zorganizowane. Artemowi
- przypomniały się słowa Burbona, że są w metrze lepsze miejsca niż ten
- ubogi bazar, po którym spacerowali na Prospekcie.
- Wzdłuż szyn ciągnęły się niekończące się rzędy straganów, cały peron
- był wypełniony dużymi i małymi namiotami. Jedne z nich były przerobione
- na sklepy, w innych mieszkali ludzie; na niektórych było napisane "DO
- WYNAJĘCIA", tam znajdowały się miejsca noclegowe dla podróżnych. Z
- trudem przedzierali się przez tłum i rozglądając się po bokach Artem
- zauważył na prawym torze ogromną szaro-niebieską sylwetkę pociągu. Był
- on jednak niepełny - zaledwie trzy wagony.
- Na stacji panował nieopisany zgiełk. Zdawało się, że żaden z jej
- mieszkańców nie milknie ani na sekundę i cały czas coś mówi, krzyczy,
- śpiewa, o coś się szaleńczo kłóci, śmieje się albo płacze. Z kilku miejsc
- naraz, przebijając gwar tłumu, niosła się muzyka, i tworzyło to niezwykły
- dla życia w podziemiach świąteczny nastrój.
- Tak, na WOGN-ie też byli tacy, co lubili pośpiewać, ale tam wszystko
- było inaczej. Na całą stację mieli może dwie gitary, i czasem u kogoś w
- namiocie zbierała się kompania, żeby odpocząć po pracy. No i zdarzało się
- też na posterunku, na trzechsetnym metrze, gdzie nie trzeba do bólu w
- uszach wsłuchiwać się w szmery dochodzące z południowego tunelu. Przy
- ognisku śpiewało się cicho przy brzęku strun, ale głównie o rzeczach
- niezbyt dla Artema zrozumiałych: o wojnach, w których nie brał udziału i
- które prowadziło się według innych, dziwnych reguł; o życiu tam, na górze,
- jeszcze przed.
- Szczególnie zapamiętał piosenki o jakimś Afganie, które tak lubił
- Andriej, były żołnierz piechoty morskiej, chociaż z pieśni tych nie dało się
- prawie nic zrozumieć, oprócz smutku po poległych towarzyszach i
- nienawiści do wrogów. Ale Andriej tak umiał to zaśpiewać, że wszystkim
- słuchaczom drżał głos i przechodziły ich dreszcze.
- 136
- Andriej wyjaśniał młodym, że Afgan to taki kraj, opowiadał o górach,
- przełęczach, grzmiących potokach, wioskach, śmigłowcach i plastikowych
- workach. Co to jest kraj, Artem wiedział całkiem dobrze, nie na próżno w
- swoim czasie uczył go Suchy. Ale jeśli wiedział cokolwiek o państwach i
- ich historii, to góry, rzeki i doliny nadal były dla niego jakimiś
- abstrakcyjnymi pojęciami i słowa, które się do nich odnosiły, wywoływały
- w jego wyobraĽni jedynie wspomnienia wyblakłych obrazków z
- podręcznika geografii, który ojczym przyniósł z jednej ze swoich wypraw.
- Ale i sam Andriej nie był nigdy w żadnym Afganie, za młody był na to.
- Po prostu nasłuchał się piosenek swoich starszych kolegów z wojska.
- Ale czy na WOGN-ie grali tak jak na tej dziwnej stacji? Nie. Tam
- śpiewano pieśni refleksyjne, poważne, i wspominając Andrieja i jego
- smutne ballady i porównując je z wesołymi, figlarnymi melodiami, które
- dochodziły z różnych zakątków stacji, Artem nie mógł się nadziwić, jak
- inna i niepodobna może być muzyka i jak silnie może wpłynąć na nastrój.
- Podszedł do najbliższych muzykantów, mimowolnie zatrzymał się i
- dołączył do małej grupki ludzi, przysłuchując się nie tyle żartobliwym
- słowom piosenki o czyichś tam wędrówkach po tunelach pod wpływem
- kwasa, co samej muzyce, przyglądając się ciekawie wykonawcom. Było ich
- dwóch: jeden, z długimi tłustymi włosami przewiązanymi na czole
- skórzanym rzemykiem, ubrany w jakieś niewiarygodne wielobarwne
- łachmany, brzdąkał na gitarze, a drugi, starszy już mężczyzna z solidną
- łysiną i w wiele razy naprawianych i obklejonych taśmą klejącą okularach,
- które wiele już widziały, w starej wyliniałej marynarce wydobywał cudne
- dĽwięki z jakiegoś dętego instrumentu, który Chan nazwał saksofonem.
- Sam Artem niczego podobnego wcześniej nie widział, z dęciaków znał
- tylko fujarkę - byli u nich mistrzowie, którzy wycinali fujarki z rurek
- różnej średnicy, ale tylko na sprzedaż: na WOGN-ie fujarek nie lubiono. No, i jeszcze, podobna nieco do saksofonu, trąbka
- sygnałówka, w którą czasem trąbiło się na trwogę, jeśli z jakiegoś powodu
- nawaliła zwykle wykorzystywana syrena.
- Na ziemi przez muzykami leżał otwarty futerał od gitary, w którym
- błyszczało już z dziesięć nabojów, i kiedy wyśpiewujący na całe gardło
- długowłosy miał w tekście coś wyjątkowo śmiesznego, dołączając do żartu
- zabawne miny, tłum od razu odpowiadał radosnym chichotem, rozlegały się
- oklaski, a do futerału leciał kolejny nabój.
- Skończyła się piosenka o błąkającym się po tunelach nieboraku, i
- długowłosy oparł się o ścianę, żeby odpocząć, a saksofonista w marynarce
- od razu zaczął grać jakiś nieznany Artemowi, ale najwyraĽniej bardzo tu
- popularny motyw, bo ludzie przyjęli go brawami i jeszcze kilka "kulek"
- błysnęło w powietrzu i uderzyło o wytarty, czerwony aksamit futerału.
- 137
- Chan i Tuz rozmawiali o czymś przy najbliższym straganie, i nie
- pośpieszali na razie Artema, który mógłby z pewnością stać tam jeszcze
- godzinę i słuchać tych pospolitych piosenek, lecz nagle wszystko się
- skończyło. Do muzyków kołyszącym się krokiem zbliżyły się dwie potężne
- postacie, bardzo podobne do tych bandytów, z którymi mieli do czynienia
- przy wejściu na stację, i w podobny sposób ubrane. Jeden z nich ukucnął i
- zaczął bezceremonialnie wygrzebywać leżące w futerale naboje,
- przesypując je do kieszeni swojej skóry.
- Długowłosy gitarzysta rzucił się ku niemu, próbując mu przeszkodzić,
- ale tamten szybko przewrócił go uderzeniem w ramię i, zerwawszy z niego
- gitarę, zamachnął się, zamierzając roztrzaskać instrument o krawędĽ filara.
- Drugi bandyta, nie wysilając się specjalnie, przyciskał do ściany leciwego
- saksofonistę, kiedy ten próbował się wyrwać i pomóc koledze.
- Ani jeden ze stojących wokół słuchaczy nie wstawił się za muzykami.
- Tłum wyraĽnie się przerzedził, a ci, którzy zostali, chowali wzrok albo
- udawali, że oglądają towary leżące na sąsiednich straganach. Artem poczuł
- palący wstyd i za nich, i za siebie, ale nie zdecydował się wtrącać.
- - Przecież już dzisiaj przychodziliście!
- - trzymając się za ramię,
- płaczliwym głosem żalił się długowłosy.
- - Słuchaj, ty! Jak macie dzisiaj dobry dzień, to my też mamy mieć dobry
- dzień, rozumiesz, kurna? A w ogóle, to ty mnie tu nie podskakuj,
- rozumiesz? Co, do wagonu chcesz, papugo włochata?!
- - ryknął na niego
- bandyta opuszczając gitarę. Jasne było, że machał nią bardziej na pokaz.
- Przy słowie "wagon" długowłosy natychmiast urwał i szybko pokręcił
- głową, nie mówiąc więcej ani słowa.
- - No, właśnie... Papuga! - z dziwnym akcentem podsumował bydlak i
- charknął pogardliwie muzykowi pod nogi. Ten ścierpiał w milczeniu i to.
- Upewniwszy się, że bunt został zdławiony, oba byki nieśpiesznie się
- oddaliły, by szukać kolejnej ofiary.
- Artem rozejrzał się w rozterce i odkrył, że obok niego stał Tuz, który, jak
- się okazało, uważnie obserwował tę scenę.
- - Kto to jest? - spytał Artem ze zdziwieniem.
- - A na kogo według ciebie wyglądają?
- - spytał retorycznie Tuz.
- -
- Zwykłe bandziory. Na Kitaj-Gorodzie nie ma żadnej władzy, wszystko
- kontrolują dwie grupy. Tą połową rządzą nasi bracia Słowianie. Zebrały się
- tu wszystkie szumowiny z linii Kałużsko-Ryżskiej, sami bandyci. Generalnie mówią na nich kałużscy, niektórzy:
- Ryżscy, ale ani z Kaługą ani z Rygą nie mają, rozumie się, nic wspólnego.
- A tam, widzisz, gdzie jest przejście
- - wskazał Artemowi schodki idące w
- prawo i do góry mniej więcej na środku peronu
- - tam jest jeszcze jedna
- sala, podobna do tej jak dwie krople wody. Tam panuje taki sam burdel, ale
- 138
- rządzą tam Muzułmanie z Kaukazu, głównie z Azerbejdżanu i Czeczenii.
- Kiedyś toczyli tu wojnę, każdy chciał zdobyć jak najwięcej. W rezultacie
- podzielili stację na pół.
- Artem dał spokój pytaniom o to, co to takiego Kaukaz, dochodząc do
- wniosku, że ta nazwa własna, podobnie jak niezrozumiałe i trudne do
- wymówienia Czeczenia z Azerbejdżanem, pochodzi od nieznanych mu
- stacji, z których przyszli tu ci bandyci.
- - Obecnie między obiema bandami panuje pokój
- - ciągnął Tuz. -
- Skubią tych, którzy postanowili zatrzymać się na stacji żeby dorobić,
- pobierają cło od idących dalej. W obu salach opłata jest jednakowa
- - trzy
- naboje, więc nie ma znaczenia, z której strony przychodzisz. Porządku nie
- ma tu oczywiście żadnego, bo na co im on - nie pozwalają tylko palić
- ognisk. Chcesz kupić kwasa - na zdrowie, jakiś alkohol - mają go jak lodu.
- Taką bronią można się tu obładować, że pół metra potem rozwalisz, żaden
- problem. Prostytucja kwitnie. Ale nie radzę
- - dodał i mruknął coś
- zmieszany o własnym doświadczeniu.
- - A co to ten wagon? - spytał Artem.
- - Wagon? To u nich coś w rodzaju sztabu. Jak ktoś im jakoś podpadnie,
- odmawia płacenia, jest im winien pieniądze, albo coś innego, to tam go
- biorą. Jest tam jeszcze więzienie i izba tortur: taki loch dla dłużników czy
- coś. Lepiej tam nie trafić. Głodny? - Tuz zmienił temat.
- Artem kiwnął głową. Licho wie, ile czasu minęło od chwili, kiedy razem
- z Chanem pili herbatę i jedli na Suchariewskiej. Bez zegara zupełnie stracił
- zdolność orientacji w czasie. Jego pełne dziwnych przeżyć wyprawy przez
- tunele mogły rozciągnąć się na długie godziny, a przeleciały jak jedna
- minuta. Poza tym, w ogóle w tunelach upływ czasu mógł różnić się od
- zwyczajnego.
- Jakkolwiek było, chciało mu się jeść. Rozejrzał się.
- - Szaszłyk! Garący szaszłyk!
- - wrzasnął stojący nieopodal smagły
- handlowiec z gęstymi czarnymi wąsami pod garbatym nosem.
- Wymowę miał dość dziwną: miękko wymawiał "ł", a zamiast "o"
- wychodziło mu zawsze "a". Artem i wcześniej spotykał ludzi o nietypowej
- wymowie, ale nigdy nie zwracał na to szczególnej uwagi.
- Słowo brzmiało dla Artema znajomo, szaszłyki na WOGN-ie
- przyrządzano i lubiono. Wieprzowe, rzecz jasna. Ale to, czym wymachiwał
- ów sprzedawca, przypominało prawdziwy szaszłyk jedynie z dużej
- odległości. W kawałkach mięsa nabitych na poczerniałe od sadzy szpadki,
- Artem, po długiej i wytężonej obserwacji, rozpoznał w końcu zwęglone
- ciałka szczurów z poskręcanymi łapkami. Zrobiło mu się niedobrze.
- - Nie jadasz szczurów? - spytał go ze współczuciem Tuz. - A
- tamci znowu - kiwnął na smagłego handlarza
- - nie cenią wieprzowiny.
- 139
- Koran im zabrania. Ale to nic, że to szczury - dodał spoglądając łakomie na
- parujące mięso - ja też kiedyś się brzydziłem, a potem przywykłem.
- Twardawe są oczywiście i kościste, poza tym czymś zajeżdżają. Ale ci
- Czeczeni - znowu spojrzał w ich kierunku - umieją przyrządzić
- szczurzynę, to im trzeba przyznać. Marynują ją w czymś, robi się potem
- delikatna jak te twoje prosiaki. I z przyprawami! A jak tanio! - zachwalał.
- Artem przycisnął dłoń do ust, odetchnął głęboko i starał się myśleć o
- czymś innym, ale przed oczami cały czas stały mu poczerniałe szczurze
- tuszki, nabite na rożen: żelazny drut zagłębiał się w ciało z tyłu i wychodził
- z otwartego pyszczka.
- - No, rób jak chcesz, ja się poczęstuję! ChodĽ, wszystkiego trzy kulki za
- szaszłyk! - Tuz przywołał ostatni argument i ruszył w kierunku smażalni.
- Trzeba było, uprzedziwszy najpierw Chana, obejść najbliższe stragany w
- poszukiwaniu czegoś bardziej nadającego się do jedzenia. Artem sprawdził
- całą stację, grzecznie odmawiając natrętnym sprzedawcom samogonu
- nalewanego do wszystkich możliwych rodzajów flaszek; pożądliwie, ale i z
- obawą spoglądając na ponętne, na wpół rozebrane panienki stojące przy
- otwartych wejściach do namiotów i przywołujące przechodniów lepkimi
- spojrzeniami, może i wulgarne, ale tak nieskrępowane, swobodne, nie to co
- stłamszone, przytłoczone surowym życiem kobiety z WOGN-u;
- zatrzymując się przy kramach z książkami
- - tak, nie ma nic ciekawego.
- Przeważnie tanie, rozwalające się książeczki rozmiarów kieszonkowych: o
- wielkiej i czystej miłości
- - dla kobiet, a zabójstwach i pieniądzach
- - dla
- mężczyzn.
- Peron miał dwieście kroków długości
- - trochę więcej niż normalnie.
- ściany i zabawne, przypominające kształtem akordeon filary były pokryte
- barwnym marmurem, głównie żółtawoszarym, miejscami nieco różowym.
- A wzdłuż torów stację ozdabiały ciężkie, kute płyty z pociemniałego od
- upływu lat żółtego metalu z wygrawerowanymi na nich ledwie
- rozpoznawalnymi symbolami minionej epoki. Jednak cała ta piękna prostota
- zachowała się bardzo słabo, zostawiła po sobie tylko smutne westchnienie,
- aluzję do dawnej wielkości: sklepienie pociemniało od spalenizny, ściany
- były upstrzone mrowiem wykonanych farbą i sadzą napisów i
- prymitywnymi, często sprośnymi rysunkami; gdzieniegdzie marmur był
- odłupany, a metalowe płyty pogięte i porysowane.
- Pośrodku holu, z prawej strony
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement