Advertisement
Guest User

Untitled

a guest
Mar 31st, 2015
231
0
Never
Not a member of Pastebin yet? Sign Up, it unlocks many cool features!
text 34.53 KB | None | 0 0
  1. Stara zebra stanęła na szczycie wzgórza wyrastającego ponad płaskim stepem. Obok niej, młoda, około jedenastoletnia zebra wpatrywała się to na swojego dziadka to na rozpostarte przed nimi ogromne pole namiotów. Setki, jesli nie tysiące domków z wszelakich materiałów było własnie zamykanych. Slońce spływało w dół po niebie, powoli oddając władze nad niebem księżycowi.
  2. Stara zebra była ciasno otulona czerwonym, długim szalem. Zimne oczy o kolorze porannego nieba wpatrywały się w zachodzące słońce. Widać po nim bylo że mimo wieku nie stał sie słaby. Wciąż miał mocne, silne ciało i ducha. Jednak dawała o sobie znać rozprzestrzeniająca sie w jego ciele cjoroba. Ciemne wory pod oczami i całkowicie łysa głowa świadczyły o dość krótkiej ilości czasu jaka pozostała starej zebrze.
  3. Jego wnuk natomiast wydawał sie być całkoaitym przeciwieństwem swego dziadka. Stosunkowo drobny, niski, o spojrzeniu które zdawało sie być znudzone całym otaczającym światem. Nie było to jednak spojrzenie dziecka.
  4. - czyzby nadszedł twój czas, dziadku? - mlody odezwał sie do starego spokojnym, lekko ochrypłym głosem. Ten głos i jaskrawo pomarańczowe niczym zaranne niebo oczy dodawały mu naturalnej charyzmy, która raczej rzadko przypisywana jest osobom o tak delikatnej budowie.
  5. Stary spojrzał na niego gniewnie
  6. - gdyby twoje mięśnie byly tak wielkie jak twoja bezczelność, już dawno rządziłbyś światem. - warknąl w jego stronę.
  7. - ale tak, nadszedł już mój czas. Żałuje że tak długo pozwalałem cie wychowywać twoim żałosnym rodzicom. Tak wiele jeszcze mógłbym cie nauczyć... - słychac było w głosie starego pewien żal. Wrecz irytacje. - ale nie mówmy na razie o mnie - stwierdził i rzucil wnukowi łopatę z którą przyszedł na wzgórze. - to o tobie mamy rozmawiać. Wykop mi tutaj zaraz dziurę, dwa metry szeroką trzy długą i na cztery głeboką.
  8. Młoda zebra z pewną niechęcią spojrzała na narzędzie ogrodnicze lecz bez zbędnych dyskusji zabrała sie do pracy.
  9. - sami powinniśmy wykopywać swoje groby dziadku, a nie wyslugiwać sie krewnymi. - stwierdził młody z tym samym co wcześniej, spokojnym jakby zaspanym głosem. Oberwał w głowę rzuconym przez dziadka kamieniem
  10. - jeśli zaraz nie zamilknies to będzie to twój grób - warknął stary - a teraz słuchaj bo nie mam czasu na powtarzanie. Widzisz tamte namioty przed nami? To jest nasze plemie. Mój najbliższy przyjaciel założył je byśmy mogli, my wrzyscy co wyrzekliśmy sie własnych plemion, znaleźć miejsce gdzie będziemy mogli w spokoju egzystować i rosnąć w siłę. Przyszłość tego plemienia spoczywa w twoich kopytach gówniarzu.
  11. Młody nie przerywając pracy zerknąl tylko kątem oka na dziadka. Przyglądał mu sie chwilę po czym wzrokiem znów powrócił do łopaty.
  12. - nie gap sie tak na mnie gówniarzu! To co mówie ma byc dla ciebie świętością. Plemie jest największą naszą wartością. Nie masz plemienia, jesteś nikim. Nikim rozumiesz? Śmieciem bez przeszłości i przyszłości. To jest kwintesencja żelaznych psów! Pozbawieni plemion założyliśmy własne. Najpotężnieksze i najwspanialsze ze wszystkich.
  13. Tym razem spojrzenie młodej zebry było o wiele bardziej cyniczne. Dziadek wydawał sie jednak tego nie zauważyć.
  14. - na czym to ja... A tak. Walczyć możesz tylko w interesie swojego plemienia. Tylko plemie masz reprezentować, nie osobiste interesy, nie własne niesnaski masz rozwiązywać. Problem plemienia jest twoim problemem, nie na odwrót. Walcz o swoje plemie i szanuj jego imie. To chyba wszystko co miałem ci do przekazania. Wylaź z tej cholernej dziury, musze sie położyć!.
  15. Wnuk wyskoczył sprawnie z dołu robiąc miejsce dziadkowi. Jego pyszczek nie wykazywał żadnych, nawet najmniejszych emocji.
  16. Stary zdjął swój szal i zawiązał go na szyi wnuka.
  17. - trzymaj. Niech przypomina ci o tym że twoi przodkowie byli lepsi niz twoi potomkowie. Zawsze.
  18. Rzekłwszy to, wgramolił sie do dziury i położył plecami w dół.
  19. - na zbawienie czekasz? Zakopuj!
  20. Młody przyglądał sie przez jakis czas swojemu dziadkoewi. Jego spojrzenie było nieprzeniknione równie bardziej niż zwykle. Dziadek w końcu nie wytrzymał.
  21. - o czym tak myślisz pętaku?
  22. Zero odpowiedzi. Młody zgarnął tylko kupe ziemi na łopatę i rzucił ja w dół, częściowo zasłaniając klatkę piersiową starej zebry.
  23. Pracował przez dłuzszy czas, w milczeniu zakopując żywcem swojego dziadka. Unikał jednak cały czas jego głowy. Kiedy już uznał że ziemi jest wystarczająco dużo by stary nie mógł sie ruszyć, odezwał sie chłodnym, znudzonym głosem.
  24. - jesteś tępym, krótkowzrocznym śmieciem - słowa wypowiedziane głosem młodego brzmiały jak największe przekleństwo. Oczy dziadka rozszerzyły sie w zadziwieniu.
  25. - COOOOOO?! - wykrzyknął stary mocno targając do góry glową. Młody zapobiegawczo rzucił całą łopatę gleby na twarz starego.
  26. - mimo całej mojej nienawiści do twojej osoby, musze ci w czyms przyznać racje. Plemie jest najważnuejsza rzeczą jaka istnieje. Zwlaszcza nasze plemie, które sklada sie z zebr plemion pozbawionych. - im dłużej mówił, t więcek piasku przysypywało twarz starego i tym bardziej mlodzieniec unosił głos. Zależsło mu na tym by stary słyszał każde pojedyńcze słowo.
  27. - świat nie kończy sie jednak na plemieniu. Za granicami zebricii rozciągają sie ziemie o których nie mamy pojęcia. Zagrożenia o którycj nie mamy pojęcia. Gdyby tacy jak ty rządzili tym krajem, już dawno utonelibyśmy we władnych odchodach i głupocie.
  28. - twoja krótkowzroczność mnie obraża. Dziwie sie że jesteśmy spokrewnieni. Kazda krótkowzroczna zebra jak ty powinna zostac ukarana w najgorszy możliwy sposób.
  29. - tak, to ja jestem przyszłościa tego plemienia. Każdemu wpoje moją wizję świata. Ci którzy nie zdołają sobie ją przyswoić, spłoną. Każdy. Jeden. Z. Osobna.
  30. Ostatnie wyrazy mlody wręcz wykrzyczał. Dziadek był już całkowicie zakopany. Wcześniejsze jego jęki i krzyki teraz ucichły. Młody mocno udeptał ziemie i odwrócił sie w stronę plemienia.
  31. - każdy kto zagrozi plemiemiu, spłonie. Każdy kto zagrozi porządkowi, spłonie.
  32. Zebra okryla nos i usta czefwonym szalikiem, chroniąc sie przed wiatrem i zeszła w dół zbocza.
  33. Jest to legenda o zebrze o imieniu Andrah. Legenda o królu, legenda o bratobójcy i legenda o bohaterze który przyszłość milionów uznał za ważniejszą niż życie tysięcy.
  34.  
  35. Solidnym kopniakiem Andrah wyrzucił swojego towarzysza przed skałę za którą obaj się chowali. Stojący nieopodal, szukający swoich oprawców tygrys zastrzygł uszami, najeżył się i skoczył na upadającą właśnie zebrę. Ta krzyknęła przeraźliwie i zasłoniła pyszczek kopytkami.
  36. Kiedy tylko zwierze zaczęło dobierać się do swojej zdobyczy, szesnastoletni już Andrah wyskoczył zza kamienia i mocnym ruchem wbił grot trzymanej przez siebie włóczni w szyje tygrysa. Monstrum zapiszczało i odskoczyło szybko od leżącej na ziemi zebry. Andrah ujął w kopyta jeszcze jedną włócznię i nie zastanawiając się skoczył na zwierze.
  37. Ranne monstrum nie miało jak obronić się przed ostrym grotem broni zebry. Po krótkiej szamotaninie padło martwe na ziemie. Andrah wypluł trochę krwi z ust i szybko podbiegł do wstającej do ziemi zebry. Tylko po to by natknąć się twarzą na jej kopyto.
  38. - Zrobiłeś ze mnie przynętę! – krzyknęła zebra, masując kopyto którym uderzyła ogiera. Musiała przyznać że był strasznie kościsty.
  39. Andrah upadł na ziemie, uderzając o nią mocno plecami. Skrzywił się nieznacznie i spojrzał z wyrzutem na swojego towarzysza.
  40. - Twój ojciec życzył sobie byś upolował tygrysa Khanie. – Odezwał się tak typowym dla siebie, morderczo spokojnym głosem. W miejscu uderzenie robił mu się siniak. Oczy pełne wyrzutów sprawiły że górująca nad młodzieńcem zebra zadrżała. – W czym problem.
  41. - W tym że gdyby twój plan się nie powiódł mój ojciec przestałby być ojcem – odwarknął Khan i odwrócił się od leżącego plecami, strzelając solidnego focha.
  42. Andrah spojrzał na przyjaciela krytycznym wzrokiem. Khan był prawdopodobnie najpotężniej zbudowaną zebrą jaka chodziła po Zebrice. Wysoki, przystojny, z kwadratową szczęką wyglądał jak typowy przywódca za którym aż chciało się iść. Nie dziwota że stał się najbardziej po swoim ojcu wpływową zebrą w plemieniu. Bycie synem wodza zobowiązuje.
  43. Postanawiając że już dość wylegiwania się na ziemi, Andrah przy okazji dotknął szczypiącego policzka. Skrzywił się wyczuwając bolącą wzgórkę. Zdziwił się że uderzenie przyjaciela nie złamało mu szczęki. Khan musiał najwyraźniej nie uderzać z całej siły.
  44. - Cel uświęca środki przyjacielu – stwierdził ze spokojem ogier. Podszedł do Khana i poklepał go po ramieniu. – Poza tym jakiś kotek nie zrobiłby ci dużej krzywdy.
  45. Khan westchnął ciężko. On i Andrah byli przyjaciółmi od najwcześniejszych lat. Tak często spędzali ze sobą czas że członkowie plemienia z przyzwyczajenia przyzwyczaili się do nazywania ich braćmi. Khan robił za starszego brata, tego który zawsze chroni swojego młodego towarzysza. Zawsze wydawało mu się że Andraha trzeba prowadzić za kopytko przez życie bo jeszcze niechcący mógłby się zgubić.
  46. - Kiedyś naprawdę cie skrzywdze mój drogi bracie. – Westchnął ponownie Khan i poklepał przyjaciela po głowie. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, starsza zebra leżałaby już martwa. Andrah już dawno jednak przyzwyczaił się do takiego traktowania i zaraz odpuścił. Młodsza z zebr uśmiechnęła się w końcu pobłażliwie.
  47. - Jeszcze zobaczymy bracie. Jeszcze zobaczymy.
  48. Khan przewrócił tylko oczami, zarzucił sobie ciało tygrysa na grzbiet i wraz z przyjacielem wyruszył z powrotem w kierunku plemienia.
  49.  
  50. Śmieszne, pomyślał Andrah. Już kiedyś to oko mnie bolało.
  51. Ogier leżał w błocie, zabrudzony, krwawiący z kilku mniejszych lub większych ran. Strugi szalejącego deszczu spadały na jego zmęczony pyszczek. Po lewym policzku spływała mu krew, a wzrok w lewym oku był lekko zamazany.
  52. Już nie taki młody, bo dziewiętnastoletni młodzieniec zaczął się zastanawiać czy tak właśnie wygląda umieranie. Nie było nawet tak źle, błoto było stosunkowo wygodne, nie gorsze od twardej pryczy na której zwykł sypiać, deszcz przyjemnie chłodził skórę a przyjemne uczucie rozluźnienia rozpływało się po całym ciele. Tylko te krzyki w tle mogliby przyciszyć.
  53. Andrah nie miał takiego złego życia. Może nie spełnił swoich wszystkich marzeń, ale przynajmniej nie zdychał jak ostatni ćwok jako prawiczek. Drzewo posadził, namiot rozłożył… niby pełne spełnienia życie. Wzmocnił swoją pozycję w plemieniu, dzięki przekrętom, handlowi wymiennemu i kilkoma zabójstwami doprowadził plemie na szczyt drabiny pokarmowej Zebrici. Członkowie byli mu wdzięczni. Cała Zebrica była mu wdzięczna.
  54. Nad Andrahem zamajaczył jakiś ciemny kształt. Nagły, potężny ból w brzuchu wyrwał go ze świata rozmyślań. Natychmiast również poprawił mu się wzrok. Niewyraźne dotychczas krzyki zaczęły nabierać sensu.
  55. - Zabiłeś go! – krzyknął stojący nad leżącym Khan i jeszcze raz uderzył go z całej siły w brzuch – Zabiłeś, ty i ta… i ta… Ghraa~!
  56. Trzecie uderzenie spadło na leżącego ogiera, który ponownie zaczął odpływać do krain wiecznej szczęśliwości.
  57. - Przestań! – kolejny krzyk w tle, dziwnie znajomy. – Zrobisz mu krzywdę~!
  58. Khan przerwał na chwile znęcanie się nad leżącym, pozwalając Andrahowi wrócić na powrót do świadomości. Zaraz, skąd znał niby ten głos? Słyszał go jeszcze jakiś czas temu, ale w zupełnie innym tonie. Hmm.
  59. Resztką sił Andrah uniósł głowę by dojrzeć kto jest źródłem irytującego krzyku.
  60. Ach, no tak.
  61. Caress była średniego wzrostu klaczą zebry i specyficznym umaszczeniu nawet jak na członków swojej rasy. Kruczoczarne paski łączyły się na jej brzuchu fantazyjne wzory. Nawet na czole, teraz napiętym w przerażeniu układały się w śliczne wzorki. Złote oczy, fikuśne naszyjniki, bransolety i kolczyki dodawały jej uroku. Jej grzywa była na połowie głowy wygolona, na połowie nastroszona, a z tyłu zrobiła z niej kilkadziesiąt długich dredów. Okryta była zgarniętym na szybko z namiotu ręcznikiem a na pyszczku widoczne jeszcze były resztki rumieńca.
  62. Caress zawsze uchodziła za piękność. Piękność dziką, szaloną, niedostępną dla byle zebr. Była w podobnym wieku co Khan i Andrah. W młodości straciła rodziców podczas polowania. Miesiąc spędzony samotnie na sawannie, gdy próbowała powrócić do domu dał się jej we znaki i prawdopodobnie już nigdy nie pozbyła się bólu w sercu po ich stracie. Im bardziej jednak się od wszystkich oddalała, tym bardziej każdy jej pragnął. Jedni pożądali jedynie jej ciała, niektórzy chcieli sobie z niej zrobić maskotkę a jeszcze inni pragnęli się nią zaopiekować. Najpiękniejsza zebra plemienia za każdym jednak razem odrzucała propozycje zamążpójścia, tłumacząc się że nie w głowie jej romanse.
  63. Andrah zaczął się powoli zastanawiać dlaczego tak właściwie Khan zaczął go bić. Przyglądając się pięknej Caress zaczął sobie układać w głowie odpowiedź. Miał dziwne wrażenie że miało to związek z łóżkiem, potem, i jej dziewictwem.
  64. - Zamknij się, zdradziecka pindo! – wydarł się ponownie Khan – Jak tylko skończę z nim zabiorę się za ciebie!
  65. A no tak. Warto dodać że Caress jako córka jednej z najbardziej wpływowych rodzin, która odziedziczyła cały swój majątek po zmarłych rodzicach, była przyrzeczona Khanowi. Najbogatsza, najpiękniejsza klacz w plemieniu i syn wodza. Cóż za połączenie. A Andrah najwyraźniej coś zepsuł.
  66. Wspomnienia zaczeły powoli wracać do leżącej wciąż na ziemi zebry. Khan twierdził że Andrah kogoś zabił. Kogo? W swoim krótkim życiu zdążył zamordować już kilkanaście zebr, wszystko po to by być wyżej w pozycji w plemieniu i by móc bardziej wpływać na życie społeczności. Za każdym razem jednak wychodziło to na dobre. Nagłe wzmocnienie gospodarki, całkowity koniec skorumpowanej części bogatszego odłamu plemienia, wzrost znaczenia Żelaznych Psów na skali Zebrici.
  67. Musiał to być ktoś ważny dla Khana że ten tak się zirytował. Hmmm. Zaraz, czemu tutaj tak pusto? Normalnie byłoby już tutaj pełno strażników przywódcy.
  68. …a no tak.
  69. Korzystając z chwili nieuwagi przyjaciela, Andrah przeturlał się na bok i szybko wstał, pochylony mocno do przodu by w każdym momencie odskoczyć od następnego ciosu. Khan spojrzał na niego z furią w oczach.
  70. - Parszywy debilu! – Andrah krzyknął. – O czym ci setki razy mówiłem? Co jest dobre dla plemienia? Odpowiedz!
  71. Khan zaryczał i rzucił się na swojego przyjaciela. Błoto było jednak zbyt mokre i zaraz i przewrócił. Andrah wykorzystał tą okazję i szybko skoczył na leżącego, twardo przygniatając go do ziemi. Khan był jednak większy od niego i kilka razy silniejszy. Szybko więc zaczął stawiać opór. Młody ogier zdawał sobie sprawę że długo tak nie wytrzyma.
  72. Opór Khana jednak naglę szybko zelżał. Andrah uniósł wzrok i zobaczył młodą klacz. Owinęła wokół szyi starszego ogiera ręcznik i mocno go podduszała. Chcąc nie chcąc, Andrah uśmiechnął się nieznacznie widząc ten niewielki akt odwagi. Klacz zarobiła u niego sporo punktów.
  73. - Zostawcie mnie~! – ryknął ponownie Khan, ze wszystkich sił próbując wstać.
  74. Andrah uniósł wysoko w powietrze kopyto i zdzielił z całej siły pyszczek przyjaciela.
  75. Nastała grobowa cisza. Nawet deszcz wydawał się nie wydawać żadnego dźwięku. Na całym świecie pozostała tylko ta trójka zebr.
  76. - Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Khan. Na jego Poliku w miejscu uderzenia pojawiło się zaczerwienienie.
  77. - Twój ojciec był słaby. – odpowiedział Andrah, wpatrując się głęboko w oczy przyjaciela. – Był złym władcą. Gdyby nie ja i ty, doprowadziłby plemie na skraj przepaści. Pamiętasz, jak wielokrotnie musiałeś w młodości uspokajać go butelką alkoholu? Na pewno pamiętasz. Pijanego ojca nie da się zapomnieć.
  78. Khan milczał. Po jego policzkach zaczynały spływać łzy.
  79. - Będziesz lepszym władcą niż on – kontynuował ogier. – Lud cie kocha. Ubóstwia wręcz. Jesteś wszystkim tym czym twój ojciec nie był, a powinien być.
  80. - Nie… będę takim samym władcą jak mój ojciec… wiem to.
  81. - Nie wiesz! – Andrah uniósł głos – Nie znasz przyszłości. Pomogę ci. Razem sprawimy że to plemie będzie piękne. Piękniejsze niż wszystkie inne. Wróć do mnie, bracie.
  82. Andrah pochylił się głęboko i zetknął się czołami z przyjacielem.
  83. - To plemie będzie kiedyś większe… obiecuje ci. Wystarczy że tylko mi zaufasz.
  84. Khan wpatrywał się w swojego przyjaciela mokrymi od łez oczami. Odsunął od niego wzrok i spojrzał na klacz.
  85. - A ty? – zapytał, z błaganiem w oczach. – Jaką ty grasz w tym wszystkim rolę?
  86. Caress spojrzała najpierw na Khana a później na Andraha. Widać było wyraźnie że się wacha.
  87. - Andrah ma racje, mężu. – powiedziała w końcu. – Twój ojciec nie zasługiwał na władzę… ty będziesz lepszym władcą.
  88. - Kochacie się nawzajem?
  89. - Tak
  90. - Nie
  91. Andrah uniósł szybko wzrok i spojrzał z mieszaniną zdziwienia i gniewu na młodą klacz. Ona natomiast spoglądała na niego z przestrachem. To nie było tak że chociaż raz uwierzyła w to że Andrah może ją pokochać. Nie… jego nie interesowały przyziemne sprawy. On był ponad to. I co straszne, tylko pogłębiało to uczucie młodej klaczy.
  92. Khan westchnął. Ciężko, wręcz chorobliwie.
  93. - Zejdź ze mnie bracie. Wybacz mi za ten wybuch.
  94. Andrah spojrzał na przyjaciela kątem oka i wstał z niego. Całe napięcie zelżało. Ponownie zaczęły do nich docierać odgłosy deszczu, który naglę stał się bardzo irytujący.
  95. - Chodźmy w inne miejsce. – Poprosiła Caress, oplatając się kopytkami. Khan natychmiast doskoczył i objął ją ramieniem, zapominając jakoby że zdradziła go kilkanaście minut temu z jego najlepszym przyjacielem.
  96. Andrah z lekkim zaciekawieniem przyglądał się tej sytuacji. Czyżby miłość jego brata do tej klaczy była tak wielka? Czy pójście z nią do łóżka było złym pomysłem?
  97. …nie.
  98. Ogier owinął sobie dookoła szyi swój czerwony szal i ruszył w kierunku swojego namiotu. Khan i Caress wtuleni w siebie powędrowali za nim.
  99.  
  100. Caress usiadła okrakiem na brzuchu leżącego na plecach Khana. Pochyliła się głęboko i pocałowała go w nosek. Ogier skrzywił się z uśmiechem i próbował się odsunąć. Ciężar klaczy jednak mu na to nie pozwalał. Ułożył się więc wygodniej i pozwolił klaczy robiąc z sobą co tylko jej się spodoba.
  101. Ogier spojrzał w dół, na czubek głowy pochylonej, liżącej jego klatkę piersiową klaczy. Jej długa zwariowana fryzura łaskotała go, wprowadzając w przyjemny nastrój. Spojrzał na jej brzuch, lekko zaokrąglony. Jego mina od razu zrzedła. Pogłaskał delikatnie klacz za co uraczony został cichym mruknięciem.
  102. Nie miał wątpliwości co do tego czyje jest to dziecko. Nie miał też wątpliwości co do tego że wdzięczny był Andrahowi za tą przysługę. Wszystko co robił, robił dla plemienia. Khan, o czym wiedział tylko on, jego brat, Caress i jego osobisty lekarz, nie mógł mieć potomstwa. Doktor stwierdził że mogło mieć to jakiś związek z pijącą, bitą przez męża matką. Samemu Khanowi ciężko było w to na początku uwierzyć.
  103. Skończylo się nawet na tym że wieczory spędzał z klaczami jak same lubiły się nazywać „wyzwolonymi”. Smutki potrafił zatopić w butelce lub wrzeszcząc na swoją służbę. Zaczynał coraz bardziej przypominać swojego ojca, co doskonale sobie uświadamiał.
  104. Jednak… nie mógł pozbyć się tego gniewu. Jakim był ogierem, że nie mógł nawet zapłodnić swojej ukochanej? Jakim byłby przywódcą? Andrah twierdził że wspaniałym. Był jedyną osobą która w niego wierzyła. Przespał się nawet z Caress by ta urodziła dziecko wodza, jak zostało jej oficjalnie przykazane. Dzięki bogom za Andraha.
  105. Wiele się stało od ich kłótni. Khan został wybrany na przywódcę Wielkiej Wspólnoty Plemion. Oficjalna koronacja miała odbyć się za kilka dni. Był synem twórcy najpotężniejszego z obecnie istniejących plemion. Cechował się siłą i rozwagą. Ta, jasne… Nie wiedział co Rada Szamanów w nim widziała… na pewno nie urok osobisty.
  106. Caress zamruczała przeciągle, rozciągając się na brzuchu ogiera. Zamknęła oczka i wyglądała jakby zaraz miał pójść spać.
  107. Czy ona w ogóle go kochała? Jeśli nie, to czemu sypiała z nim, czemu spędzała z nim więcej czasu niż z Andrahem? Może to on był jej jedyną miłością? Ta nagła myśl ociepliła jego serce. Zaraz jednak pomyślał że nawet jeśli Caress go kocha, to nie potrafiłby zapewnić jej tego co potrzebowała każda klacz. A Khan nie pozwoliłby żadnemu ogierowi jej tknąć. Żadnemu, oprócz Andraha.
  108. Dzięki niech będą bogom za Andraha, pomyślał ponownie ogier.
  109. Gdzie Khan teraz by był gdyby nie jego przyjaciel? Prawdopodobnie zostałby zabity przez ojca pijaka. Andrah pomógł mu przeżyć trudne dzieciństwo, wspierał go przez całe życia. Ba, nawet uratował go przed ojcem!
  110. Ogier poczuł że po jego policzku spłynęła łza. Z całego serca dziękował w duchu swojemu bratu. Zrobił on tyle dobrego… był kimś tak… wspaniałym.
  111. Z zamyśleń wyrwał go dotyk kopytka Caress na jego policzku. Spojrzał na nią i zauważył że klacz wcale nie śpi, tylko wpatruje się w leżącego pod nią ogiera.
  112. - Martwisz się jutrem? – zapytała, z powagą w złotych oczkach.
  113. Ach, tak.. jutrzejszy dzień. Dzień w którym wszystko miało się zmienić. Andrah powiedział że Radni są przeszkodą. Że to od nich zależy czy Khan dojdzie do realnej władzy. Że trzeba ich zabić. Khan wiedział że jest to jedyne słuszne wyjście. Wszystko co mówił Andrah było słuszne.
  114. - Tak – odpowiedział w końcu. Spojrzał ze smutkiem w oczach na ukochaną. – Będziesz tam ze mną?
  115. - Będę – odpowiedziała, kładąc ponownie głowę na jego klatce piersiowej. – Będę przy tobie do końca.
  116. - Kochasz mnie?
  117. Klacz otworzyła powoli oczka i uniosła pyszczek, spojrzawszy na ogiera. Lustrowała go długo złotymi oczami
  118. - Czy kiedykolwiek zwątpiłeś w moją miłość? – zapytała, spokojnym opanowanym głosem. Była w tym tak bardzo podobna do Andraha. Czuł się słysząc taki głos że nie potrafiłby skłamać.
  119. - Nie. – odpowiedział praktycznie od razu. – Lubie jednak kiedy to mówisz.
  120. Klacz uśmiechnęła się delikatnie i położyła głowę z powrotem na jego klatce piersiowej.
  121. - Idź spać kochanie – powiedziała w końcu. – Jutro wielki dzień.
  122. Khan uśmiechnął się zadowolony i idąc przykładem klaczy, poszedł spać.
  123.  
  124. Caress przez łzy przyglądała się przechodzącemu przez drzwi sali rady Khana. Kiedy jeszcze stał obok niej i Andraha, udawało jej się powstrzymywać płacz. Teraz jednak nie potrafiła już wytrzymać.
  125. - Wytrzyj się – rzekł chłodno stojący obok niej ogier. Jego czerwony szal zwisał sobie spokojnie, szurając po ziemi. Klacz spojrzała na niego z mieszaniną strachu i gniewu w oczach.
  126. - On zaraz zginie… - powiedziała, o wiele za głośno jak na gusta Andraha. – Nic cie to nie interesuje?
  127. Ogier przyjrzał się drzwiom za którymi przeszedł ich przyjaciel.
  128. - Oczywiście że interesuje. W końcu to także i mój przyjaciel. I to ja, nie ty, mam go zabić. – Zimne, pomarańczowe oczy ogiera spojrzały ze znużeniem na przyjaciółkę i kochankę zarazem.
  129. Caress z trudem opanowała się przed uderzeniem go w twarz. Jedynie jej kopytko nieznacznie zadrżało, co ogier zauważył kątem oka. Przyjrzał się zebrze z zaciekawieniem, jakby wyzywając ją by go uderzyła. Nie potrafiła jednak tego zrobić.
  130. Nie ze strachu przed nim, bynajmniej. Była prawdopodobnie silniejsza od Andraha, lepiej posługiwała się wszelkimi rodzajami broni, mistrzowsko opanowała magię szamanów oraz liznęła voodoo, co Andrah dziwacznie aprobował. Gdyby tylko zechciała, mogłaby zabić go jednym ruchem kopyta.
  131. Nie zrobiłaby jednak tego. Zbyt mocno go kochała.
  132. Biedna klacz wielokrotnie już cierpiała przez tą miłość. Zarówno psychicznie jak i fizycznie. Wieloletnie rozdarcie między Khanem i Andrahem doprowadziło ją na skraj załamania. Jednak jej pierwsza ciąża z młodszym z dwójki ogierów natychmiast rozwiała jej wątpliwości. Dziecko jakie nosiła w łonie wręcz namawiało ją by to Andraha pokochała całym ciałem i duszą. I tak też się stało.
  133. Niestety, ich pierwsze dziecko urodziło się martwe. Był to jeden z niewielu razy kiedy widziała jak po Polikach Andraha spływają łzy. Pamiętała to jakby to było wczoraj… widok jej ukochanego wtulonego w martwe ciało małej zebry przyprawiał jej serce o ból o wiele co straszne bardziej, niż sama śmierć dzieciątka. Zrozumiała wtedy coś ważnego. Nie ważne ile martwych dzieci przyjdzie jej urodzić, nie ważne ile bólu będzie musiała dla niego znieść, nie ważne kogo będzie musiała dla niego zabić, nie ważne że kiedyś prawdopodobnie jak przypuszczała, odda za niego życie. Liczył się tylko on.
  134. Miłość doprawdy bywa ślepa.
  135. - Wiem o tym… - wyszeptała. – Chciałabym tylko… byś choć raz.. choć raz okazał jakieś uczucia. Tylko o to proszę… Zawsze jesteś jak.. jak kamień… a mimo to… mimo to…
  136. - Przestań – przerwał jej słowotok zimnym głosem. Klacz spojrzała na niego z przerażeniem. Zauważyła że broda ogiera drżała delikatnie. – Będę takim mężem jakim tylko zechcesz bym był. Teraz jednak mamy coś ważniejszego do zrobienia.
  137. Ogier podszedł do młodej klaczy i znienacka mocno ją pocałował. Caress szybko odrzuciła pierwszy szok i oddała się pocałunkowi. Wcześniej rozmawiali szeptem, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Teraz jednak, przechodzące obok kucyki rzucały im zaciekawione spojrzenia. Kiedy dostrzegały kto kogo całuje, natychmiast odchodziły szybkim krokiem. Prawe kopyto Wielkiego Wodza całujące narzeczoną władcy? Zamężną matkę (drugi z porodów zakończył się dla pomyślnie)? Instynkt samozachowawczy kazał zebrom trzymać się od tego z daleka.
  138. Andrah jednak nie zważał na przechodniów. Nigdy wcześniej nie zaryzykowałby okazywać uczucia klaczy w miejscu publicznym. Postanowił jednak zaryzykować. Jego persona wywoływała w mieście boskie uwielbienie, lub nieziemski strach. Nie bał się żadnej zebry. Nie licząc samego siebie.
  139. Ogier oderwał swoje usta od ust kochanki i spojrzał jej głęboko w oczy.
  140. - Jesteś gotowa?
  141. - Tak… - wyszeptała, uśmiechnąwszy się do niego przez łzy. Nagłe okazanie uczuć przez jej ukochanego całkowicie roztopiło jej serce.
  142. Andrah kiwnął tylko głową i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Z zawojów szala wyciągnął ostry sztylet. Klacz popędziła za nim.
  143. Ogier z rozmachem otworzył drzwi.
  144. - …ozumiecie że robie to z ciężkim sercem – Khan kontynuował swoją małą przemowę. W kopytku trzymał odciętą głowę jednego z radnych. – Ale nie mogę pozwolić byście dalej stali na mojej drodze.
  145. Dobry Khan, pomyślał Andrah. Dobrze nauczył się swojej roli.
  146. Potężny ogier usłyszawszy otwierane drzwi obejrzał się, nie odwracając całego ciała.
  147. - … i dlate… Hę? Co wy tu robi..?
  148. Andrah znajdował się już tylko pół kroku od swojego brata. Nawet Khan nie zdążyłby zareagować.
  149. Ogier uniósł wysoko sztylet. Światło słońca wpadające przez okno odbiło się od ostrza, w którym odbijały się już ostatni raz żywe oczy Wielkiego Wodza.
  150.  
  151. Andrah puścił trzymany w kopytach sztylet. Kilku z mniej rozsądnych radnych zebranych w sali zemdlało ze strachu. Ciało Khana upadło ciężko na podłogę.
  152. Ostrze wbiło się głęboko w kręgosłup… jakim prawem on jeszcze na mnie patrzy?
  153. - C…. cze…m…
  154. - Milcz… milcz głupcze.
  155. Andrah wyczuł spływające po jego Polikach łzy. Nigdy wcześniej nie zdażyło mu się płakać. Nie podobało mu się to uczucie.
  156. - Dlaczego musiałeś być taki naiwny… dlaczego musiałeś być tak słaby…
  157. Ogier pochylił się głęboko nad umierającym.
  158. - DLACZEGO BYŁEŚ TAK GŁUPI~! – głos Andraha rozniósł się po pomieszczeniu. – Dlaczego zawsze mi ufałeś? Dlaczego do samego końca mnie kochałeś? Gdybyś nie był takim debilem, nic by się nie stało! A teraz patrz co musiałem zrobić~!
  159. Kałuża krwi robiła się z sekundy na sekundę coraz większa. Mówi się że stojąc twarzą w twarz ze śmiercią, już prawie nic nas nie dziwi.
  160. - Ach… czyli… czyli jednak byłem… jak on….
  161. - TAK~! – łzy Andraha spadały prędko na pyszczek Khana. Kilkoro radnych próbowało chyłkiem wymknąć się z sali. Caress pogroziła im łukiem.
  162. - Byłbyś.. dokładnie taki jak twój ojciec… zjednoczyłbyś ten kraj… mieczem i gniewem… bo jesteś naiwny. Słaby. Gdybyś miał odrobinę rozumu… gdybyś choć raz mnie posłuchał…
  163. Andrah poczuł na swoim policzku kopytko leżącego ogiera. Khan uśmiechnął się ciepło.
  164. - Wybacz że nie byłem wodzem na którego zasługiwałeś… na którego to plemie zasługiwało…
  165. - Nawet teraz… nawet teraz wierzysz w każde moje słowo… - ogier schował pyszczek w kopytkach. Jego ciało trzęsło się spazmatycznie. – Jak możesz… jak śmiesz…
  166. - Niektórzy do końca życia pozostają głupcami Andrahu…
  167. Khan resztkami już sił rozejrzał się po pomieszczeniu. Kilkudziesięciu radnych stało w rozsypce z przerażeniem przyglądając się sytuacji. Zabawne… jeszcze kilkadziesiąt sekund temu planował ich wszystkich powybijać. Andrah powiedział że w ten sposób uda się wzmocnić pozycje Khana. Gdyby nie stało się to co się stało, z pewnością Andrah miałby racje.
  168. Khan nie potrafił winić swojego przyjaciela. Dla Andraha jedno życie nie miało większego znaczenia. Ba, dziesiątki żyć były nic nie warte. Liczyło się tylko plemię.
  169. - Kocham cie bracie – rzekł Khan i zamknął oczy, po raz ostatni wydychając powietrze.
  170. - Ja również cie kocham, bracie.
  171. Andrah wyciągnął przed siebie kopytka i z całych sił objął martwe ciało swego przyjaciela.
  172. Czy tego właśnie chciał? Zamordować jedną z niewielu osób na której mu naprawdę zależało? Nie… nie chciał tego. Chciał tylko by plemie było silniejsze. A Khan… on nie byłby dobrym władcą. Był naiwny, głupi i niemyślący. Był jednak lepszą osobą od Andraha. Był szczery. Niewinny. Niewinni jednak, nie potrafią rządzić w świecie ogarniętym przez chaos.
  173. Andrah poczuł lekki ciężar na plecach.
  174. - Zostaw go – szepnęła Caress. – To już koniec.
  175. Ogier spojrzał do góry na wpatrujących się w niego radnych.
  176. Długą przeszedł drogę. Setki morderstw, przekrętów, grzechów i planów. Podstępem, kradzieżą i czasami zwykłą inteligencją stał się najbogatszą zebrą w plemieniu i prawdopodobnie w calej Zebrice. 10 procent zebr pracowało dla niego. I wszystko sprowadzało się do tego jednego punktu… punktu kulminacyjnego… punktu w którym miał zamordować jedynego przyjaciela.
  177. Czy planował to od samego początku? Na pewno nie od samego początku. Wiedział jednak co planuje dość wcześnie. Wszyscy, nawet Caress zostali wykorzystani w jego planach… Nikt jednak się nie skarżył… nigdy.
  178. Była to jedyna rzecz której Andrah nie potrafił zrozumieć. Zarówno Caress jak i Khan wybaczali mu za każdym razem, za każdym razem zaczynali ufać mu ponownie. Czy naprawdę aż tak go kochali? Nie zasługiwał na tą miłość… ze wszystkich zebr na świecie, on zasługiwał najmniej na ich oddanie.
  179. …nie zamierzał jednak tego zmarnować. Dali mu szansę by zmienić ten świat na lepsze. I to miał zamiar zrobić.
  180. Andrah rozejrzał się ze spokojnym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na jakimś mniej ważnym radnym i wskazał go kopytkiem. Caress niewidocznym prawie ruchem naciągnęła łuk i przestrzeliła wskazanemu szyję, zanim jeszcze zorientował się co się dzieje.
  181. Krzyki radnych rozległy się po pomieszczeniu. Uspokoili się jednak widząc ponownie napięty łuk klaczy.
  182. - Klacze, ogiery, drodzy radni. – Andrah wstał powoli. Po jego kopytach spływała krew przyjaciela.
  183. - Stała się rzecz przerażająca. Nasz wspaniały przywódca, Khan, syn Akhana, został dziś zamordowany przez rebelianckiego, przeciwnego zmianom radnego, który prawdopodobnie został skorumpowany przez nieznane jeszcze siły. Zdradziecko zaatakował naszego przywódcę, wbijając mu sztylet w plecy i rzucił się na jego żonę. Ta, w akcie samoobrony wystrzeliła z łuku, przebijając mu szyje. Będąc w tak kryzysowej sytuacji, rada zmuszona została wybrać nowego przywódcę. W normalnych okolicznościach wybrana zostałaby żona wielkiego Khana, jednak ta pogrążyła się w żałobie po stracie ukochanego. Rada jednogłośnie zdecydowała więc że nowym wielkim wodzem zostanie Andrah syn Esira, wieloletni przyjaciel byłego przywódcy i współtwórca jego dzieła zjednoczenia Zebrici. Jakieś obiekcje?
  184. Radni nie należeli do głupich. Andrah, gdy nad tym pomyśleć, naprawdę był zebrą która w stanie byłaby naprawdę zjednoczyć Zebrice. Poza tym, wycelowany w ich stronę łuk i niesamowite długi jakie wszyscy mieli u młodego, sprawiły że wszyscy dość szybko się zdecydowali.
  185. Andrah uśmiechnął się pod nosem widząc jak wszyscy po kolei zaczynali kiwać potakująco głowami. Jedynie jedna zebra nie przytaknęła. Był to stary, antyczny wręcz przywódca białej mgły. Przyglądał się z zamyśleniem młodemu Andrahowi.
  186. W końcu jednak sięgnął kopytkiem w przepastną szatę. Z jej wnętrza wyciągnął pozłacaną, bogato zdobioną koronę. .
  187. - Podejdź tutaj, Andrahu synu Esira. Jako główny mówca tej rady mianuje cie Pierwszym Wielkim Wodzem wszystkich klanów.
  188. Andrah podszedł i pochylił lekko głowę przed starym ogierem. Korona wygodnie ułożyła się na grzywie ogiera. On sam nie był pewny czy jej ciężar był przyjemny czy też nie. Czuł jednak pewną ulgę. W końcu się to skończyło. Andrah poprawił swój czerwony szal
  189. - Radujmy się, bracia i siostry – zakrzyknął, rozkładając ramiona – Gdyż oto zaczyna się nowa era szczęścia i dobrobytu, gdzie życie każdej zebry będzie tak samo warte, i jedynie doświadczenia życiowe zadecydują o ich przyszłości.
  190. Po sali rozeszły się lekkie, skromne oklaski.
  191. Andrah odetchnął ciężko. To nie był koniec. To był dopiero początek długiej, długiej drogi do zmieniania świata
Advertisement
Add Comment
Please, Sign In to add comment
Advertisement